125521.fb2 Ostatnia Odzywka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Ostatnia Odzywka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

KSIĘGA PIERWSZA. LUDZIE W PRZEKLĘTYM MIEŚCIE

Wiecie, moi Przyjaciele, od jak dawna w moim Domu

Dla nowego Małżeństwa wyprawiałem bale:

Wywiódłszy stary jałowy Rozsądek z mego Łoża,

I wziąwszy za Małżonkę Córę Wina.

The Rubdiyat of Omar Khayym

We flocie byliśmy razem pod Mylae!

Ten trup, którego zasadziłeś w zeszłym roku w ogrodzie,

Czy zaczął już kiełkować? W tym roku czy będzie kwitł?

T.S. Eliot, Jałowa ziemia

Obserwowałem ją, jak odlatuje z Las Vegas,

Machałem samolotowi, aż zniknął z pola widzenia,

A potem próbowałem pojechać do domu,

nie zatrzymując się w barze,

ale,

mówiąc szczerze, nie udało mi się to.

I siedząc tam, z tymi cieniami ubranymi w dżinsy, które

spędziły tam całą noc,

drżałem nad swoim stygnącym drinkiem,

pół martwy z przerażenia.

William Ashbless

ROZDZIAŁ 4. Naprawdę wyraźny sygnał

Crane wybił się ze snu, natychmiast przepełniony wdzięcznością, że na zewnątrz świeci słońce.

Serce dudniło mu w piersi jak kafar rozbijający stary trotuar. Wiedział, że znowu śnił o grze na jeziorze i że obudziło go coś istniejącego w realnym świecie.

Noce w marcu były nadal chłodne i chociaż słońce stało już wysoko na niebie – musiała być co najmniej dziewiąta lub dziesiąta – puszka budweisera przy jego łóżku była w dalszym ciągu zimna. Crane otworzył ją i wypił duszkiem połowę, a potem, z roztargnieniem, starł krople piwa z szarej szczeciny na brodzie.

Puszka pozostawiła na drewnianej podłodze blady pierścień. Susan nie krytykowała nigdy tego, że pije, ale nie podobało się jej, że robi to w sypialni. Podnosiła puszkę tak obojętnie, jakby to było czasopismo lub popielniczka, i wynosiła ją do salonu. Po tym, gdy zauważył ten zwyczaj, zostawił celowo kilka razy budweisera na nocnym stoliku, ale jej cicha wytrwałość spowodowała, że poczuł się nikczemny i teraz postępował tak już tylko wyjątkowo.

Przy drzwiach odezwał się gong i Crane uznał, że musiał też zabrzmieć kilka sekund wcześniej. Dźwignął się po swojej stronie królewskiej wielkości łoża, wciągnął dżinsy i włożył flanelową koszulę, a potem ruszył ciężkim krokiem do salonu. Nadal zapinając guziki, otworzył drzwi; nie kłopotał się nigdy tym, by wyjrzeć przez judasz.

Na ganku stał jego najbliższy sąsiad, Arky Mavranos.

– Ahoj, Pogo! – powitał go Arky, machając dwoma puszkami ulubionego piwa, coorsa. – W czym problem?

Wszystko to stanowiło standardowe powitanie Mavranosa, więc Crane nie odpowiedział, tylko zrobił krok na zewnątrz, usiadł w jednym z foteli na ganku i przyjął od przybyłego piwo.

– Ach – wyrecytował sumiennie Crane, otworzywszy puszkę i przystawiwszy do ucha pieniące się naczynie. – Oto odgłos przygotowywanego śniadania.

– Śniadania? – spytał Mavranos, szczerząc się spoza swoich nieporządnie utrzymanych brązowych wąsów. – Minęło południe. To jest lunch.

Crane zerknął ponad balustradą ganku na wieżę budynku Fidelity Federal Savings, rysującego się na szarym niebie w odległości pół mili na północ przy Main Street, ale nie mógł zogniskować wzroku na świecących cyfrach i literach tablicy, która znajdowała się na jego dachu. Parking Norm’s zajęła już znaczna liczba samochodów, sugerując południową porę, a dzikie papugi poranka zastąpiły na drutach telefonicznych wrony. Prawdopodobnie Mavranos miał rację.

– Przyniosłem twoją pocztę – dodał Arky. Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni parę kopert i upuścił je na zniszczony blat stołu.

Crane spojrzał na nie. Jedną z nich była długa, szara koperta Bank of America z pergaminowym okienkiem na adres – prawdopodobnie wyciąg z jego konta. Taki raport nie był nigdy aktualny – jeśli chciał się dowiedzieć, ile miał oszczędności, mógł po prostu spojrzeć na świstek wypluwany przez bankomat Versatel, kiedy urządzenie odda mu następnym razem kartę. Wrzucił nie otwarty list do plastikowego kosza na odpadki.

Druga koperta była zaadresowana pismem matki Susan.

Tę wyrzucił jeszcze szybciej.

– Zwykłe śmieci! – powiedział z szerokim uśmiechem. Pociągnął łyk piwa i wstał.

Otworzył drzwi i wszedł do domu, a za moment był z powrotem na fotelu z wypełnioną do połowy puszką budweisera, którą, wbrew sobie, znowu zostawił na podłodze w sypialni.

– Żona na zakupach? – spytał Arky.

Na zakupach, pomyślał Crane.

Susan uwielbiała te sprzedające po niższych cenach sklepy, które były wielkie jak hangary lotnicze. Wracała z nich zawsze obładowana torbami pełnymi plastikowych klipsów w kształcie rekina, które służyły do przytrzymywania na ziemi plażowego ręcznika, komicznych ceramicznych psów i działających na sprężynę urządzeń, które nakręca się na słoik z kawą rozpuszczalną, a które, gdy naciśniesz dźwignię, wydzielają ciemny proszek w precyzyjnie odmierzonej ilości, równej pojemności łyżeczki do herbaty. Jej nabytki obrosły wśród sąsiadów prześmiewczą legendą.

Crane wziął głęboki oddech, a potem osuszył puszkę budweisera. Zapowiadał się kolejny dzień ostrego picia.

– Tak… – odparł, odetchnąwszy. – Ziemia doniczkowa, sadzonki pomidorów… Wiosna za pasem, trzeba to wszystko wsadzić do ziemi.

– Wcześnie wstała.

Crane opuścił brodę i z nieruchomą twarzą zagapił się na swego sąsiada. Po chwili powiedział:

– Tak?

– Jasne. Widziałem ją, jak podlewała rośliny przed domem, zanim jeszcze wstało słońce.

Czując zawrót głowy, Crane podniósł się na nogi i spojrzał na ziemię w najbliższej doniczce na kwiaty. Wyglądała na wilgotną; sam podlewał rośliny wczoraj czy przedwczoraj? Nie mógł sobie przypomnieć.

– Wracam za moment – powiedział spokojnie.

Ponownie wszedł do domu i ruszył szybko korytarzem do kuchni, w której od trzynastu tygodni było nieprzyjemnie gorąco, ale nie spojrzał na kuchenkę, tylko otworzył lodówkę i wyjął zimną puszkę budweisera.

Znowu załomotało mu serce. Kogo Archimedes widział na ganku? Susan – na ile Crane gotów był to uznać, jeśli miał nowe piwo w ręku, a alkohol zaczynał przytępiać mu myśli – nie żyła. Trzynaście tygodni temu zmarła na nagły atak serca – migotanie komór.

Była martwa jeszcze przed tym, gdy pośpiesznie zawezwany ambulans – wyjąc syreną i błyskając światłami – zahamował z piskiem opon przy krawężniku od frontu domu. Sanitariusze weszli do wnętrza, stąpając ciężko ze swoimi metalowymi walizeczkami, i wnieśli ze sobą zapach gumy, środków dezynfekcyjnych, płynu po goleniu oraz spalin samochodowych. Używając czegoś w rodzaju elektrycznych łopat, usiłowali wprawić w ruch jej serce za pomocą wstrząsu elektrycznego, ale było już za późno.

Po tym, gdy zabrali ciało, Scott zauważył na stoliku przed kanapą, na której umarła Susan, jej kubek kawy, nadal gorącej – i zrozumiał w odrętwieniu, że nie byłby w stanie znieść tego, żeby kawa całkowicie wystygła, żeby została tak pozostawiona sama sobie, jak zapomniana przez jakiegoś roztargnionego gościa wypita do połowy puszka gazowanego napoju.

Poniósł ostrożnie kubek korytarzem do kuchni, wstawił go do kuchenki i włączył piekarnik, ustawiając niską temperaturę. Zaniepokojonym sąsiadom powiedział, że Susan zasłabła, a później, w ciągu dnia, wytłumaczył im, że wróciła do domu, ale odpoczywa.

Dawniej Susan kryła go wystarczająco często, telefonując do jego szefa i mówiąc, że Scott ma grypę – kiedy w istocie cierpiał na „chorobę popromienną”, jak nazywała kaca.

W ciągu dziewięćdziesięciu jeden dni, które upłynęły od jej śmierci, wynajdywał rozmaite wymówki – „odwiedza matkę”, „jest w wannie”, „zasnęła”, „szef wezwał ją dzisiaj wcześniej do pracy” – by wyjaśnić każdy moment jej nieobecności. Pił zamiast chodzić do roboty, więc mniej więcej w połowie popołudnia często sam na wpół wierzył w te wykręty, a wychodząc z domu, łapał się na tym, że przed zamknięciem drzwi zatrzymuje się w nich bezwiednie na chwilę, czekając, by go dogoniła, gdyż wyobrażał sobie, że Susan zmaga się z torebką lub dokonuje ostatnich pociągnięć szczotką do włosów.

Nie zaglądał do kuchenki, ponieważ wiedział, że nie zniósłby widoku kubka, z którego kawa wygotowała się do sucha.

Pił dopiero trzecie piwo tego dnia, a było już po południu, więc pociągnął głęboki łyk.

Kogo widział Archimedes? „Zanim jeszcze wstało słońce” – Crane spał wtedy, śniąc o tej grze na jeziorze, która miała miejsce dawno temu. Czy sen wywołał jakiegoś kruchego ducha Susan?

Albo czy sam dom wygenerował jej replikę?

Teraz, gdy kołysząc się, stał pośrodku kuchni, nie uznał tego za rzecz całkowicie niemożliwą – lub choćby nieprawdopodobną. Z całą pewnością każde z pomieszczeń nosiło ślady jej bytności i osobowości. Przybrany ojciec Scotta zrzekł się domu na jego rzecz w 1969 roku, dziesięć lat przed tym, gdy wprowadziła się do niego Susan, ale przedtem ani młody Crane, ani jego przybrany ojciec nie widzieli w stole nic więcej ponad przedmiot, który służy do kładzenia na nim różnych rzeczy, ani też nie uważali, że jedno mocne krzesło jest lepsze od innego; obrazki na ścianach były po prostu wyciętymi z albumów malarstwa zdjęciami, przyczepionymi pinezkami do ściany z gipsu modelarskiego.

Teraz w domu były zasłony, dywany, gładkie ściany oraz odnowione półki na książki, które nie wyglądały tak, jakby zostały kupione na wyprzedaży – chociaż w istocie większość z nich pochodziła stamtąd.

Wciągnął nosem ciepłe kuchenne powietrze, które nadal zdawało się nieść zapach kawy.

– Susan? – szepnął.

Przez korytarz, prawdopodobnie z sypialni, dobiegł go słaby szelest.

Podskoczył, nogi ugięły się pod nim i usiadł ciężko na podłodze, a zimne piwo chlusnęło na płytki.

– Nic to – powiedział cicho, nie przejmując się tym, że nie przemawia do nikogo innego, poza sobą samym. – Posprzątam.

Pochylił się i wytarł pieniące się krople flanelowym rękawem koszuli.

Wiedział, że duchy nie istnieją – ale zdawało się, że ostatnio przydarza mu się wiele niemożliwych rzeczy.

O deszczowej północy siedział w fotelu w rogu salonu – nie potrafił spać w słotne noce – i patrzył nieobecnym wzrokiem na stojący po drugiej stronie pokoju uschnięty filodendron, zwieszający bezsilnie liście ponad krawędzią doniczki. Nagle stracił całkowicie poczucie głębokości i skali – lub, bardziej precyzyjnie – zrozumiał, że odległość i wielkość to iluzje. Poza odcinającymi się rozmaitościami, które odróżniały wici rośliny od takich rzeczy, jak delty rzek, żyłki i elektryczne łuki, były tam niewyraźnie widoczne we mgle prawdziwej przypadkowości kształty, które pozostawały trwałe; kształty, które tworzyły niewidzialny i niewyczuwalny szkielet wszechświata.

Trzymał szklaneczkę szkockiej i teraz pociągnął z niej spory łyk – whisky zdawała przemieniać się w nim w wodny wir, wciągający go w dół do studni, która nie była bardziej fizyczna od abstrakcyjnego kształtu filodendrona; a potem pole widzenia rozszerzyło się i jego indywidualność przepadła; i wiedział, ponieważ świadomość tego faktu stanowiła część przebywania w tym miejscu, że jest to ten poziom, który wszyscy dzielą ze sobą, ten najgłębszy i najszerszy basen – wspólny wodny stół – który rozpościera się pod indywidualnymi studniami, jakimi są ludzkie umysły.

Tam, na dole, daleko, w najgłębszych ostępach znajdowały się także uniwersalne, ożywione kształty – ogromne postaci, tak wieczne-ale-żywe jak Szatan pogrzebany w lodzie dantejskiego Inferno – zmieniające rytualnie swoje związki z innymi niczym planety, krążące dookoła słońca w tańcu, który trwał na długo przed tym, gdy pierwsze hominidy odkryły w gwiazdach i księżycu nocnego nieba wzory, po czym zaczęły się ich bać.

A potem Crane nie był już niczym więcej jak falą przerażenia, gnającą przed siebie w kierunku dających otuchę bliskich granic, w stronę jaskrawego, ożywionego jarzenia, które było świadomością.

W jakiś sposób, gdy wydostał się na powierzchnię, znalazł się w oświetlonej na niebiesko restauracji, z widelcem fettuccine Alfredo zawieszonym w połowie drogi do ust. W chłodnym powiewie z klimatyzacji płynęły zapachy czosnku i wina, a na fortepianie ktoś grał ospale The Way We Werę. Coś było nie tak z jego ciałem – spojrzał w dół i spostrzegł, że ma kobiece piersi.

Opadła mu szczęka i odezwał się głosem starej kobiety:

– Jejku, jeden z nich jest gotowy – otrzymuję od niego naprawdę wyraźny sygnał.

Wydostałem się przez niewłaściwą studnię, pomyślał, i zmusił się do powrotu, znowu w czerń – a kiedy ponownie stał się świadomy swojego otoczenia, siedział w swoim salonie, o ciemne okno bębnił deszcz, a po koszuli spływała mu szkocka whisky.

Zaledwie kilka dni temu siedział na frontowym ganku z Mavranosem, który machał swoją puszką piwa w kierunku każdej przejeżdżającej pośpiesznie po Main Street hondy i toyoty.

– Garnitury – mówił Arky – jadą do biur. Nie cieszysz się, że nie musimy wstawać na dźwięk budzika i gnać po to, żeby cały dzień przerzucać papiery?

Crane pokiwał pijacko głową.

– Dei bene fecerunt inopis me pusilli – powiedział – quodque fecerunt animi.

Mavranos zagapił się na niego.

– Co wygląda na problem?

– Hmm?

– Co mówiłeś przed chwilą?

– Och… Powiedziałem: „Bogowie czynią dobrze, kiedy pozbawiają mnie idei i ducha”.

– Nie wiedziałem, że znasz łacinę. To było po łacinie, prawda?

Crane pociągnął spory łyk piwa, by stłumić chwilową panikę.

– Och, jasne. Trochę znam. Wiesz, katolickie szkoły, i w ogóle.

W rzeczywistości nie był katolikiem i nie znał łaciny, poza terminami prawniczymi, zapamiętanymi z tajemniczych powieści. A to, co powiedział, nie brzmiało w najmniejszym nawet stopniu jak fragment katolickiej mszy.

Teraz, siedząc na kuchennej podłodze, odstawił piwo i zastanowił się, czy po prostu nie wariuje – i czy ma to jakiekolwiek znaczenie.

Pomyślał, by pójść do sypialni.

A co, jeśli jest tam jakaś jej forma, leżąca w łóżku?

Ta myśl jednocześnie przeraziła go i podnieciła. Jeszcze nie, uznał – to mogłoby być niczym otwarcie drzwiczek kuchenki, zanim suflet będzie gotowy. Skamieliny wymagają czasu, żeby się uformować.

Dźwignął się z trudem do pozycji stojącej i odsunął z czoła siwe włosy. A jeśli to nie jest całkiem ona, pomyślał, to nie szkodzi. Jest wystarczająco podobne, żeby oszukać pijanego.

Betsy Reculver zatrzymała się na gorącym jak piec Las Vegas Boulevard, po drugiej stronie autostrady, dokładnie naprzeciwko fontann i szerokiej kolumnady Caesars Pałace, i wciągnęła do płuc pustynne powietrze. Kiedy zmrużyła oczy, zmarszczki na jej policzkach i skroniach pogłębiły się.

Idący obok niej bardzo stary mężczyzna kuśtykał dalej, więc wyciągnęła dłoń i złapała go za rękaw.

– Zatrzymaj na chwilę dupsko, doktorku – powiedziała głośno Betsy.

Kilka jaskrawo ubranych turystek popatrzyło na nią. mijając ją pośpiesznie.

Starzec, który był znany jako doktor Leaky, najwyraźniej nie usłyszał. Przez kilka sekund usiłował iść dalej, a potem wyglądało na to, że załapał, iż coś mu w tym przeszkadza. Jego łysa, naznaczona ciemnymi plamkami głowa odwróciła się wolno na węźlastej szyi, a potem, kiedy zobaczył, że Betsy trzyma go za rękaw, otworzył szeroko oczy, jakby powodowało nim ogromne zdumienie.

– Ha? – wychrypiał. – Ha?

Miał na sobie drogi, szary garnitur, ale zawsze podciągał za wysoko spodnie. W tej chwili srebrna sprzączka ich paska znajdowała się powyżej splotu słonecznego. I, oczywiście, nigdy nie był w stanie podnieść opadającej szczęki i zamknąć ust.

