125516.fb2
— A to niby dlaczego?
— Bo… — gdy Hasson szukał właściwych słów, szukał jakichkolwiek słów, kula komunikatora na biurku Nunna zapłonęła czerwonym światłem sygnalizując sprawę pierwszorzędnej wagi.
— Proszę mówić — Nunn zwrócił się do kuli.
— Odebraliśmy automatyczny sygnał zagrożenia — odpowiedziało urządzenie męskim głosem.- Ktoś dryfuje w sposób nie kontrolowany na wysokości trzech tysięcy metrów. Przypuszczamy, że to musi być Inglis.
— Zmarły?
— Zapytywaliśmy jego komunikatora, sir. Żadnej odpowiedzi.
— Aha. Poczekajcie, aż się skończą godziny szczytu, i wyślijcie kogoś po niego. I poproszę o pełny meldunek.
— Tak jest, sir.
— Lecę po niego — powiedział Hasson ruszając w kierunku drzwi.
— Nie masz się co wybierać o tej porze, za duży ruch. — Nunn podniósł się i obszedł biurko dookoła. — A zresztą przeniosłem cię do służby naziemnej. Serio, Hasson.
Hasson zatrzymał się, zdając sobie sprawę, że nadużył pobłażliwości, na którą mogli liczyć członkowie Patrolu Lotnego.
— Jeśli to jest Lloyd Inglis, to lecę po niego zaraz. I jeśli on nie żyje, schodzę na ziemię. Na stałe. Okay? Nunn niepewnie potrząsnął głową.
— Chcesz się rozwalić?
— Może. — Hasson zamknął drzwi i pobiegł do magazynu sprzętu.
Wzbił się z dachu budynku centrali w niebo, które płonęło zlewającymi się strumieniami ognia. Większość uczestników ruchu stanowili nadlatujący z południa zmęczeni ludzie pracy, którzy wraz z pomniejszymi dopływami ludzkiej rzeki z różnych stron świata tworzyli jedną wielką trąbę powietrzną strefy kontroli Birmingham. Światła umieszczone na ramionach i kostkach tysięcy lecących warstwami przesuwały się i migotały, a zmiany paralaks wywoływały pozorne fale, które to płynęły, to się cofały wzdłuż świetlistych strumieni. Pionowe kolumny jasności rozdzielały sprzeczne elementy, stwarzając pozory idealnego porządku. Hasson wiedział jednak, że są one zwodnicze. Ci, którzy się spieszyli, wygaszali często światła i, niewidoczni, lecieli prosto do celu przeznaczenia lekceważąc korytarze powietrzne. Tłumaczyli sobie, że niebezpieczeństwo zderzenia się z innymi „piratami" powietrznymi jest znikome, ale przecież nie tylko różnym komiwojażerom spóźnionym na spotkania zdarzało się latac na dziko. Byli jeszcze pijacy i narkomani, wy rzutki społeczne, ryzykanci i samobójcy, amatorzy silnych wrażeń i kryminaliści — słowem całe spektrum typów, którzy nie dorośli do lotów indywidualnych i w których rękach sprzęt antygrawitacyjny mógł się łatwo stać narzędziem śmierci.
Hasson nastawił swoje policyjne reflektory na maksymalną moc. Wznosił się ostrożnie, z pistoletem na farbę w pogotowiu, dopóki światła miasta nie rozpostarły się pod nim tworząc bezkres płonących wzorów geometrycznych. Kiedy monitor informacyjny wewnątrz hełmu wskazał wysokość dwustu metrów, zaczął szczególnie pilnie obserwować radar. Na tej wysokości trafiało się najwięcej chuliganów. Wznosił się dalej systematycznie, usiłując opanować niepokój zrozumiały u człowieka zawieszonego w ciemności, z której w każdym momencie mógł ktoś na niego wyskoczyć z niebezpieczną szybkością. Widać teraz było poszczególne warstwy mrowiących się ludzi, z których najwyższe poruszały się najprędzej, zachodząc na siebie jak płachty świetlistej gazy.
