125399.fb2
Grent skinął głową burmistrzowi, ignorując jego wyciągniętą rękę. Spoglądał na mieszkańców wioski z wyrazem świadczącym o lekkim obrzydzeniu.
— Dokonamy przeglądu wioski — powiedział inspektor, spoglądając kątem oka na Grenta. Doradca polityczny skinął głową. Strażnicy w uniformach skupili się wokół nich, tworząc pierścień ochronny.
Tom śledził ich z bezpiecznej odległości, skradając się jak prawdziwy kryminalista. Gdy znaleźli się w wiosce, schował się za jednym z domów, by obserwować inspekcję.
Burmistrz wskazał z ledwie skrywaną dumą wioskowe więzienie, urząd pocztowy, kościół i mały czerwony domek szkolny. Inspektor wyglądał na nieco zakłopotanego. Pan Grent uśmiechnął się nieprzyjemnie i zaczął pocierać szczękę.
— Tak jak sądziłem — powiedział do inspektora — to strata czasu, paliwa i krążownika bojowego, który mógłby być w tym czasie lepiej wykorzystany. To miejsce nie ma dla nas żadnej wartości.
— Nie byłbym tego taki pewien — stwierdził inspektor. Zwrócił się do burmistrza:
— Po co je zbudowaliście, generale?
— Cóż — odrzekł burmistrz. — Jak pan widzi, staramy się być bardziej ziemscy i robimy, co w naszej mocy.
Pan Grent wyszeptał coś do ucha inspektora.
— Proszę mi powiedzieć — spytał burmistrza inspektor — jak wielu młodych ludzi macie w tej wiosce?
— Przepraszam, że co? — spytał burmistrz, starając się uprzejmie wyrazić swoją dezorientację.
— Chodzi o młodych ludzi w wieku od piętnastu do sześćdziesięciu lat — wyjaśnił pan Grent.
— Rozumie pan, generale, Imperialna Matka Ziemia zaangażowana jest w wojnę. Koloniści na Dengu IV i niektórych innych koloniach obrócili się przeciwko swej jedynej rodzicielce. Buntują się, chcąc zrzucić absolutną władzę Matki Ziemi.
— Przykro mi to słyszeć — stwierdził burmistrz współczującym tonem.
— Potrzebni nam ludzie do floty kosmicznej — oznajmił inspektor. — Dobrzy, zdrowi, odważni żołnierze. Nasze rezerwy zostały wyczerpane…
— Życzymy sobie — wtrącił się gładko pan Grent — dać wszystkim lojalnym wobec nas kolonistom szansę walki za ich Imperialną Matkę Ziemię. Wyrażamy przekonanie, że nam nie odmówicie.
— Och, nie — odrzekł burmistrz. — Oczywiście, że nie. Jestem pewien, że młodzi ludzie z naszej kolonii będą bardzo zadowoleni… Mam na myśli to, że oni nie znają się na tym za bardzo, ale to bystre chłopaki. Przypuszczam, że będą w stanie się nauczyć.
— Widzisz? — zwrócił się inspektor do Grenta. — Sześćdziesięciu, siedemdziesięciu, może nawet stu rekrutów. Okazuje się, że to nie jest aż takie marnowanie czasu, jak sądziłeś.
Mimo to pan Grent wydawał się wciąż pełen wątpliwości.
Inspektor i jego doradca udali się do domu burmistrza, by się odświeżyć. Towarzyszyło im czterech żołnierzy. Czterej pozostali ruszyli na obchód wioski, zabierając wszystko, co tylko wpadło im w ręce.
Tom skrył się wśród pobliskich drzew, by przemyśleć sobie sytuację. Gdy nastał wieczór, żona Piwnego Eda wykradła się potajemnie poza obręb wioski. Była wymizerowaną kobietą w średnim wieku o blond włosach przetykanych siwizną; poruszała się jednak błyskawicznie, co było niezwykłe zważywszy na jej przypadłość — charakterystyczne dla gospodyń schorzenie kolan. Miała ze sobą koszyk przykryty czerwoną serwetką w szachownicę.