– Nie możesz wąchać, ty bezwartościowy stary pijaczyno? Oddychaj.

Sama wciągnęła głęboko powietrze.

– To oni! – wykrzyknął doktor Leaky swoim piskliwym, ptasim głosem.

Spojrzała na niego pełna nadziei, ale stary wskazywał na kilka naturalnej wielkości malowanych posągów mężczyzn w togach, stojących pod szyldem Caesars Pałace po drugiej stronie ulicy. Jakiś turysta wetknął do wyciągniętej ręki jednej z postaci zapalniczkę Bic i pozował do zdjęcia, pochylając się nisko z papierosem w ustach.

– Nie, to nie oni. – Betsy potrząsnęła głową. – Chodź.

Kilka kroków dalej chodnikiem, gdy przechodzili przed zwróconą ku zachodowi fasadą Holiday Casino, przedstawiającą teatralny parowiec z Missisipi, doktor Leaky podniecił się ponownie:

– To oni! – skrzeknął, pokazując palcem.

Na pokładzie przypominającej statek konstrukcji stały figury w dziewiętnastowiecznych strojach, a w odgrodzonej lagunie pomiędzy chodnikiem i budynkiem unosiła się na wodzie przycumowana tratwa z dwoma postaciami podobnymi do Hucka Finna. Czerwony napis na zwieńczeniu muru głosił: „Niebezpieczne chemikalia – Nie zbliżać się do wody”.

– Ty idioto – powiedziała Betsy.

Doktor Leaky zachichotał. Betsy zauważyła, że w kroku jego spodni rośnie ciemna plama.

– Wspaniale – rzekła. – Boże, dlaczego ja cię w ogóle trzymam?

Stojąc na chodniku pośród tłumu, podniosła rękę. Na ten znak podjechał popielaty jaguar XJ-6 i zatrzymał się obok parkujących na jezdni samochodów.

Betsy poprowadziła starego do tylnych drzwi auta, z którego wysiadł kierowca, korpulentny łysy mężczyzna w wełnianym garniturze od Armaniego, i przytrzymał otwarte drzwiczki.

– Moje zwłoki zlały się w spodnie, Vaughan – powiedziała Reculver do grubasa. – Chyba pojedziemy do domu.

– W porządku, Betsy – tłuścioch ujął obojętnie przedramię doktora Leaky’ego.

– To oni! – pisnął znowu Leaky.

Betsy powąchała ponownie powietrze. Rezonans trwał nadal w gorącym powiewie.

– Kto, doktorze? – spytała ze znużeniem, cierpliwością i niewielką nadzieją.

– Ludzie w Przeklętym Mieście – kobieta w samochodzie i kobieta ukryta w piwnicy, i cała ich reszta. Tych dzieciaków.

Zrozumiała, że mówi o sztucznym mieście, które zbudowano na pustyni w pobliżu Yucca Flats, gdy na początku lat pięćdziesiątych rząd przeprowadzał testy atomowe, które powodowały, że na nocnym niebie poza Horseshoe Club i Golden Nugget wschodziły nagle fałszywe słońca. By uczynić wszystko bardziej realistycznym, wojsko poumieszczało w domach i w samochodach manekiny. Betsy przypominała sobie wycieczki, których celem było oglądanie fałszywego osiedla, znanego wśród miejscowych jako Przeklęte Miasto.

– Nie, doktorze, wsiadaj do auta. To nie oni. To wszystko są sztuczni ludzie.

Doktor z trudem wstawił do samochodu jedną stopę.

– Wiem o tym – powiedział, kiwając głową z niezgrabnym dostojeństwem. – Problem w tym, że nie są wystarczająco prawdziwi…

– W przeciwieństwie do gipsowych chłopców sprzed Caesars, jasne. Wsiadaj do auta.

– Nie są wystarczająco realni, by stanowić propozycję, ofiarę – zaćwierkał starzec. – Karty nie kłamały.

Vaughan pochylił się, żeby pomóc doktorowi Leaky’emu pokonać resztę drogi do wnętrza samochodu. Przez moment Betsy widziała dziewięciomilimetrowy, półautomatyczny pistolet SIG-a, który Vaughan nosił w kaburze na ramieniu pod płaszczem.

Przed zajęciem miejsca w aucie wystawiła twarz na wiatr. Tak, przynajmniej jedna ryba urosła do wystarczających rozmiarów, żeby ją stamtąd wyłowić. Być może był to facet, który wpłynął pewnej nocy do jej umysłu, kiedy siedziała w Dunes.

Cykl trwał dwadzieścia lat, ale tamci w końcu dojrzeli. Ktoś tam przeżywał ciężkie chwile.

W Wielką Sobotę, dzień przed Wielkanocą, odbędzie się tutaj kolejne zmartwychwstanie.

ROZDZIAŁ 5. Ścigając białą linię

Crane wstał i przyniósł na ganek nową puszkę piwa.

– Tak? – spytał.

– Nie, żebym czytał twoją pocztę, Pogo – powiedział Mavranos – ale stracisz dom, jeśli nie zapłacisz tym ludziom.

Wyciągał dłoń z rozłożoną kartką papieru, pokrytą maszynowym pismem i liczbami. Długa, szara koperta leżała rozdarta na stoliku.

– Kto taki? Bank?

– Owszem. Mówią o wykluczeniu – zmarszczył się Mavranos. – Lepiej im zapłać. Nie chciałbym ryzykować tego, że będę miał nowego sąsiada, który mógłby mieć coś przeciwko mieszkającemu tuż obok próżnującemu piwoszowi.

Pochylił się naprzód i Crane widział, że Arky traktuje sprawę poważnie, bo posłużył się jego prawdziwym imieniem.

– Scott – powiedział Mavranos wyraźnie – to nie są żarty. Weź prawnika, załatw sprawę własności, wypełnij rozdział trzynasty: bankructwo – ale zrób coś.

Crane podniósł papier do swojego zdrowego oka i usiłował zrozumieć treść pisma. Nie mógł sobie pozwolić na stratę domu; nie teraz, gdy wyglądało na to, że zamieszkał w nim duch Susan.

– Sądzę, że muszę wrócić do interesu – wymamrotał.

Arky mrugnął do niego.

– Pracujesz nadal w restauracji?

– Nie sądzę. Dzwonili do mnie kilka razy, ale nie byłem tam… od tygodni. Nie; myślę, że to skończone. Muszę… muszę wrócić do swojego dawnego zajęcia.

– Co to takiego? Lepiej, żeby przyniosło ci szybko czek – i to duży.

– Jeśli się uda, zrobi to. Rzuciłem to… osiem, dziewięć lat temu. Kiedy… kiedy poślubiłem Susan i zacząłem w Villa. Nigdy nic nie powiedziała, ale uznałem, że to odpowiednia pora, żeby zająć się czymś innym. Tak… to zadziała, zadziała.

– Co to jest? Ci ludzie chcieli swoich pieniędzy wczoraj.

Scott Crane rozlał na spodnie trochę piwa i bez większego skutku usiłował je wytrzeć.

– Och, nigdy ci nie mówiłem? Byłem pokerzystą.

– Powinnaś była ich widzieć dziś w nocy – powiedział do Susan pewnego dnia o trzeciej nad ranem, kiedy wyciągał z kieszeni zwitki dwudziestodolarówek. – Wszyscy byli milczący i ponurzy, ponieważ nie mieli żadnych prochów i za każdym razem, gdy słyszeli zatrzaskiwanie drzwiczek auta, spoglądali na siebie z nadzieją, bo kumpel, który jeździ samochodem holowniczym, powiedział, że przywiezie jakiś towar, jeżeli akurat dostanie wezwanie z okolic tego miejsca, w którym oni grali. Blefowałem za każdym razem przy pięciodolarowym podbiciu – tamci przeżywali paskudne chwile i pytali faceta, w którego domu graliśmy, czy jest pewien, że nie ma do polizania żadnych starych luster, a nawet myśleli o rozkruszeniu mojego NoDoz i niuchnięciu tego. W końcu ich kumpel zapukał do drzwi i dał im pakiecik – taki mały, cieniutki, złożony kawałek papieru z około ćwiartką łyżeczki krystalicznej methedryny – a wtedy wszyscy się ucieszyli, śmiali się, przesypywali proszek na lusterko i zgarniali go w ścieżki ostrzem brzytwy, a potem wdychali nosem przez małą metalową rurkę. Wybuch radości, śmiechu, rozumiesz? I nagle mogli zostać z dowolnymi kartami w ręku, licytować dowolną stawkę i ni cholery nie dbać o przegraną. To było wspaniałe. Ale potem jeden z nich otworzył szeroko oczy, wiesz, o tak, wstał i poleciał do łazienki. A minutę później cała reszta zwijała się w kucki na korytarzu jak Quasimodo, waliła w drzwi łazienki i przeklinała tego gościa w środku. Okazało się, że prochy były doprawione środkiem przeczyszczającym dla dzieci.

Susan śmiała się, ale kiedy zdjął spodnie i koszulę, siedziała prosto w łóżku, marszcząc czoło.

– Nie chcę sprawiać wrażenia krytykantki, Scott – powiedziała – ale ci ludzie wyglądają mi na idiotów.

– Są idiotami, skarbie – odparł, podnosząc kołdrę i wsuwając się na swoją połowę łóżka. – Nie opłaca się grać w pokera z geniuszami.

Wyciągnął rękę i zgasił światło.

– Ale to są ludzie, których… szukasz i trzymasz się z nimi, kiedy już ich znajdziesz – odezwała się cicho w ciemności. – To są ludzie, dzięki którym zarabiasz na życie. Wiesz, o co mi chodzi? Czy są jacyś pokerzyści, których podziwiasz?

– Z pewnością są, ale nie jestem wystarczająco dobry, żeby grać z nimi i wygrywać, a muszę z czegoś żyć. Podziwiałem swojego przybranego ojca, ale po jego odejściu nie znalazłem nikogo, z kim mógłbym się związać jako partner.

– Fatalna sytuacja – musieć szukać ludzi głupszych od siebie, a unikać tak samo mądrych lub inteligentniejszych.

– Dzięki temu mamy co jeść – odparł krótko.

Crane zostawił Mavranosa na ganku i wszedł znowu do środka. Na kilka godzin był w stanie zatracić się w kolumnach z przepisami kulinarnymi, radami i quizami ze stosu starych wydań „Świata Kobiet” oraz „Domów i Ogrodów”; pił teraz swoje piwa powoli, a puszki stawiał wyłącznie na tacce. Potem oglądał telewizję.

Gdy w domu pociemniało na tyle, że mógł wstać i włączyć światło, zrobił sobie niechętnie kawę, a potem poszedł do łazienki, ogolił siei wziął prysznic. Zasłony w domu były zaciągnięte, więc kilka minut później wyszedł nago prosto spod prysznica i zasiadł w fotelu przy telefonie.

Dzisiaj był czwartek. To dobrze; jedna z utrzymywanych na średnim poziomie i najdłużej kultywowanych rozgrywek pokerowych, w jakiej Scott kiedykolwiek uczestniczył, odbywała się w okręgu L.A. w czwartkowe noce. Wyjął książki telefoniczne hrabstwa Orange i Los Angeles, i próbował przypomnieć sobie nazwiska różnych ludzi, z którymi grywał dekadę wcześniej.

Znalazł takie nazwisko: Budge, Ed Budge, nadal mieszkający przy Beverly w Whittier. Teraz Ed musiał mieć koło sześćdziesiątki. Wybrał numer.

– Halo?

– Ed, mówi Scott Smith. Smith Strach na Wróble, pamiętasz?

– Jezu, Smith Strach na Wróble! Co porabiałeś? Co z Ozziem?

– Nie mam pojęcia, facet, nie widziałem go od dwudziestu lat. Ja…

– Miał jeszcze dziewczynkę, o której opowiadał. Jak jej było na imię?

– Diana. Nie wiem. Ostatni raz rozmawiałem z nią w 1975 roku czy coś koło tego; krótko i przez telefon. Śniło mi się, to znaczy, słyszałem, że wyszła za mąż.

Życząc sobie jak najszybciej wytrzeźwieć, Crane siorbnął łyk kawy z trzeciego kubka pitego pod rząd.

Przypomniał sobie telefon od Diany. Nurkował w Moro Bay, wbił sobie wówczas w kostkę trójzębny harpun. Telefon zadzwonił w momencie, gdy następnego dnia wrócił do domu z Hoag Memorial Hospital. Nie zgodziła się powiedzieć mu, gdzie mieszkają ona lub Ozzie, ale była niespokojna i poczuła ulgę, słysząc, że z nim wszystko jest w porządku. Nie mogła mieć wtedy więcej niż piętnaście lat. Trzy lata później śnił o jej ślubie.

Od tamtej pory nie miał z nią żadnego kontaktu. Najwyraźniej żadne z nich nie ucierpiało poważnie w ciągu ostatnich piętnastu lat, przynajmniej fizycznie – albo ich psychiczny związek obumarł.

– Słuchaj – powiedział teraz Crane – czy gry toczą się nadal?

– Nie wiem, Scott, przestałem grać kilka lat temu. Pewnego dnia zrozumiałem, że tracę na tym przeklętym pokerze dziesięć kawałków rocznie.

Crane zdusił westchnienie. Gdyby to on był nadal osobą cementującą gry, Ed nie odszedłby nigdy od stolika. Scott wiedział, jak należy pielęgnować cennych przegranych – schlebiać ich wygranym, nie wykorzystywać nigdy do końca słabości i nadawać hazardowi charakter bardziej towarzyski niż finansowy – więc pokerzyści ciągle wracali; tak samo, jak umiał odstręczać dobrych, wygrywających karciarzy, co robił, krytykując ich pokerową etykietę, odmawiając pożyczania im pieniędzy, usiłując ich denerwować i zachęcając innych graczy, by czynili tak samo.

– Och – powiedział Crane. – A utrzymujesz kontakt z którymkolwiek z tamtych facetów?

– Utrzymywać kontakt? Poza grą? Scott, czy ty pamiętasz nasze zwykłe śniadania?

Tym razem Crane westchnął. Czasami gra trwała osiemnaście i więcej godzin, i pokerzyści robili sobie przerwę, żeby zjeść coś o świcie w miejscowej kawiarni, a wówczas urywane, pozbawione sensu rozmowy przy stole unaoczniały im, że żaden z nich nie ma z innymi nic wspólnego – nic prócz kart.

– Dobra, Ed. Trzymaj się.

Scott odłożył słuchawkę i przejrzał książkę w poszukiwaniu kolejnego nazwiska.

To stała gra, pomyślał. Nadal musi się tutaj odbywać. Stary Ozzie nauczył mnie, jak ich skonsolidować.

Jego przybranym ojcem był Oliver Crane. Od lat trzydziestych do sześćdziesiątych, pod nazwiskiem Ozzie Smith, starszy człowiek znany był w kraju jako jeden z poważanych pokerzystów średniego poziomu. Nigdy nie zajmował pozycji takich supergwiazd, jak Moss, Brunson czy „Amarillo Slim” Preston, ale znał ich i grywał z nimi.

Ozzie wyjaśnił Scottowi, że dobra gra w pokera może żyć własnym życiem, niczym wolno poruszające się tornado, i pokazał mu, jak poruszyć ludzi w całym kraju i ożywić ich, by byli pod ręką, niczym konta bankowe, jeżeli pewnego dnia któryś z nich okaże się potrzebny.

– Są jak ta wielka czerwona plama na powierzchni Jowisza – powiedział stary. – To tylko kupa wirującego gazu, ale zawsze tam jest.

Gdyby Ozzie żył nadal, miałby teraz… osiemdziesiąt dwa lata. Crane nie miał sposobu, żeby się z nim skontaktować. Ozzie postarał się o to.

Znalazł w książce Jube’a Kelleya, mieszkającego teraz w Hawthorne. Crane wybrał numer.

– Jube? Tu Scott Smith, Smith Strach na Wróble. Posłuchaj, gracie nadal?

– Cześć, Scott! Gra? Jasne, pokera nie da się zabić w ten sposób. Teraz grywam tylko raz na jakiś czas, ale reszta spotyka się w domu Chicka. Dzisiaj jest czwartek, co? Będą tam dziś wieczorem.

– Dom Chicka. To przy Washington, w Venice?

– Zgadza się – powiedział Sam. – Między starymi kanałami a basenami Marina Del Rey.

Crane zmarszczył czoło i próbował odgadnąć przyczynę swego nagłego zdenerwowania… Zrozumiał, że nie oczekiwał, iż znajdzie się tak blisko wody, otoczony przez ocean; wybranie się tak daleko na zachód wydawało się… średnio trudne; jak przyciśnięcie do siebie dwóch takich samych biegunów magnesu. Dlaczego nie mogli przenieść gry na wschód?

– Jesteś tam, Strachu?

– Tak. O jakie stawki gra się dzisiaj?

– Słyszałem ostatnio, że po dziesięć i dwadzieścia.

Doskonale.

– Dobra, muszę lecieć, Jube. Dzięki.

Crane odłożył słuchawkę i poszedł powoli do sypialni. Za oknem wzdychał chłodny wieczorny wiatr, ale Scott nie dostrzegł żadnego ducha.

Był nadal wilgotny po kąpieli, ale włożył nowe dżinsy, stare tenisówki i inną flanelową koszulę. Wetknął do kieszeni zapalniczkę, trzy nie otwarte paczki marlboro i wziął kartę Versatelu; dzięki niej mógł wyciągnąć z bankomatu trzy setki, a jakieś czterdzieści dolców miał na półce z książkami. Nic olśniewającego, ale powinno wystarczyć, by pierwsze rozdanie zagrać w widoczny sposób swobodnie, a potem zewrzeć szeregi.

Kluczyki od samochodu są w salonie, pomyślał i ruszył do drzwi sypialni – lecz nagle zawahał się.

Jeśli przyniesiesz ze sobą broń, nie będziesz jej nigdy potrzebował, mówił mu zawsze Ozzie. Jak gaśnicy samochodowej. Ale w dniu, w którym zostawisz ją w domu, będzie ci potrzebna.

