125474.fb2
— To moja praca — oświadczyłem. — Chcesz, żebym sprawdził twoje aktywa?
— Wart jestem siedemnaście pięćset. Tysiąc pięćset w gotówce, reszta w listach zastawnych. Co mogę dostać za siedemnaście pięćset?
— To co powiedziałem. Przejście przez mur i zwolnienie na siedem lat.
— Hej, udzielasz rabatu?
— Biorę tyle, ile mogę wziąć — powiedziałem. — Daj nadgarstek. I nie przejmuj się. Teraz tylko odczytam stan konta. Wymodulowałem jego wszczep informatyczny i podłączyłem do niego własny. Miał tysiąc pięćset w banku i listy zastawne wartości szesnastu patyków, dokładnie tak, jak twierdził. Obrzuciliśmy się ostrożnie wzrokiem. Jak już powiedziałem, nigdy nie wiadomo, kto jest borgmannem.
— Możesz to zrobić tak tutaj, w parku? — zapytał.
— Zgadłeś. Odchyl się do tyłu, zamknij oczy, jakbyś drzemał w słońcu. Umawiamy się, że teraz biorę tysiąc w gotówce, a ty przelewasz na mnie pięć tysięcy z zastawu, zwykła transakcja wymienna pracy na obligacje. Gdy przejdziesz przez mur, pobiorę resztę w gotówce plus pięć patyków jako zabezpieczenie kredytu. Resztę będziesz spłacał po trzy kawałki rocznie plus odsetki, niezależnie od tego, gdzie będziesz się znajdował. Przewidziałem kwartalne spłaty. Zaprogramuję to wszystko łącznie z brzęczykiem przypominającym o terminach płatności. Pamiętaj, że sprawa podróży zależy wyłącznie od ciebie. Mogę załatwić łaskę i przepustki, ale nie jestem jakimś cholernym agentem biura podróży. Pasuje?
Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy.
— Zasuwaj — powiedział.
Tę robotę miałem w koniuszkach palców, zwykła emulacja obwodów, mój standardowy numer. Podjąłem jego wszystkie kody identyfikacyjne, przeniosłem je do centrali, odnalazłem zapisy. Wyglądały na autentyczne — było tak, jak powiedział. No i jasne, że przywalono mu bombowy podatek w naturze: dziesięć lat pracy przy murze. Wczytałem mu ułaskawienie ważne przez siedem pierwszych lat. Musiałem zostawić trzy z powodów czysto technicznych, ale wtedy komputery nie będą już mogły go odszukać. Dałem mu też przepustkę, co oznaczało wczytanie nowych kwalifikacji zawodowych: programisty trzeciej klasy. Nie myślał jak programista i nie wyglądał na programistę, ale oprogramowanie muru się w tym nie połapie. Uczyniłem go teraz członkiem ludzkiej elity, tej względnie nielicznej garstki, która może wjeżdżać i wyjeżdżać z naszych obwałowanych miast, gdy przyjdzie jej na to ochota. VL' zamian za te drobne przysługi przepisałem na swoje liczne konta jego oszczędności całego życia, płatne, jak ustaliliśmy, po części teraz, po części później. Nie miał już ani grosza, ale był wolnym człowiekiem. To nie taki zły interes.
Aha, ta łaska była ważna. Postanowiłem nie robić fałszywek podczas pobytu w Los Angeles. Powiedzmy, że to rodzaj sentymentalnej pokuty za to, co uczyniłem tej kobiecie tyle lat temu.
Rozumiecie: od czasu do czasu trzeba koniecznie podrzucić fałszywkę, aby nie wyglądało, że jesteś za dobry; aby nie dać Istotom powodu do zwołania obławy. Tak samo trzeba ograniczać liczbę wydawanych ułaskawień. Jasne, że w ogóle nie musiałem wypisywać łask. Mógłbym upoważnić system do wypłacania mi rokrocznie jakiejś kwoty — pięćdziesięciu, stu patyków — i pobierać je zawsze z łatwością. Ale nie byłoby w tym żadnego wyzwania.
