125399.fb2 Oficjalny bandyta - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Oficjalny bandyta - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

— Dziękujemy panu, generale! — odpowiedział potężny mężczyzna, potrząsając dłoń burmistrza, którą ujął pewnym chwytem. — Jestem inspektor Delumaine. A to mój doradca polityczny, pan Grent.

Grent skinął głową burmistrzowi, ignorując jego wyciągniętą rękę. Spoglądał na mieszkańców wioski z wyrazem świadczącym o lekkim obrzydzeniu.

— Dokonamy przeglądu wioski — powiedział inspektor, spoglądając kątem oka na Grenta. Doradca polityczny skinął głową. Strażnicy w uniformach skupili się wokół nich, tworząc pierścień ochronny.

Tom śledził ich z bezpiecznej odległości, skradając się jak prawdziwy kryminalista. Gdy znaleźli się w wiosce, schował się za jednym z domów, by obserwować inspekcję.

Burmistrz wskazał z ledwie skrywaną dumą wioskowe więzienie, urząd pocztowy, kościół i mały czerwony domek szkolny. Inspektor wyglądał na nieco zakłopotanego. Pan Grent uśmiechnął się nieprzyjemnie i zaczął pocierać szczękę.

— Tak jak sądziłem — powiedział do inspektora — to strata czasu, paliwa i krążownika bojowego, który mógłby być w tym czasie lepiej wykorzystany. To miejsce nie ma dla nas żadnej wartości.

— Nie byłbym tego taki pewien — stwierdził inspektor. Zwrócił się do burmistrza:

— Po co je zbudowaliście, generale?

— Cóż — odrzekł burmistrz. — Jak pan widzi, staramy się być bardziej ziemscy i robimy, co w naszej mocy.

Pan Grent wyszeptał coś do ucha inspektora.

— Proszę mi powiedzieć — spytał burmistrza inspektor — jak wielu młodych ludzi macie w tej wiosce?

— Przepraszam, że co? — spytał burmistrz, starając się uprzejmie wyrazić swoją dezorientację.

— Chodzi o młodych ludzi w wieku od piętnastu do sześćdziesięciu lat — wyjaśnił pan Grent.

— Rozumie pan, generale, Imperialna Matka Ziemia zaangażowana jest w wojnę. Koloniści na Dengu IV i niektórych innych koloniach obrócili się przeciwko swej jedynej rodzicielce. Buntują się, chcąc zrzucić absolutną władzę Matki Ziemi.

— Przykro mi to słyszeć — stwierdził burmistrz współczującym tonem.

— Potrzebni nam ludzie do floty kosmicznej — oznajmił inspektor. — Dobrzy, zdrowi, odważni żołnierze. Nasze rezerwy zostały wyczerpane…

— Życzymy sobie — wtrącił się gładko pan Grent — dać wszystkim lojalnym wobec nas kolonistom szansę walki za ich Imperialną Matkę Ziemię. Wyrażamy przekonanie, że nam nie odmówicie.

— Och, nie — odrzekł burmistrz. — Oczywiście, że nie. Jestem pewien, że młodzi ludzie z naszej kolonii będą bardzo zadowoleni… Mam na myśli to, że oni nie znają się na tym za bardzo, ale to bystre chłopaki. Przypuszczam, że będą w stanie się nauczyć.

— Widzisz? — zwrócił się inspektor do Grenta. — Sześćdziesięciu, siedemdziesięciu, może nawet stu rekrutów. Okazuje się, że to nie jest aż takie marnowanie czasu, jak sądziłeś.

Mimo to pan Grent wydawał się wciąż pełen wątpliwości.

Inspektor i jego doradca udali się do domu burmistrza, by się odświeżyć. Towarzyszyło im czterech żołnierzy. Czterej pozostali ruszyli na obchód wioski, zabierając wszystko, co tylko wpadło im w ręce.