Nie, pomyślał teraz Crane, nie podczas gry u Chicka, z przebiciem po dziesięć i dwadzieścia dolarów! Roześmiał się półświadomie, wszedł na korytarz, a potem zatrzymał się ponownie.

Wzruszył ramionami i zawrócił do bieliźniarki obok łóżka. To nie jest odpowiednia pora na lekceważenie rad starego człowieka, uznał. Wyciągnął górną szufladę na całą jej szerokość i kopał pod skarpetkami oraz kopertami ze starymi fotografiami tak długo, póki nie znalazł pękatego rewolweru Smith & Wesson kalibru.357 z nierdzewnej stali.

Co do diabła, pomyślał, w końcu jesteś całkiem trzeźwy.

Wyrzucił w bok cylinder. Wszystkie sześć komór było załadowanych, więc nacisnął wyrzutnik, by wyjąć jeden z pocisków. 125-granowy [2], wklęsły na czubku nabój – tak jak zapamiętał. Pozwolił mu wsunąć się z powrotem na miejsce, zatrzasnął bębenek i wcisnął broń za pasek spodni, słysząc, jak naboje grzechoczą słabo w komorach.

Otworzywszy frontowe drzwi, zawahał się.

– Być może wrócę nieco później – zawołał w głąb pustego domu.

Zatrzymał się przy pobliskim sklepie 7-Eleven po sandwicze, dwie dwunastopuszkowe zgrzewki piwa, opakowanie NoDoz i tuzin talii kart, a potem wjechał na drogę szybkiego ruchu.

Znowu ścigam białą linię, pomyślał, kiedy białe kreski, wyznaczające środek jezdni na Piątej Freeway, ulatywały do tyłu jak ogniste muchy pod oponami jego starego forda. Pamiętam setki, tysiące nocy takich jak ta, gdy jechałem wraz z Ozziem drogą nr 66, 20 czy 40, przez Arizonę, Nowy Meksyk, Teksas lub Oklahomę. Zawsze gra za nami i gra przed nami.

To było to, co Ozzie nazywał życiem na półemeryturze. Podróżowali i grali przez trzy miesiące wiosny, a potem, w ciągu kolejnych trzech kwartałów, przejadali swoje wygrane, mieszkając w Santa Ana.

Scott miał pięć lat, gdy Ozzie znalazł go na rufie łodzi, która znajdowała się na przyczepie, stojącej na parkingu w Los Angeles. Najwyraźniej był dzieckiem porzuconym – jedno oko rozcięte, zaschnięta krew na całej twarzy. Ozzie pogadał z nim chwilę, a potem zawiózł go swoją starą półciężarówką do lekarza, który był mu winien kupę forsy.

Stary doktor Malk dopasował Scotty’emu pierwsze szklane oko. W latach czterdziestych sztuczne oczy wykonywano nadal ze szkła i dla dzieci były okrągłe niczym wielkie, marmurowe kulki, mające wypełnić oczodół i sprawić, by czaszka rosła prawidłowo. Następnego dnia Ozzie zabrał chłopaka do domu w Santa Ana i powiedział sąsiadom, że Scott jest nieślubnym dzieckiem jego kuzynki, które on adoptował.

Ozzie miał wówczas, w 1948 roku, około czterdziestki. Wkrótce zaczął uczyć Scotty’ego gry w pokera, ale nigdy nie pozwalał chłopcu grać z nikim innym, i nigdy na prawdziwe pieniądze – aż do lata 1959 roku, kiedy Scott skończył szesnaście lat i wyjechali razem w jeden z dorocznych objazdów.

– Nie graj nigdy na pieniądze we własnym domu – mówił Ozzie. – Niech karty nie wiedzą, gdzie mieszkasz.

Scott stał się znany jako Smith Strach na Wróble. Ponieważ mniej więcej do 1980 roku lekarze nie potrafili dopasować skutecznie szklanych gałek do mięśni ocznych, to najbardziej naturalny sposób patrzenia Scotta polegał na tym, że chcąc spojrzeć na coś, odwracał całą głowę, zamiast zwrócić w bok jedno oko. Na niektórych graczach robiło to wrażenie, że jego oczy są namalowane, a kark nienaturalnie ruchliwy. Poza tym, przydomek „Strach na Wróble” pasował do przezwiska jego przybranego ojca – pytany, gdzie mieszka, Oliver Crane odpowiadał po prostu: „na Oz”.

Istotnie, Ozzie nie pozwolił nigdy, by ktokolwiek z pokerowego światka poznał jego adres. Gdy grał, używał nazwiska Smith i obstawał przy tym, by Scott postępował tak samo, a samochód miał zawsze zarejestrowany na numer skrzynki pocztowej.

– Nie pozwól, by twoja praca przyszła za tobą do domu – mawiał.

Pragnąc zminimalizować to prawdopodobieństwo, Ozzie kupował zawsze nowe opony, a przed wyruszeniem w drogę przygotowywał odpowiednio swojego studebakera i nigdy nie wyjeżdżał grać bez pełnego baku paliwa. A oprócz pistoletu za paskiem, miał zawsze ukrytą pod kocem na tylnym siedzeniu dwunastostrzałową wiatrówkę.

Sprawił także, że Scott zrozumiał, kiedy należy skończyć grę.

To była rada, którą Scott zignorował w 1969 roku podczas gry na jeziorze.

– Jeżeli powierzchnia płynu w twojej szklance nie jest całkiem pozioma lub jeśli dym z papierosów zaczyna gromadzić się nad kartami i tam opadać albo jeśli kwiaty w pokoju zaczną nagle więdnąć, albo jeśli czujesz w gardle, że powietrze stało się nagle suche i gorące, pachnąc jak rozgrzana w słońcu skała, zwijaj się. Nie wiesz, co cię spotka, kiedy przyjdzie do wyłożenia kart.

Pod koniec wiosny 1969 roku Ozzie miał koło sześćdziesiątki, a Scott liczył sobie dwadzieścia sześć lat. Obaj chcieli wrócić do domu w Santa Ana – Scott miał dziewczynę, której nie widział od trzech miesięcy, a Ozzie tęsknił za swoim drugim przybranym dzieckiem, dziewięcioletnią Dianą, która została u sąsiadki – ale przed rajdem przez pustynię Mojave do południowej Kalifornii zdecydowali się wpaść do Las Vegas.

Zasiedli do gry w odkrytego pokera, która zaczęła się tego wieczoru w Horseshoe na Fremont Street, a o świcie przenieśli się do pokoju na górze, by w połowie popołudnia, gdy z gry odpadli wszyscy oprócz Scotta, Ozziego i pękatego biznesmena, zwanego Newtem, ogłosić przerwę na jedzenie i sen.

– Wiecie – powiedział Newt powoli, niemal niechętnie, rozwiązując krawat – na łodzi mieszkalnej na jeziorze Mead odbędzie się dziś w nocy gra.

Newt stracił ponad dziesięć tysięcy dolarów. Ozzie potrząsnął głową.

– Nigdy nie gram na wodzie.

Wetknął zwitek banknotów do kieszeni marynarki. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin powiększył swoje zasoby z około dwunastu do dwudziestu czterech tysięcy.

– Nawet wówczas, kiedy mieli łodzie na oceanie, trzy mile od Santa Monica, nigdy tam nie popłynąłem.

Scott stracił w tej grze. Kiedy przyjechali do Las Vegas, miał dziesięć tysięcy, a teraz około siedmiu i pół; i wiedział, że Ozzie jest gotów ogłosić zamknięcie sezonu i ruszyć do domu.

– Jaka gra? – spytał Scott.

– No cóż, dziwna. – Newt wstał i podszedł do okna. – Ten facet nazywa się Ricky Leroy i normalnie jest jednym z najlepszych pokerzystów w mieście.

Mówiąc to, otyły biznesmen stał zwrócony do nich plecami.

– Ale przez ostatnie dwa czy trzy dni oddaje się grze, którą nazywa Wniebowzięcie – dziwaczna gra dziwaczną talią, same obrazki – i przegrywa. Ale zdaje się nie dbać o to.

– Wniebowzięcie – odezwał się Ozzie z namysłem. – Dwadzieścia lat temu pewien facet był gospodarzem takiej gry na jeziorze Mead. Inny gość – George jakiś tam. Także mnóstwo stracił, jak słyszałem.

– Tutaj moje szczęście się skończyło – powiedział Newt, zwracając się do nich twarzą. – Zamierzam pojechać tam wieczorem. Jeżeli chcecie przyjść, będę o ósmej pod miliondolarową reklamą Horseshoe.

– Równie dobrze możesz tam jechać od razu – odparł Ozzie. – To była nasza ostatnia gra w tym sezonie. Prześpimy się dwanaście godzin, a potem pojedziemy do domu.

Newt wzruszył ramionami.

– Dobra, na wszelki wypadek będę tam.

Kiedy w ich pokoju w Mint Hotel Scott oświadczył, że chce się spotkać z Newtem i dołączyć do gry na jeziorze, Ozzie nie był z początku w stanie uwierzyć, że jego przybrany syn nie żartuje.

Stary mężczyzna zrzucił z nóg wyglansowane czarne buty, położył się na jednym z łóżek i śmiał się z zamkniętymi oczyma.

– Jasne, Scott – na wodzie, na sztucznie spiętrzonej wodzie, z facetem, który zawsze kupuje cudze karty, które najwyraźniej są kartami tarota. Cholera, zgarniesz kilka znaczących puli, a miesiąc później dowiesz się, że masz raka, i zostaniesz aresztowany za zbrodnie, o których nigdy nie słyszałeś; i nigdy więcej nie będziesz się mógł pozbierać. A pewnego dnia podejdziesz do skrzynki na listy i znajdziesz w niej swoją przeklętą głowę.

Scott trzymał szklankę piwa, którą wziął, idąc do windy, a teraz pociągnął z niej długi łyk.

Większość pokerzystów jest przesądna, a on, przez szacunek dla starego, dostosowywał się zawsze do jego przesądów – nawet, jeśli oznaczało to wycofanie się w najbardziej sprzyjającym momencie rozgrywki tylko dlatego, że dym z papierosa unosił się w sposób, który nie podobał się ojcu, albo dlatego, że ktoś kopnął w stół i drinki w szklankach zachybotały.

Oczywiście, podczas swojej czterdziestoletniej kariery zawodowego gracza, Ozzie także odpuszczał – prawdopodobnie setki razy – mając dobre karty w ręce. Ale Ozzie mógł sobie na to pozwolić: przez te wszystkie lata zarobił mnóstwo pieniędzy i chociaż rzadko uczestniczył w grach o naprawdę wysokie stawki, to przez najlepszych pokerzystów w kraju był postrzegany jako równy im karciarz.

A w tej chwili miał dwadzieścia cztery tysiące dolarów, zwiniętych ciasno w wydrążonych trzonkach szczotek do włosów, łyżki do wkładania butów i w czajniku do kawy.

Scott miał mniej niż osiem tysięcy i jechał do domu, gdzie czekały na niego raty za samochód oraz dziewczyna, która lubiła steki, homary i jednoroczne wina Bordeaux.

Słyszał poza tym, że Benny Binion, właściciel Horseshoe, będzie w przyszłym roku gospodarzem Pokerowych Mistrzostw Świata, które zgromadzą wszystkich najlepszych graczy pragnących wyłonić spośród siebie mistrza. Scott przypominał sobie, że widział raz starego Biniona w restauracji zwanej Louigi’s na Las Vegas Boulevard. Scott miał wówczas trzy lub cztery lata i był tam późnym wieczorem ze swoim dawno utraconym prawdziwym ojcem, ale pamiętał, że Binion zamówił najlepszy stek w lokalu i okrasił go ketchupem.

Był pewny, że mógłby wygrać te zawody… gdyby zjawił się w mieście z wystarczającą ilością pieniędzy, by zarzucić odpowiedniej wielkości sieć.

– Muszę tam iść, Oz. Mój zwitek banknotów jest chudy, a sezon się skończył.

– Twój zwitek? – kiedy Ozzie podnosił głowę, żeby spojrzeć na Scotta, uśmiech znikał z jego twarzy. – To, co masz w kieszeni, to jest o włos mniej niż dwadzieścia pięć procent naszych zasobów – twoich, moich i Diany. Mamy trzydzieści jeden i pół tysiąca, i jeśli to nie starczy na sute przeżycie roku, to ja nie…

– Muszę iść, Oz.

Ozzie zmusił się teraz z wysiłkiem, by stanąć na nogach. Siwe włosy miał potargane i przydałoby mu się golenie.

– Scott, to jest gra na wodzie. To są karty do tarota. Jeśli chcesz grać, to weź nasze pieniądze, idź i zasiądź do którejkolwiek z setek gier w tym mieście. Ale nie możesz grać tam.

Nie możesz tam iść, pomyślał Scott, gdy piwo wzmogło jego silne zmęczenie. Tak się mówi do dzieciaka, który na swoim trzykołowym rowerku zmierza w parku w tę stronę, gdzie mogą być niegrzeczni chłopcy.

Mam dwadzieścia sześć lat i sam jestem cholernie dobrym graczem – nie tylko jako dziecko Ozziego.

Jego rewolwer kalibru.38 o nacinanych na krzyż drewnianych okładzinach kolby wystawał spomiędzy brudnych koszul, upakowanych w leżącej na łóżku otwartej walizce. Wyjął stamtąd broń i wsunął ją do kieszeni kurtki.

– Idę – powiedział. Podszedł do drzwi, otworzył je i ruszył wielkimi krokami w kierunku klatki schodowej.

Płakał, wychodząc z chłodnej ciemności kasyna w miedziany blask słońca, ponieważ przez co najmniej kilka pięter słyszał, że Ozzie szedł za nim po schodach, szurając stopami w skarpetkach, wołając go, prosząc słabym starczym głosem i zmuszając swoje wyczerpane ciało, by spróbowało dogonić jego przybranego syna.

ROZDZIAŁ 6. Teraz jest nas trzynaścioro

– Wniebowzięcie – powiedział Newt.

Mówił szybko, zgarbiony nad kierownicą swojego cadillaca, podczas gdy gorąca ciemna pustynia sunęła do tyłu po obu stronach drogi.

– Ten facet, Leroy, nie będzie grał, póki nie zgromadzi przy stole dwanaściorga innych ludzi. Wejście do banku – sto dolarów. Każdy dostaje dwie karty zakryte i jedną odkrytą; później wszyscy obstawiają po dwieście dolarów, a potem otrzymują kolejną kartę i następuje nowa runda licytacji po dwieście dolarów.

Scott zerwał z trzaskiem kapsel z nowej butelki piwa.

– Są pięćdziesiąt dwie karty – powiedział niewyraźnie. – Nie ma więcej kart, poza – być może – jokerem.

– Nie, on nie gra z jokerem, ale w istocie jest o cztery karty więcej, ponieważ w każdym kolorze jest jedna dodatkowa figura – Giermek. A i kolory nazywają się inaczej – to są Buławy, Kielichy, Denary i Miecze. Ale, tak czy inaczej, nie rozdaje się więcej kart.

Światła barów i burdeli Formyle gnały do tyłu. Cadillac znajdował się teraz jakieś cztery mile za Las Vegas i musiał, uznał Scott, gnać chyba setką.

– Potem – ciągnął Newt – każda ręka, która trzyma cztery karty, wystawiana jest na licytację. Właściwym określeniem jest „łączenie”. Powiedzmy, że masz dwa króle zakryte i dostajesz trójkę i inną kartę odkryte; i widzisz u kogoś rękę z odkrytym królem i trójką; dobra, więc chcesz kupić tę rękę, ponieważ z nią, wśród ośmiu kart, miałbyś fula lub – jeśli jedna z kupionych zakrytych kart okazałaby się królem – karetę. Kapujesz? Kiedy zbierzesz razem dwie ręce – swoją i tę, którą kupiłeś – to mówi się, że wynikowa, ośmiokartowa ręka jest raczej ułożona niż dobrana. Kończąc licytację, płacisz zwykle jakiemuś facetowi za jego karty setkę – lub więcej – ponad to, co włożył do puli. Wielu gości nie myśli nigdy o tym, żeby pozostać w grze aż do sprawdzenia; chcą sprzedać swoją rękę podczas licytacji, w trakcie łączenia kart. I kiedy na placu boju zostaje trzech ostatnich facetów, którzy nie kupili ani nie sprzedali swoich kart, walka robi się gorąca, ponieważ nikt nie chce zostać z ręką w nocniku, mając w niej nie sprzedane, a mogące zagrać cztery karty.

Scott skinął głową, patrząc przez zakurzoną przednią szybę na zamazane cielsko budynku McCullough Rangę, szczerbiące daleko przed nimi ciemne niebo.

– Więc podczas sprawdzenia może być aż… sześciu facetów.

– Zgadza się. Ale nawet jeśli pozbyłeś się już kart, to nadal śledzisz grę, ponieważ masz pewną inwestycję w ręce, której sprzedałeś swoje karty. Nazywasz się „ojcem ręki”, i jeśli ona wygrywa, to otrzymujesz dziesięć procent puli. To kolejny powód, dla którego wielu graczy chce tylko sprzedać swoje karty: mogą nieźle zarobić podczas łączenia i zachowują szansę – jak jeden do sześciu – że zgarną dziesięć procent od całkiem pokaźnej stawki.

Scott wysuszył swoje piwo i wyrzucił butelkę przez otwarte okno w gęstniejącą noc.

– Więc grałeś w to już?

– Jasne, że grałem – odparł Newt, najwyraźniej zły. – Czy mógłbym tam kogoś wprowadzić, gdybym nie grał? I wiele razy grałem z Leroyem w pokera.

Scott nabrał nagle pewności, że Newt stracił u Leroya mnóstwo pieniędzy i że jest mu także sporo winien. Przez chwilę miał ochotę szarpnąć Newta za ramię, wysiąść z samochodu i wrócić okazją do Mint.

Bezgłośna błyskawica rozlała się nad górami w postrzępiony wzór, przypominający rozżarzone na moment korzenie jakiegoś olbrzymiego drzewa, na którym gwiazdy rosły jak pączki liści.

– I w końcu jest jeszcze Wniebowzięcie – powiedział Newt zmęczonym głosem.

Pochylił się nad wielką kierownicą i szarpnął ją w przód i w tył.