— Proszę, to twoja kolacja — oznajmiła, gdy tylko spotkała Toma.
— Dzięki… — powiedział Tom, kompletnie zaskoczony. — Nie musiałaś tego robić.
— Jasne, że musiałam. Nasza tawerna jest wybranym przez ciebie miejscem o podejrzanej reputacji, prawda? Jesteśmy więc odpowiedzialni za twoje wyżywienie i dobre samopoczucie. A poza tym burmistrz kazał przekazać ci wiadomość.
Tom spojrzał na nią z ustami pełnymi jedzenia.
— O co chodzi? — wybełkotał.
— Powiedział, żebyś się pospieszył z morderstwem. Jak dotąd, przez cały czas zwodzi inspektora i tego paskudnego małego człowieczka Grenta. Ale oni go o to zapytają. Burmistrz jest tego pewien.
Tom skinął głową.
— Kiedy to zrobisz? — spytała pani Piwna, przechylając głowę na bok z ciekawości.
— Nie mogę ci powiedzieć — odrzekł Tom.
— Ależ oczywiście, że możesz i musisz — sprzeciwiła się pani Piwna, nachylając się jeszcze bliżej w stronę Toma. — Jestem przecież wspólniczką kryminalisty.
— To prawda — przyznał po namyśle Tom. — No więc zamierzam zrobić to dziś w nocy, kiedy się ściemni. Powiedz Billy’emu Malarzowi, że zostawię tyle odcisków palców, ile tylko będę mógł, i wszelkie możliwe ślady, jakie przyjdą mi na myśl.
— W porządku, Tom — stwierdziła pani Piwna. — Powodzenia.
Tom oczekiwał zmroku, obserwując wioskę. Zauważył, że większość żołnierzy tęgo popija. Snuli się tu i tam, udając ważniaków, tak jakby mieszkańcy w ogóle nie istnieli. Jeden z nich wystrzelił w powietrze ze swej broni, śmiertelnie przerażając wszystkie niewielkie futrzaste zjadacze trawy w promieniu wielu kilometrów wokół wioski.
Inspektor i pan Grent znajdowali się wciąż w domu burmistrza.
Nadeszła noc. Tom wśliznął się do wioski, po czym zaczaił się w alei pomiędzy dwiema chałupami. Wyciągnął nóż zza pasa i rozpoczął oczekiwanie.
Ktoś się zbliżał! Tom usiłował przypomnieć sobie stosowane przez kryminalistów metody, ale nic nie przychodziło mu na myśl. Wiedział, że musi po prostu dokonać morderstwa najlepiej i najszybciej jak potrafi.
Zbliżająca się osoba podeszła do niego; postać była nierozpoznawalna w mroku.
— Cześć, Tom! — odezwała się; był to burmistrz.
Rzucił szybkie spojrzenie na nóż Toma.
— Co robisz? — spytał.
— Mówił pan, burmistrzu, że musi być popełnione zabójstwo, więc…
— Nie miałem na myśli zamordowania mnie — odparł burmistrz, cofając się. — Niemożliwe, żebym to był ja.
— A dlaczego nie? — zapytał Tom.
— Cóż, po pierwsze, ktoś musi rozmawiać z tym inspektorem. On na mnie czeka. Ktoś musi mu pokazać…
— Może to zrobić Billy Malarz — przerwał Tom. Schwycił burmistrza za przednią część koszuli, uniósł nóż i wymierzył prosto w gardło ofiary.
— Oczywiście nie żywię do pana żadnej osobistej urazy — dodał przepraszająco.
— Zaczekaj! — krzyknął burmistrz. — Jeśli w tym nie ma nic osobistego, to znaczy, że nie masz motywu!
Tom opuścił nóż, ale nie rozluźnił chwytu, którym dzierżył koszulę burmistrza.