125406.fb2
— A poza tym — ciągnęła Liza niewzruszona, ocierając jedną ręką twarz. — Poza tym, to ja nie chcę mieć rodziny z trójką dzieci. Wszystkie moje przyjaciółki są z rodzin z czwórką dzieci. Musiałabym wracać do tych ubogich koleżanek, które miałam przedtem, i…
— Liza! — wrzasnął Raley. — Jeszcze jestem twoim ojcem! Mam ci to udowodnić?
Cisza. Marion przełączyła pojazd na ręczne sterowanie, żeby wylądować. Odebrała dziecko z rąk dwunastolatki i wszyscy wysiedli z samolotu, unikając swego wzroku.
Zanim weszli do domu, Raley zatrzymał się, aby przestawić robota z funkcji „Ogród” na „Obsługę Stołu”. Potem ruszył w ślad za furkoczącym żelastwem.
Kłopot w tym, że Liza miała rację. Jeśłi nie było innych czynników, do adopcji zazwyczaj wybierało się najstarsze dziecko. Dla niej mogło to być najmniej stresujące przeżycie. A Biuro Planowania Rodziny wybierze starannie nowych rodziców spośród rzeszy składających podania i dopilnuje, aby przeniesiono ją tak gładko i bezstresowo, jak tylko możliwe. Specjaliści od psychologii dziecięcej będą odwiedzać ją co dwa tygodnie przez kilka pierwszych lat, aby mieć pewność, że odnalazła się w nowej sytuacji.
Jacy będą ci nowi rodzice? Pewnie ktoś taki jak szwagier Eda Greene’a, Paul, którego dochody daleko przekraczały dopuszczalne minimum. Różne bywały przyczyny, że nie mieli własnych dzieci: leniwa albo nieszablonowa żona, ukryta niepłodność jednego z partnerów, konieczność operowania narządów rodnych. W każdym razie coś, co nie pozwalało im zdobyć jedynego liczącego się świadectwa prestiżu.
Mogłeś mieć naprawdę elegancki samolot, ale to kupowało się na kredyt i pracowało na niego przez następne dziesięć lat. Mogłeś mieć olbrzymi dom w ekskluzywnej dzielnicy w Manitobie, gdzie dyrektorzy z Centrum Biznesu Nowego Jorku sąsiadowali ze swoją konkurencją z Chicago czy Los Angeles, dom ze ścianami wyłożonymi rzadkim drewnem marsjańskim, wyposażony w roboty wszelkich specjalności, ale nikogo nie przekonasz, że nie masz zastawionej hipoteki, przez co powoli zmierzasz ku finansowej zależności.
Za to dzieci, dzieci to była pewna sprawa. Nie mogłeś mieć dzieci na kredyt, nie mogłeś mieć dziecka dlatego, że spodziewałeś się poprawy w interesach. Dziecko mogłeś mieć dopiero, gdy BPR zaakceptowało cechy dziedziczne oraz otoczenie twoje i twojej żony, a następnie uznało, że twoje dochody są na tyle wysokie, aby zapewnić dziecku wszystko, na co zasługuje. Przy każdym dziecku otrzymywało się licencję, którą BPR wydawało tylko po bardzo szczegółowym wywiadzie. I dopiero to było wyznacznikiem twojej pozycji.
Dlatego przy kupowaniu czegoś na raty nie musiałeś się legitymować stałą pracą ani poręczycielami, wystarczyło wyciągnąć licencję na szóste dziecko. Ekspedient tylko spisywał nazwisko, adres i numer seryjny licencji — i już. Wychodziłeś ze sklepu z nowym nabytkiem.
Raley myślał o tym przez całą kolację. Czuł się nawet podwójnie winny z powodu utraty dobrego stanowiska w Solar Minerals, gdy przypomniał sobie swoją pierwszą myśl na widok licencji Mike’a. Było to radosne: „możemy wstąpić do miejscowego klubu, teraz dostaniemy zaproszenie”. Oczywiście cieszył się z pozwolenia na następne dziecko — oboje z Marion kochali dzieci i chcieli ich mieć jak najwięcej — ale już mieli trójkę. Jednak dopiero czwarte to był prawdziwy skok w drabinie społecznej.
„No to co?” — usprawiedliwiał się w duchu. A który ojciec nie czułby się podobnie? Nawet Marion, kiedy urodził się Mike, nazywała go „nasz klubowy synek”.
