125521.fb2 Ostatnia Odzywka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Ostatnia Odzywka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

PROLOG. 1948. ZAMEK NA JAŁOWEJ ZIEMI

W marcu 1951 roku, zeznając przed Senacką Komisją Kryminalną Kefauvera, Virginia Hill oświadczyła, iż Siegel powiedział jej, że Flamingo Hotel był wywrócony „do góry nogami” – chociaż nie potrafiła określić, co mógł rozumieć przez takie stwierdzenie.

Colin Lepovre, Siegel Agonistes

I odwrócone w dół w powietrzu trwały wieże

Dzwoniąc wspomnieniem dzwonów znaczących godziny

I śpiewy z pustych cystern, studni wyczerpanych.

T.S. Eliot, Jałowa ziemia <strong>[1]</strong>

Synu, widziałem piękny statek żeglujący

Kilem do góry, a masztami w dół, w niebiesiech,

I solidne wieżyczki strzelnicze do góry nogami w powietrzu…

Lord Alfred Tennyson, Idylle królewskie

ROZDZIAŁ 1. „Nadal będę cię miał, Sonny Boy”

Georges Leon trzymał mocno dłoń swojego małego synka i spoglądał spod ronda kapelusza na niebo, które było nienaturalnie ciemne jak na południową porę.

Wiedział, że deszcz, wirujący pod chmurami na pustyni w wysokich poszarpanych kolumnach, widoczny był dla każdego kierowcy przemierzającego rozdzielone pasma Boulder Highway; powodzie skradały się już prawdopodobnie przez dwie nitki autostrady nr 91, odcinając stojący za miastem Flamingo Hotel jak wyspę. A po drugiej stronie Ziemi, pod jego stopami, była pełnia Księżyca.

Księżyc i Głupiec, pomyślał rozpaczliwie. Niedobrze – ale nie mogę się teraz zatrzymać.

Jakąś przecznicę czy dwie dalej warczał pies; w jednej z tamtych alejek lub na którymś z parkingów. Wbrew sobie, Leon pomyślał o psie, który pojawiał się na karcie Głupca w talii tarota, oraz o psach, które w mitologii greckiej towarzyszyły Artemidzie, bogini Księżyca. I, oczywiście, obrazek na karcie Księżyca ukazywał padający deszcz. Chciałby móc się upić.

– Będzie lepiej, jak pójdziemy do domu, Scotty – powiedział do chłopca, powstrzymując się z pewnym wysiłkiem od tonu ponaglania.

Niech się stanie, pomyślał.

Zaszumiały palmowe liście, zrzucając na chodnik wielkie krople.

– Do domu? – zaprotestował Scotty. – Nie, powiedziałeś…

Poczucie winy spowodowało, że Leon stał się burkliwy.

– Dostałeś ekstra-śniadanie, lunch i pełną kieszeń dziurkowanych żetonów oraz spłaszczonych drobniaków.

Zrobili jeszcze kilka kroków po pokrytym kałużami chodniku w kierunku Center Street i skręcili w prawo, w stronę bungalowu. Mokra ulica pachniała niczym białe wytrawne wino.

– Powiem ci coś – rzekł, gardząc sobą samym zaczynienie fałszywej obietnicy. – Dziś wieczorem, po kolacji, ta burza rozgoni chmury i będziemy mogli wyjechać z teleskopem za miasto, żeby popatrzeć na gwiazdy.

Chłopiec westchnął.

– Dobra – odparł, truchtając obok ojca, by dotrzymać mu kroku; palcami drugiej ręki, schowanej w kieszeni, przebierał z grzechotem między drobniakami i okaleczonymi żetonami. – Ale będzie pełnia. To zaćmi wszystko inne, co nie?

Boże, zamknij się, pomyślał Leon.

– Nie – stwierdził, jakby wszechświat mógł go usłyszeć i dokonać tego, co on powiedział. – Nie, to nie zmieni rzeczy.

Leon chciał znaleźć jakąś wymówkę, żeby zatrzymać się we Flamingo Hotel, siedem mil za miastem wzdłuż Dziewięćdziesiątej Pierwszej, więc zabrał tam Scotta na śniadanie.

Flamingo był obszernym, dwupiętrowym hotelem z przybudówką na trzecim piętrze, niestosownie zielonym na tle otaczającej go brązowej pustyni. Dookoła budynku stały przywiezione tu palmy, a oślepiające słońce, świecące tego poranka z czystego nieba, nadawało żywemu zielonemu trawnikowi przekorny charakter.

Leon pozwolił boyowi odstawić samochód i obaj ze Scottem poszli, ręka w rękę, wzdłuż pasa trotuaru do frontowych stopni wiodących do drzwi kasyna.

Po lewej stronie, poniżej schodów i za żywopłotem, Leon wydłubał dawno temu pokaźną dziurę w murze, a dookoła niej wyskrobał różne symbole. Tego poranka przykucnął u podnóża stopni, by zasznurować but. Wyjął z kieszeni płaszcza paczkę, pochylił się i wepchnął ją do dziury.

– Kolejna rzecz, która może cię zranić, tatusiu? – zapytał Scotty szeptem.

Chłopiec spoglądał przez ramię na okrutne promieniste słońca i chude jak patyki postaci, które żłobiły tynk oraz łuszczącą się zieloną farbę.

Leon wstał. Spojrzał w dół na syna, zastanawiając się, dlaczego w ogóle powierzył chłopcu ten sekret. Nie, żeby to miało teraz jakiekolwiek znaczenie.

– Zgadza się, Scotto – powiedział. – A co to jest?

– Nasza tajemnica.

– Znowu dobrze. Głodny?

– Jak pluskwa.

W jakiś sposób stało się to jednym z fragmentów ich zwyczajowych rozmów.

– Chodźmy.

Pustynne słońce świeciło przez okna, połyskując na małych miedzianych rynienkach, w których podano jajecznicę i wędzone śledzie. Chociaż nie byli gośćmi hotelowymi, to śniadanie jedli „na koszt firmy”, ponieważ Leon był znany jako wspólnik interesów Bena Siegela, założyciela hotelu. Nawet kelnerki czuły się już uprawnione do otwartego wyrażania się o nim jako o „Bugsy” Siegelu.

Była to pierwsza rzecz, która wprawiała Leona w zakłopotanie – jeść na koszt tego szczególnego umarlaka.

Jednak Scotty znakomicie się bawił, sącząc coca-colę ze staromodnej szklanki zwieńczonej wisienką i zerkając po sali pełnej światowej atmosfery.

– To teraz twój lokal, co, tato? – spytał, gdy wychodzili przez okrągłe pomieszczenie, które było kasynem.

Karty odwracano z trzaskiem, a kości toczyły się po zielonym filcu ze stłumionym grzechotem, ale Leon nie spojrzał na żaden ze szczęśliwych kolorów ani na żadną z liczb, które określały ten moment.

Nie wydawało się, by którykolwiek z rozdających karty czy krupierów usłyszał słowa chłopca.

– Nie… – zaczął Leon.

– Wiem – powiedział Scotty zdjęty nagłym poczuciem wstydu. – „Nie mów o ważnych rzeczach w obecności kart”.

Wyszli przez drzwi prowadzące na Dziewięćdziesiątą Pierwszą i musieli zaczekać, aż przyprowadzono ich samochód z drugiej strony budynku – z tej, po której okno znajdujące się na poziomie przybudówki sprawiało wrażenie, że budynek wyglądał jak jednooka twarz gapiąca się na pustynię.

Karta Cesarz, myślał teraz Leon, ciągnąc Scotty’ego wzdłuż pociemniałego od deszczu trotuaru Center Street; dlaczego nie otrzymałem od niej żadnych sygnałów? Stary mężczyzna z profilu, siedzący na tronie ze skrzyżowanymi nogami z powodu jakiegoś cielesnego uszczerbku. To od roku była moja karta. Mogę to udowodnić dzięki Richardowi, mojemu starszemu synowi – a niebawem będę mógł tego dowieść i dzięki Scotty’emu.

Na przekór sobie zaczął się zastanawiać, na jakiego człowieka wyrósłby Scotty, jeśliby to nie miało się zdarzyć. W 1964 roku chłopiec miałby dwadzieścia jeden lat; czy była gdzieś teraz na świecie mała dziewczynka, która mogłaby poznać go pewnego dnia i poślubić? Czy w związku z tym znalazłaby sobie kogoś innego? Na jakiego człowieka wyrósłby Scotty? Grubego, chudego, szczerego, nieuczciwego? Czy odziedziczyłby talent swojego ojca do matematyki?