Tak więc wypisuję łaski, ale nie więcej niż trzeba na pokrycie moich wydatków, i rozmyślnie niektóre z nich partaczę, żeby wyglądać na równie nieudolnego, co reszta, tak że Istoty nie mają powodu, by śledzić cechy identyfikacyjne mojej roboty. Sumienie mnie od tego za bardzo nie bolało. Poza wszystkim to kwestia przeżycia. A przecież wiecie, że większość pozostałych łaskawców to zwykli oszuści. Ze mną macie przynajmniej jakąś szansę, że dostaniecie to, za coście zapłacili.
Następna była drobna Japonka, klasyczny typ: gładka, krucha, jak laleczka. Szlochała nagłymi, potężnymi zrywami, które mogłyby przełamać ją na pół, a starszy siwy mężczyzna — zapewne jej dziadek — starał się ją pocieszyć. Płacz na widoku publicznym jest zawsze dobrym wskaźnikiem kłopotów z Istotami. — Czy mogę w czymś pomóc? — zapytałem, ale oboje byli tak oszołomieni, że nie przyszło im do głowy żadne podejrzenie.
Był jej teściem, nie dziadkiem. Męża zabili przed rokiem dwaj włamywacze. Miała dwoje małych dzieci. Właśnie otrzymała nowe skierowanie podatkowo-pracownicze. Obawiała się, że chcą ją posłać do pracy przy murze, co oczywiście było mało prawdopodobne: przydziałów dokonywano zupełnie przypadkowo, ale zazwyczaj nie bezmyślnie. Jaki pożytek byłby z kobiety o wadze czterdziestu kilo przy zwózce kamiennych bloków? Teść miał paru dobrze poinformowanych przyjaciół, którym udało się odcyfrować ukryty kod na jej skierowaniu. Nie, komputery nie posłały jej za mur. Wysłały do Regionu nr 5. I zaklasyfikowały na TND.
— Mur byłby lepszy — powiedział stary mężczyzna. — Od razu zobaczyliby, że nie ma sił do ciężkiej pracy i znaleźliby coś innego, coś, czemu by podołała. Ale Piątka? Czy ktoś kiedyś stamtąd powrócił?
— Wie pan, co to jest Piątka? — zapytałem.
— Ośrodek eksperymentów medycznych. A ten znak tutaj to TND. Wiem też, co to oznacza.
Znów zaczęła jęczeć. Nie mogłem jej za to winić. TND oznacza Test Na Destrukcję. Istoty chcą się dowiedzieć, jak ciężko możemy naprawdę pracować, a da się to wiarygodnie ustalić jedynie poddając nas testom wskazującym, gdzie leży bariera sił fizycznych.
— Umrę — zawodziła. — Moje maleństwa! Moje maleństwa!
— Wie pan, kto to jest łaskawca? — zapytałem jej teścia.
Nagły, podniecony odzew: gwałtowne zaczerpnięcie tchu, blask w oczach, porywcze skinienie głową. I równie szybko podniecenie opadło ustępując miejsca zobojętnieniu, beznadziei, rozpaczy.
— To wszystko oszuści — powiedział.
— Nie wszyscy.
— A skąd można wiedzieć? Zabierają pieniądze, nie dają nic w zamian.
— Wie pan, że to nieprawda. Każdy może opowiedzieć o łaskach, które zadziałały.
— Może. Może — powiedział stary mężczyzna. Kobieta łkała cicho. — Zna pan kogoś takiego?
— Za trzy tysiące dolarów — powiedziałem — mogę skasować TND na jej skierowaniu. Za dodatkowe pięć mogę wypisać jej zwolnienie od służby ważne do czasu, gdy dzieci znajdą się na uczelni.
Ale ze mnie sentymentalny facet. Pięćdziesięcioprocentowa zniżka i nawet nie sprawdziłem stanu konta. Na ile mogłem sądzić, jej teść był milionerem. Jednak nie. Gdyby tak było, nie siedziałby na Pershing Square, tylko latał załatwiając jej łaskę.