Ach, te szczęśliwe dni, pełne rodzicielskiej dumy. Chodzili z Marion niczym młodzi monarchowie tuż przed koronacją. A teraz…
Cleveland Boettiger, adwokat Raleya, przyjechał akurat w chwili, kiedy Marion krzykiem zapędzała Lizę do łóżka. Mężczyźni poszli do saloniku i wzięli od robota gotowe drinki.
— Nie mam zamiaru niczego ukrywać, Stew — rzekł prawnik, rozkładając zawartość swej teczki na antycznym stoliku sprytnie przerobionym przez Marion z wojskowej szafki nocnej z początków dwudziestego wieku. — Dobrze to nie wygląda. Przejrzałem najnowsze zarządzenia BPR i w twojej sytuacji mam złe przeczucia.
— Czy nie ma najmniejszej szansy? Żadnych kruczków prawnych?
— No, właśnie nad tym się dzisiaj zastanowimy. Weszła Marion i padła na sofę obok męża.
— Ach, ta Liza! — wykrzyknęła. — Omal jej nie sprałam. Już patrzy na mnie jak na obcą, która nie ma wobec niej żadnych praw. Do szału mnie to doprowadza.
— Liza twierdzi, że to ją oddamy do adopcji — wyjaśnił gościowi Raley. — Słyszała, jak o tym rozmawialiśmy.
Boettiger wziął do ręki pokryty notatkami arkusz papieru i rozprostował go.
— Liza oczywiście ma rację. Jest najstarsza. No, a teraz rozejrzyjmy się w sytuacji. Pobraliście się, mając dochody trzy tysiące terrytów rocznie, czyli minimum dla jednego dziecka. To była Liza. Trzy lata później kolejne podwyżki podniosły wasze dochody o dwa tysiące. I to była Penelopa. Następne półtora roku, następne dwa tysiące. Susan. W ubiegłym roku w lutym przejąłeś dział Ganimedesa wraz z pensją dziewięć tysięcy rocznie. Mike. Dzisiaj obniżono ci stopień służbowy i wróciłeś do siedmiu tysięcy, co stanowi przedział maksymalnie trójki dzieci. Czy dobrze nakreśliłem sytuację?
— Dobrze — odezwał się gospodarz.
„Historia mego dorosłego życia — pomyślał — w kilku zdaniach. Nie obejmuje poronienia, którego Marion o mało co nie miała przy Penny ani tego, jak robot do opieki nad dziećmi miał zwarcie i trzeba było założyć Susie sześć szwów na główce. Ani tego, jak…”
— Więc dobrze, Stew, najpierw zbadajmy możliwości podniesienia twojej pensji. Czy któreś z was oczekuje w krótkim czasie znacznego doplywu gotówki, powiedzmy — jakiś spadek czy nieruchomość, która nagle przybierze na wartości?
Spojrzeli na siebie.
— I moja rodzina, i Stewarta — powoli odrzekła Marion — należy do przedziału trójki-czwórki dzieci. Nie mamy żadnych posiadłości. Poza domem i meblami, i samolotem, mamy tylko trochę rządowych obligacji i mały pakiet akcji So-lar Minerals, które od czasu zakupu niewiele zyskały na wartości.
— No, to załatwiliśmy sprawę dochodów. Pozwólcie więc, że zapytam…
— Chwileczkę — wybuchnął Raley. — Co to znaczy: załatwiliśmy? Przecież mogę wziąć dodatkową pracę, robić coś w weekendy albo wieczorami na miejscu, w New Hampshire.
— Załatwiliśmy, ponieważ licencja na posiadanie dziecka przewiduje dochód z normalnego, trzydziestogodzinnego tygodnia pracy — wyjaśnił cierpliwie prawnik. — Jeśli ojciec musi dodatkowo pracować, aby osiągnąć czy też utrzymać dochody na tym poziomie, dziecko o tyleż mniej go widuje i — posługując się terminologią prawną — „pozbawione jest naturalnego prawa do normalnego dzieciństwa”. Pamiętaj, że prawa dziecka są niepodważalne zgodnie z obowiązującym kodeksem. Nie można ich w żaden sposób obejść.
Stewart Raley wpatrzył się w niewidoczny punkt.
— Możemy emigrować — szepnął cicho. — Na Wenus i na innych koloniach nie ma kontroli urodzeń.