Leon zerknął w dół na chłopca i zastanowił się, co Scotty znalazł takiego interesującego w sposępniałych od deszczu szczegółach ulicy – w ponurych, czerwonych i niebieskich hieroglifach neonu, świecącego w malutkich okrągłych oknach baru, w mokrych markizach trzepoczących w wilgotnym powiewie, w samochodach nurzających się jak łodzie podwodne w przefiltrowanym, szarym świetle…

Przypominał sobie Scotty’ego, bijącego kijem w gałęzie różanego krzaka podczas przechadzki po terenach Flamingo Hotel w jasny słoneczny dzień kilka miesięcy temu, i wykrzykującego:

– Spójrz, tatusiu! Te liście są tego samego koloru, co miasto z Krainy Oz!

Leon widział, że liście krzaków, zamiast mieć barwę zakurzonej ciemnej zieleni, były niemal czarne i przez chwilę martwił się niezdolnością Scotty’ego do rozpoznawania kolorów – a potem kucnął obok chłopca, głowa przy głowie, i spostrzegł, że spód każdego liścia był jasnym szmaragdem, ukrytym przed każdym przechodniem, który miał więcej niż cztery stopy wzrostu.

Od tej pory Leon zwracał szczególną uwagę na obserwacje swojego syna. Często bywały one śmieszne – jak wówczas, gdy twierdził, że grudka tłuczonych ziemniaków na jego talerzu wygląda dokładnie tak, jak Wallace Beery; ale niekiedy, jak podczas dzisiejszego lunchu, Leon uznawał je za mrocznie przerażające.

Po śniadaniu, gdy słońce nadal świeciło, a deszczowe chmury były tylko falującymi żaglami, przy których Spring Mountains na zachodzie wydawały się karłowate, pojechali obaj nowym buickiem do znajdującego się w centrum Las Vegas Club, gdzie Leon pracował za osiem dolarów dziennie jako krupier przy stoliku blackjacka.

Zamienił swój czek na gotówkę, wziął z tego pięćdziesiąt centów w drobniakach i poszedł do kantorku szefa, by Scotty mógł wziąć stos starych, zużytych żetonów, które kasyno okaleczyło śmiertelnie przez wybicie w nich dziurek. Potem poszli na tory na zachód od stacji Union Pacific, gdzie Leon pokazał synowi, jak kłaść na szynach drobniaki, żeby spłaszczyły je pędzące do Los Angeles pociągi.

Przez prawie godzinę podbiegali na tory, by kłaść na gorących stalowych szynach błyszczące monety. Odsuwali się na bezpieczną odległość, czekając na pociąg, a potem, gdy wyglądający jak pojazd kosmiczny skład nadjeżdżał, gnając ze stacji, po czym przelatywał obok nich z rykiem i zaczynał niknąć na zachodzie, podchodzili ostrożnie do torów, po których przemknął olbrzym, i starali się znaleźć pozbawione rysunku miedziane owale. Z początku były zbyt gorące, by można je było wziąć do ręki, więc Leon zrzucał je na piasek trzymanym na sztorc kapeluszem, żeby ostygły. W końcu powiedział, że nadeszła pora na lunch. Chmury na zachodzie były teraz większe.

Pokręcili się po okolicy i znaleźli Moulin Rouge – nowe kasyno znajdujące się w kolorowej dzielnicy na zachód od Dziewięćdziesiątej Pierwszej. Leon nawet nie słyszał o tym, że buduje się taki lokal, a poza tym nie lubił kolorowych, ale Scotty był głodny, a Leon niecierpliwy, więc poszli tam. Kiedy Scotty’emu powiedziano, że jego spłaszczone drobniaki nie wprawią w ruch kół w automatach do gry, weszli do sali restauracyjnej i zamówili półmiski czegoś, co okazało się zaskakująco dobrym gulaszem z homara.

Kiedy Scotty zjadł ze swojej porcji tyle, ile był w stanie, i odsunął sos na brzeg talerza, ze środka, spomiędzy rozbabranego jedzenia, wyjrzała postać arlekina, która stanowiła najwyraźniej symbol Moulin Rouge.

Chłopiec patrzył przez chwilę na białą twarz, a potem podniósł wzrok na ojca i powiedział:

– Joker.

Podążając za spojrzeniem syna, Georges nie okazał żadnych emocji. Hermafrodytyczna postać arlekina naprawdę przypominała zwyczajowego jokera z talii kart, a Leon wiedział, że joker był jedyną kartą Wielkiego Wtajemniczenia, która przetrwała zredukowanie siedemdziesięcioośmiokartowej talii tarota do współczesnej pięćdziesięciotrzykartowej wersji talii kart do gry.

We wcześniejszych wiekach figura ta nazywała się Głupcem, którego przedstawiano jako postać tańczącą na krawędzi przepaści, trzymającą laskę i ściganą przez psa – ale joker i Głupiec byli bezsprzecznie tą samą Osobą.

Kawałek homara ocieniał jedno ze śmiejących się oczu arlekina.

– Jednooki joker – dodał Scotty radośnie.

Leon uregulował pośpiesznie rachunek i wyciągnął syna na deszczową burzę, która nadciągnęła nad miasto w czasie ich posiłku. Pojechali z powrotem aż do Las Vegas Club, a potem, ponieważ czuł, że rzucają się w oczy w wielkim samochodzie, Leon uparł się, żeby zostawić go tam i nałożywszy kapelusze, przejść kilka przecznic z powrotem przez zanikający deszcz do bungalowu przy Bridge Avenue, który był ich domem.

Richard, osiemnastoletni starszy brat Scotty’ego, siedział na dachu, obserwując badawczo pobliskie ulice i frontony budynków. Nie spojrzał w dół, kiedy się zbliżyli, otworzyli drzwi bungalowu i weszli do środka.

Żona Leona stała w drzwiach kuchennych, a uśmiech na jej wąskiej, zniszczonej twarzy wyglądał na wymuszony.

– Wcześnie wróciliście do domu.

Georges Leon przeszedł obok niej i usiadł przy kuchennym stole. Zabębnił palcami w laminatową powierzchnię – koniuszki jego palców zdawały się drżeć, jakby wypił zbyt wiele kawy.

– Zaczęło padać – powiedział. – Mogłabyś mi podać colę?

Patrzył na swoją bębniącą dłoń, zauważając siwe włoski na grzbietach palców.

Donna otworzyła posłusznie lodówkę, wyjęła butelkę i podważyła kapsel w otwieraczu przytwierdzonym do ściany.

Być może zachęcony tym bębnieniem albo starając się rozproszyć napięcie, które zdawało się tłamsić atmosferę w pomieszczeniu. Scotty podbiegł do miejsca, w którym siedział ojciec.

– Sonny Boy – powiedział.

Georges Leon spojrzał na syna i postanowił po prostu nie robić tego, co zamierzał był uczynić.

Przez blisko dwadzieścia lat Leon pracował na pozycję, którą teraz zajmował, i podczas całego tego okresu nie był w stanie postrzegać ludzi inaczej, jak w postaci liczb oraz statystyk, których użył, aby do tego miejsca dotrzeć. Dopiero dzisiaj, przy tym chłopaku, zaczął podejrzewać istnienie w podjętym postanowieniu swego rodzaju zamierzonych niedociągnięć.

Powinien był je dostrzec dużo wcześniej.

Wycieczki łódką po jeziorze Mead były na przykład pewną strategią, ale widział teraz, że cieszył się entuzjazmem chłopca, jaki ten czerpał z zakładania przynęty na haczyk i wiosłowania. Z kolei dzielenie się niektórymi z jego ciężko zdobytych mądrości na temat kart i gry w kości stało się, jak powinien był zauważyć, raczej przekazywaniem przez ojca synowi swoich umiejętności niż zwyczajną, chłodną ostrożnością.

Donna postawiła z brzękiem przed nim butelkę, a on pociągnął w zadumie łyk coli.

Potem, naśladując głos piosenkarza, którego widzieli pewnego wieczoru w sali klubowej Las Vegas Club, powiedział:

– „Usiądź mi na kolanach, Sonny Boy”.

Scotty zastosował się do tego ochoczo.

– „Kiedy niebo jest szare…” – zaśpiewał Leon.

– „Co ci wcale nie przeszkadza?” – wyrecytował Scotty.

– „Nie przeszkadza mi szare niebo…”

– „Co mam z nim zrobić?”

– „Pomaluj je na niebiesko…”

– „Jak mam na imię?”

– „Sonny Boy”.

– „Co uczynią dla ciebie przyjaciele?”

Leon zastanowił się, do których przyjaciół mogło to nawiązywać. Zawahał się przed zaśpiewaniem kolejnej linijki tekstu.

