125399.fb2 Oficjalny bandyta - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Oficjalny bandyta - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Billy Malarz pochylił się błyskawicznie w jego stronę, zadając szybkie pytanie:

— Dlaczego?

— Dlaczego…? A dlaczego nie?

— A jaki będziesz miał motyw?

— Myślałem, że zależy wam po prostu na morderstwie — odcinał się Tom. — Czy ktokolwiek mówił mi coś przedtem o motywie?

— Nie chcemy lipnego morderstwa — wyjaśnił szef policji. — To musi być właściwie wykonane. A to oznacza, że musisz mieć odpowiedni motyw.

Tom pomyślał przez chwilę.

— No cóż, nie znam Jeffa dobrze. Czy to wystarczający motyw?

Burmistrz potrząsnął głową przecząco.

— Nie, Tom, to nie zadziała. Lepiej wybierz sobie kogoś innego.

— No cóż, zastanówmy się… — zaczął Tom. — A co sądzicie o George’u Wioślarzu?

— Jaki byłby motyw? — spytał natychmiast Billy.

— Noo… ten… Więc… nie podoba mi się sposób chodzenia George’a. Nigdy mi się nie podobał. Poza tym on jest czasem hałaśliwy.

Burmistrz skinął głową z aprobatą.

— Mam wrażenie, że to brzmi nieźle. Co ty na to, Billy?

— A jak sądzisz, w jaki sposób miałbym odkryć podobny motyw? — spytał ze złością szef policji. — Nie, to mogłoby być odpowiednie tylko dla morderstwa w afekcie. Ale ty jesteś legalnym kryminalistą, Tom. Zgodnie z definicją, powinieneś być bezwzględnym przestępcą, planującym swe zbrodnie z zimną krwią. Nie możesz zabić kogoś tylko dlatego, że nie podoba ci się sposób, w jaki on chodzi. To kompletnie głupie!

— Lepiej przemyślę sobie jeszcze raz całą tę sprawę — stwierdził Tom wstając.

— Niech ci to nie zabierze zbyt wiele czasu! — polecił burmistrz. — Im prędzej to zrobisz, tym lepiej.

Rybak skinął głową i ruszył do drzwi.

— Aha, Tom! — zawołał za nim Billy. — Nie zapomnij zostawić śladów; są bardzo ważne.

— W porządku — odrzekł kryminalista, po czym wyszedł z chaty burmistrza.

Gdy był już na zewnątrz, okazało się, że większość mieszkańców wioski zebrała się, by obserwować niebo. Czarna kropka powiększyła się już znacznie. Teraz zakrywała większą część małego słońca.

Tom udał się do swego miejsca o podejrzanej reputacji, by jeszcze raz wszystko przemyśleć. Zauważył z zaskoczeniem, że Piwny Ed najwyraźniej zmienił swoje poglądy co do celowości istnienia kryminalnego elementu w społeczeństwie. Dekoracja jego tawerny została w istotny sposób zmieniona. Górował nad nią wielki napis, który głosił: siedlisko kryminalisty. Wewnątrz w oknach wisiały nowe, starannie zabrudzone firanki, które uniemożliwiały prawie dostęp światła dziennego i czyniły z knajpy prawdziwie ponurą norę. Na jednej ze ścian powieszono różne rodzaje broni, pospiesznie wyrzeźbione z miękkiego drewna. Na innej ścianie widniała wielka czerwona plama, która wydała się Tomowi złowieszcza, pomimo że wiedział, iż została wykonana czerwoną farbą z korzennych jagód, należącą do Billy’ego Malarza.

— Proszę, wejdź, Tom — zaprosił go Piwny Ed, po czym zaprowadził prosto do najciemniejszego kąta sali. Tom zauważył, że tawerna była niezwykle pełna, jak na dzienną porę.

Wyglądało na to, że ludziom podoba się fakt, iż są w prawdziwym siedlisku zbrodni.

Tom, sącząc perricolę, zaczął myśleć.

Musiał popełnić morderstwo.

Wyjął swoje zezwolenie na działalność przestępczą i ponownie przebiegł je wzrokiem. Fakt ten wydał mu się nadzwyczaj niemiły i przykry; była to rzecz, której nigdy by nie zrobił, gdyby nie otrzymał oficjalnego polecenia.

Skoncentrował się więc na morderstwie. Najpierw powiedział sobie jasno, bez owijania w bawełnę, że musi kogoś zabić. Musi zgasić płomień czyjegoś życia. Musi spowodować, że ktoś przestanie istnieć.

