125474.fb2
— Posłuchaj — rzekła. — Pójdzie to łatwiej, jeśli będziesz współpracować. Oskarżony jesteś o nielegalne wejście, nielegalne przejęcie pojazdu, nielegalną działalność na złączach, a zwłaszcza o sprzedaż aktów łaski. Chcesz coś oświadczyć?
— Nie.
— Nie zaprzeczasz, że jesteś łaskawcą?
— Nie zaprzeczam, nie potwierdzam. Do cholery, jakie to ma znaczenie?
— Spójrz na mnie — powiedziała.
— To wymaga wysiłku.
— Spójrz — powtórzyła. W jej głosie zabrzmiała dziwna zjadliwość. — Nie o to chodzi, czy jesteś łaskawcą, czy nie. Wiemy, że jesteś. Ja wiem, że jesteś. — I zwróciła się do mnie nazwiskiem, którego już bardzo dawno nie używałem. Prawdę powiedziawszy od trzydziestego szóstego.
Spojrzałem na nią. Wpatrzyłem się. Trudno mi było uwierzyć, że widzę to, co widzę. Uczułem, jak napływa ku mnie stłoczona fala wspomnień. W myśli przekształcałem jej twarz, zacierając niektóre zmarszczki, tu usuwając nieco ciała, tam dodając. Odzierałem ją z upływu lat.
— Tak — powiedziała. — Jestem tą, o której myślisz.
Zatkało mnie. To było gorsze niż to, co zrobił mi pajęczarz. Ale nie miałem jak przed tym uciec.
— Pracujesz dla nich? — zapytałem.
— Łaska, którą mi sprzedałeś, była nic nie warta. Wiedziałeś o tym, prawda? Ktoś czekał nie mnie w San Diego, ale gdy próbowałam przejść przez mur, zatrzymali mnie po prostu i odciągnęli stamtąd wśród wrzasków. Chciałam cię zabić. Mogłam pojechać do San Diego, a potem spróbowalibyśmy dostać się na Hawaje w jego łodzi.
— Nie wiedziałem o tym facecie w San Diego — oświadczyłem.
— Dlaczego miałbyś wiedzieć? To nie był twój interes. Wziąłeś moje pieniądze i miałeś załatwić mi łaskę. Taka była umowa.
Oczy jej rozświetlały złote iskierki. Ciężko było mi w nie patrzeć.
— Wciąż chcesz mnie zabić? — zapytałem. — Zastanawiasz się, jak mnie zabić?
— Nie i jeszcze raz nie — znowu posłużyła się moim starym nazwiskiem. — Trudno mi opisać, jak bardzo się zdumiałam, kiedy cię tutaj przyprowadzono. Powiedzieli, że to John Doe, łaskawca. Łaskawcy to mój wydział. Przyprowadzają wszystkich do mnie, ale po jakimś czasie pomyślałam: nie, nie ma cienia szansy, on jest najpewniej miliony kilometrów stąd i nigdy tu nie powróci. A potem przyprowadzili tego Johna Doe i ujrzałam twoją twarz.
— Czy będziesz w stanie uwierzyć — powiedziałem — że przez cały ten czas czułem się winny za to, co tobie zrobiłem? Nie musisz w to wierzyć. Ale to prawda.
— Jestem pewna, że była to dla ciebie rozpacz bez końca.
— Naprawdę. Proszę. Tak, robię fałszywki wielu ludziom, czasami tego żałowałem, czasami nie, ale ciebie żałowałem. Ciebie żałowałem najbardziej. To absolutna prawda.
Zastanowiła się nad tym. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy uwierzyła w to choćby na ułamek sekundy, ale widziałem, że się zastanawia.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała po chwili.
— Wyrabiam ludziom fałszywki, bo nie chcę uchodzić za bezbłędnego — powiedziałem jej. — Dostarczasz ważną łaskę za każdym razem, rozchodzą się wiec ludzie zaczynają gadać, stajesz się powoli legendą. No i wszędzie jesteś znany, a prędzej czy później Istoty mają cię w ręku. To tyle. Tak więc zawsze wciskam dużo fałszywek. Mówię ludziom, że zrobi, wszystko, na co mnie stać, ale nie ma żadnych gwarancji i czasami to nie działa.
— Oszukałeś mnie rozmyślnie?
— Tak.