– Jeśli jesteś ojcem biorącej ręki, to wolno ci dołożyć z własnych pieniędzy równowartość całej puli, a potem potasować talię i pociągnąć karty o całą wygraną.

Scott zmarszczył się, usiłując zmusić do myślenia swój ospały umysł.

– Ale skoro masz już dziesięć procent banku, to po co ryzykować… pięćdziesiąt pięć procent, przy szansie jeden do jednego, żeby wygrać czterdzieści pięć?

Scott nie był w stanie powiedzieć, czy Newt westchnął, czy słyszał tylko szept opon na nawierzchni Boulder Highway.

– Nie wiem, facet, ale Leroy jest kurewsko napalony na tę zagrywkę.

Na parkingu przed przystanią jachtową w Boulder Basin stało wiele samochodów, a łódź mieszkalna zacumowana przy nabrzeżu była wielka, szeroka i jasno oświetlona, przyćmiewająca swym blaskiem pojawiające się na niebie gwiazdy. Księżyc był w nowiu – o dzień przed pojawieniem się najcieńszego półksiężyca.

Kiedy wysiedli z samochodu i szli w stronę jeziora i łodzi, pod ich podeszwami trzeszczał żwir, a wiatr wiejący od strony odległych zakoli rzeki Kolorado szarpał sklejone potem włosy Scotta.

Na oświetlonym pokładzie stała postać, która mogła jedynie być ich gospodarzem. Był to rosły, opalony mężczyzna, ubrany w biały jedwabny garnitur. Przyglądając się jego pooranej zmarszczkami twarzy, Scott pomyślał, że musi mieć koło czterdziestki, ale włosy miał kasztanowe, bez jednej nitki siwizny, i – przynajmniej w tym świetle – nie wyglądało na to, by nosił tupecik. Na łańcuchu na jego szyi wisiał wielki, złoty, słoneczny dysk.

– Oto młody człowiek, który ma ochotę zagrać, panie Leroy – powiedział Newt, prowadząc Scotta w górę trapu na pokład z tekowego drewna. – Smith Strach na Wróble, to jest Ricky Leroy.

Gdy Leroy uśmiechnął się do Scotta, był to obojętny grymas uprzejmości ze strony roztargnionego gospodarza, ale Scott otworzył usta, żeby zapytać tego mężczyznę: „Jak leci?”, ponieważ intuicyjnie był pewny, że kiedyś dobrze go znał. Leroy pochwycił ów zdradzający rozpoznanie wzrok Scotta i, zaciekawiony, uniósł jedną brew.

Crane zrozumiał, że nie ma pojęcia, skąd mógłby znać Leroya, i w tym samym momencie uświadomił sobie, że za wysoką białą postacią znajduje się otwarty bulaj. Nie mów nigdy o niczym ważnym w obecności kart, pomyślał.

– Ma pan wspaniałą łódź – rzekł niezręcznie.

– Dziękuję panu, panie… przepraszam?

– Smith.

– Panie Smith. Mam nadzieję, że pan sam będzie miał kilka pięknych łodzi! [3]

Newt i Scott pokonali kilka jardów pokładu, po czym przeszli przez szerokie podwójne drzwi. Ich kroki zostały nagle stłumione przez gruby czerwony dywan.

– Znasz go?

– Nie jestem pewien – wymamrotał Scott, rozglądając się wokół i nie zwracając w tej chwili uwagi na ludzi, którzy stali w rogu przy barze lub siedzieli dookoła długiego, pokrytego zielonym suknem stołu.

Domyślał się, że w celu uczynienia centralnego salonu tak wielkim, zburzono jedną czy dwie ściany, gdyż pomieszczenie miało wymiary co najmniej dwadzieścia stóp na czterdzieści; w żółtym świetle elektrycznych kinkietów połyskiwała boazeria z różanego drewna.

Newt szeptał do siebie i wskazywał palcem to tu, to tam.

– Tak jak trzeba – powiedział cicho. – Jest nas trzynastu. Łap miejsce.

Ruszyły silniki i łódź się zatrzęsła.

– Najpierw napiłbym się jeszcze piwa.

Gdy szli w stronę baru, statek ruszył przed siebie, kołysząc się, i Scott omal nie usiadł na dywanie. Osobą, która chwyciła go za ramię i przytrzymała, okazał się Ricky Leroy.

– Nie możesz już paść! – powiedział olbrzym jowialnie. – Powiedziałeś, że nazywasz się Smith. Żadnego związku z Ozziem, jak sądzę?

– Prawdę powiedziawszy – odparł Scott, robiąc kolejny krok naprzód i opierając się o bar – to mój ojciec. – Millera, proszę – dodał na użytek korpulentnego barmana.

– Nie mógł przyjechać dziś w nocy?

– Dzięki – powiedział Scott, odbierając z rąk grubasa wysoką szklankę. – Hmm? Och, nie, on nie lubi grać na wodzie.

Leroy chrząknął z pobłażliwością.

– No cóż, jest odpowiednio stary, by obrosnąć mnóstwem przesądów.

Gdy Leroy rozłożył talię w kształt wachlarza na zielonym suknie stołu, figurami ku górze, Scott wstrzymał oddech.

Obrazki, namalowane żywym złotem, czerwienią i błękitem na kartach ponadnormalnej wielkości zdawały się wdzierać przemocą do jego mózgu przez siatkówkę jedynego oka i burzyć wszystkie wspomnienia, poglądy i przekonania, które stanowiły rusztowania jego dorosłości; dzięki temu karty mogły wpasować się doskonale w odpowiadające im wyżłobienia, przygotowane już dawno temu.

Nos wypełnił mu zapach gorącego metalu oraz perfum, i nagle wydało mu się, że na zewnątrz pada deszcz, a ktoś śpiewa Sonny Boy. I na moment przypomniała mu się twarz jokera, szczerzącego się do niego z talerza, spod gulaszu z homarów.

Coś otworzyło się w jego mózgu – i pomyślał przelotnie o nocy sprzed dziewięciu lat i o nowo narodzonej dziewczynce, którą trzymał w ramionach przez osiem godzin jazdy, gdy Ozzie wiózł ich przez pustynię Mojave.

Wziął kilka głębokich oddechów, a potem zapalił papierosa trzęsącymi się rękami i pociągnął łyk piwa.

Przyjrzał się pozostałym graczom przy stole. Wszyscy wydawali się wstrząśnięci, a jeden z mężczyzn trzymał przy oczach chusteczkę.

Leroy zebrał karty, obrócił je koszulkami ku górze i zaczął tasować.

– Wejście sto dolarów, panowie – powiedział.

Scott wyrzucił z głowy stare myśli i schował je do kieszeni.

Wniebowzięcie było grą, która promowała aktywność. Zdawało się, że nikt nie chce spasować przed łączeniem kart, by nie stracić w ten sposób szansy na sprzedanie swojej ręki lub kupienie innej, korzystnej czwórki.

W chwili, gdy doszło do licytacji pierwszej ręki, w puli było dziewięć tysięcy sto dolarów, z czego Scotta siedemset.

Miał Rycerza Pucharów i szóstkę Mieczy zakryte, oraz Rycerza Mieczy i szóstkę Buław odkryte. Kiedy przyszła kolej na licytowanie jego czwórki kart, osiągnęły cenę ośmiuset dolarów, ale u innego gracza widział Rycerza, więc postanowił zaczekać i starać się kupić tamtą rękę. Żegluj ze swoimi kartami w stronę fula, pomyślał.

Zanim jednak licytacja dotarła do tamtego mężczyzny, który miał Rycerza, kupił on inną rękę i jego karty były teraz „ułożone” i nie na sprzedaż.

Do licytacji pozostało pięć rąk, ale żadna z nich nie niosła Scottowi żadnej oczywistej nadziei, i zastanowił się, czy nie powinien był wziąć ośmiuset dolarów, kiedy miał na to szansę.

Potem czekał długo, aż jego karty zostały jedną z trzech ostatnich „nie połączonych” rąk.

– Jestem gotów sprzedać – powiedział dwóm pozostałym graczom.

Spojrzeli na niego i na jego dwie odkryte karty.

– Dam dwieście – powiedział szczupły mężczyzna w kowbojskim kapeluszu.

Drugi uśmiechnął się do tego, który złożył ofertę.

– Ja dam ci trzysta za twoje karty.

Człowiek w kowbojskim kapeluszu zdawał się rozważać propozycję, więc Scott powiedział szybko:

– Wezmę sto.

Stary kowboj dał mu setkę w zamian za jego rękę, a Scott podniósł swoją pustą szklankę i poszedł do baru.

Crane opierał się o bar, sącząc kolejne piwo, kiedy podszedł do niego Leroy i rzucił stos banknotów na drewniany blat obok jego szklanki.

– Gratuluję! – powiedział serdecznie. – Zostałeś ojcem.

Scott wyciągnął rękę i rozłożył banknoty w wachlarz. Było tam dziesięć setek i trzy dwudziestki.

– Pula wyniosła dziesięć tysięcy sześćset dolarów – powiedział Leroy – a stary kowboj miał pokera. Nic nadzwyczajnego w tej grze. Chcesz dołożyć do puli i pociągnąć kartę o Wniebowzięcie?

– Och, nie – odparł Scott, podnosząc piwo. – Nie, dzięki. Zatrzymam je. Zaczyna się nowe rozdanie?

Leroy zaprosił go machnięciem dłoni.

– Twój tron czeka.

W następnym rozdaniu, podczas łączenia, Scott miał dwójkę i szóstkę zakryte, a dwa Króle odsłonięte, i kiedy zaczęto licytować jego karty, dwóch graczy, z których każdy miał odkrytego Króla, podbiło ich cenę do dwóch tysięcy dolarów, zanim jeden w końcu się poddał.

Scott zabrał swoje dwa patyki i poszedł do baru. Był już do przodu o tysiąc osiemset sześćdziesiąt dolarów – jego zwitek urósł do dziewięciu tysięcy trzystu sześćdziesięciu dolców – a było to dopiero drugie rozdanie. I jeszcze nawet nie zgarnął puli!

Ale to trzecie rozdanie było tym, które naprawdę przywiązało go do stołu.

Tak jak nauczył go tego Ozzie, szybko obejrzał odkryte karty dwunastu graczy, a potem starał się zaobserwować, w jaki sposób każdy z nich ogląda pozostałe dwie zakryte. Jeden z mężczyzn zaczerwienił się lekko i zaczął nieco szybciej oddychać, a inny odwrócił prędko wzrok i zabawiał się przerzucaniem żetonów.

Obaj trafili dobrą kartę, pomyślał Scott.

Pierwszy z nich miał odsłoniętą Damę; niemal z całą pewnością miał zakrytą inną Damę i asa, ponieważ dwie inne Damy i trzy Króle leżały widoczne na stole. Ten drugi miał asa; przypuszczalnie miał także zakrytego jednego z dwóch pozostałych asów.

W końcu Scott zajrzał we własne karty. Miał zakrytą szóstkę i piątkę, a siódemkę odsłoniętą. Nie do koloru. Szansa na strita. Pozostał w grze, wraz ze wszystkimi innymi, dokładając do banku i uczestnicząc w dwóch podbiciach. W puli było teraz dziewięć tysięcy sto dolarów. W pomieszczeniu snuły się warstwy dymu tytoniowego, ale zdawał się on gęstszy ponad stertą pieniędzy.

Rozdano po drugiej odkrytej karcie, ale chociaż Scott obserwował twarze graczy, to nie był w stanie odczytać z nich żadnych cennych dla siebie wskazówek. Spojrzał na to, co otrzymał – szóstka.

Mężczyzna siedzący po jego lewej stronie, ubrany na biało Ricky Leroy, miał odkrytą szóstkę i piątkę, i Scott postanowił kupić jego rękę, mając nadzieję na skompletowanie fula, a nie dwóch par.

Runda kupowania kart dodała do puli kolejne dwa tysiące sześćset dolarów.

Leroy był gotów odstąpić Scottowi swoją rękę za tysiąc dwieście dolarów – i kiedy cztery karty zostały przerzucone do Crane’a, wszystkie obrazkami do góry, jak wymagały tego zasady gry, Scott mrugnął tylko leniwie, jakby był zbyt zmęczony i pijany, by móc zogniskować na nich wzrok.

Te cztery karty to była szóstka i piątka, które widział wcześniej, oraz dwójka i szóstka. Crane miał teraz karetę szóstek.

Pewną dłonią podniósł swoje piwo i pociągnął łyk. Łódź mieszkalna Leroya ma niewielki przechył, powiedział sobie, zauważywszy, że powierzchnia piwa w szklance układa się ukośnie. I co z tego?

Pozostałe łączenie kart zdawało się trwać godzinami, ale w końcu w grze zostało sześciu graczy, każdy z ośmioma kartami – dwoma zakrytymi i sześcioma odsłoniętymi. Leroy odszedł do baru.

– Trójka szóstek licytuje – powiedział rozdający.

– Hmm – odezwał się Scott, zerkając ponownie na swoje odwrócone karty. – Wchodzę.

Mężczyzna po jego lewej ręce postawił dwieście dolarów, następny spasował, dwaj kolejni wyrównali do tej stawki, a ostatni podbił o kolejne dwie setki. Stos banknotów na środku stołu wyglądał jak sterta zielonych liści, które czekały, by jakiś ogrodnik wpakował je w końcu do worka i wyniósł.

– Czterysta dolarów do trójki szóstek – powiedział rozdający.

– Czterysta – odezwał się Scott, odwijając ze swojego zwitka sześć banknotów. – I dwieście.

– Wyrównanie i podbicie ze strony szóstek – zauważył rozdający.

Spasowali wszyscy poza mężczyzną, który poprzednio podniósł stawkę. Teraz patrzył na Scotta długą chwilę. Miał wyłożonych dwóch Rycerzy, dwie dziesiątki i dwie blotki.

– I dwieście – powiedział.

Sądzi, że wszystko, co mam, to trzy szóstki, pomyślał Crane, albo, w najlepszym wypadku, słabego fula. Tamten ma mocnego fula, prawdopodobnie z Rycerzy na dziesiątkach, i wie, że asy, Damy i Króle wyszły już z gry.

– I dwieście – powiedział Scott, rzucając banknoty na stół.

Tamten nie poruszył się, ale z jego twarzy zniknęły rumieńce.

– Sprawdzam – odezwał się, przesuwając po suknie dwa banknoty.

Scott odwrócił swoje dwie zakryte karty, a jego przeciwnik pochylił głowę i zniechęcony rozłożył ręce.

– Wygrywa kareta – ogłosił rozdający.

Scott wyciągnął obie ręce po stos pieniędzy, ale Leroy, który odszedł od stołu po sprzedaniu swoich kart Scottowi, wrócił teraz i wystąpił naprzód.

– A może nie – uśmiechnął się, odsłaniając wielkie białe zęby. – W puli jest trzynaście tysięcy sześćset pięćdziesiąt dolarów, jak sądzę.

Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki skórzany portfel i odliczył uważnie trzynaście banknotów tysiącdolarowych, sześć setek i pięćdziesiątkę. Pochylił się i przycisnął je do sterty zgromadzonych pieniędzy.

W otwartych bulajach zaszumiało gorące, suche, pustynne powietrze i gardło Scotta sparzył zapach rozgrzanej skały.

– Stawiam na Wniebowzięcie – powiedział Leroy.

ROZDZIAŁ 7. To wszystko twoje

Scott usiadł z powrotem, oparł dłonie na krawędzi stołu i zaciekawiony uśmiechnął się do swojego nowego przeciwnika. Jakoś zapomniał, że Newt mu mówił, iż Leroy lubi ten zakład.

Scott utopił w puli trzy tysiące pięćdziesiąt dolarów, licząc w tym tysiąc dwieście, które zapłacił był Leroyowi za jego rękę. Jeżeli przegra ciągnienie, odbierze mu to ponad dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, co do których sądził, że je ma, póki Leroy się nie odezwał – około trzy razy więcej od sumy, z jaką wszedł na pokład – pozostawiając mu mniej niż dwanaście tysięcy. Ale gdyby wygrał, miałby niemal trzydzieści osiem kawałków. Przynajmniej stan posiadania był na korzyść Scotta.

Rozdający wzruszył ramionami, zebrał karty, potasował je kilka razy i wręczył talię innemu graczowi do przełożenia, a potem przesunął ją po suknie, solidną jak cegła, przed Scotta.

Dym z papierosów tworzył teraz na środku stołu wąski, wznoszący się lejek, podobny do malutkiego, wolno poruszającego się tornada.

Ciągle uśmiechnięty, Crane przesunął palce do połowy wysokości talii kart i podniósł górną połówkę, pokazując reszcie towarzystwa wyciągniętą kartę – otrzymując w zamian kilka współczujących spojrzeń – a potem sam na nią spojrzał.

Trójka Kielichów. W talii były tylko cztery karty niższej wartości – dwójki – i tylko trzy jej równe. Siedem kart na pięćdziesiąt dwie. Jedna szansa na osiem i pół.

Nadal trzymając kartę, Scott dopił piwo, dumny, że w obliczu tego niemal pewnego niepowodzenia nie drży mu ręka. Nie musiał zbytnio przechylać szklanki.

Położył górną część talii na dolnej i popchnął ją w kierunku rozdającego, który ponownie potasował karty i podał je do przełożenia, a potem przesunął do miejsca, gdzie siedział Leroy.

Ten pochylił się i zamknął swoją opaloną dłoń na talii; przez chwilę się zdawało, że obmacuje ją delikatnie, i Scott był niemal pewny, że Leroy oszukuje, starając się wyczuć nacięty lub nierówny brzeg karty. Ozzie nauczył go dawno temu, że szulerów trzeba albo wykorzystywać, albo unikać, ale nie należy nigdy wdawać się z nimi we współzawodnictwo – a już szczególnie nie podczas gry z obcymi.

Leroy podniósł część talii i odsłoniętą kartą okazała się dwójka Buław.

Ze strony innych graczy dały się słyszeć westchnienia i ciche gwizdy, ale Scottowi aż dzwoniło w uszach, i nie mógł uwierzyć, że mimo wszystko wygrał.

Sięgnął, zaczął zgarniać banknoty i układać z nich pliki, zadowolony, że czuje pod swetrem obecność rewolweru, przyciśniętego do kości biodrowej.