Mógł to przerwać. Wrócić na brzeg, ukryć się przed facetami, którzy z pewnością szukaliby go; przeżyć resztę swojego życia – kolejne dwadzieścia jeden lat, gdyby osiągnął standardowe trzy dwudziestki i dziesiątkę – jako normalny człowiek. Być może jego drugi syn, Richard, mógłby nawet wyzdrowieć.

– „Co uczynią dla ciebie przyjaciele?” – powtórzył Scotty.

Leon spojrzał na chłopca i zrozumiał z ponurą rozpaczą, że pokochał go w przeciągu tych pięciu lat. Zdawało się, że słowa piosenki domagały się przez chwilę spełnienia obietnicy – możliwe, że Scotty mógłby uczynić to szare niebo błękitnym. Czy Głupiec wysuwał ofertę ostatniej szansy? Mogło tak być.

Ale…

Ale to nie miało znaczenia. Było za późno. Leon zaszedł już za daleko, goniąc za czymś, czego niewyraźny kształt i potencjał zaczął odkrywać w statystycznych obliczeniach, prowadzonych przez siebie w Paryżu, kiedy miał około dwudziestu lat. Za dużo ludzi umarło; zainwestował w to zbyt wiele z samego siebie. Chcąc zmienić teraźniejszość, musiałby zacząć wszystko od początku – stary, bezbronny i mający przeciwko sobie ułożoną talię kart.

– „Przyjaciele mogą mnie opuścić” – raczej wypowiedział tę linijkę, niż ją zaśpiewał.

Niech wszyscy mnie opuszczą, pomyślał. Nadal będę cię miał, Sonny Boy.

Wstał i z łatwością posadził sobie syna na ramionach.

– Wystarczy tej piosenki, Scotty. Masz nadal swoje pieniądze?

Chłopiec zagrzechotał w kieszeni bezwartościowymi drobniakami i żetonami.

– Więc chodźmy do kryjówki.

– Po co? – spytała Donna, trzymając dłonie zahaczone o tylne kieszenie dżinsów.

– Męskie sprawy – wyjaśnił jej Leon. – Prawda, Scotto?

Scotty zakołysał się, szczęśliwy, na ramionach ojca.

– Prawda!

Udając, że zamierza uderzyć głową chłopca o framugę drzwi, Leon przeszedł wyprostowany przez pomieszczenie, a potem, w ostatniej chwili, przykucnął gwałtownie i przekroczył próg. Wykonał tę samą sztuczkę w drzwiach kryjówki – wywołując tym dziki chichot Scotty’ego – a później opuścił go i rzucił energicznie na swój skórzany fotel, czemu towarzyszyło plaśnięcie. Płomień lampy zamigotał w wywołanym ruchem podmuchu, rzucając szaleńcze cienie na grzbiety książek, które w ryzykowny sposób wypełniały sięgające od podłogi do sufitu półki.

Niebieskie oczy Scotty’ego były szeroko otwarte i Leon wiedział, że chłopiec jest zaskoczony tym, że pozwolono mu, po raz pierwszy, usiąść na fotelu, nad którym wisiało na drutach jabłko, ostrze lancy i korona.

– To fotel Króla – wyszeptał chłopiec.

– Zgadza się. – Leon przełknął ślinę i jego głos stał się pewniejszy. – A każdy, kto w nim siedzi… staje się Królem. Zagrajmy w karty. Otworzył biurko i wyjął z niego garść złotych monet oraz skrzynkę z wypolerowanego drewna wielkości Biblii. Rzucił monety na dywan.

– Pula jest niepełna.

Scotty wyciągnął z kieszeni dziurawe żetony oraz spłaszczone drobniaki i cisnął je na podłogę przed fotelem. Uśmiechnął się niepewnie do ojca.

– Teraz jest pełna.

Uszkodzona waluta przeciwko złotu, pomyślał Leon. Pula jest rzeczywiście w porządku.

Kucnąwszy przed chłopcem, Leon otworzył pudełko i wysypał na dłonie talię kart ponadnormalnej wielkości. Rozłożył je na dywanie, wskazując na nie i zakrywając ich wizerunki.

– Patrz – powiedział cicho.

Pomieszczenie wypełnił zapach kadzidła i gorącego metalu. Leon spoglądał raczej w twarz chłopca, a nie na karty tarota. Przypominał sobie noc z 1925 roku, gdy na oświetlonym świecami poddaszu w Marsylii ujrzał po raz pierwszy tę wersję, okrojoną talię Lombardy Zero; i przypomniał sobie, jak głęboko poruszające były te tajemnicze obrazki, jak głowa wydawała mu się pełna głosów i jak potem musiał walczyć ze sobą, żeby nie spać prawie przez tydzień.

Oczy chłopca zwęziły się; oddychał głęboko i wolno. Straszliwa mądrość zdawała się postarzać delikatnie rysy jego twarzy, a Leon starał się odgadnąć, ze zmiany ułożenia ust, na jaką kartę syn patrzy w danym momencie: Głupiec, w tej wersji bez charakterystycznego psa, stojący na ostrej jak laubzega krawędzi klifu i mający na twarzy wyraz wrogiego idiotyzmu; Śmierć, także stojąca na pofalowanej krawędzi przepaści, wyglądająca bardziej jak rozszczepiona wzdłuż mumia niż szkielet, i trzymająca łuk przypominający w dziwaczny sposób łuk Kupidyna; Sąd Ostateczny, na który Król wywołuje z grobu nagich ludzi; rozmaite nominały kart Pucharów, Buław, Mieczy i Denarów… a wszystkie z umieszczonymi na przedzie, niewinnie wyglądającymi ornamentami gałęzi, liści winorośli lub bluszczu… i wykonane w najżywszym złocie, czerwieniach i oceanicznych błękitach…

W oczach Scotty’ego błyszczały łzy. Leon mrugnięciem odegnał własne, po czym zebrał karty i zaczął je tasować. Umysł chłopca był otwarty i nie połączony.

– Teraz – powiedział Leon pośpiesznie – wybierzesz ósmą ka…

– Nie – przerwała Donna od drzwi.

Leon spojrzał na nią ze złością, a potem, kiedy zobaczył mały pistolet, który trzymała oburącz, przybrał wyraz zupełnej obojętności.

Dwie lufy, duży kaliber, prawdopodobnie czterdziestka piątka. Derringer.

W chwili, w której Leon ujrzał broń, na dachówkach nad ich głowami dał się słyszeć stłumiony łoskot, ale teraz nie dochodził stamtąd żaden dźwięk.

– Nie także i jego – powiedziała Donna.

Oddychała szybko, skóra na jej policzkach była napięta, a usta miała białe.

– Naładowałam to gilzami 410 ze śrutem. Wiem, zrozumiałam, co zrobiłeś Richardowi, jasne? Pojęłam, że dla niego jest już za późno.

Wzięła głęboki wdech i wypuściła powietrze.

– Ale nie będziesz miał także Scotty’ego.

Wyrównanie i duże przebicie, powiedział Leon do siebie.

Byłeś zbyt zajęty swoimi kartami, by patrzeć w oczy wszystkich pozostałych graczy.

Rozpostarł ręce jakby w geście trwożliwego przyznania się do porażki, a potem jednym gładkim ruchem uskoczył w bok, zmiótł Scotty’ego z fotela i wstał, trzymając syna jak tarczę na wysokości twarzy i klatki piersiowej. I druzgocące podbicie stawki do ciebie, pomyślał.

– Chłopak – powiedział. – Do ciebie.

– Sprawdzam – odparła Donna.

Obniżyła krótką grubą lufę i wystrzeliła.

ROZDZIAŁ 2. Żadnego zapachu róż

Płonący błękitem podmuch ogłuszył ją i oszołomił, ale ujrzała, że mężczyzna i chłopiec padli gwałtownie w przód; dziecko zderzyło się z jej kolanami i zwaliło ją w tył, na biblioteczkę. Jedną zdrętwiałą ręką ściskała nadal mały pistolet, a drugą chwyciła Scotty’ego za kołnierz.

Leon garbił się, nadal na czworakach, na splamionym krwią dywanie, ale teraz cofnął się, trzymając w garści rozłożone jak wachlarz karty. Jego twarz była bezbarwną maską wysiłku, ale kiedy przemówił, głos miał mocny.

– Patrz!

Spojrzała, a on cisnął w nią kartami.

Kilka gwizdnęło obok jej twarzy i zastukotało o grzbiety książek za plecami. Przez swój chwyt na kołnierzu syna poczuła, że mały się wzdrygnął.

Potem odwróciła się i ruszyła nieudolnie wzdłuż korytarza, wykrzykując słowa, co do których miała nadzieję, iż dają do zrozumienia, że ma nadal w broni jeden nie wystrzelony ładunek. Przy drzwiach kuchennych porwała z haczyka kluczyki od samochodu i kiedy starała się myśleć, kiedy starała się przypomnieć sobie, czy w baku jej chevroleta jest benzyna, usłyszała skomlenie Scotty’ego.