Jednak te sformułowania nie oddawały istoty postępku, który miał popełnić. Były to bowiem jedynie słowa. By nieco rozjaśnić myśli, Tom wziął za przykład wielkiego, rudowłosego Marva Stolarczyka. Dziś Marv pracował przy budowie szkoły pożyczoną od niego piłą. Gdyby on, Tom, zabił Marva… cóż, Marv wtedy już nigdy nie mógłby pracować przy wznoszeniu jakiejkolwiek budowli.

Tom niecierpliwie potrząsnął głową. Wciąż nie chwytał całej sprawy nazbyt dobrze.

W porządku, powiedział sobie, weźmy pod uwagę Marva Stolarczyka, największego i, jak sądziło wielu, najsympatyczniejszego spośród braci. Wyobraźmy sobie, że zajmuje się właśnie planowaniem tego, co zrobi z kawałkiem drewna, dzierżąc hebel pewnym chwytem dużych, piegowatych dłoni, popatrując co chwila na linię, którą narysował na swym materiale. Czyni to pewnie, chcąc jak najszybciej rozpocząć właściwą pracę; dolega mu niewielki ból w lewym ramieniu, który Jan Aptekarz od jakiegoś czasu bezskutecznie usiłował wyleczyć.

Taki właśnie był Marv Stolarczyk.

Nagle…

Marv Stolarczyk pada na ziemię, połyskują białka jego szeroko otwartych oczu, nogi i ręce sztywnieją w bezruchu, na ustach zastyga jakiś grymas, z nozdrzy nie wydostaje się już powietrze, serce przestaje bić. Nigdy już nie będzie dzierżył kawałka drewna pewnym chwytem swych dużych, piegowatych dłoni. Nigdy już nie będzie odczuwał słabego i naprawdę nieistotnego w tej sytuacji bólu lewego ramienia, który Jan Aptekarz…

Tom przez krótką chwilę dostrzegł, na czym tak naprawdę polega morderstwo. Wizja minęła, ale samo jej wspomnienie wystarczyło, by Rybak wciąż odczuwał mdłości.

Mógłby pogodzić się z kradzieżą. Ale zabójstwo, nawet w imię jak najlepiej pojętych interesów wioski…

Co pomyśleliby ludzie, gdyby zobaczyli na własne oczy to, co on przed chwilą dojrzał w mglistej zaledwie wizji? Jak mógłby żyć wśród nich po tym, co by się stało? A jak doszedłby do ładu sam ze sobą?

Mimo to musiał dokonać zabójstwa. Każdy w wiosce miał swoją robotę do wykonania, a ta praca należała do niego.

Kogo jednak miałby zamordować?

Prawdziwa panika zapanowała nieco później tego samego dnia, gdy międzygwiezdne radio napełniło się wściekłymi głosami.

— To ma być kolonia? A gdzie jest stolica?

— Tutaj — odpowiedział lakonicznie burmistrz.

— A gdzie wasze lądowisko?

— Mam wrażenie, że zrobiliśmy sobie na nim pastwisko dla bydła — stwierdził burmistrz. — Mogę sprawdzić, gdzie ono było. Żaden statek nie wylądował tutaj od ponad…

— Nasz główny kosmolot pozostanie zatem na orbicie. Zbierzcie swoich oficjalnych przedstawicieli. Wyląduję tam u was najszybciej, jak to możliwe.

Wokół otwartego pola, które inspektor wyznaczył na swoje lądowisko, zgromadziła się cała wioska. Tom przymocował sobie broń u pasa i skradając się dotarł do drzewa, zza którego mógł obserwować to, co się będzie działo.

Od dużego statku Ziemian odłączył się mały i zaczął błyskawicznie opadać na lądowisko. Spadał jak kamień i mieszkańcy wioski wstrzymali oddech, pewni, że zaraz się roztrzaska. Dosłownie w ostatniej chwili włączyły się silniki, przypalając trawę na polu, i statek osiadł łagodnie na ziemi.

Przed tłum wieśniaków wysunął się burmistrz, za którym postępował Billy Malarz. Drzwi statku otworzyły się i na zewnątrz wymaszerowało czterech ludzi. W dłoniach mieli błyszczące metalicznie instrumenty, w których Tom rozpoznał broń. Za nimi ze statku wyłonił się potężny mężczyzna o czerwonej twarzy, ubrany na czarno, na którego piersi lśniły cztery medale. Towarzyszył mu niewysoki człowieczek o pomarszczonej twarzy, również w czerni. Grupę zamykało czterech kolejnych ludzi w uniformach.

— Witamy na Nowym Delaware! — odezwał się burmistrz.