Leroy usiadł obok na krześle. Scott spojrzał na niego i powiedział:

– Dzięki.

Źrenice Leroya były większe niż normalnie, a widoczne na szyi tętno, miał przyśpieszone.

– Tak… – odparł spokojnie, potrząsając głową. – Nie wiem, kiedy się w końcu nauczę, że nie jest to mądry zakład.

Scott przerwał zgarnianie i układanie pieniędzy. To są banały, pomyślał. Leroy tylko udaje rozczarowanie.

– Zbierasz pieniądze za rękę – zauważył Leroy.

– Hmm… tak. – Scott ponownie stał się świadomy metalowego ucisku na swoim biodrze.

– Sprzedałeś swoje karty.

– Sądzę, że można tak powiedzieć.

– A ja je kupuję – rzekł Leroy. – Przyjmuję je.

Wyciągnął prawą dłoń.

Zdziwiony, Scott odłożył pieniądze, podał mu rękę i potrząsnął dłonią wielkiego, opalonego mężczyzny w białym garniturze.

– To wszystko twoje – powiedział Scott.

To wszystko twoje.

Teraz, po dwudziestu jeden latach, prowadząc swojego starego forda torino na północ ciemną drogą szybkiego ruchu nr 5 w kierunku Dziesiątej i Venice, Scott Crane przypomniał sobie radę Ozziego dotyczącą gier, podczas których dym i poziom drinków zachowują się dziwacznie – spasuj; nie wiesz, co możesz zyskać bądź stracić, kiedy przyjdzie do wyłożenia kart.

Po grze na jeziorze już nigdy więcej nie zobaczył Ozziego.

Stary wymeldował się z Mint przed jego powrotem do hotelu, a po tym, gdy Scott wynajął samochód, pojechał na zachód przez pustynię do Orange County i dotarł do Santa Ana, zastał pusty dom, za którego framugą drzwi wejściowych tkwiła zatknięta koperta.

Zawierała potwierdzoną kopię aktu zrzeczenia się nieruchomości na rzecz Scotta.

Od tamtej pory Scott rozmawiał kilkakrotnie przez telefon ze swoją przyrodnią siostrą Dianą; ostatni raz w 1975 roku, po tym, gdy przebił sobie kostkę nogi; ale Diany także nigdy nie widział. I nie miał zielonego pojęcia, gdzie ona i Ozzie mogą teraz mieszkać.

Crane tęsknił za Dianą nawet bardziej niż za starym Ozziem.

W 1960 roku, gdy Ozzie wyjechał do Las Vegas po Dianę, Scott miał siedemnaście lat. Gra na jeziorze była oddalona o dziewięć lat.

On i Ozzie jechali do domu z kina – byli na Psychozie, jak pamiętał Scott, a w radiu nadawali Are You Lonesome Tonight Elvisa Presleya – kiedy na Harbor Boulevard Ozzie podjechał studebakerem do krawężnika.

– Jaki ci się wydaje księżyc? – spytał stary.

Scott spojrzał na Ozziego, zastanawiając się, czy to jakaś zagadka.

– Księżyc?

– Popatrz na niego.

Scott pochylił się nad deską rozdzielczą, żeby spojrzeć na niebo, a po chwili otworzył drzwi i wyszedł na trotuar, chcąc widzieć wyraźniej.

Kropki i szare łaty księżyca powodowały, że wyglądał jak jęcząca czaszka. Jaskrawa kropka Wenus znajdowała się bardzo blisko niego – mniej więcej tam, gdzie powinien być obojczyk.

Słyszał wycie psów… i chociaż nie widział chmur, to o chodnik bębnił deszcz, pstrząc go ciemnymi kleksami. Wsiadł do auta i zamknął drzwiczki.

– No cóż, wygląda jak czaszka – przyznał.

Był świadom przejawianej przez Ozziego skłonności do dostrzegania zapowiedzi zdarzeń w zjawiskach kosmicznych i miał tylko nadzieję, że stary nie uprze się teraz, żeby pojechali pływać w oceanie albo na szczyt Mount Wilson, jak zdarzało się to czasami w podobnych sytuacjach w przeszłości.

– Cierpiąca – zgodził się Ozzie. – Czy mamy w samochodzie jakąś talię kart?

– Jest listopad! – zaprotestował Scott.

Polityka Ozziego polegała na tym, żeby po okresie wiosny nie mieć nic do czynienia z kartami.

– Tak… w każdym razie lepiej nie wyglądać przez okno – zadumał się stary. – Coś może spojrzeć na ciebie. A co ze srebrnymi monetami? Ach… są trzy. Z podobizną kobiet.

Schowek na rękawiczki pełen był starych rejestracji samochodowych, połamanych papierosów i dolarowych żetonów z tuzina kasyn, i pomiędzy tymi śmieciami Ozzie znalazł trzy srebrne dolarówki.

– Jest też rolka taśmy przezroczystej – powiedział stary. – Przyklej do dolarówek drobne po stronie reszki. Słyszałem kiedyś od jednej wiedźmy, że miedź to metal Wenus.

Zazdroszcząc swoim przyjaciołom z ogólniaka ojców, którzy nie zmuszali ich do robienia takich rzeczy, Scott odszukał taśmę i przymocował drobniaki do srebrnych dolarówek.

– Trzeba je włożyć do pudełka – ciągnął Ozzie. – Na tylnym siedzeniu jest nie otwarte opakowanie wafli waniliowych. Wywal ciastka na ulicę – nie teraz. Zrób to, kiedy będziemy przejeżdżali przez Chapman; lepiej będzie na przecięciu dróg, na skrzyżowaniu.

Ozzie wrzucił ze zgrzytem bieg i ruszył przed siebie.

Scott otworzył pudełko wafli i wywalił słodycze z toczącego się przez skrzyżowanie samochodu, a na ich miejsce wrzucił do pudełka srebrne jednodolarówki.

– Potrząśnij nimi jak kośćmi – polecił Ozzie – i powiedz mi, co mówią orły i reszki.

Scott potrzepał pudełkiem, a potem musiał pokopać w schowku na rękawiczki, żeby znaleźć latarkę.

– No… dwa orły i reszka – wyjaśnił, trzymając latarkę obok ucha i zaglądając do wnętrza pudełka.

– A my jedziemy na południe – stwierdził Ozzie. – Skręcę. Potrząsaj nimi, patrz na nie i powiedz mi, kiedy pokażą się trzy reszki.

Stało się tak, że gdy Ozzie skręcił na wschód w Westminster Boulevard, a Scott zajrzał do pudełka, to ujrzał trzy reszki – trzy srebrne płaskorzeźby profili kobiet. Mimo woli wzdrygnął się.

– Teraz są same reszki – powiedział.

– A więc wschód – odparł Ozzie i dodał gazu.

Zanim Scott zebrał się w sobie, żeby zapytać Ozziego, dokąd jadą, monety wyprowadziły ich poza obszar Los Angeles, przez San Bernardino i Victorville. Scott miał wcześniej nadzieję, że spędzi ten wieczór na lekturze książki Edgara Rice’a Burroughsa.

– Nie jestem pewny – odezwał się stary z napięciem – ale wygląda mi to mocno na Las Vegas.

Tyle, jak chodzi o The Monster Men, pomyślał Scott.

– Dlaczego tam jedziemy? – zapytał, starając się zatuszować wyraźnie narastające w jego głosie zniecierpliwienie i niezadowolenie.

– Widziałeś księżyc – odparł Ozzie.

Zanim odezwał się ponownie, Scott policzył wolno do dziesięciu.

– A jaka to różnica dla księżyca, czy będziemy w Las Vegas czy w domu?

– Ktoś zabija Księżyc, boginię; jakaś kobieta włożyła najwyraźniej – jakie to słowo? – diadem, a ktoś ją zabija. Sądzę, że dla niej jest za późno i nie znam okoliczności, ale ona ma dziecko, małą dziewczynkę. Niemowlę, w istocie, sądząc z tego, jak blisko Księżyca była Wenus, kiedy to zobaczyliśmy.

Oto ja, pomyślał Scott; trzymam pudełko po waflach o smaku waniliowym, zawierające zamiast nich trzy oblepione okruchami srebrne jednodolarówki z przyklejonymi do nich taśmą drobniakami, jadę do Las Vegas i nie czytam Edgara Rice’a Burroughsa, a wszytko to dlatego, że Wenus jest tej nocy blisko Księżyca. Prawdopodobnie Wenus jest zawsze blisko Księżyca.

– Tato – powiedział siedemnastoletni Scott – nie chcę być niegrzeczny, ale… ale to są bzdury. Po pierwsze, być może jakaś kobieta jest zabijana tej nocy w Las Vegas, ale tego nie dowiesz się ze spoglądania na Księżyc; a jeśli urodziła dziecko, to nie ma to nic wspólnego z Wenus. Przepraszam, nie chciałem… a nawet, jeśli tak jest, to co my mamy z tym zrobić? Jakim cudem ma to być zadanie dla dwóch facetów z Kalifornii, a nie dla kogoś z Vegas?

Ozzie roześmiał się, nie odwracając wzroku od autostrady, która gnała w ich stronę sprzed przedniej szyby.

– Myślisz, że twój stary zwariował, co? No cóż, wielu ludzi w Vegas chciałoby, żeby to była ich robota, zapewniam cię. To dziecko jest córką bogini, więc możesz się założyć, że stanowi dla nich G-R-O-Ź-B-Ę, wielką groźbę. Gdy dorośnie, może pobić Króla, a… pewne osoby… wolałyby, żeby tego nie zrobiła. Są tam i inni ludzie, którzy chcą, by dorosła, ale pragnęliby być jej opiekunami, rozumiesz? Kierować nią, wykorzystywać. Chcą wspiąć się na wieżę dzięki jej włosom Rapunzel; tak, mój panie. Wprost na tę wieżę.

Scott westchnął i wyprostował się w fotelu.

– Dobra. Posłuchaj, jeżeli nie znajdziemy dziecka, zgodzisz się…

– Znajdziemy ją. Znalazłem ciebie, czyż nie?

Scott mrugnął.

– Mnie? To w ten sposób mnie znalazłeś?

– Tak.

Po chwili milczenia Scott spytał:

– Potrząsnąłeś monetami w pudełku po ciastkach?

– Ha! Sarkazm! – Ozzie spojrzał na niego i mrugnął. – Zdaje ci się, że twój stary zwariował, co nie? Wiesz, pływałem kiedyś w Lagunie późnym popołudniem w 1948 roku, a przybrzeżne fale były pełne ryb. Wiesz, jak to jest, kiedy wpadają na ciebie pod wodą i musisz wyjść na brzeg, bo to może przyciągnąć barakudy? Tak właśnie było, a niebo pokrywały cirrusy – jakby pisały coś w języku, którego nikt nie odcyfrował z kamienia z Rosetty. Tego wieczoru Saturn lśnił na niebie jak główka zapałki i wiedziałem, że gdybym miał teleskop, to dostrzegłbym znikające za nim wszystkie jego księżyce – pożerane, tak jak według mitów Saturn pożarł swoje dzieci. Jest taki obraz Goyi, przerażający do szpiku kości.

Tablice przy autostradzie zaczęły zapowiadać Barstow, ale Scott nie poprosił, żeby zatrzymali się na kolację.

– Wziąłem więc talię kart – ciągnął Ozzie – zacząłem je tasować i wykładać, żeby zobaczyć, dokąd mam iść, a one zaprowadziły mnie prosto do Lakewood, gdzie znalazłem cię w łodzi. Podszedłem do tej przyczepy na parkingu powoli, z ręką na kolbie czterdziestki piątki, którą miałem w tamtych czasach, ponieważ wiedziałem, że nie jestem jedynym, który cię poszukuje. Zawsze w pobliżu jest jakiś Król Herod. Do doktora Malka pojechałem bardzo okrężną drogą.

Scott potrząsnął głową, nie chcąc uwierzyć w tę dziwaczną i chorą opowieść.

– Jestem więc synem jakiejś bogini?

– Jesteś synem złego Króla, Saturna honoris causa. Zabrałem cię stamtąd z tego samego powodu, dla którego dziś w nocy jedziemy znaleźć tę dziewczynkę – dzięki temu mogłeś wyrosnąć poza siecią i zdecydować, co chcesz robić, kiedy będziesz miał już tyle lat, by móc poznać zasady gry.

Kiedy około północy dotarli do Las Vegas, Ozzie kazał Scottowi potrząsać stale pudełkiem i zaglądać do niego, podczas gdy sam prowadził samochód po jaskrawo oświetlonych ulicach. Bateria blasku osłabła, gdy skręcili za róg i zobaczyli wirujące czerwone światła na dachach policyjnych radiowozów, stojących przy jednym z bocznych wejść do Stardust.

Zaparkowali auto i dołączyli do tłumu gapiów na chodniku, zgromadzonych wokół policyjnych aut. Nocne powietrze było gorące, poruszane suchym wiatrem, wiejącym od skalistych gór na zachodzie.

– Zastrzelono kobietę – odpowiedział jakiś mężczyzna na pytanie Ozziego.

– To była ta Lady Issit, która skopywała wszystkim tyłki przy pokerowych stołach – dodał inny człowiek. – Słyszałem, że wielki grubas strzelił jej prosto w twarz – dwa lub trzy razy.

Ozzie odszedł na bok, potrząsając monetami w pudełku po waflach waniliowych. Scott ruszył za nim.

– Ukryła dziecko, bo inaczej Wenus byłaby za księżycem – rzekł Ozzie. – Tymczasem księżyc wisi nadal ponad planetą, więc dziecko jest ciągle gdzieś tutaj, żywe.

Przez godzinę, podczas której zniecierpliwienie i zakłopotanie Scotta rosło coraz bardziej, chodzili obaj w tę i z powrotem po Las Vegas Bouievard, a Ozzie potrząsał bez przerwy pudełkiem i zaglądał do niego.

Ku swemu zmartwieniu Scott nie był wcale zaskoczony, kiedy usłyszeli niemowlęce kwilenie, dobiegające zza rzędu krzaków po południowej stronie Sands.

– Uważaj – powiedział nagle Ozzie.

Ręka starego kryła się pod marynarką i Scott wiedział, że Ozzie ściska tam kolbę trzydziestki ósemki Smith & Wesson.

– Trzymaj. – Ozzie odwrócił się do Scotta i podał mu broń. – Nie wyciągaj jej, póki nie zobaczysz, że ktoś się do mnie zbliża.

Do linii krzaków było tylko kilka kroków i Ozzie wynurzył się stamtąd, niosąc w ramionach dziecko, otulone w jasny kocyk.

– Do samochodu – rzekł stary z napięciem. – I nie patrz na nas, tylko rozglądaj się dokoła.

Dziecko przestało płakać i zaczęło ssać jeden z palców Ozziego. Scott szedł za nim, kręcąc głową w obie strony i odwracając się od czasu do czasu do tyłu, by zmonitorować pełnych trzysta sześćdziesiąt stopni. Teraz nie wątpił już w swojego przybranego ojca.

Dotarcie do samochodu zabrało im tylko pięć minut. Ozzie otworzył drzwiczki po stronie pasażera i wziął od syna broń, a potem Scott wsiadł, a stary podał mu dziecko…

…i przez chwilę Scott czuł w swoich ramionach nie tylko niemowlę, ale miał także wrażenie, że jasny kocyk obejmuje go i ochraniają go jakieś opiekuńcze ramiona. Coś w jego umyśle, lub w jego duszy, było przez lata nie podłączone, trzepocząc swobodnie w psychicznych powiewach, aż teraz znalazło wreszcie kontakt i Scott odczuwał dziecięce wrażenia – i wiedział, że malutka dziewczynka dzieli jego doznania.

Czuł w swoim umyśle osobowość, która nie składała się z niczego więcej prócz przerażenia i oszołomienia.

Wszystko w porządku, pomyślał. Zaopiekujemy się tobą, zabieramy cię do domu.

Kontakt, jaki miał z dzieckiem, zanikał, ale pochwycił słabą falę ulgi, nadziei i wdzięczności.

Ozzie siedział już za kółkiem, uruchamiając silnik.

– Dobrze się czujesz? – zapytał, spoglądając na Scotta.

– Uhum – odparł oszołomiony Scott.

Połączenie zerwało się lub jego natężenie opadło poniżej poziomu, który Scott mógł wyczuć, ale nadal był tym tak wstrząśnięty, że nie miał pewności, czy nie zacznie niepohamowanie płakać, śmiać się lub trząść.

– Jasne – udało mu się powiedzieć. – Po prostu… nigdy dotąd nie trzymałem w objęciach noworodka.

Stary mężczyzna spoglądał na niego przez chwilę, a potem wrzucił bieg i wyjechał na ulicę.

– Nie pomyślałem o tym – powiedział, patrząc na przemian to przed siebie, to we wsteczne lusterko. – To jest… coś, czego nie… rozważyłem.

Obdarzył Scotta niespokojnym spojrzeniem.

– Dasz sobie radę?

Ją zapytaj, pomyślał Scott.

– Jasne – odparł.

Podczas powrotnej drogi do domu Ozzie jechał na przemian bardzo szybko lub bardzo wolno, pytając co chwilę Scotta, jakie reflektory widzi za nimi. Gdy dotarli do Santa Ana, stary strawił całą godzinę na kluczeniu po mieście, z zapalonymi bądź wyłączonymi światłami, zanim podjechał w końcu do krawężnika przed ich domem.

Diana została podana za kolejne nieślubne dziecko kuzynki Ozziego. Nie istniejąca kuzynka zdobywała sobie całkiem niezłą reputację.

Scott Crane zaparkował teraz swojego forda torino przed bungalowem Chicka Hurzera na Washington Street i zanim wyłączył silnik oraz światła, siedział po prostu kilka minut w ciemnym samochodzie. Pierwszy raz od trzynastu tygodni pomyślał o innej stracie niż o śmierci żony.

Ozzie, Diana i Scott.