Spojrzała w dół – i zdawało się, iż dzwonienie w jej uszach narasta, gdy spostrzegła, że karta, przywarta krawędzią do twarzy chłopca, tkwiła w istocie w jego prawym oku.

W rozciągniętej do nieprawdopodobieństwa sekundzie, w czasie której nic innego się nie działo, jej zdrętwiała ręka wepchnęła broń do kieszeni, sięgnęła w dół, dwoma palcami wyciągnęła kartę i upuściła ją. Karta klapnęła na podłogę, obrazkiem do linoleum.

Zmagając się z drzwiami, otworzyła je i pociągnęła zdrętwiałego z powodu szoku syna przez chłodne, wyżwirowane podwórze do samochodu. Otworzyła drzwiczki po stronie kierowcy, wpakowała tam chłopaka i sama wsiadła, popychając go w głąb samochodu. Przekręciła kluczyk w stacyjce, naciskając jednocześnie na akcelerator, i szarpnęła kierownicę w bok.

Silnik zaskoczył; wrzuciła ze zgrzytem bieg. Podczas gdy tył samochodu zamiatał po żwirze, włączyła gwałtownym ruchem reflektory, i kiedy w ich blasku pokazała się brama wyjazdowa na drogę, odbiła z powrotem kierownicą, by ustawić koła na wprost. Potem, wgniatając bok auta po stronie kierowcy o jeden ze słupków bramy, przejechali przez nią i znaleźli się na ulicy.

– W porządku, Scotty – mamrotała bezgłośnie. – Załatwimy ci pomoc, mały, trzymaj się…

Dokąd? pomyślała. Boulder, to musi być Boulder. Jest tam stary Six Companies Hospital. Wszystkie szpitale w mieście są zbyt blisko, Georges zbyt łatwo by go znalazł.

Skręciła w prawo, we Fremont.

– On jest bogaty – powiedziała. Mrugała, ale nie spuszczała wzroku z sygnalizatorów świetlnych, wiszących na tle neonu kasyna, który tworzył na mokrej ulicy połyskliwą tęczę. – Myślałam o tobie, przysięgam… Chryste, on cię lubił, wiem, że tak! Richard przepadł, dla Richarda jest już za późno, a nigdy nie myślałam, że potrzebowałby więcej niż jednego.

Kiedy zawinęła autem obok poruszającej się wolno półciężarówki, Scotty zaskomlał. Głowę miał opartą o słupek i jedną ręką trzymał się klamki, podczas gdy drugą przykrywał uszkodzone oko.

– Przepraszam. Będziemy w Boulder za piętnaście minut, obiecuję, jak tylko wydostaniemy się stąd. On ma jednak mnóstwo pieniędzy. Pracuje w Club tylko dlatego, by pozostawać w bliskim kontakcie z kartami – i falami, jak mówi – by być w kontakcie z falami. Jakby mieszkał na wybrzeżu i próbował śledzić przypływy czy coś tam.

– Tutaj także są przypływy – powiedział chłopiec cicho, gdy wstrząs samochodu zakołysał nim na siedzeniu. – A karty są tym, dzięki czemu je śledzisz.

Matka spojrzała na niego pierwszy raz od chwili, gdy skręciła na południe, we Fremont. Jezu, pomyślała, ty i on byliście ze sobą cholernie blisko, czyż nie? Twój ojciec dzielił się z tobą mnóstwem rzeczy. Jak zatem mógł chcieć cię wymazać? Wymazać ciebie, nie twoje małe ciało, oczywiście. Twoje ciało, jak sądzę, miało skończyć przycupnięte na dachu z Richardem – jeden z was patrzyłby na zachód, a drugi na wschód, dzięki czemu Georges mógłby siedzieć w swojej kryjówce i mieć coś w rodzaju trzystusześćdziesięciostopniowego ruchomego stereoptikonu.

Przed chevroletem, na Fremont, wytoczył się z Siódmej Ulicy kabriolet packard z dwoma osobami w środku.

– Cholera – wymruczała Donna z roztargnieniem.

Zdjęła nogę z gazu, pozwalając zwolnić maszynie – póki nie spojrzała we wsteczne lusterko i nie nabrała natychmiast pewności, że widoczna za nią para reflektorów towarzyszyła jej od kilku ostatnich przecznic, dostosowując się do każdej zmiany jej jazdy. W tamtym samochodzie także było dwoje ludzi.

Odczuła w żołądku nagłą pustkę i chłód. Zdusiła w gardle rozpaczliwy, ciągły jęk.

W packardzie jest Bailey i ktoś jeszcze, pomyślała, a za nami może znajdować się jakakolwiek dwójka z tuzina facetów, którzy dla niego pracują, popełniają zbrodnie i go czczą. Przypuszczalnie inne samochody są także na Dziewięćdziesiątej Pierwszej, na wschodzie i na zachodzie, by mnie zatrzymać, gdybym zamierzała uciec do Los Angeles lub Salt Lake City.

Chevrolet nadal zwalniał, więc dodała gazu, żeby trzymać się z dala od samochodu z tyłu, a potem, przy Dziewiątej Ulicy – zredukowała do dwójki i wcisnęła gaz do dechy, skręcając z poślizgiem w prawo. Z chodnika krzyczeli na nią przechodnie, podczas gdy ona walczyła z kierownicą; potem opony złapały przyczepność i pognała na południe wzdłuż Dziewiątej. Sięgnęła po omacku do deski rozdzielczej i wyłączyła reflektory.

– Naprawdę sądzę, że byłoby lepiej, gdybyś umarł – powiedziała przenikliwym szeptem, którego Scotty nie mógł przypuszczalnie słyszeć ponad rykiem silnika – ale zobaczmy, co można zrobić.

W przodzie błyszczały światła stacji Texaco. Spojrzenie we wsteczne lusterko przekonało ją, że chwilowo zgubiła ścigający ją samochód, więc nacisnęła na hamulec – wiedziała, że jedzie zbyt szybko, żeby skręcić na stację, i zatrzymała się przy krawężniku tuż za nią – z dymem opon i pośród wstrząsów. Scotty walnął o kokpit i spadł na podłogę.

Donna szarpnęła swoje pogięte drzwiczki, otworzyła je i wyskoczyła na zewnątrz, szurając stopami po mokrym asfalcie, żeby złapać równowagę. Broń miała w ręku, ale ze stacji wytaczała się ciężarówka, ciągnąca na przyczepie łódź, która na chwilę zasłoniła jej pole widzenia. Pojazd skręcił niezgrabnie w prawo, by przejechać obok niej.

Opłakując swoje nieszczęsne dziecko, upuściła broń, pochyliła się w głąb samochodu i wyciągnęła za kostki okaleczone ciało Scotty’ego. Pochwyciła tylko mignięcie krwawej maski, jaką była twarz syna, a potem złapała go za pasek spodni oraz za kołnierz i – gdy ciągnięta za ciężarówką łódź przetaczała się za nią – w ostatnim, rozpaczliwym wysiłku, który zdawał się rozrywać wszystkie ścięgna jej pleców, ramion i nóg, podniosła go najwyżej, jak tylko mogła.

Chłopiec zawisł na moment w powietrzu, jego ramiona i nogi poruszały się słabo w białym świetle, a potem już go nie było – wpadł do środka, a może na dach, choć prawdopodobnie przetoczył się po nim i spadł na ulicę po drugiej stronie.

Reakcja na ten rzut spowodowała, że Donna uderzyła plecami o chevroleta i opanowała grożący jej upadek na tyle, że wylądowała na siedzeniu kierowcy. Prawa dłoń, niemal bez udziału jej woli, wyciągnęła się i uruchomiła silnik.

Łódź oddalała się spokojnie. Donna nie widziała, by na drodze leżało małe ciało.

Za nią pokazały się światła reflektorów zbliżające się od Fremont. Wciągnęła nogi do auta, zatrzasnęła drzwiczki i zawróciła na pierwszym biegu z piskiem opon, kierując swój samochód prosto w zbliżające się światła czołowe. Wrzuciła drugi bieg, jak tylko mogła najszybciej.

Reflektory usunęły się z jej z drogi, a za sobą usłyszała pisk hamulców i dźwięk podobny do tego, jaki towarzyszy zatrzaśnięciu bardzo ciężkich drzwi, ale nie obejrzała się. Na Fremont zredukowała bieg i skręciła w prawo, po raz kolejny zmierzając w kierunku Boulder, odległego o dwadzieścia pięć mil.

Gałka dźwigni zmiany biegów mroziła jej dłoń, kiedy włączyła trójkę, a potem czwórkę.