— Tak myślałam. Wyglądałeś na chłodnego profesjonalistę. Chodząca perfekcja. Byłam pewna, że łaska będzie ważna. Nie mogłam sobie wyobrazić, że coś będzie z tym nie tak. A potem dotarłam do muru i oni mnie capnęli. Więc pomyślałam sobie: ten sukinsyn mnie wydał. Jest za dobry, by po prostu spartaczyć robotę — mówiła spokojnym tonem, ale w oczach wciąż palił się gniew. — Nie mogłeś wyrobić fałszywki komuś innemu? Dlaczego to musiałam być ja? Patrzyłem na nią przez dłuższy czas.
— Bo cię kochałem — powiedziałem.
— Gówno — odparła. — Nawet mnie nie znałeś. Byłam obcym człowiekiem, który cię wynajął.
— No właśnie. Wtedy w jednej chwili przepełniły mnie wariackie marzenia o tobie; przez ciebie całe moje ładne, uporządkowane życie przewróciło się do góry nogami, a ty widziałaś tylko człowieka, którego wynajęłaś do roboty. Nie wiedziałem wtedy o tym facecie w San Diego. Myślałem tylko o tym, że cię widzę i że ciebie pragnę. Nie sądzisz, że to miłość? Dobra, nazwij to inaczej, jak sobie chcesz. Nigdy przedtem nie pozwalałem sobie na takie uczucie. Myślałem, że to nierozsądne: to krępuje, stawka staje się za wysoka. A potem ujrzałem ciebie, pogadałem trochę z tobą i pomyślałem, że coś mogłoby się wydarzyć między nami, zacząłem zmieniać się w środku i powiedziałem sobie: no, no, tym razem popłyń z prądem, niech się to stanie, wszystko będzie inaczej. A ty stałaś tam nie dostrzegając tego, nawet nie zaczęło to do ciebie docierać, paplałaś tylko, jak ważna jest dla ciebie ta łaska. Więc podrzuciłem ci fałszywkę. A później pomyślałem: Jezu, zniszczyłem tej dziewczynie życie i to tylko dlatego, że się do niej nagrzałem, postąpiłem jak kutas. Więc od tamtej pory zawsze tego żałowałem. Nie musisz temu wierzyć. Nie wiedziałem o San Diego. To przedstawia się teraz nawet gorzej dla mnie. — Nic nie mówiła przez cały ten czas, a cisza zaczęła ciążyć nieznośnie. Po chwili odezwałem się więc znowu: — Powiedz mi przynajmniej jedno. Kto to był ten facet, który rozwalił mnie na Pershing Square?
— To był nikt — odparła.
— Co to znaczy?
— To nie był ktoś. To było coś. Android, ruchoma jednostka antyłaskawcza podłączona wprost do wielkiego systemu komputerowego Istot w Culver City. Nowinka, którą puściliśmy na miasto.
— Aha — powiedziałem. — Aha.
— Zameldowano, że dałeś mu dobrze popalić przy tej robocie.
— On mi też. Prawie zrobił mi śmietanę z mózgu.
— Próbowałeś wypić morze przez słomkę. Przez chwilę wyglądało, że ci się to uda. Wiesz, że jesteś cholernie dobrym pajęczarzem?
— Dlaczego zaczęłaś dla nich pracować? — zapytałem. Wzruszyła ramionami. — Wszyscy dla nich pracują. Prócz takich jak ty. Zabrałeś wszystko, co posiadałam, i nie dałeś mi łaski. Cóż miałam zrobić?
— Rozumiem.
— To nie taka zła praca. Przynajmniej nie jestem tam, przy. murze. Nie posłano mnie też na TND.
— Nie — powiedziałem. — Pewnie nie jest to takie złe. Jeśli nie przeszkadza ci praca w pokoju z tak wysokim sufitem. To właśnie się ze mną stanie? Wysyłka na TND?
— Nie bądź głupi. Jesteś zbyt cenny.
— Dla kogo?
— System ciągle wymaga doskonalenia. Wiesz o tym najlepiej. Będziesz pracował dla nas.
— Myślisz, że zostanę borgmannem? — zdumiałem się.
— To lepsze niż TND — odparła.
Ponownie zapadłem w milczenie. Pomyślałem, że nie może mówić tego poważnie; zgłupieliby, gdyby powierzyli mi jakiekolwiek stanowisko, a wyszliby na kompletnych durniów, gdyby mi dali się zbliżyć do swego komputera.
— W porządku — powiedziałem. — Zrobię to. Pod jednym warunkiem.
— Twardziel z ciebie, nie?
— Pozwól mi na jeszcze jedno starcie z tym waszym androidem. Muszę coś sprawdzić. A potem możemy podyskutować, do jakiej pracy będę się tutaj najlepiej nadawał. Zgoda?