W tym starym domu tworzyli rodzinę, jego rodzinę. Scott karmił Dianę, pomagał jej w nauce czytania, podziwiał pastele, które przynosiła do domu z pierwszej i drugiej klasy szkoły podstawowej. Jako prezent na Gwiazdkę 1968 roku namalowała jego portret. Kiedyś spadła z drabinek gimnastycznych na placu zabaw i złamała rękę, a raz jakiś dzieciak z sąsiedztwa uderzył ją kamieniem w czoło, tak że Diana straciła przytomność. Podczas obu tych wypadków był całe mile od niej, ale wiedział o tym i ruszał jej na pomoc.

Nigdy nie powinienem był uczestniczyć w tej grze na jeziorze, pomyślał, odganiając niecierpliwym mruganiem łzy, a Ozzie nie powinien był mnie zostawić samego.

Otworzył drzwiczki i wysiadł. Oczyść umysł dla kart, powiedział sobie.

ROZDZIAŁ 8. Dopiero co zmartwychwstał

Dwieście siedemdziesiąt dwie mile stamtąd na północny wschód Vaughan Trumbill i Ricky Leroy siedzieli, dysząc, na kanapie w salonie pływającego domu. Obaj mężczyźni patrzyli na chude, mokre, nagie ciało doktora Leaky’ego, które dopiero co wyciągnęli z łazienki.

Trumbill, którego cielsko zajmowało więcej niż jedną trzecią sofy, wytarł swoją wielką łysą głowę jedwabną chusteczką. Zdjął koszulę i jego wielki, gruszkowatego kształtu tors zapłonął tęczą tatuaży.

– Światło w łazience, wentylator i pompa wodna – powiedział głośno, żeby być słyszanym pomimo hałasu wywoływanego przez generator. – Myślę, że umarł w tej samej chwili, w której stanął rozrusznik.

– Ciesz się, że nie utonął – odparł Leroy. – Musiałbyś usunąć mu wodę z płuc, tak jak dwa lata temu w Tempie Basin.

Wstał i przeciągnął się.

– Prawdopodobnie przyjdzie do siebie w tym samym czasie, kiedy zastartuje rozrusznik. Jestem już w taksówce z lotniska. Powiedzmy pół godziny.

Ciało na dywanie drgnęło.

– Widzisz? – spytał Leroy, wstając – Czuje mnie już.

Przyniósł z łazienki ręcznik i rzucił go na bezkształtne, pokryte bliznami biodra leżącego; potem kucnął i szturchnął doktora Leaky’ego w brew i policzek.

– Mam nadzieję, że nie upadł na tę samą stronę twarzy, co ostatnio. Odbudowali mu czaszkę z korala.

Brwi Trumbilla uniosły się.

– Z korala? Jak… jak muszle morskie, rafy koralowe?

– Zgadza się. Słyszałem, że używają teraz pewnego rodzaju porowatej ceramiki. Nie, nie wygląda na to, żeby w tym starym dzbanku goniły luźno jakieś drzazgi.

Wstał.

– Czasami mam ochotę, żebyś był z dala od niego wystarczająco długo, by umarł na dobre.

– To potrwa jakiś czas, to ciało jest dobrze zabezpieczone. I…

– Wiem: kriogenika i klonowanie.

– Z każdym dniem są coraz bliżej… a ten… garnek mojego DNA jest ciągle cały.

Stare, nagie ciało ziewnęło, potarło oczy i usiadło. Ręcznik spadł.

– Wygląda jednak jak gówno – zauważył Trumbill.

– Witaj z powrotem, doktorze – powiedział Leroy ze znużeniem.

– Dotarli na miejsce? – spytał doktor Leaky.

– Wszystko w porządku, doktorze.

– Dobry dzieciak – powiedział nagi mężczyzna.

Zerknął na dwóch mężczyzn na sofie i podrapał się po białych włosach na zapadniętej piersi.

– Pewnego razu na jeziorze – to musiało być, och, w czterdziestym siódmym, nie miałem jeszcze buicka, lub nie, zgadza się, czterdziesty siódmy, wbił sobie haczyk w palec i… – spojrzał na każdego z nich przeszywającym spojrzeniem – myślicie, że krzyczał?

Machnięciem odegnał wszystkie odpowiedzi, jakie mogliby mieć.

– Ani trochę! Nawet kiedy musiałem przecisnąć tę… tę część haczyka, ten wąs, nawet i wtedy nie, gdy musiałem przepchnąć go, żeby odciąć.

Ścisnął w powietrzu wyimaginowane nożyczki, a potem przeniósł spojrzenie z Trumbilla na Leroya.

– Nawet… nie… zapłakał.

Leroy zmarszczył w zakłopotaniu twarz.

– Idź do swojego pokoju, stary głupcze. I okryj się ręcznikiem. Nie trzeba mi niczego przypominać.

Crane wysiadł z samochodu i poniósł swoją plastikową torbę z 7-Eleven przez chodnik i po kamiennych stopniach do frontowych drzwi domu Chicka Hurzera. Trawnik i żywopłot wyglądały na zadbane. To dobrze. Prowadzony przez tamtego handel samochodami musiał mu przynosić co najmniej tyle, żeby stać go było na wynajmowanie ogrodników.

Kiedy nacisnął dzwonek, wewnątrz domu rozległy się rozradowane krzyki, a potem Chick otworzył drzwi.

– Niech mnie diabli – powitał go Hurzer. – Smith Strach na Wróble! Dobrze, że wróciłeś. Potrzebujemy frajera.

Crane wyszczerzył się. Zawsze unikał tego, by być w każdy wieczór rzucającym się w oczy wygranym.

– Masz w lodówce miejsce na piwo?

– Jasne, wchodź.

W jasnym korytarzu dostrzegł, że Chick miał za sobą pomyślną dekadę. Był tęższy, twarz miał pulchną i naznaczoną popękanymi żyłkami, a jego markowa złota biżuteria była większa i grubsza.

W salonie, dookoła karcianego stolika, przy którym toczyła się gra w siedmiokartowego pokera, siedziało pięciu mężczyzn.

– Prowadzisz nam świeże mięso, Chick? – spytał jeden z nich.

– Rozdajcie mi przy następnej kolejce – powiedział Crane wesoło.

Oparł się o ścianę i obserwował ich, jak kończyli rozgrywkę. Grali teraz na gotówkę – Crane upierał się zawsze przy używaniu żetonów, które miały sprawiać, że licytacja stawała się bardziej liberalna – i najwyraźniej grali w prostego Seven Stud, nie w High-Low, twists czy dzikie karty, a stawki ograniczono najprawdopodobniej do trzykrotnego podbicia.

Crane zastanawiał się, czy tej nocy zdoła tu cokolwiek osiągnąć. Zorganizował te spotkania ćwierć wieku temu, gromadząc resztki graczy wtorkowych nocy, które zaczęły ściągać zbyt wielu naprawdę dobrych pokerzystów, by być dochodowymi, i sprawił, że frajerom te spotkania wydawały się swobodne oraz towarzyskie, podczas gdy jemu dostarczały stałych dochodów.

Rozgrywka się skończyła i jeden z mężczyzn zgarnął pulę.

– Siadaj, Scott – powiedział Chick. – Chłopaki, to jest Scott Smith, znany jako Strach na Wróble. Następnym rozdaniem jest… Five-Draw.

Crane usiadł i po rozdaniu obserwował sposób, w jaki inni gracze przy stole oglądają swoje karty. To była jego pierwsza pokerowa rozgrywka od jedenastu lat.

W końcu, zauważywszy pewne nawyki, które mogły – gdy pozna lepiej grę tych ludzi – sprawdzić się jako cenne wskazówki, rozsunął rożki swoich pięciu kart i spojrzał na nie.

Doktorowi Leaky’emu udało się zawiązać ręcznik wokół bioder, ale w połowie drogi do swojego pokoju zatrzymał się i wciągnął nosem nocną bryzę, wpadającą przez otwarty bulaj.

– Jest tam jeden – powiedział.

Trumbill wstał i spojrzał w kierunku starego człowieka, ale Leroy machnął w jego stronę ręką, by się zatrzymał.

– Dopiero co zmartwychwstał – odezwał się Leroy. – Może coś czuć. Co to jest, doktorze?

– Na haku – stwierdził doktor Leaky.

– Do diabła, już nam mówiłeś o haku. Będziesz…

– Jeden z nich jest na haku, właśnie go połyka, karty w jego dłoniach, krew na wodzie. Walety poczują go. Ale teraz jest na haku, ty także możesz go wyczuć. Musisz go znaleźć, zanim tamci to zrobią, i wsadzić go do akwarium.

Leroy gapił się na starego, który mrugał i spoglądał wokoło z wyrazem debilnego przerażenia na twarzy, jakby oczekiwał, że pojawią się tutaj wrogowie, którzy wypłyną z głębin jeziora. Prawdę mówiąc, był pewien wróg w głębinie – w każdym razie głowa jednego z nich.

Po chwili Leroy odwrócił się do Trumbilla.

– Może lepiej zrób to, co on mówi.

Jeden z graczy poprosił o wykluczenie go z rozgrywki, żeby mógł zadzwonić do żony, i stał teraz w otwartej kuchni przy telefonie, ściskając mocno słuchawkę. Zza pleców dobiegały go wyraźnie głosy pokerzystów siedzących przy stole.

Po kilku dzwonkach odezwał się męski głos, podając numer, pod który zatelefonował.

– Cześć, skarbie – powiedział gracz nerwowo. – Wrócę późno. Gram w pokera.

– Witaj, cukiereczku – odparł głos w słuchawce, naśladując sposób mówienia geja. – Poker, powiadasz?

Rozległ się klekot klawiatury.

– Mam tego mnóstwo na tej liście. Jakaś wskazówka? Nazwisko?

– Daj spokój, skarbie. Nie mogę kablować. To jedyny telefon tutaj. Ci faceci mogą mnie usłyszeć.

– Rozumiem. Podaj mi kategorię lub coś innego, jeżeli nie chcesz wysłuchać około setki nazwisk.

– To nadal jest twój tatuś – powiedział gracz z wymuszonym śmiechem. – Wychodzi stale na ryby, ale niczego nie łapie.

– Wędkowanie i poker – powiedział głos w słuchawce. – Dla mnie to brzmi, jakby chodziło o tego pokerowego championa z Gardena, który cały czas wędkuje sportowo w Acapulco; prawdę mówiąc, słyszałem, że nic nie złapał.

Nastąpiło kilka kolejnych odmierzonych kliknięć na klawiaturze.

– Będę wiedział, gdy zobaczę… mam, facet nazywa się Obstadt, Neal.

– Zgadza się, kochanie, i to jest warte pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Spojrzał w stronę pokoju gry i dodał:

– Część majątku w tym domu, wiesz, po tym, jak dodałem wyposażenie pokoju gościnnego, i wszystko…

– Aluminiowy siding i wszystkie te przeklęte malowane wiewiórki na trawniku. Wiem.

Dalsze klikanie.

– Jest tylko jeden pod nazwiskiem Obstadt, wart takich pieniędzy – pokerzysta Scott Strach na Wróble Smith, ostatni raz widziany w latach osiemdziesiątych; syn Ozziego Smitha, widzianego ostatnio w 1969 roku. Wiem, że od stycznia 1987 roku Obstadt rozprowadzał jego zdjęcia po L.A., San Diego, Berdoo i Vegas. Na tym się oparłeś?

– Nie do końca, to przestarzały obraz. Głównie to było nazwisko.

– Gra jako Smith Strach na Wróble?

– Zgadza się.

– To mi wygląda na punkt dla ciebie, skarbie. Budowa: wysoki, średni…

– Uhum.

– Wzrost średni. Waga: gruby… przeciętna…

– W porządku.

– Mam nadzieję, że ubranie jest charakterystyczne. Włosy: czarne… kasztanowe… blond… siwe…

– Tak…

– Marynarka?

– Nie.

– Oszczędza nam czas. Koszula: kraciasta…

– Zgadza się. Odpowiednia na tę pogodę.

– Kapuję, flanelowa. Do tego dżinsy.

– Tak… A co myślałeś?

– Powiedz, jeśli to nie są tenisówki. Okay. To wszystko?

Gracz odwrócił się w stronę stolika i spojrzał na pozostałych mężczyzn.

– Tak. Słuchaj, skarbie, nie musisz się o to martwić. Jesteśmy w domu Chicka Hurzera, przy Washington w Venice.

– To miało być moim następnym pytaniem.

Klikety-klikety klik.

– W porządku, jest w książce. Nie potrzebuję adresu. Jaki jest twój kod?

– Cztery, sześć, dwie trójki, dwa, o.

Głos powtórzył wolno cyfry, mówiąc „zero” zamiast „o”.

– Zgadza się?

– Tak, dokładnie.

Gracz usłyszał teraz szybkie stukanie.

– Wpisałem cię – powiedział głos. – Za tydzień od teraz zadzwoń tam, gdzie realizują wypłaty. Jeżeli okaże się, że to jest ten facet, dostaniesz czterdzieści pięć tysięcy baksów.

Gra toczyła się dla Scotta pomyślnie. Dodatkowy tuzin talii zachęcał graczy do domagania się nowych kart po każdej przegranej, co stanowiło dobry pretekst do ponownego wprowadzenia do gry odrobiny przesądów, a sandwicze, kiedy wyjął je o północy, były wystarczająco dobrą okazją, która zapewniła kilka chwil głupawej, ale miłej rozmowy. Poza tym, przy stoliku siedziało paru lekarzy, a lekarze mają zawsze mnóstwo pieniędzy i grają swobodnie, nie opuszczając niemal żadnego rozdania; nikt też nie był całkiem trzeźwy, a Scott był najwyraźniej jedynym, którego interesowały pieniądze, więc do momentu, gdy gra skończyła się o drugiej nad ranem, wygrał ponad dwa tysiące dolarów. Były to dwie raty za spłatę hipoteki, a z pewnością w przeciągu kilku dni mógł znaleźć w okolicy jakieś inne pokerowe towarzystwo.

Chick Hurzer był wielkim wygranym i pił teraz szkocką.

– A zatem, gdzie się podziewałeś, Strachu? – zapytał jowialnie, gdy ludzie wstawali, przeciągali się, a jeden mężczyzna włączył telewizor. – Masz chwilę czasu, żeby napić się drinka, co?

– Jasne – odparł Scott, biorąc szklaneczkę. – Och, tu i tam. Pracowałem uczciwie przez kilka lat.

Wszyscy się roześmiali – jeden z graczy z pewnym przymusem.

Facet Obstadta przepraszał przez telefon, że ma tak mało informacji, ale Al Funo roześmiał się i zapewnił go, że nie sprawia żadnego kłopotu; a kiedy tamten zaczął mówić o zapłacie, Funo zaprotestował, że starzy przyjaciele nie sprzeczają się o pieniądze.

Siedząc teraz w swoim białym porsche 924 i czekając, żeby Scott Smith wynurzył się z domu Chicka Hurzera, Funo nachylił ku sobie wsteczne lusterko i przeciągnął grzebieniem przez włosy. Lubił sprawiać dobre wrażenie na wszystkich, których spotykał.

Usunął w porsche’u tylną szybę, ale przy włączonym ogrzewaniu w samochodzie było wystarczająco ciepło; a silnik pracował na wolnych obrotach tak cicho i wydzielał tak niewiele spalin, że przechodzący obok mogli nawet nie wiedzieć, że motor jest na chodzie.

Oczekiwał na spotkanie z tym Smithem. Funo byl „ludzkim człowiekiem”, dumnym z liczby znajomych, których mógł nazwać swoimi przyjaciółmi.

Patrzył czujnie, jak pół tuzina mężczyzn wytacza się z drzwi wejściowych domu Hurzera i wchodzi w światło ulicznej latarni, i rozpoznał szybko siwowłosą postać w dżinsach oraz kraciastej flanelowej koszuli. Inni mężczyźni żegnali się z tym osobnikiem, potrząsając jego ręką, a Funo miał ochotę przyłączyć się do tej koleżeńskiej atmosfery.

Wysiadł z samochodu i zaczął spacerować wolnym krokiem po chodniku, uśmiechając się i nie dbając o ciągnące od wody chłodne, nasycone solą powietrze. Widoczni przed nim mężczyźni rozdzielili się, zmierzając do swoich samochodów.

Zdawać by się mogło, że Smith uświadomił sobie obecność Funo, gdy ten znajdował się jeszcze kilka kroków od niego; trzymał rękę na sprzączce paska, jakby miał zamiar sięgnąć pod luźną połę koszuli. Broń? Funo uśmiechnął się szerzej.

– Hej, bracie – powiedział, kiedy znalazł się na tyle blisko, by Smith usłyszał jego spokojny, konwersacyjny ton – masz może papierosa?

Scott przyglądał mu się przez chwilę, a potem odparł:

– Jasne.

Wyłowił z kieszeni paczkę papierosów.

– Są tylko trzy czy cztery – powiedział Smith. – Weź sobie wszystkie.

Funo poczuł się dotknięty. Popatrzcie tylko na samochód tego faceta, pomyślał. Ma zmordowanego, zakurzonego, starego torino, a daje mi swoje ostatnie papierosy!

– Dzięki, facet – rzekł. – W tych przeklętych czasach cholernie trudno jest spotkać człowieka o takiej szczerej szczodrości.

Zaczerwienił się na myśl, czy wszystkie te „szcz” w jego ostatnim zdaniu nie sprawiły wrażenia, iż nie dba o dobór słów.

– Masz – powiedział pośpiesznie, wygrzebując coś z kieszeni swoich marynarskich spodni. – Chciałbym, żebyś przyjął moją zapalniczkę.

– Nie, nie potrzebuję…

– Proszę – powiedział Funo. – Mam ich setki, a ty jesteś pierwszym szcz… pierwszą, hm, grzeczną osobą, jaką spotkałem w tym przeklętym mieście w ciągu ostatnich dwudziestu lat.

W istocie Funo miał zaledwie dwadzieścia osiem lat i przeprowadził się do Los Angeles pięć lat temu, ale odkrył, że jeśli się skłamie nieznacznie, to czasem pomaga w zdobyciu nowych przyjaciół. Stwierdził, że się poci.

– Proszę.

– Jasne, facet, dzięki.

Czy tamten czuł się niezręcznie z tego powodu?

– Mam ich dwieście.

– Fajnie, dzięki. Jezu! To złoty Dunhill. Nie mogę…

– Nie obrażaj mnie.