Była teraz zupełnie spokojna, niemal szczęśliwa. Wszystko było skończone, a każda chwila, jaka jej jeszcze pozostała, stanowiła dodatkową gratyfikację, była premią. Donna opuściła szybę i oddychała chłodnym powietrzem pustyni.

Chevrolet gnał teraz wzdłuż Las Vegas Boulevard, a przed nią znajdowała się już tylko pustynia… oraz niemożliwe do osiągnięcia góry, zapora i jezioro.

Widziała, że reflektory za nią szybko się zbliżają – z pewnością packard.

Tamto białe Boże Narodzenie w 1929 roku w Nowym Jorku, myślała, podczas gdy biegnąca przez pustynię autostrada szumiała pod kołami jej samochodu. Miałam dwadzieścia jeden lat, a Georges trzydzieści – przystojny, błyskotliwy młody Francuz, świeżo upieczony absolwent Ecole Polytechnique i członek Bourbaki Club, który wiedział skądś wystarczająco wiele na temat międzynarodowych finansów, by zdobyć bogactwo przed nadejściem Wielkiego Kryzysu. I chciał mieć dzieci.

Jak mogłam mu się oprzeć?

Przypomniała sobie mignięcie krwawej, eksplodującej miazgi, którą zaledwie kilka minut temu zrobił z jego pachwiny ładunek czterysta dziesiątki.

Strzałka prędkościomierza oparła się o sztyft poniżej liczby 120.

Po jej prawej ręce zbliżał się szybko jakiś anonimowy, betonowo-żużlowy budynek.

Boże, Georges, pomyślała, biorąc konstrukcję na cel swoich reflektorów, jak unieszczęśliwiliśmy się wzajemnie.

Leon odłożył słuchawkę telefonu i opadł w tył w swoim królewskim fotelu. Krew tworzyła gorące kałuże wokół jego pośladków i powodowała, że nogawki spodni przywierały mu ciężko do ud.

Dobra, myślał monotonnie, dobra, jest ile, jest bardzo źle, ale nie straciłeś wszystkiego.

Zadzwonił do Abramsa. Facet zaklinał się, że zjawi się tu za kilka minut, z parą innych ludzi, którzy będą w stanie przenieść Leona do samochodu i zawieźć go do Southern Nevada Hospital, pięć mil na zachód przy Charleston Boulevard. Leon rozważał przez chwilę, czy nie zatelefonować najpierw do szpitala po karetkę, ale rzut okiem na pachwinę nie pozostawił mu wątpliwości co do tego, że jego genitalia są zniszczone – w związku z tym najważniejsze stało się odzyskanie Scotty’ego, ostatniego syna, jakiego spłodził.

Nie straciłeś wszystkiego.

Całe podbrzusze miał wiotkie – gorące, mokre i rozwalone – i teraz, gdy odłożył słuchawkę, miał dwie wolne ręce, by móc zaciskać się kurczowo, trzymać się wewnątrz.

Nie wszystko skończone, powiedział sobie. Nie umrzesz od zwykłej rany postrzałowej, twoja krew jest w jeziorze Mead, a ty jesteś w Las Vegas i Flamingo stoi nadal w deszczu, tam, przy autostradzie nr 91. Nie straciłeś wszystkiego.

Księżyc i Głupiec. Mrugnął, odpędzając z powiek krople potu, po czym spojrzał na karty, które leżały rozrzucone na podłodze dokoła półek z książkami oraz w wejściu do pomieszczenia; pomyślał o karcie, która opuściła pokój, wbita krawędzią – ta myśl spowodowała, że zdrętwiał – w oko Scotty’ego.

Moje panowanie nie skończyło się jeszcze.

Skrzyżował nogi; zdawało się to przeciwdziałać bólowi.

Odrzucił głowę do tyłu i pociągnął nosem, ale w pomieszczeniu nie było zapachu róż. Kręciło mu się w głowie i było mu słabo, ale przynajmniej nie czuł zapachu róż.

W noc, gdy zabił Bena Siegela, przypominał sobie sennie, jego twarz dzieliły cale od kwitnącego krzaku róż. Gałązki były poskręcane i zawinięte wokół kraty pergoli niczym rysunek żył lub delty rzeki.

Zanim Leon zabił Siegela, podchodził go niemal dziesięć lat

Mafijni bossowie ze Wschodniego Wybrzeża zdawali się przeczuwać istnienie w Stanach Zjednoczonych królestwa, którego nikt dotąd nie objął jeszcze w posiadanie. Joseph Doto przybrał nazwisko Joe Adonis i podjął trud zachowania młodego wyglądu, a Abner „Longy” Zwillman zabił swojego rywala nazwiskiem Leo Kaplus, strzelając mu w jądra, a nie w serce; w 1938 roku Tony Cornero zakotwiczył zaś pływające kasyno poza trzymilową strefą przybrzeżną w okolicy Santa Monica. Cornero „nazwał statek „Rex”, po łacinie „król”, a Siegel miał w tym przedsięwzięciu piętnaście procent. W końcu prokurator generalny przypuścił zmasowany atak i automaty do gry, ruletki oraz stoły do kości i blackjacka – ze wszelkimi liczbami, tak namiętnie rozważanymi przez rzesze hazardzistów – zostały wrzucone do unieważniającego wszystko morza.

Pewnej nocy, na kilka tygodni przed nalotem, Leon wynajął jedną z niewielkich motorówek, pełniących rolę wodnych taksówek, i popłynął na statek, gdzie obszedł tyle zakamarków pokładu, ile było udostępnionych dla publiczności. Z dogodnego miejsca obserwował mężczyznę, który z wędką wyciągniętą z ciemnej wody wracał z rufy niższym pokładem. Leon zapytał stewarda, kim jest ten samotny nocny wędkarz, a steward wyjaśnił mu, że to jeden z właścicieli statku, pan Benjamin Siegel.

Jeden z obcasów Leona poślizgnął się do przodu po nasiąkniętym krwią dywanie i pierwszy ból ogarnął jego brzuch niczym napinające się druty. Leon zacisnął zęby i jęknął.

Im więcej czasu zabierze Abramsowi dotarcie tutaj, tym straszliwsza będzie pełna wstrząsów jazda do szpitala. Gdzie, do diabła, jesteś, Abrams?

Gdy ból zelżał nieco, Leon wspomniał przez moment kartę, której nie było w pokoju. A potem skierował swoje myśli ku minionej wiktorii, polegającej na zajęciu zachodniego tronu.

Leon przeniósł się z Nowego Jorku do Los Angeles w 1938 roku, przywożąc ze sobą trzydziestoletnią żonę i ośmioletniego syna, Richarda. Dowiedział się wkrótce, że Siegel ubiegł go w tej pielgrzymce na zachód. Po rozpoznawczej wizycie na „Reksie”, Leon wstąpił do Hillcrest Country Club w Beverly Hills, i tam poznał w końcu tego człowieka.

Chociaż Siegel miał dopiero trzydzieści dwa lata, to biła od niego prawdziwa władczość. Ożywiała go, podobnie jak Joe Adonisa, chęć utrzymania dobrej kondycji fizycznej i młodego wyglądu – takiego, jaki powinien mieć król – ale Siegel zdawał się wiedzieć, że niezbędne będzie coś więcej niż tylko wylana krew, męskość i pozerstwo.

Poznali się w barze, a mężczyzna, który ich sobie przedstawił, zauważył, że ci dwaj byli jedynymi ludźmi w pomieszczeniu, którzy pili wodę sodową.

Zdawało się, że ta wzmianka skupiła na Leonie uwagę Siegela.

– George, nieprawdaż? – spytał, a jego półprzymknięte oczy osłabiały wymowę uśmiechu.

Brązowe włosy miał pociągnięte brylantyną i sczesane do tyłu z wysokiego czoła.

– Całkiem blisko – odparł Leon.

– Grywasz w karty, George? – Brooklyński akcent Siegela powodował, że słowo „karty” brzmiało jak „korty”.

– Oczywiście – powiedział Leon, pochylając głowę nad swoją szklanką, by rozmówcy nie objawił się przyśpieszony puls na jego szyi. – Miałbyś czasem ochotę zagrać w pokera?

Siegel zapatrzył się na niego.

– Nie, nie sądzę – rzekł w końcu. – To mnie nudzi, kiedy walety biją moje króle.

– Może to ja będę miał króle.

Siegel roześmiał się.

– Nie, jeśli ja rozdam karty – a zawsze to robię.

Leon usiłował zapłacić za napoje, ale Siegel zbył ten pomysł machnięciem ręki, mówiąc przy tym z przymrużeniem oka, że jego pieniądze nie są odpowiednie.

Spłaszczone drobniaki i przedziurawione żetony, pomyślał teraz Leon.