Obrzucił mnie długim, głębokim, szacującym spojrzeniem. Chłopska przebiegłość dawała znać o sobie.
Mogłem mu powiedzieć, że jestem królem w mym zawodzie, najlepszym ze wszystkich łaskawców, genialnym pajęczarzem obdarzonym magicznym wyczuciem; nie wymyślono jeszcze takiego komputera, do którego nie mógłbym się wślizgnąć i kazać mu tańczyć, jak zagram. A byłaby to sama prawda. Ale powiedziałem tylko, ze musi zadecydować, że nie mogę przedstawić żadnego zaświadczenia i żadnej gwarancji; że jeśli chce, może się do mnie zwrócić, a jeśli nie, to jest mi wszystko jedno, czy ta kobieta wybierze skierowanie z TND. Odeszli i naradzali się parę minut Gdy wrócili, w milczeniu podwinął rękaw i podsunął mi wszczep. Sprawdziłem saldo bankowe: całkiem nieźle, około trzydziestu patyków. Przeniosłem z tego osiem tysięcy na moje konta: połowę do Seattle, resztę do Los Angeles. Potem ująłem jej nadgarstek — był cienki jak moje dwa złożone palce — włączyłem się w jej wszczep i wczytałem ułaskawienie, które ocali jej życie. Na wszelki wypadek dwukrotnie sprawdziłem jego ważność. Zawsze istnieje możliwość, że nieumyślnie okantuje się klienta, choć mnie się to nigdy nie przydarzyło. Ale nie chciałem, żeby po raz pierwszy nastąpiło to przy tej sprawie.
— Idźcie — powiedziałem. — Do domu. Pani dzieciaki czekają na obiad.
Jej oczy rozjarzyły się. — Jeśli można jakoś się panu odwdzięczyć…
— Pobrałem już swoją należność. Jeśli kiedyś mnie pani jeszcze spotka, proszę się ze mną nie witać.
— To zadziała? — zapytał stary człowiek.
— Powiedział pan, że ma pan przyjaciół, którzy znają się na rzeczy. Proszę poczekać tydzień, potem zawiadomić bank danych, że ona zgubiła skierowanie. Gdy dostanie nowe, niech pan poprosi kumpli, by je odszyfrowali. Zobaczy pan. Wszystko będzie w porządku.
Nie sądzę, by mi uwierzył. Myślę, że był prawie pewien, iż go wykantowałem pozbawiając jednej czwartej oszczędności całego życia, i mogłem dostrzec w jego oczach nienawiść. Ale to jego sprawa. Za tydzień odkryje, że naprawdę ocaliłem życie jego synowej, i wtedy pośpieszy na plac, by mi powiedzieć, jak mu przykro, że żywił do mnie takie brzydkie uczucia. Tylko, że wtedy będę gdzie indziej, daleko stąd.
Powlekli się na wschodni kraniec parku zatrzymując się parę razy, by zerknąć na mnie przez ramię, jakby sądzili, że przemienię ich w słupy soli, gdy obrócą się do mnie plecami. Potem odeszli.
Zarobiłem tyle, że wystarczyło mi na tydzień pobytu zaplanowanego w L.A. Ale kręciłem się tu nadal mając nadzieję na trochę więcej. To był mój błąd.
Trafił mi się Pan Niewidzialny, typ człowieka, na którego nigdy nie zwraca się uwagi, szarość na tle szarości, rzedniejące włosy, przeciętny, słodki, ugrzeczniony uśmiech. Ale w jego oczach paliło się światło. Zapomniałem, czy to on pierwszy zaczął ze mną rozmawiać, czy ja z nim, ale wkrótce kołowaliśmy próbując dowiedzieć się czegoś o sobie. Powiedział mi, że mieszka w Silver Lake. Spojrzałem na niego obojętnie. Skąd do diabła mam znać miliony miasteczek sąsiadujących z L.A.? Powiedział, że przyjechał tutaj zobaczyć się z kimś w wielkiej siedzibie rządowej na Figueroa Street. W porządku: prawdopodobnie jakaś sprawa odwoławcza. Wyczułem klienta.