Tom skrył się wśród pobliskich drzew, by przemyśleć sobie sytuację. Gdy nastał wieczór, żona Piwnego Eda wykradła się potajemnie poza obręb wioski. Była wymizerowaną kobietą w średnim wieku o blond włosach przetykanych siwizną; poruszała się jednak błyskawicznie, co było niezwykłe zważywszy na jej przypadłość — charakterystyczne dla gospodyń schorzenie kolan. Miała ze sobą koszyk przykryty czerwoną serwetką w szachownicę.

— Proszę, to twoja kolacja — oznajmiła, gdy tylko spotkała Toma.

— Dzięki… — powiedział Tom, kompletnie zaskoczony. — Nie musiałaś tego robić.

— Jasne, że musiałam. Nasza tawerna jest wybranym przez ciebie miejscem o podejrzanej reputacji, prawda? Jesteśmy więc odpowiedzialni za twoje wyżywienie i dobre samopoczucie. A poza tym burmistrz kazał przekazać ci wiadomość.

Tom spojrzał na nią z ustami pełnymi jedzenia.

— O co chodzi? — wybełkotał.

— Powiedział, żebyś się pospieszył z morderstwem. Jak dotąd, przez cały czas zwodzi inspektora i tego paskudnego małego człowieczka Grenta. Ale oni go o to zapytają. Burmistrz jest tego pewien.

Tom skinął głową.

— Kiedy to zrobisz? — spytała pani Piwna, przechylając głowę na bok z ciekawości.

— Nie mogę ci powiedzieć — odrzekł Tom.

— Ależ oczywiście, że możesz i musisz — sprzeciwiła się pani Piwna, nachylając się jeszcze bliżej w stronę Toma. — Jestem przecież wspólniczką kryminalisty.

— To prawda — przyznał po namyśle Tom. — No więc zamierzam zrobić to dziś w nocy, kiedy się ściemni. Powiedz Billy’emu Malarzowi, że zostawię tyle odcisków palców, ile tylko będę mógł, i wszelkie możliwe ślady, jakie przyjdą mi na myśl.

— W porządku, Tom — stwierdziła pani Piwna. — Powodzenia.

Tom oczekiwał zmroku, obserwując wioskę. Zauważył, że większość żołnierzy tęgo popija. Snuli się tu i tam, udając ważniaków, tak jakby mieszkańcy w ogóle nie istnieli. Jeden z nich wystrzelił w powietrze ze swej broni, śmiertelnie przerażając wszystkie niewielkie futrzaste zjadacze trawy w promieniu wielu kilometrów wokół wioski.

Inspektor i pan Grent znajdowali się wciąż w domu burmistrza.

Nadeszła noc. Tom wśliznął się do wioski, po czym zaczaił się w alei pomiędzy dwiema chałupami. Wyciągnął nóż zza pasa i rozpoczął oczekiwanie.

Ktoś się zbliżał! Tom usiłował przypomnieć sobie stosowane przez kryminalistów metody, ale nic nie przychodziło mu na myśl. Wiedział, że musi po prostu dokonać morderstwa najlepiej i najszybciej jak potrafi.

Zbliżająca się osoba podeszła do niego; postać była nierozpoznawalna w mroku.

— Cześć, Tom! — odezwała się; był to burmistrz.

Rzucił szybkie spojrzenie na nóż Toma.

— Co robisz? — spytał.

— Mówił pan, burmistrzu, że musi być popełnione zabójstwo, więc…

— Nie miałem na myśli zamordowania mnie — odparł burmistrz, cofając się. — Niemożliwe, żebym to był ja.

— A dlaczego nie? — zapytał Tom.

— Cóż, po pierwsze, ktoś musi rozmawiać z tym inspektorem. On na mnie czeka. Ktoś musi mu pokazać…

— Może to zrobić Billy Malarz — przerwał Tom. Schwycił burmistrza za przednią część koszuli, uniósł nóż i wymierzył prosto w gardło ofiary.

— Oczywiście nie żywię do pana żadnej osobistej urazy — dodał przepraszająco.

— Zaczekaj! — krzyknął burmistrz. — Jeśli w tym nie ma nic osobistego, to znaczy, że nie masz motywu!

Tom opuścił nóż, ale nie rozluźnił chwytu, którym dzierżył koszulę burmistrza.