Leon trzymał się tropu tego mężczyzny.

Latem tego roku Siegel zorganizował wyprawę na poszukiwanie skarbów na Cocos Island, kilkaset mil na zachód od wybrzeży Kostaryki. W listopadzie był z powrotem i zaprzeczył doniesieniom, jakoby znalazł tam złotą statuę wielkości człowieka, prawdopodobnie posąg Marii Panny.

Jednak Leon uzyskał zdjęcie tej figury od starego pijaczyny nazwiskiem Bili Bowbeer, który dostarczył oryginalną mapę wiodącą do skarbu. Fotografia była zamazana i poplamiona, ale mimo to Leon był w stanie dostrzec, że metalowa postać nosi koronę w kształcie sierpa księżyca, który obejmuje tarczę słońca – bardziej jak u egipskiej bogini Izis niż chrześcijańskiej Marii.

Niedługo potem Siegel wyjechał do Włoch z hrabiną, która finansowała wyprawę poszukiwawczą, a kilka tygodni później Leon otrzymał list od swojego kumpla z Mediolanu.

Z kolekcji w pałacu Sforzy zginęła jedna z pięćdziesięciu dziewięciu kart do gry; informator nie wiedział wystarczająco wiele o zbiorach, by móc określić, której karty brakowało.

Leon kupił bilet na następny samolot do Mediolanu.

Karty Sforzy zostały znalezione w wyschniętych od dawna, średniowiecznych cysternach – podczas renowacji zamku Sforzy na przełomie stuleci. Stanowiły mieszaninę leżących mniej więcej warstwowo jedenastu rozmaitych zdekompletowanych talii, których wierzchni pokład był wystarczająco młody, by nosić francuskie kolory Kielichów, Buław, Denarów i Mieczy; ale najniżej leżące karty pochodziły z talii tarota namalowanej w 1499 roku i Leon był pewny, że ta zaginiona była właśnie jedną nich. Skatalogował je szczegółowo w 1927 roku, był więc prawdopodobnie jedynym człowiekiem, który mógł stwierdzić, jaka karta zniknęła.

Po dotarciu do Mediolanu przekonał się, że brakująca karta pochodziła istotnie z najstarszej talii. Była to Wieża. Dzięki notatkom, które sporządził jedenaście lat wcześniej, Leon wiedział, że cała karta przedstawiała wieżę, w którą uderza błyskawica, a dwie ludzkie postaci, wraz z kawałkami potrzaskanej kamieniarki, uchwycone są w trakcie upadku.

Przez następne osiem lat Leon nie był w stanie odgadnąć, dlaczego Siegel chciał mieć tę konkretną kartę.

Pukanie do drzwi wejściowych rozległo się tylko parę sekund wcześniej, zanim Leon usłyszał, że ktoś przeszedł przez kuchenne drzwi, które Donna zostawiła najwyraźniej otwarte.

– Georges? – zawołał głos, rozpoznawalny jako należący do Guillena. – Gdzie jesteś?

Leon, zbyt słaby, żeby odpowiedzieć, usiadł prosto i skoncentrował się na oddychaniu oraz czekaniu, aż go znajdą. Słyszał, że Guillen otwiera frontowe drzwi i wpuszcza Abramsa, a potem kroki ich obu, krążących nerwowo po salonie.

W końcu Abrams zajrzał ostrożnie do kryjówki.

– Jezu, Georges! – wykrzyknął, śpiesząc do miejsca, gdzie Leon siedział zagłębiony w fotelu. – Jezu, nieźle cię załatwili. Ale nie martw się, lekarze wyciągną cię z tego. Guillen! Dawaj tutaj piorunem tych facetów!

Kilka chwil później pół tuzina mężczyzn niosło Leona przez korytarz do kuchni, podczas gdy Abrams przytrzymywał drzwi i wykrzykiwał napiętym głosem polecenia. Kiedy wtoczyli się do kuchni, Abrams schylił się, żeby podnieść leżącą obrazkiem do spodu kartę.

– Nie – wychrypiał Leon. – Zostaw ją tam.

Abrams jechał szybko, ale unikał wywoływania wstrząsów czy wykonywania gwałtownych skrętów. Pomimo to ból wrócił i ku swemu upokorzeniu Leon nie był w stanie powstrzymać niektórych gwałtownych chrząknięć. Jego wciśnięte w pachwiny dłonie były śliskie od krwi, a kiedy raz powiódł wzrokiem w dół, chcąc spojrzeć na siebie, to własne ręce wydały mu się czarne i połyskujące wielokolorowymi odbiciami mijanego neonu.

Nie straciłem wszystkiego, przypomniał sobie gorączkowo. Siegel tak, ale ja nie.

Sam Leon wędkował w 1939 roku w bezksiężycowe noce na końcu Santa Monica Pier, łapiąc wielkie, zdeformowane nocne samogłowy i zjadając je na surowo zaraz tam, na zniszczonych deskach mola. Wyhodował gigantyczne, dziwacznie prążkowane dynie w ogrodzie swojego małego domku w Venice Beach i zatopił największe i najwspanialsze z nich przy rozmaitych zaporach i w zbiornikach wodnych Los Angeles oraz hrabstw Orange i San Bernardino. Brał udział w setkach prywatnych rozgrywek pokerowych i zdobył reputację jako nadzwyczaj niedbały, ekscentryczny gracz. Zapełnił garaż zarysowanymi kartami, mapami i wykresami, na których zaznaczał nowe kropki na podstawie tego, co wyczytał w gazetach całego świata, oraz kierując się własnymi obserwacjami pogody. I, jak Siegel, zaczął utrzymywać przyjaźnie z bogatą arystokracją Beverly Hills. Pluton był także bogiem bogactwa, powiedział sobie.

I bardzo szybko Leon zaczął dostrzegać rezultaty swych działań: pozycja Siegela zaczęła się chwiać. Został dwukrotnie aresztowany jako podejrzany o zamordowanie nowojorskiego zakapiora nazwiskiem Harry Greenbaum, a w kwietniu 1941 zatrzymano go za ukrywanie gangstera Louisa „Lepke” Buchaltera.

Siegel udowodnił, że jest w stanie umknąć przed tymi oskarżeniami, ale niczym znajdujący się w obronie król w rozgrywce szachowej – musiał przyznać, że jest atakowany.

Zanim jednak Leon mógł ostatecznie obalić swojego rywala, Japończycy zbombardowali Pearl Harbor, wciągając Stany Zjednoczone do uczestnictwa w drugiej wojnie światowej, i kruche wzory oraz abstrakcyjne figury, które Leon wypieścił na podstawie swoich wykresów, zostały ukryte pod zdecydowanymi zarządzeniami, dotyczącymi przemysłowych, społecznych i ekonomicznych wysiłków wojennych. Jego modele były niczym głosy duchów, zagubione w zakłóceniach atmosferycznych, kiedy odbiornik dostroi się do czystego sygnału; kilka czynników, takich jak pogoda, pokazywało ciągle spontaniczną, wyrafinowaną przypadkowość, której potrzebował, ale przez cztery lata pracował tylko na utrzymanie swojej pozycji w grze, tak jak pokerzysta, który pasuje raz za razem i ma nadzieję, że mrówki nie zjedzą jego zapasów pieniędzy.

W końcu prezydent Truman wrócił w 1945 roku z konferencji w Poczdamie – grając gorączkowo dzień i noc w pokera z dziennikarzami podczas trwającej tydzień podróży do domu – i już w Waszyngtonie podjął decyzję o zrzuceniu bomby atomowej na Japonię. Zwiadowczy samolot dla niosącej bombę superfortecy „Enola Gay” nazywał się „Poker”.

Z końcem wojny Leon mógł podjąć na nowo swoją agresję.

A w 1946 roku, ponownie jak oblegany król, Siegel odczuł ataki i zastosował roszadę.

Większość ludzi z przemysłu gier hazardowych uważało, że Siegel musiał być megalomanem, skoro zbudował skandalicznie drogi luksusowy hotel i kasyno na pustyni, siedem mil od Las Vegas – ale Leon, ku swemu zatrwożeniu, dostrzegł kryjącą się za tą roszadą celowość.

Hazard zalegalizowano w Nevadzie w 1931 roku – w tym samym, w którym zaczęto prace nad budową Zapory Hoovera – a do 1935 roku tama została ukończona i głębokie doliny poza nią wypełniło jezioro Mead, największy sztuczny zbiornik świata. Poziom jeziora wznosił się i opadał zgodnie z planem, odzwierciedlając dopływ wody w górze, a zapotrzebowanie na nią w dole rzeki. Flamingo, tak Siegel nazwał hotel, był zamkiem na jałowej ziemi, w pobliżu którego znalazło się mnóstwo ujarzmionej wody.