— Ty masz trzydzieści osiem lat, Marion trzydzieści dwa. Na Marsie i na Wenus wolą młodszych od was. Nie wspominając o tym, że jesteś pracownikiem umysłowym, a nie technikiem, mechanikiem czy rolnikiem. Mocno wątpię, aby udzielono wam pozaziemskiej wizy pobytowej. Nie, wyczerpaliśmy możliwości wzrostu wynagrodzeń. Zostaje nam Przypadek Specjalny. Czy macie coś, co by się mieściło w tych ramach?
Marion dostrzegła deskę ratunku i uczepiła się jej kurczowo.
— Chyba jest coś. Kiedy rodziłam Mike’a, musiałam mieć cesarkę.
— Hm. — Cleveland Boettiger wyciągnął inny dokument i czytał go przez chwilę. — Według twojej karty zdrowia powodem było ułożenie dziecka w macicy. Nie przeszkodzi to w żadnym razie podczas następnych porodów. Coś jeszcze? Jakieś badania psychiczne Lizy, na przykład, które uniemożliwiają przeniesienie jej w tej chwili do innej rodziny? Pomyślcie.
Pomyśleli. Westchnęli. Nic nie było.
— Więc dokładnie tak, jak myślałem, Stew. Zdecydowanie kiepsko to wygląda. No cóż, może przynajmniej podpisz to i dołącz do zawiadomienia jutro rano. Jest już wypełnione.
— Co to jest? — spytała Marion, spoglądając z niepokojem na podaną im kartkę papieru.
— Prośba o odłożenie decyzji. Na podstawie tego, że do tej pory szło ci w pracy wyjątkowo dobrze i dlatego obniżenie pensji jest być może tylko okresowe. Nic to nie da, gdy BPR wyśle do twego biura detektywa, ale zajmie im to trochę czasu. Będziecie mieć dodatkowy miesiąc, żeby postanowić, które dziecko… a kto wie? — może do tego czasu coś się zmieni? Może dostaniesz lepszą pracę na innym wydziale, może awans?
— Teraz nie dostanę już pracy gdzie indziej — rzekł ponuro Raley. — Mam szczęście, że tę dostałem, w obecnej sytuacji. A awans nie wchodzi w grę co najmniej przez rok.
Na zewnątrz dal się słyszeć zgrzyt lądującego przed ich domem jakiegoś samolotu.
— Goście? — zdziwiła się Marion. — Nie spodziewamy się nikogo.
Jej mąż pokręcił z dezaprobatą głową.
— Goście! Tylko tego nam jeszcze dzisiaj brakowało. Marion, zobacz, kto to jest, i poproś ich, żeby dali nam spokój.
Wyszła z saloniku, polecając robotowi, żeby napełnił pustą szklankę Boettigera. Twarz miała wykrzywioną cierpieniem.
— Nie rozumiem — wykrzyknął Stewart Raley — dlaczego BPR jest takie sztywne i drobiazgowe przy interpretacji statutów kontroli urodzeń! Nie mogą dać człowiekowi choć trochę swobody?
— Dają — przypomniał mu adwokat, starannie układając papiery w teczce. — Przecież ci dają. Po otrzymaniu zezwolenia i poczęciu dziecka wolno ci obniżyć dochód o maksimum dziewięćset terrytów. Każdemu może się zdarzyć. Ale dwa tysiące? Całe dwa tysiące…
— To i tak nieuczciwe, do diabła! Żeby mieć dziecko i wychowywać, a tu zabiera ci je jakieś głupie biuro rządu światowego i…
— Dobra, Raley, nie udawaj głupka — przerwał mu Boetti-ger ostro. — Jestem twoim adwokatem i będę ci pomagał, na ile mi pozwolą umiejętności zawodowe, ale nie będę tu wysłuchiwał bzdur, w które z pewnością sam nie wierzysz. Albo planowanie rodziny na skalę ogólnoświatową ma sens, albo nie. Albo mamy pewność, że każde dziecko jest chciane, cenione i ma pewne szansę na uczciwe, szczęśliwe życie, albo wracamy do nieodpowiedzialnej wolnoamery-kanki metod kontroli urodzeń z poprzednich stuleci. Obaj wiemy, że rozumne planowanie rodziny znacznie poprawiło warunki życia na ziemi. Druk 36A jest symbolem planowania rodziny, natomiast zawiadomienie o zmniejszeniu dochodów to druga strona tego samego medalu. Nikt rozsądny nie może chcieć jednego, a odrzucać drugie. Raley pochylił głowę i bezradnie rozłożył ręce.
— Ja tego nie odrzucam, Cleve. Ja tylko… tylko…