Jeszcze osiemdziesiąt metrów w górę i Hasson zaczął się po trochu odprężać. Skupił się właśnie na problemie odnalezienia Inglisa, kiedy odezwał się jego sygnał alarmowy i rozbłysł radar na hełmie. Wykręcił się twarzą do wskazanego kierunku. W blasku reflektorów dostrzegł postać mężczyzny lecącego bez świateł, w postawie sprzyjającej rozwinięciu najwyższej szybkości. Mając na koncie tysiące takich spotkań ocenił bezpieczną odległość mijania na dziesięć metrów. W ułamku sekundy, jaki mu pozostał, wycelował pistolet i wystrzelił chmurę niezmywalnej farby. Tamten przeszedł przez nią na wylot — jasny błysk, uduchowiona twarz i czarne niewidzące oczy — i zniknął w hałaśliwym wirze. Hasson połączył się z centralą i podał szczegóły incydentu, dodając od siebie, że jego zdaniem napotkany osobnik jest narkomanem. Mając w tym sektorze ruchu. blisko milion ludzi w powietrzu, nie byłby oczywiście w stanie ująć pirata, naznaczył więc jego odzież i sprzęt antygrawitacyjny w sposób trwały, a sprawienie nowych wiązało się z ogromnymi kosztami.
Na poziomie trzech tysięcy metrów Hasson przełączył się na stałą wysokość, wziął namiar na sygnał Inglisa i rozpoczął powolną wędrówkę w płaszczyźnie poziomej, sondując czujnie oczyma ciemność przed sobą. Jego reflektory oświetlały gęstniejącą mgłę czyniąc go środkiem kuli mglistego promieniowania, poza obrębem której nie było nic widać. Zbliżył się do granicy strefy dopuszczalnej dla lotów indywidualnych bez użycia specjalnych urządzeń podgrzewających i poczuł przenikliwy chłód, wciskający się w każdą szczelinę jego stroju ochronnego.
Hen, w dole, pod nim, płynący strumieniami ludzie wydawali się otoczeni aurą ciepła i bezpieczeństwa.
W kilka minut później radar Hassona uchwycił jakiś obiekt na wprost przed nim. Kiedy się zbliżył, dostrzegł w świetle reflektorów postać Lioyda Inglisa wykonującego swój groteskowy posuwisty taniec. Hasson zrozumiał od razu, że jego przyjaciel nie żyje, zaczął jednak okrążać ciało w odległości wykluczającej nakładanie się pól antygrawitacyjnych, aż dostrzegł ziejący otwór w pancerzu na jego piersi. Rana wyglądała tak, jakby została zadana włócznią.
Tydzień wcześniej Hasson i Inglis w czasie swego zwykłego patrolu nad Bedford wpadli na bandę ośmiu facetów lecących bez świateł. Inglis rzucił małą petardę, która wybuchła tuż za grupą, oświetlając ją na moment. Obaj dostrzegli wtedy ostry zarys włóczni. Transportowanie jakichkolwiek ciężkich przedmiotów przez osoby korzystające z urządzeń antygrawitacyjnych było niedozwolone ze względu na bezpieczeństwo ludzi poruszających się zarówno w powietrzu, jak i po ziemi, a posiadanie broni stanowiło rzadkość nawet wśród chuliganów. Istniało więc duże prawdopodobieństwo, że natknęli się na Firemana. Rozpościerając sieci i sznury Hasson i Inglis udali się w pogoń. Podczas pościgu zginęły na niższych poziomach dwie osoby, w tym młoda kobieta lecąca również bez świateł, która zderzyła się czołowo z jednym z członków gangu. Drugą ofiarą był przywódca gangu, którego maszt radiowy nieomal przeciął na pół. W efekcie całą nagrodą za trudy dwóch policjantów było ujęcie czterech drugorzędnych spośród Aniołków z Welwyn. Fireman, ten, u którego widzieli włócznię, umknął mając możność ocenić cały incydent — sam bezpieczny w swej anonimowości.
Teraz, przyglądając się zamarzniętemu ciału swojego kolegi, Hasson zrozumiał, że wypadek ten popchnął Firemana do zemsty. Jej obiekt mógł zidentyfikować na podstawie reportażu telewizyjnego poświęconego aresztowaniu Joego Sullivana. Klnąc ze złości i żalu, Hasson przechylił się tak, by do siły nośnej aparatu antygrawita-cyjnego dodać składową poziomą. Rzucił się na sztywne zwłoki, oplótł je ramionami i natychmiast oba ciała, których pola antygra-witacyjne zniosły się nawzajem, zaczęły spadać. Oswojony ze stanem nieważkości Hasson zręcznie przyczepił koniec liny do paska Inglisa i odepchnął go od siebie. W miarę jak się oddalali, aż poza granicę nakładania się pól, ciąg powietrza do góry stopniowo zanikał. Hasson sprawdził dane na tablicy kontrolnej i stwierdził, że stracił niewiele ponad sto metrów wysokości. Popuścił linę u pasa, tak że ciało Inglisa znalazło się w odległości dogodnej do holowania, a następnie poleciał na zachód kierując się ku miejscu, gdzie mógłby zejść bezpiecznie przez poziom ciągów komunikacyjnych. Daleko pod nim strefa kontroli Birmingham przypominała złocistą rojącą się galaktykę, ale Hasson — centrum białej mglistej kuli własnego wszechświata — był od niej odizolowany, zamknięty w kokonie swoich myśli.