Flamingo Hotel był niemal chorobliwie wielki, o grubych, marmurowych ścianach i drogich boazeriach, otoczony specjalnie sprowadzonymi i posadzonymi tu palmami, z gigantycznym basenem i indywidualną kanalizacją dla każdego z dziewięćdziesięciu dwóch pokoi – ale Leon rozumiał, że to był totem jego fundatora i w związku z tym musiał być fizycznie tak doskonały jak jego założyciel.

Leon wiedział teraz, dlaczego Siegel ukradł kartę z Wieżą: mająca za pierwowzór wieżę Babel, symbolizowała głupią, pełną pychy ambicję i nie tylko stanowiła ostrzeżenie przed takim zmierzającym potencjalnie ku bankructwu kursem, ale także prowadziła do niego. Jeżeli jednak odwrócić ją do góry nogami, jej wymowa była nieco osłabiona; związane z nią zgubne aspekty stawały się trochę bardziej odległe.

Odwrócona, mogła pozwolić Królowi na zbudowanie olśniewającego zamku i utrzymanie go.

By całkowicie zidentyfikować się z budynkiem, a także w celu ugruntowania swego statusu jako współczesnego awatara Dionizosa, Tammuza, Attisa, Ozyrysa, Króla Rybaka i każdego innego boga, który umarł w zimie i narodził się na wiosnę, Siegel otworzył hotel w dzień po świętach Bożego Narodzenia. Hotel zamknięto – „umarł” – dwa tygodnie później, po czym otwarto go ponownie 27 marca.

Wystarczająco blisko Bożego Narodzenia, Wielkiego Piątku i Wielkanocy.

Kiedy otworzyli tylne drzwiczki furgonetki, pachnące bylicą powietrze ochłodziło spoconą twarz Leona.

– Dobra, ostrożnie teraz, jest postrzelony i stracił mnóstwo krwi. Guillen, ty na tylne siedzenie i pchaj, podczas gdy my będziemy ciągnąć.

Lekarze w białych kitlach pędzili obok wózka, na który przełożono Leona, ale zanim przejechali z nim przez drzwi sali przyjęć, Georges wyciągnął rękę i chwycił Abramsa za rękaw.

– Nie wiesz, czy znaleźli już Scotty’ego?

Gdziekolwiek chłopiec się znajdował, był nadał fizycznie otwarty, nadal nie podłączony.

– Nie, Georges – odparł Abrams nerwowo – ale niczego nie mogłem się dowiedzieć. Wyszedłem z domu, gdy tylko odebrałem twój telefon.

– Znajdź go – powiedział Leon w chwili, gdy jeden z lekarzy pokonał jego słaby uchwyt i zaczął popychać ambulatoryjny wózek – i daj mi znać! Znajdź go!

Wtedy ja także mógłbym pójść i wysławiać, pomyślał gorzko.

Na południowy zachód, po autostradzie nr 91, gnała przez pustynny krajobraz w kierunku odległego Los Angeles ciężarówka z łodzią, a blask jej reflektorów wydawał się zbyteczny wobec światła pełni księżyca.

ROZDZIAŁ 3. Dobranoc. Śpij spokojnie…

Miesiąc później Leon znów siedział na miejscu pasażera w samochodzie Abramsa, teraz jechali jednak znacznie wolniej, oddalając się od szpitala oświetlonymi słońcem ulicami. Podnóża wzgórz miały wypłowiały, brązowy kolor, a spryskiwacze rozrzucały błyszczące spirale wody na sztucznie zielone trawniki.

Leon był obandażowany niczym niemowlak. Lekarze usunęli mu prostatę, znaczną część jelita cienkiego i grubego, natomiast jego genitalia stanowiły tak poszarpaną miazgę, że po prostu odeszły od ciała razem ze slipkami, gdy lekarze rozcięli je nożyczkami.

Ale nie straciłem wszystkiego, powiedział sobie po raz tysięczny. Siegel tak, ale ja nie. Nawet jeśli nie będę już miał wszystkich flaków, które miałem.

– Powiedz, jeśli za bardzo trzęsie – odezwał się Abrams.

– W porządku – odparł Leon.

W swojej roli Króla Rybaka, nadprzyrodzonego króla ziemi i płodności, Ben Siegel uprawiał, oprócz innych rzeczy, różany ogród na terenach Flamingo Hotel. Róże stanowiły potężny symbol przemijania życia, a Siegel uważał, że utrzymując obłaskawiony ich zagon, oswoi w symboliczny sposób śmierć. Hodowanie kwiatów stało się dla niego w końcu rutyną i nie wymagało poświęcania tego rodzaju psychicznej uwagi, do jakiej, jako Król Rybak, był zdolny.

Leon słyszał, że w czerwcu 1947 roku, zanim zabił Siegela, róże kwitły szaleńczo, zrzucając czerwone płatki na ścieżkę obok basenu, a nawet wypuszczały pędy przez szczeliny pomiędzy betonowymi płytami.

Nadal mieszkając w Los Angeles, Leon atakował pozostałe słabe punkty Siegela; te aspekty jego życia, które nie kryły się za ścianami zamku na pustyni.

Słabe punkty były dwa: transamerykańska służba telegraficzna i kobieta, którą Siegel poślubił w tajemnicy jesienią 1946 roku.

Bukmacherstwo nie mogło się obyć bez telegrafu, którym przekazywano natychmiast wyniki wyścigów w poprzek kraju, i Siegel, jako przedstawiciel gangu Capone’a, wprowadził na amerykański Zachód służbę Trans-America, będącą rywalką dla poprzedniego monopolu, Continental Press Service Jamesa Regana, mającego swoją siedzibę w Chicago.

Towarzystwo Trans-America prosperowało w najlepsze i Siegel zarabiał mnóstwo forsy… póki Georges Leon nie odwiedził Jamesa Regana w Chicago w czerwcu 1946 roku i nie zabił go. Gang Capone’a przejął szybko Continental od ludzi Regana i wtedy Trans-America stał się zbędny. Capone spodziewał się, że Siegel przeniesie wszystkich swoich klientów do Continentalu, a potem zwinie telegraf Trans-America, ale Leon dopilnował, aby owo polecenie zostało przekazane w możliwie najbardziej arogancki sposób. W ten sposób, na co Georges miał nadzieję, Siegel odmówił zlikwidowania swojej służby telegraficznej, a zamiast tego zaproponował zarządowi szefów Combination odkupienie jej za dwa miliony dolarów.

Flamingo był już wtedy w budowie i Siegel zmagał się z ciągle skutecznymi restrykcjami budowlanymi czasu wojny oraz priorytetami materiałowymi. Leon wiedział, że Siegel potrzebuje dochodów z Trans-America.

Georges doprowadził także do tego, że poznał Virginię Hill, która nadal często odwiedzała Los Angeles, rezydując wówczas w Beverly Hills. Rzekomo była dziewczyną Siegela, ale Leon widział, że nosiła obrączkę, słyszał, jak skamlały psy, kiedy znajdowała się w ich pobliżu, i zauważył, że zostawała całą noc na przyjęciach, gdy na niebie wisiał księżyc w pełni – i domyślał się, że Virginia była w tajemnicy żoną Siegela.

Georges zmuszał się do tego, żeby nie okazywać podniecenia, jakie odczuwał w związku z odkrytym sekretem swego przeciwnika; niczym gracz, który odsłania rożki kart i widzi pokera, nie zmienił niczego w swoim codziennym zachowaniu.

Ale jeśli miał rację co do Virginii Hill, to wychwycił strategiczny błąd Siegela.

Przyjaciółka stanowiłaby osobę niewielkiej wartości, ale jeśli Król był wystarczająco głupi i sentymentalny, by podzielić się koroną przez samorzutne wzięcie sobie żony i pozbawienie się odpowiedniej części władzy – gdyby żona mogła zostać oddzielona przez wodę, mnóstwo wody – to Siegel zostałby poważnie osłabiony.

Tak więc Leon zaszczepił w Virginii Hill przekonanie, że Lucky Luciano zamierza zabić Siegela – co stanowiło prawdę – i że mogłaby temu zapobiec, gdyby zwróciła się osobiście do Luciano, który przebywał w Paryżu.

Hill poleciała do Paryża na początku czerwca 1947 roku.

Leon spieniężył pewną nieruchomość, wykorzystał nieco protekcji, użył trochę gróźb i doprowadził do tego, że służba telegraficzna Trans-America wykazała w swoich księgach finansowych poważne niedobory oraz zanotowała problemy z personelem.

Trzynastego czerwca, późno w nocy, Siegel poleciał z Las Vegas do Los Angeles, by przeprowadzić śledztwo w sprawie jawnych trudności, przeżywanych przez jego służbę telegraficzną.