Zdawało się, że Smith wzdrygnął się nieznacznie. Czy Funo odezwał się opryskliwie? No cóż, jak ktoś mógł odrzucić szczerze podarowany prezent?

– Dzięki – rzekł Smith. – Wielkie dzięki. Dobra, muszę lecieć. Robi się późno.

– Ty mi to mówisz? – powiedział Funo z ożywieniem. – Będziemy szczęściarzami, jak znajdziemy się w łóżkach przed świtem, co?

– To będzie szczęście – zgodził się Smith, ruszając w stronę swojego żałosnego samochodu.

Dopiero gdy zauważył porsche po raz trzeci, Crane przypomniał sobie kolejną z rad Ozziego: Trzy-sześćdziesiąt cały czas – mogą być tak samo przed, jak i za tobą.

Kiedy jechał na wschód przez Santa Monica Freeway w poprzedzającej świt ciemności – księżyc dawno zaszedł, a drapacze chmur w centrum Los Angeles, sterczące na uboczu po lewej stronie, wyglądały niczym tlące się słupy spalonej świątyni jakiegoś boga – Crane rozważał pomysł, czy nie zatrzymać się po prostu na tej biegnącej na wschód drodze szybkiego ruchu, nie skręcić w prawo i nie pojechać poza ten punkt, gdzie zaczyna się droga znana jako Pomona Freeway, i dalej za Ontario i Mira Loma do miejsca, gdzie dołącza do drogi nr 15 na jednym z tych pylistych, półpustynnych przedmieść, o nazwach takich jak Norco czy Loma Linda, a potem prosto do Las Vegas.

Złapał się na myśli, że rozważa możliwość znalezienia się w Vegas w porze późnego śniadania. I miał w kieszeni dwa patyki.

Wiedział, że nie chce jechać nigdzie indziej, tylko do domu – a już najmniej do Las Vegasale musiał walczyć z tym natręctwem i skoncentrować się na skręcie na południe, w Santa Ana Freeway.

I wtedy zobaczył porsche po raz trzeci.

O tej porze po drodze szybkiego ruchu poruszało się tylko kilka samochodów i Scott mógł przemierzać długie, ciemne zakręty, kierując samochodem za pomocą trzech palców zaczepionych o spód koła kierownicy, ale teraz przeciągnął przez klatkę piersiową pas bezpieczeństwa i zatrzasnął jego klamrę, po czym ujął pewnie kierownicę oboma rękami.

Gdy oba samochody przejechały obok rozjazdu na Long Beach Freeway, porsche było teraz przed nim. Scottowi zdawało się, że przez ostatnie dziesięć minut białe auto było z tyłu, przed nim lub z boku. Gdyby to Ozzie teraz prowadził, przyśpieszyłby i wjechał na pas szybkiego ruchu, a potem przeleciał z piskiem opon przez całą szerokość jezdni, by zjechać z Atlantic i następnie podjąć długą, okrężną drogę do domu.

Ale Crane był zmęczony.

– Nie, Ozzie – powiedział na głos. – Nie mogę bawić się w policjantów i złodziei z powodu każdego samochodu, który jedzie w tę samą stronę co ja.

Westchnął.

– Ale powiem ci coś – będę miał na niego oko, dobra?

Jego świecące wysoko reflektory błyszczały na karoserii porsche’a, ale nie na jego tylnej szybie. Zmrużywszy oczy w wysiłku wyostrzenia wzroku, Crane stwierdził, że w poprzedzającym go aucie nie ma tylnej szyby.

Zimna noc i dobrze utrzymane porsche, pomyślał, ale bez tylnej szyby?

Wyobraził sobie, że obok niego siedzi Ozzie.

– Uważaj – powiedziałby stary.

– Dobra, Ozzie – odparł Crane i spojrzał na jadący przed nim samochód.

I ujrzał, że jego kierowca odwraca się, wyciąga ramię ponad tylnym siedzeniem, a na końcu tej wyciągniętej ręki widać metaliczny połysk.

Crane rzucił się w bok na siedzenie i w tej samej chwili przednia szyba torino implodowała w ogłuszającym brzęku. Obsypały go malutkie kryształki szkła, a czołowy wiatr dął w aucie jak zimna, gnająca przed siebie burza, podczas gdy Scott ściągał kierownicę mocno w prawo. Zaparł się stopą i usiadł prosto, a potem tylko mrugnął i jechał dalej.

Torino wpadł na pobocze z gwałtownym wstrząsem i przeleciał przez zarośla przypołudnika okroplonego; stare amortyzatory dobiły ze szczękiem i samochód zakopał się na chwilę, a potem, z impetem nadanym mu przez jego masę, wyskoczył w przód. Jak tylko stary ciężki pojazd stanął, Scott przerzucił dźwignię zmiany biegów na wsteczny, nadepnął na akcelerator i ruszył ociężale w dół skarpy, a potem z powrotem wzdłuż szczęśliwie pustego prawego pasa ruchu do ostatniego zjazdu.

Znalazłszy się znowu na bitej drodze, pognał wzdłuż Atlantic Boulevard, mrużąc oczy przed czołowym wiatrem. Pokluczywszy przez labirynt ciemnych ulic, wjechał na parking zamkniętej stacji benzynowej i wyłączył światła. Wyjął zza paska rewolwer i obserwował ulicę.

Serce waliło mu w piersi, a ręce trzęsły się dziko. W schowku na rękawiczki znajdowało się wypite w połowie pół kwarty Wild Turkey i po minucie czy dwóch wygrzebał stamtąd butelkę, odkręcił kapsel i pociągnął długi łyk.

Jezu, pomyślał. Nigdy jeszcze nie było tak blisko. Nigdy jeszcze nie było tak blisko.

W końcu wrzucił znowu bieg i pojechał na południe wzdłuż całej Pacific Coast Highway, a potem przez Brookhurst do Westminster. Samochód pochylał się teraz wyraźnie na prawo i Scott zastanawiał się, co się stało z jego zawieszeniem.

– Co wygląda na problem? – spytał szeptem Mavranos.

Siedział w ciemności na ganku Scotta i słuchał bicia własnego serca. Wyczytał kiedyś w artykule Isaaca Asimova, że serce człowieka wykonuje średnio dwa miliardy uderzeń, i obliczał, że zużył dopiero miliard.

To nie było w porządku, ale sprawiedliwość jest czymś, co trzeba sobie wywalczyć; nie jest dostarczana jak poczta.

Sięgnął w dół i ujął puszkę coorsa. Przeczytał, że piwo coors jest antyrakowe – nie ma nitroaminów czy czegoś tam – więc pił je stale.

Bóg raczy wiedzieć, dlaczego Crane pił budweisera. Mavranos nie słyszał niczego o budweiserze.

Spluń na dłoń, a potem uderz w to pięścią drugiej ręki, pomyślał, i zobacz, w którą stronę popłynie ślina. Wtedy będziesz wiedział, dokąd iść.

Kiedy jego dziewczyna zaszła w ciążę, Mavranos rzucił ogólniak i od prawie dwudziestu lat zarabiał całkiem przyzwoicie na życie, kupując z parkingu w Huntington Beach zarekwirowane przez policję samochody, picując je i sprzedając z zyskiem. Dopiero w kwietniu zaczął interesować się nauką, matematyką i mitami.

Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień, pomyślał.

W kwietniu poszedł do lekarza, gdyż cały czas czuł się zmęczony, nie miał apetytu, a pod lewym uchem wyskoczył mu guz.

– Co wydaje się problemem? – zapytał lekarz wesoło.

Tym, co okazało się problemem, był rak układu limfatycznego.

Lekarz wyjaśnił to do pewnego stopnia, a Mavranos zrobił resztę, czytając mnóstwo na własną rękę. Dowiedział się o przypadkowej naturze komórek rakowych, więc postanowił studiować prawdopodobieństwo – i zaczął dostrzegać wzory, które kryły się pod tą przypadkowością: rozgałęzienia, powtarzające się motywy, grubasa na płaszczyźnie zespolonej.

Z Siedemnastej skręcił w Main samochód, ale to nie był torino Scotta.

Gdyby ktoś postanowił zmierzyć linię brzegową Kalifornii, nie zyskałby wiele, przykładając linijkę do strony w atlasie, a potem określając rozciągłość wybrzeża na z grubsza dziesięć stopni długości geograficznej; jednak jeszcze mniej skutecznym działaniem byłoby przejście całej plaży z jednocalowym prętem i zmierzenie nim każdej kałuży i półwyspu wielkości buta, jakie pozostały po przypływie. Jeżeli mierzy się zbyt dokładnie, wynik może zbliżyć się do nieskończoności – każdy mały staw ma wówczas linię brzegową nieskończonej długości.

Do takich rzeczy trzeba podejść zupełnie inaczej.

Trzeba na nie spojrzeć z dystansu.

Turbulencje w fajce wodnej, zakłócenia impulsów nerwowych, które płyną do serca – lub opanowująca komórki histeria zwana rakiem – stanowią zagadnienia z zakresu przypadkowości. A gdyby można było… odkryć wzór tej losowości, być może dałoby się nią sterować. Zmienić ją, przywrócić ład.

Spluń na rękę i uderz w ślinę, pomyślał.

Tak trafił w tę okolicę, na ten dom, do Scotta Crane’a.

Crane nie mył nigdy swojego torino i Mavranos zauważył wzory na pobrużdżonym kroplami deszczu kurzu i w rozplaskanych na pochyłej powierzchni karoserii ptasich odchodach – kółka, linie i kąty proste, a raz rozbryzg w kształcie małych płaczących twarzy jak z obrazu Muncha. Kiedyś, gdy Crane stał na ganku, gmerając niemrawo w kieszeni ubrania w poszukiwaniu ćwiartki dolara, żeby kupić gazetę, upuścił garść dziesiątek, ćwiartek i jednocentówek – Mawanos pomagał mu je zbierać i spostrzegł, że wszystkie monety upadły reszkami do góry; zaś każdy zegarek, jaki nosił Scott, śpieszył się.

Wokół jego domu padały zwierzęta. Mavranos zauważył kiedyś martwe mrówki, leżące na ganku w linii, która wskazywała na zapomniany kawałek cheeseburgera, a kot sąsiadki, który miał zwyczaj sypiać na dachu domu Scotta, zdechł. Mavranos poszedł do tej kobiety, rzekomo z wyrazami współczucia, i dowiedział się, iż zdaniem weterynarza przyczyną śmierci kota był rak.

Na całej długości przecznicy soki owocowe fermentowały nadzwyczaj szybko, jakby jakiś bóg wina wizytował tę ulicę w Santa Ana i bardzo późno w nocy nawiedzał swoim oddechem domy, gdy nie był widziany przez nikogo innego, poza czającymi się młodzieńcami, wychodzącymi kraść z samochodów radia i akumulatory.

Ponieważ zabijała go przypadkowość, Archimedes Mavranos postanowił dowiedzieć się, gdzie ona mieszka; chciał znaleźć jej zamek, jej groźną kaplicę.

W związku z tym rok temu wypłacił z banku pięć tysięcy dolarów, w dwudziestodolarowych banknotach, wsadził je do kieszeni, powiedział żonie i dwóm córkom, że wróci, gdy odzyska zdrowie, i odszedł przed siebie. Na rogu splunął w garść i uderzył w nią pięścią drugiej ręki, a potem ruszył we wskazanym kierunku.

Szedł całe dwa dni, żywiąc się suszonym mięsem kupowanym w sklepach monopolowych i sikając po krzakach, nie goląc się, nie zmieniając ubrania, nie śpiąc. W końcu okazało się, że chodzi dookoła tego kwartału ulic, a gdy ujrzał dom do wynajęcia, zadzwonił pod numer wypisany na tablicy stojącej przed jego frontem i dał gospodarzowi, tytułem najmu, tysiąc pięćset dolarów w gotówce. A potem poświęcił się dokładnemu namierzaniu.

Szybko doszedł do wniosku, że ten Scott Crane stanowił główny lokalny kierunkowskaz, wiodący do zamku przypadkowości – ale dopiero tego wieczoru, gdy Scott wspomniał, że był zawodowym pokerzystą, Mavranos zyskał potwierdzenie. Hazard to terytorium, na którym w najbardziej żywy sposób spotykają się statystyka i głębokie ludzkie działania, a karty – nawet bardziej niż kości czy liczby w ruletce – zdają się określać, a może nawet i dyktować… szczęście gracza.

Za żaluzją okno salonu Scotta było otwarte i Mavranosowi zdawało się teraz, że wewnątrz ktoś za nim stoi. Obrócił się w fotelu.

– Scott? – dobiegł go szept. – Chodź do łóżka.

– To ja, Susan, Arky – odparł zakłopotany Mavranos. – Scott jest nadal… tam gdzie jest.

– Och – szept był cichszy. – Moje oczy nie są jeszcze zbyt dobre. Nie… mów mu, że z tobą rozmawiałam, dobrze?

Dodała coś jeszcze, ale zbyt cicho, żeby to usłyszał.

– Słucham?

Usłyszał, że Susan bierze głęboki oddech, jakby wiatr wzdychał w konarach bezlistnego drzewa, ale kiedy znowu zaszeptała, jej głos był ledwo słyszalny.

– Daj mu drinka – powiedziała, po czym dodała jeszcze kilka słów, z których wszystko, co był w stanie wyłowić, brzmiało jak „z powrotem z nami”.

– Jasne, Susan – odparł niezręcznie. – Masz to jak w banku.

Następnym samochodem, jaki skręcił w Main, był ford Scotta, i Mavranos wstał, ponieważ przednia szyba auta była tylko białym, pajęczym obramowaniem dziury, która ziała po stronie kierowcy.

ROZDZIAŁ 9. Jedyny grubas, o którym wiem

– Chcę się położyć do łóżka, facet – powiedział Crane.

Przyniósł ze sobą z samochodu półkwartową butelkę.

– Dobra, jedno piwo, żeby to popić.

Scott przyjął od Arky’ego zimną puszkę i opadł ciężko na jeden ze zniszczonych foteli na ganku.

Mavranos coś mówił.

– Co teraz? – spytał Crane. – Grubas na pustyni? Mavranos zamknął oczy i zaczął jeszcze raz.

– Piosenka o grubasie, który jedzie autostradami przecinającymi Mojave. Czterdziestą, Piętnastą, a nawet I-27 poza Shoshone. Słyszałem ją jako nagranie country & western, chociaż, jak sądzę, jest także wersja rockowa. Ten grubas ma pokrytą brodawkami łysą głowę, a na samochodzie milion wstecznych lusterek – podobnie jak angielska młodzież z lat sześćdziesiątych miała zwyczaj zawieszać na motocyklach.

Scott Crane dopił zawartość swojej butelki i odstawił ją ostrożnie na stolik.

– Więc pytanie brzmi, czy o nim słyszałem? – potrząsnął głową. – Nie. Nie słyszałem.

– No cóż, nie jest prawdziwą postacią. To… legenda, wiesz? Jak Latający Holender i Żyd Wieczny Tułacz. Jego samochód może się zepsuć w każdej chwili, ponieważ gaźnik jest po prostu cudem dodatkowych przewodów, zaworów, pływaków, dysz i innego złomu.

Crane zmarszczył czoło i skinął głową, jakby potwierdzając, że wszystko zrozumiał.

– I mówisz, że jest zielony?

– Cholera, nie. Nie. Był zielony, i to po prostu jest wielki facet, a nie gruby, ale ta wersja przestaje mieć czasami zastosowanie. Ten obraz przestaje być żywotny, i teraz widzisz go tylko na opakowaniach takich środków, jak Hulk i Jolly Green Giant, które powodują wzrost roślin. Teraz nie jest Zielonym Rycerzem, którego spotyka sir Gawain – ponieważ woda jest zatruta, a kraj jałowy, jak za Drugich Królów – teraz jest rzeczywiście gruby i generalnie czarny, siwy lub nawet metalowy. Taki mały okrągły robot Tik-Tok z Czarnoksiężnika z Oz. To on, jego portret.

Mavranos spojrzał na swojego przepitego przyjaciela i zastanowił się, dlaczego w ogóle kłopocze się wyjaśnianiem czegokolwiek.

– Ale nie słyszałeś o nim.

– Nie. Jedyny grubas, o jakim wiem – odparł Scott, przerwawszy wypowiedź w środku zdania, żeby pociągnąć duży haust piwa – to ten, który w 1960 roku strzelił księżycowi prosto w twarz.

– Opowiedz mi o tym.

Crane zawahał się, a potem potrząsnął głową.

– Żartowałem, to tylko piosenka, piosenka Johna Prine’a.

Na parkingu przed Norm krzyczeli na siebie jacyś ludzie, a potem wsiedli do samochodów; zapłonęły reflektory i auta wyjechały na Main i dalej w noc. Mavranos gapił się na Scotta.

– Powiedziałeś: pręt zbrojeniowy.

– Tak… pręt. Cholerny żelazny słupek. Spadł z ciężarówki. Gdybym nie zanurkował w bok, wywaliłby mi dziurę w środku głowy. Powinienem był zobaczyć nazwę na burcie ciężarówki. Mógłbym ich zaskarżyć.

– I wyrzuciłeś go.

– No cóż, nie mogłem prowadzić. Myślisz, że da się jechać z prętem tkwiącym w środku auta?

– Ten grubas, jak powiedziałem – ciągnął Mavranos po chwili – nie jest prawdziwy, to symbol.

– Oczywiście, że tak – zgodził się Crane mgliście. – Piłek do koszykówki, Saturna lub czegokolwiek innego.

– Dlaczego wspomniałeś o Saturnie?

– Jezu, Arky, nie wiem. Jestem wykończony. Jestem pijany. A Saturn jest okrągły, tak jak ten grubas.

– To jest człowiek Mandelbrota.