Lloyd Inglis, zakochany w piwie i książkach utracjusz — nie żyje.
A przed nim byli jeszcze Singleton, Larmor i McMeekin. Połowa brygady Hassona sprzed siedmiu lat zginęła pełniąc obowiązki służbowe — i w imię czego? Nie sposób ująć w karby ludzkość, którą wynalazek sprzętu antygrawitacyjnego obdarzył swobodą poruszania się w trzech wymiarach. Zastosowanie judo do grawitacji i skierowanie siły przyciągania ziemi przeciwko niej samej okazało się jedyną metodą na latanie. Sposób łatwy, niedrogi, przyjemny i — niemożliwy do ujęcia w jakiekolwiek ryzy. W samej Anglii było osiemdziesiąt milionów osób uprawiających loty indywidualne, a każda z nich miała się za nadczłowieka, wolnego od wszelkich ograniczeń w prawie ścigania się ze słońcem w obieganiu ziemi. Niemal z dnia na dzień zniknęły z nieba samoloty, nie dlatego jednak, żeby ich usługi transportowe przestały być przydatne; po prostu obecność maszyn pośród rojącego się żywiołu niepoprawnych ludzi byłaby zbyt niebezpieczna. Ludowym bohaterem tych czasów stał się nocny pirat, czarny Ikar. Jaki ma sens, zapytywał sam siebie Hasson, służba w policji powietrznej. Może cała idea pilnowania porządku czy odpowiedzialności za innych była nieuzasadniona. Może nieuniknioną ceną za wolność jest powolny deszcz porozbijanych ciał spadający na Ziemię w miarę, jak aparaty antygrawitacyjne się wyczerpują i…
Atak stanowił dla Hassona całkowite zaskoczenie. Nastąpił tak szybko, że sygnał alarmowy i wycie napierającego powietrza były dosłownie jednoczesne. Hasson odwrócił się, dostrzegł czarną włócznię i zgiął się jak scyzoryk, żeby jej uniknąć. Broń ześliznęła się po nim, ale silny mimo to cios wprawił go w młynek — wszystko dosłownie w ciągu sekundy. Utrata wysokości wywołana chwilowym nałożeniem się pól nie miała właściwie żadnego znaczenia. Hasson odruchowo zgasił reflektory policyjne i zwykłe światła latania usiłując oswobodzić ręce spętane linką holowniczą,. która omotała go na skutek ruchu wirowego. Kiedy udało mu się jakoś ustabilizować, przez pewien czas tkwił w całkowitym bezwładzie usiłując ocenić sytuację. W prawym biodrze odczuwał pulsujący ból od uderzenia, ale 6 ile mógł ocenić, kości miał całe. Zastanawiał się, czy napastnik zadowoli się tym jednym niszczycielskim atakiem, czy będzie to początek pojedynku.
— Byłeś szybki, Hasson — odezwał się głos z ciemności."- Szybszy niż twój kumpel. Ale nic ci z tego nie przyjdzie.
— Kto ty jesteś?! — wrzasnął Hasson patrząc jednocześnie na ekran radaru.
— Wiesz, kim jestem, każdy mnie zna. Człowiek-Ogień to ja!
— To w piosence. — Hasson starał się mówić spokojnie, jednocześnie rozpościerając sieci i liny. — A jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko? To, pod którym jesteś zarejestrowany u rejonowego psychiatry.
Ciemność rozbrzmiała śmiechem.
— Brawo, sierżancie. Usiłuje pan jednocześnie grać na zwłokę, zdenerwować mnie i dowiedzieć się mojego nazwiska.
— Nie potrzebuję grać na zwłokę, zdążyłem nadać sygnał SOS.
— Zanim ktokolwiek tu przyleci, nie będziesz już żył, Hasson.
— Dlaczego?
— A dlaczego ścigasz moich przyjaciół i ściągasz ich na ziemię?
— Są niebezpieczni dla siebie samych i dla wszystkich innych.