Potem chciał się dowiedzieć, skąd jestem. Santa Monica? Zachodnie L.A.? Coś w moim akcencie, tak przypuszczam. — Sporo podróżuję — powiedziałem. — Nie znoszę przebywania w jednym miejscu. — Też prawda. Muszę pajęczyć, bo zwariuję.
Gdybym pajęczył w jednym mieście, napraszałbym się dosłownie, by wcześniej lub później wpadli na mój trop, a to byłby koniec. Nic z tego mu nie powiedziałem. — Przyjechałem z Utah zeszłej nocy. Przedtem byłem w Wyoming. — Kłamstwo, jedno i drugie. — Może potem pojadę do Nowego Jorku. — Spojrzał na mnie, jakbym planował podróż na Księżyc. Tutejsi mieszkańcy nie jeżdżą często na Wschód. W dzisiejszych czasach większość ludzi nigdzie nie jeździ.
Teraz wiedział, że mam prawo przekraczania murów albo jakiś sposób, żeby je uzyskać, jeśli zechcę. W jednej chwili przeszliśmy do rzeczy.
Powiedział, że wyciągnął nowe skierowanie, sześć lat przy melioracji na słonych polach Mono Lake. Ludzie mrą tam jak jętki jednodniówki. Chciał, żeby go przenieść na jakieś dogodniejsze miejsce, na przykład Obsługa i Zaopatrzenie, i koniecznie wewnątrz murów, najlepiej w jednym z regionów położonych niedaleko oceanu, z czystym i chłodnym powietrzem. Wymieniłem cenę i zgodził się na nią bez mrugnięcia.
— Daj pan nadgarstek — powiedziałem.
Wyciągnął prawą rękę, wnętrzem dłoni do góry. Zamontowane w zwykłym miejscu wejście do wszczepu miało kształt bladożółtej tarczki, nieco bardziej zaokrąglonej niż zwykły typ i o trochę gładszej fakturze. Nie wydawało mi się to istotne. Tak jak czyniłem to już może tysiąc razy, położyłem ramię na jego ramieniu, nadgarstek przy nadgarstku, wejście przy wejściu. Nasze biokomputery nawiązały kontakt i natychmiast zorientowałem się, że wpadłem w kłopoty.
Od około czterdziestu lat czy coś koło tego — w każdym razie na długo przed inwazją Istot — ludzie żyją z wbudowanymi w ich ciała komputerami pracującymi na biochipach, ale dla większości z nich to coś zupełnie pospolitego, jak blizna po szczepieniu. Używają ich do spraw, do których je skonstruowano, i więcej o nich nie myślą. Biokomputery są dla nich zwykłym narzędziem jak widły czy łopata. Trzeba mieć mentalność pajęczarza, by chcieć uczynić z własnego biokomputera coś więcej. To dlatego, gdy Istoty się pojawiły, zapanowały nad nami i kazały nam budować mury wokół naszych miast, większość ludzi zareagowała jak owce pozwalając zgromadzić się w stadach w zagrodzie i potulnie tam pozostając. Tylko my, pajęczarze, możemy się teraz poruszać swobodnie, ponieważ wiemy, jak manipulować systemami, poprzez które rządzą nami Istoty. I nie ma nas wielu. Natychmiast stwierdziłem, że wpadłem na jednego z nich.
Z chwilą, w której nawiązaliśmy kontakt, ruszył na mnie jak burza.
Po sile jego sygnału poznałem, że natrafiłem na coś wyjątkowego i znajduję się pod gradem ciosów. W ogóle nie chciał kupić łaski. Dążył do pojedynku — macko skryty za słodkim uśmiechem, rad pokazać nowemu przybyszowi w mieście parę swoich sztuczek.