Prywatny samolot Siegela wylądował na pasie startowym lotniska Glendale czternastego czerwca o drugiej nad ranem.

Georges Leon nie mógł działać wcześniej, jak dopiero dwudziestego, więc przez kilka dni siedział w samochodzie zaparkowanym przy krawężniku North Linden Drive w Beverly Hills, po drugiej stronie ulicy od domu Virginii Hill, i obserwował to miejsce. Jak Leon się spodziewał, Siegel pozostał w mieście, nocując w rezydencji Virginii.

Dwudziestego po południu Georges pojechał przez gorące, ocienione palmami ulice Los Angeles do budki telefonicznej w drogerii, by przekazać wymagane ostatnie wyzwanie.

Telefon odebrał Siegel.

– Halo?

– Cześć, Ben. Masz dużo okazji do łowienia ryb na pustyni?

– Och! – powiedział niecierpliwie Siegel po pauzie. – To ty.

– Zgadza się. Chcę ci tylko powiedzieć… wiesz, że muszę… że zamierzam przejąć Flamingo.

– Ty skurwysynu – odparł Siegel z tonem swego rodzaju zmęczonej wściekłości w głosie. – Po moim trupie! Nie masz dosyć jaj.

Leon chrząknął i rozłączył się.

Wiedział, że tej nocy gwiazdy mu sprzyjają, ponieważ Siegel i jego trzej przyjaciele pojechali do restauracji zwanej „Jack at the Beach”. Georges udał się za nimi, i kiedy wychodzili, dziękując kierownikowi, Leon dał kelnerowi dziesięć dolarów, żeby ten wręczył Siegelowi poranne wydanie „Los Angeles Times”, z przypiętą do niego notatką, która głosiła: Dobranoc. Śpij spokojnie. Z pozdrowieniami od Waleta. Siegel wziął gazetę, nawet nie spojrzawszy na nią.

Godzinę później Leon zaparkował samochód przy krawężniku naprzeciwko należącego do Virginii Hill domu, zbudowanego w stylu hiszpańskim. Wyłączył silnik, który w mroku ciemnej ulicy zastukał jak żuk.

Przez chwilę siedział po prostu na miejscu kierowcy i obserwował oświetlony reflektorami dom z filarami, myśląc przede wszystkim o tym, jak to było żyć do tej pory tylko w jednym ciele i doświadczać jedynie tego, co może przeżyć jedna osoba. Usiłował wyobrazić sobie bycie podłączonym w istotny sposób do wiecznych i ogromnie władczych postaci, które psychiatra Carl Jung nazwał archetypami, a ludy prymitywne, w strachu, nazywały bogami.

Tego po prostu nie można było sobie wyobrazić – wysiadł zatem z samochodu i, niosąc karabinek. 30-30, poszedł przez rozmokły trawnik do obrośniętej różami pergoli, która zasłaniała widok z ulicy na salon. Świerszcze w zaroślach robiły dosyć hałasu, by zagłuszyć odgłos wprowadzania pierwszego pocisku do komory nabojowej.

Lufa karabinu spoczywała wygodnie na jednej z poprzeczek pergoli, a Leon kucał przez kilka minut na siedzeniu drewnianej ławki, poruszając na boki lufą broni, by ocenić ogólny widok.

Za onieśmielająco bliską szybą okna salonu Siegel siedział na kanapie w kwiecisty wzór i czytał kolumnę sportową w tej właśnie gazecie, którą przekazał mu Leon. Obok niego drzemał inny mężczyzna, trzymający na piersi skrzyżowane ramiona. Umeblowanie pokoju było w stylu rokoko – wszędzie kupidyny, marmury i rzeźbione lampy. Mała figurka Bachusa, boga wina, stała na wielkim fortepianie, a na ścianie wisiał obraz przedstawiający nagą kobietę z kielichem wina.

Gdy szyba okienna rozpadła się w połyskliwy deszcz iskier, dwa pierwsze strzały zgruchotały statuetkę i przebiły płótno obrazu. Ben Siegel zaczął się podnosić i dwie następne kule rozerwały mu twarz na pół. Kolejnych pięć pocisków z magazynka Leon wystrzelił na oślep, ale miał wrażenie, że ostatnie dwa także trafiły w Siegela. Huk wystrzałów niósł się w górę i w dół ulicy, ale Georges słyszał tylko szczęk wyrzucanych łusek, odbijających się od drewnianej ławki, na której kucał.

Pognał potem z powrotem do samochodu, wrzucił karabin na tylne siedzenie i uruchomił silnik. Kiedy opuszczał szybko okolicę, czuł radość z tego powodu, że był w stanie spojrzeć na to, czego właśnie dokonał z punktu widzenia dwudziestu dwóch nowych krystalicznych osobowości.

Był dwudziesty czerwca – w czasach przedchrześcijańskich pierwszy dzień trwających miesiąc obchodów śmierci Tammuza, babilońskiego boga płodności, panującego niegdyś w pustynnych rejonach, na których letnie słońce gotowało cyklowi wzrostu swego rodzaju gorącą, zimową śmierć.

Dwudziestego lipca, pod koniec święta, rozpocznie się panowanie nowego Króla.

Tej nocy burza piaskowa srożyła się w niegościnnym sercu pustyni Mojave wokół Flamingo Hotel i zdarła do gołej blachy lakier ze wszystkich pozostawionych na zewnątrz samochodów, a ich szyby pokryła trwałym szronem.

Leon dowiedział się później, że cztery spośród wystrzelonych przez niego dziewięciu kul trafiło w cel, a prawe oko Siegela zostało wyrwane gładko z jego głowy i wyrzucone do następnego pomieszczenia.

Teraz, z powrotem w swoim bungalowie, Georges Leon kuśtykał o kulach z pokoju do pokoju i przez dwoje oczu siedzącego na dachu Richarda obserwował senne, rozpalone ulice. Słuchał radia, czytał gazety, stawiał znaczki na mapach i wystrzegał się wejścia do kuchni, gdzie na linoleum leżała nadal upuszczona karta.

Najpierw dowiedział się, że Scotty zginął wraz z Donną w wypadku samochodowym; potem, że policji nie udało się znaleźć szkieletu dziecka w wypalonej skorupie wraka chevroleta. Abrams pogadał z Baileyem i innymi facetami i odkrył, gdzie Donna mogła wyrzucić dzieciaka z auta, ale w tym czasie nie dało się już wyśledzić wszystkich samochodów, które mogły przejeżdżać tamtego wieczoru w pobliżu Dziewiątej Ulicy.

W odzyskaniu chłopca nie pomogły ogłoszenia w gazetach, apele radiowe ani policyjne raporty na temat zaginionych osób. A w trakcie swoich poszukiwań Leon zapoznał się z niepokojącym faktem, że nigdzie w Las Vegas nie było kasyna o nazwie Moulin Rouge.

Oddał się szaleńczo swojemu hobby – kolekcjonowaniu znaczków pocztowych oraz monet. Kupował je i oglądał awersy oraz nominały, starając się wyczytać z nich jakieś znaczenia. Sypiał tylko wówczas, gdy zmęczenie zwalało go z nóg, i nie zwracał uwagi na dzwonienie telefonu.

Zdjęty bólem siedział godzinami na podłodze swojego studia, wynajdując nową formę pokera. Teraz potrzebował nowego sposobu, by zostać ojcem.

W końcu, pewnej nocy, nie mógł już dłużej ignorować tej sprawy – o pomocy poczołgał się na czworakach do kuchni i kucnął na podłodze z zapalniczką w ręce.

Karta leżała nadal tam, gdzie Donna upuściła ją po wyciągnięciu jej z rozciętego oka Scotty’ego. Leon siedział długi czas w ciemności, opierając na karcie trzęsące się palce.

Wreszcie odwrócił ją, zignorował wiatr szepczący dookoła bungalowu, potarł kółko zapalniczki i spojrzał.

Kartą, jak się tego obawiał, był Giermek Kielichów – narysowana z profilu figura, będąca we współczesnych taliach odpowiednikiem waleta kier. Jednooki walet.

Stukający lichymi okiennicami wiatr wiał z zachodu, z Doliny Śmierci i spoza niej, niosąc swój szept przez pustynię Mojave. Leon kucał na podłodze co najmniej godzinę i patrzył w tamtym kierunku, wiedząc, że pochodzi z tej ćwiartki róży wiatrów, z której pewnego dnia nadejdzie jego adwersarz, jednooki walet.


  1. <a l:href="#_ftnref1">[1]</a> Wszystkie cytaty z Jałowej ziemi w tłum. Czesława Miłosza, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1989. (Przypisy pochodzą od tłumacza).