— Tylko wtedy, kiedy ich zmuszasz, żeby latali na dziko. Sam się oszukujesz, Hasson. Jesteś gliną i sprawia ci przyjemność zaszczu-wanie ludzi. Tym razem ja cię ściągnę z góry, i to na dobre, nic ci nie pomogą te twoje sieci.
Hasson na próżno wytężał wzrok w kierunku, z którego dobiegał głos.
— Sieci?
Znów rozległ się śmiech i Fireman zaczął śpiewać:
— Widzę cię w ciemności, lecąc przy tobie, Człowiek-Ogień we własnej osobie, lecz ty nie widzisz mnie, choć koło ciebie mknę".
Znajome słowa rozbrzmiewały coraz głośniej w miarę, jak zbliżało się ich źródło i nagle Hasson dostrzegł sylwetkę ogromnego mężczyzny, oświetloną przez strumienie świateł z dołu i gwiazdy z góry. Wyglądał przerażająco i nieludzko w swoim aparacie antygrawita-cyjnym.
Hasson zatęsknił do broni palnej, której wzbraniała tradycja brytyjskiej policji, kiedy nagle uderzyło go coś osobliwego.
— A gdzie twoja włócznia?
— Po co mi włócznia. Wyrzuciłem ją. — Fireman rozłożył ręce i — nawet w ciemności, nawet mimo braku jakichkolwiek punktów odniesienia w przestrzeni — stało się dla Hassona jasne, że ma do czynienia z olbrzymem, z człowiekiem, który nie potrzebuje żadnej innej broni, poza tą, w którą wyposażyła go natura.
Wyobraził sobie ciężką włócznię spadającą z wysokości trzech tysięcy metrów na zatłoczone przedmieście i wezbrała w nim chłodna wściekłość — gotów był przyjąć czekającą go walkę obojętny na jej wynik. Podczas gdy Fireman się zbliżał, Hasson zataczał siecią powolne koła, jednocześnie tak przechylając swój aparat antygra-witacyjny, żeby samemu nie wpaść przy tym w ruch wirowy. Uniósł nogi, gotów do wymierzenia kopniaka, a zarazem wyprostował linę, która czyniła trupa Inglisa upiornym obserwatorem incydentu. Był zdenerwowany, ale podniesiony na duchu i podniecony — teraz, kiedy Fireman odrzucił włócznię, nie odczuwał szczególnego lęku. Walka w powietrzu nie jest jedynie sprawą zdolności; to sztuka, której trzeba się nauczyć, zdobyć doświadczenie, dlatego zawodowcy z reguły mają przewagę nad amatorami, bez względu na talenty i motywację tych ostatnich. Pozwalając Hassonowi unieść nogi do pozycji, w której siła jego ud mogła być w każdej chwili wykorzystana w potężnym kopnięciu, Fireman popełnił poważny błąd. Nieświadom jednak niczego zbliżał się powoli rozkładając działanie aparatu anty grawitacyjnego ledwie dostrzegalnymi ruchami ramion.
Ten umie latać — pomyślał Hasson — nawet jeśli jego przygotowanie teoretyczne do walki nie jest tak dobre jak…
Człowiek-Ogień zaatakował szybko, nie tak szybko jednak, jak powinien. Hasson doznał niemal uczucia rozkoszy stwierdziwszy, że ma czas wymierzyć kopniaka dokładnie w to miejsce, które sobie zaplanował. Wybrał czuły punkt poniżej szybki hełmu, biorąc poprawkę na nagłą utratę wysokości wskutek wzajemnego zniesienia się pól antygrawitacyjnych, i zadziałał ż energią wystarczającą, by przetrącić kark. Fireman jednak zdołał uchylić głowę i złapać Has-sona za wyciągniętą nogę. Obaj mężczyźni spadali teraz, ale w nierównym tempie, ponieważ Hasson był przytroczony do Inglisa, którego pole antygrawitacyjne znajdowało się zbyt daleko, żeby mogło zostać skasowane. Na sekundę przedtem, zanim się rozdzielili, Fireman użył swoich potężnych ramion jak dźwigni i wyłamał Hassonowi nogę w kolanie.
Ból i szok zaćmiły Hassonowi umysł pozbawiając go wszelkiej siły i energii. Unosił się w mrocznej przestrzeni nie wiadomo jak długo, niepewnie poruszając rękami, z twarzą wykrzywioną bezgłośnym krzykiem. Wielka spiralna mgławica daleko w dole wirowała w dalszym ciągu, ale na jej tle stale poruszał się ciemny kształt.