– Dobrze. Dobrze to słyszeć. Obawiałem się, że to żołnierz piechoty z Pillsbury. Naprawdę muszę…

– Wiesz, co to jest człowiek Mandelbrota? Nie? Powiem ci. – Mavranos pociągnął kolejny łyk piwa, żeby powstrzymać postęp swego raka. – Jeżeli narysujesz na kartce papieru krzyż, a punkt przecięcia się linii nazwiesz zerem, po czym zaznaczysz jeden, dwa, trzy, i tak dalej po prawej stronie, a minus jeden, minus dwa, et caetera po lewej stronie, a potem pierwiastek z minus jeden, dwa, trzy, i tak dalej, pierwiastki z minus jeden w górę od zera, a potem minus jeden pierwiastek z minus jeden, minus dwa pierwiastki z minus jeden poniżej punktu zero, to otrzymasz płaszczyznę, na której każdy punkt będzie mógł być określony przez dwie liczby – tak jak podaje się położenie jakiegoś miejsca na Ziemi za pomocą długości i szerokości geograficznej. A potem…

– Arky, co to ma wspólnego z grubasami…

– Jeśli podstawisz do pewnego równania tyle współrzędnych punktów na tej płaszczyźnie, ile tylko będziesz mógł, i przeliczysz to wielokrotnie – musisz mieć do tego potężny komputer – niektóre z wyników sięgną nieskończoności, a niektóre pozostaną skończone. Jeżeli zaznaczysz na czarno punkty odpowiadające tym skończonym wynikom, to utworzą one sylwetkę pokrytego brodawkami grubasa. A jeśli do zaznaczenia punktów użyjesz różnych kolorów, zależnie od tego, jak szybko zmierzają one do nieskończoności, to odkryjesz, że grubas otoczony jest przez rozmaitego rodzaju kipiące z niego kształty, które wyglądają, jak macki kałamarnicy, ogony morsów, paprocie, żebra i inne dziwolągi.

Crane zrobił minę, jakby chciał coś powiedzieć, ale Mavranos ciągnął dalej.

– I wcale nie musisz stosować równania Mandelbrota. Grubas pokazuje się przy zastosowaniu na płaszczyźnie zespolonej wielu innych funkcji, jakby jego kształt stanowił pewną… rolę, która tylko czeka, żeby coś się ujawniło i ją przybrało. Jest stałą postacią, wraz z innymi niezgrabnymi geometrycznymi kształtami, które wyglądają jak… no cóż, w przypadku dzisiejszej nocy, jak Serca, Maczugi, Diamenty i Miecze.

Crane zezował przez chwilę na Arky’ego.

– Powiedziałeś coś na temat… Czarnoksiężnika z Oz. Skąd to wszystko wiesz?

– To stało się… moim hobby, studiowanie dziwacznej matematyki.

– I grubas nazywa się Mandelbrot?

– Nie, nie bardziej, jak potwór Frankensteina nazywany jest Frankensteinem. Równanie zostało odkryte przez faceta nazwiskiem Mandelbrot, Benoit Mandelbrot. Francuz. Należał w Paryżu do pewnej grupy, do klubu zwanego Bourbaki, ale odszedł stamtąd, ponieważ zaczął rozumieć przypadkowość, a to nie odpowiadało reszcie członków. To byli faceci w stylu „udowodnij-to-zgodnie-z-zasadami”, a on wynajdował nowe prawa.

– Bourbaki – powiedział Scott pijackim głosem. – Ecole Polytechnique i Bourbaki Club.

Mavranos zmusił się do tego, by oddychać wolno. Mandelbrot chodził do Ecole Polytechnique. Crane wiedział coś o tym albo o czymś, co miało z tym jakiś związek.

– Zdajesz się brać bardzo lekko fakt, że ktoś przestrzelił ci szybę – odezwał się Mavranos ostrożnie.

– „Kiedy niebo jest szare” – zaśpiewał Scott. – „Nie przeszkadza mi szare niebo, ty malujesz je na niebiesko, Sonny Boy”.

Mavranos mrugnął.

– Masz syna?

– Nie, ale sam jestem czyimś synem.

Arky czuł, że to jest ważne, więc powiedział niedbale:

– Tak… tak sądzę. Czyim jesteś synem?

– Mój przybrany ojciec mówił, że jestem synem złego Króla.

Najbardziej obojętnym tonem, na jaki był w stanie się zdobyć,

Mavranos zapytał:

– To dlatego grasz w pokera?

Scott wziął głęboki oddech, a potem przywołał na twarz uśmiech w taki sposób, w jaki – zdaniem Mavranosa – ktoś inny przywdziałby zbroję.

– Nie zagram już nigdy więcej. Dziś w nocy poszedłem w istocie do pracy. Sądzę, że będę akwizytorem dla… Yoyodyne. Produkują… lekarstwa. Może słyszałeś o nich.

– Tak… – odparł Arky, spuszczając z tonu. – Sądzę, że tak.

– Idę do łóżka – powiedział Scott, podnosząc się na łokciach z fotela. – Jutro muszę się znowu z nimi spotkać.

– Jasne. Susan będzie się zastanawiać, gdzie byłeś.

Dziwne, zdawało się, że to wstrząsnęło Scottem.

– Założę się – powiedział w końcu. – Zobaczymy się mañana.

– Dobra, Pogo.

Scott wszedł do wnętrza domu, a Mavranos sączył z namysłem swojego coorsa. W porządku, to o niego chodzi, pomyślał. Zdecydowanie Scott Crane jest moim łącznikiem z miejscem, w którym matematyka, statystyka i prawdopodobieństwo graniczą z magią.

A magia jest tym, czego potrzebuję, powiedział sobie, dotykając palcami guza poniżej ucha.

Scott Crane znowu śnił o grze na jeziorze.

I jak zawsze, gra we śnie postępowała tak, jak prawdziwa rozgrywka, ta z 1969 roku… aż wygrywał ciągnięcie kart i zgarniał pulę.

– Bierzesz pieniądze za moją rękę – mówił cicho Ricky Leroy.

Napięcie opadało już na wielkie pomieszczenie niczym infradźwięki, które Scott czuł w zębach i trzewiach.

– Hmm… tak.

– Sprzedajesz to.

Scott rozejrzał się. Coś głębokiego poruszało się gdzieś lub zmieniało, ale zielony stół, pozostali gracze oraz wyłożone boazerią ściany były takie same.

– Sądzę, że można tak powiedzieć.

– A ja to kupuję. Przejmuję to. – Leroy wyciągnął prawą rękę.

Scott wypuścił garść pieniędzy, sięgnął przed siebie i uścisnął tamtemu dłoń.

– To wszystko twoje.

A potem Scott znalazł się na zewnątrz swego ciała, unosząc się nad stołem w wirującym dymie; być może stał się dymem. Skala wszystkiego zmieniała się – stół poniżej stał się olbrzymią zieloną równiną, a pozostali gracze byli pozbawionymi wyrazu olbrzymami, wszystkie ślady człowieczeństwa kryły się pod najmniejszymi możliwymi do zrozumienia odległościami. Ściany zniknęły, jezioro Mead było tak bezkresne jak nocne niebo, a trzy wieże kanałów wlotowych zapory przepadły; pozostała wieża sterczała wysoko z wody, zdając się zagrażać księżycowi, który we śnie był w pełni i świecił jasno.

Tam w nocy trwał ruch. Na jednym z dalekich klifów tańczyła jakaś postać. Zdawało się, że jest to tak odległe jak gwiazdy, ale dzięki wyrazistości charakterystycznej dla sennego koszmaru Scott widział, że ta osoba ma długą laskę, a przy jej kostkach podskakuje pies. Tańczący uśmiechał się w stronę ciemnego nieba, najwyraźniej nie przejmując się falistą krawędzią przepaści rozpościerającej się u jego stóp.

I chociaż Scott nie widział go, to wiedział, że jest tam jeszcze olbrzym, w jeziorze, pod powierzchnią czarnej wody, który – tak jak i Crane – ma tylko jedno oko.

Czując zawrót głowy, Scott spojrzał w dół. Oba ciała, jego i Leroya, spoglądały na niego w górę. Ich oblicza były szerokie niczym chmury i zupełnie identyczne. Jedna z twarzy – nie potrafił już powiedzieć, która – otworzyła kanion swoich ust i odetchnęła, a dymna wstęga, którą stanowiła świadomość Scotta, pognała gwałtowną spiralą w dół, w kierunku czarnej otchłani.

– Scott – mówiła Susan. – Scott, to tylko sen. Jestem przy tobie. To ja, leżysz w swojej własnej sypialni.

– Och, Sue – sapnął.

Chciał ją objąć, ale odsunęła się na swoją część materaca.

– Jeszcze nie, Scott – powiedziała z tęsknotą w głosie. – Wkrótce, ale jeszcze nie teraz. Napij się piwa, poczujesz się lepiej.

Scott wstał z łóżka. Zauważył, że spał w ubraniu, a wygrana w pokera nadal wypycha mu kieszeń spodni. Nawet buty miał nadal na nogach.

– Teraz kawa – powiedział. – Śpij dalej.

Poszedł po omacku korytarzem do ciemnej, nagrzanej od piecyka kuchni i wstawił do mikrofalówki kubek pełen wody z kranu, a potem ustawił pełną moc na dwie minuty. Podszedł do okna i wytarł parę z szyby.

Main Street była spokojna. Pod ulicznymi latarniami przejechało, mrucząc, tylko kilka samochodów i ciężarówek, a idąca przez parking samotna postać sprawiała wrażenie powodowanej rzetelną celowością, jakby szła na poranną zmianę do Norm’s, a niezbyt daleko od miejsca jakiejś nikczemnej zbrodni. Do świtu pozostawała jeszcze co najmniej godzina, ale niektóre ptaki popiskiwały już w gałęziach wielkich starych drzew świętojańskich, które rosły wzdłuż trotuaru.

Tak naprawdę to Susan tutaj nie ma, pomyślał tępo. Umarła. Wiem o tym.

Mam czterdzieści siedem lat.

Nie powinienem był dożyć tego wieku.

To tak, jakby siedzieć w dżungli, zmieniać bandaże, jeść żelazną rację żywnościową, czy cokolwiek żołnierze tam jedzą, i wpatrywać się w niebo: helikoptery powinny już tu być.

Lub jak jazda na rowerze, ze stopami przykręconymi drutem do pedałów. Możesz tak jechać bardzo długo, ale w koricu zaczynasz się zastanawiać, kiedy ktoś przyjdzie, zatrzyma cię i odczepi ci nogi, żebyś mógł zsiąść z roweru.

Czy mam to robić dalej?

Zdawało mu się, że usłyszał, iż ktoś oddycha wolno w łóżku.

Z myślenia o tym nie wyniknie nic dobrego.

Wspomniał o sześciu czy ośmiu piwach w lodówce. Zanim poszedł do łóżka, ułożył je na zimnej półce, tak jak artylerzysta układa pociski, które mogą być potrzebne podczas jutrzejszego oblężenia.

Kuchenka mikrofalowa brzęknęła cicho pięć razy, więc otworzył jej drzwiczki, wyjął kubek i rozmieszał w gorącej wodzie ‘ łyżeczkę rozpuszczalnej kawy, a potem ochłodził ją kapką wody z kranu.

Z powrotem przy oknie, z kubkiem kawy w ręce, przypomniał sobie nagle, że zaśpiewał Arky’emu fragment piosenki Sonny Boy. Co jeszcze zrobił lub powiedział? Nie pamiętał. Nigdy nie martwił się tym, co mówił lub czynił, ale tej nocy nie był trzeźwy. Ani żadnej innej ostatnimi czasy.

Poszedł do tylnych drzwi domu i wyjrzał przez okno, patrząc na mieszkanie Mavranosa po drugiej stronie alejki. Wszystkie światła były zgaszone. Arky będzie spał, aż minie południe; jak zawsze. Bóg jeden wie, w jaki sposób ten facet zarabia na życie.

Rewolwer Scotta, kaliber.357, leżał na półce, która dźwigała wszystkie książki kucharskie. Przypomniał sobie, że odłożył tutaj broń parę godzin temu, gdy schylił się, żeby podnieść pół kartonu piw.

Pręt zbrojeniowy. Arky zauważył przestrzeloną przednią szybę. Scott pamiętał, że Ozzie rejestrował zawsze samochody na adres skrzynki pocztowej na wypadek, gdyby ktokolwiek zanotował jego numer rejestracyjny.

Scott przestał się tym kłopotać w latach osiemdziesiątych, kiedy porzucił grę w pokera i poślubił Susan. Obecna rejestracja samochodu opiewała na ten adres.

Odstawił kawę.

Nagle nabrał pewności, że strzelec zanotował numer jego samochodu, odszukał adres i czeka teraz na zewnątrz w swoim porsche’u lub innym aucie, obserwując dom. Być może planował podłożenie bomby pod fundamenty. To byłby najprostszy sposób.

Ogarnęła go gwałtownie śmiertelna panika z jego snu; chwycił broń, wdzięczny losowi, że nie zapalił światła w kuchni. Odetchnął głęboko kilka razy – a potem wolno, po cichu, zdjął trzęsącymi się palcami łańcuch przy starych, spaczonych drzwiach i otworzył je ostrożnie.

Na włosach i spoconej twarzy poczuł chłód nocy. Ponad wysuniętą lufą broni zbadał dokładnie wzrokiem ciemny ogródek, a potem zamknął za sobą wolną ręką drzwi i, skradając się, zszedł po kilku stopniach. Stał chwilę, nasłuchując i oddychając przez usta; później ruszył wolno przez nie skoszoną trawę w kierunku luźnych desek w ogrodzeniu. Za nimi leżała alejka, sekretna miejska kapilara, która prowadziła ku setce ciemnych, samotnych ulic.

Jeden z waletów znalazł go pierwszy i zabił, pomyślał Vaughan Trumbill, kiedy światła jaguara zamiotły parking przy Drugiej Ulicy i błysnęły na zmętniałej, dziurawej szybie forda torino. Jeśli to potrwa dłużej, jej wielkanocna garderoba zubożeje.

Pojechał dalej, obracając gwałtownie na boki wielką głową, by sprawdzić, czy zabójca lub zabójcy nie kryją się nadal gdzieś w pobliżu, ale wszystkie zaparkowane samochody, jakie widział, były puste.

Mogą być gdziekolwiek, pomyślał, na ciemnym ganku, na dachu, ale prawdopodobnie nie ma ich w okolicy.

Objechał szybko kwartał domów, a potem wjechał na plac i zaparkował obok torina.

Przez jakiś czas siedział w samochodzie, którego silnik pracował na wolnych obrotach. Mały pstrąg w akwarium na siedzeniu obok niego – wskaźnik Poissona* – miotał się bezcelowo. Mogło to oznaczać, że ofiara Trumbilla jest martwa albo że ta przeklęta ryba cierpi na zawroty głowy, na skutek doznanych podczas jazdy wstrząsów.

Trumbill wysiadł niezgrabnie z samochodu i podszedł do torina od strony miejsca kierowcy – po czym wydał z siebie westchnienie ulgi, gdy ujrzał, że w samochodzie nie ma ciała ani też śladów krwi na tapicerce czy na poszatkowanej na miliony kawałków przedniej szybie.

Tylko próbowali, pomyślał. Wsiadł z powrotem do swojego auta i wyjechał z parkingu. Gdy światła reflektorów padły na tablicę rejestracyjną forda torino, Trumbill zapisał numer i po zaparkowaniu na ulicy zatelefonował z samochodu, i podał te dane. Jego informator obiecał oddzwonić za kilka minut.

Potem Vaughan zatelefonował po wsparcie – nie oznakowaną furgonetkę i paru facetów do pomocy.

W końcu Trumbill oparł się o skórzane siedzenie i otworzył plastikową torebkę pełną pałeczek selera i marchwi.

To była długa jazda znad jeziora Mead. Ten przeklęty pstrąg prowadził go najpierw do Las Vegas, a potem kazał mu krążyć przez pół godziny, w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara, dookoła Flamingo Hilton – przez Flamingo Road, Paradise, Sands, Strip i znowu do Flamingo – ale w końcu uspokoił się i skierował go na południowy zachód. Cały czas wskazywał ten kierunek, podczas gdy Trumbill jechał o północy przez pustynię po prostej ciemnej linii, którą była I-15, w kierunku Baker, a potem do Barstow, a w końcu wjechał w labirynt Orange County. W tym momencie zmiany dróg stały się za szybkie, by wskazaniapstrągabyły wiarygodne, więcTrumbill, wjechawszy w sieć wewnętrznych uliczek, musiał brać zakręty wystarczająco wolno, żeby pstrąg miał czas obrócić się w swoim zbiorniku.

Podczas jazdy Voughan zjadł tropikalne ryby i wodorosty,

* Poisson Simćon Denis (1781-1840), francuski mechanik teoretyk, fizyk i matematyk, prof. Ecole Polytechnique; zajmował się teorią prawdopodobieństwa. wrzucone pośpiesznie razem do torebki, a teraz było także po selerze i marchewce. Na trawniku za krawężnikiem zobaczył liście imbirowca.

Jeszcze nie, powiedział sobie.

Rozejrzał się po okolicy.

Po drugiej stronie ulicy stał bliźniak z lat trzydziestych – styl hiszpański, białe tynki i gliniane dachówki – i podobny dom znajdował się na rogu Main Street, a za nim wznosiło się kilka nowych, bezkształtnych, czteropiętrowych bloków. Właściciel forda torino mieszkał prawdopodobnie w jednym z bliźniaków, które on – lub ona – przypuszczalnie wynajmowali.

Teraz potrzebuję przekąski, uznał Trumbill.

Otworzył drzwiczki samochodu i przeszedł przez chodnik w stronę donicy, a zerwawszy kilka liści, zastanowił się, którym z ostatnich zwycięzców gry okaże się ten osobnik, i dlaczego ona – lub on – stronił aż do tego wieczoru od kart.

Wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwiczki.

Oczywiście, nie było w tym żadnej tajemnicy, dlaczego ta osoba gra teraz w karty. Kilka z ryb Betsy zaczęło ponownie grać w tym roku i Trumbillowi udało się znaleźć i sprowadzić dwie z nich, które były teraz bezpiecznie ulokowane w odległym domu za Oatman, przy rzece, w pobliżu jeziora Havasu, dokąd przeniesiono Londyński Most. Trzecia wielka edycja gry we Wniebowzięcie miała się rozpocząć za nieco ponad tydzień. Ta osoba z dzisiejszej nocy musiała być już bardzo nadwyrężona, opanowana przez wspomnienia o grze z 1969 roku, pijana i w szponach nałogu – a wszystko razem wziąwszy, bardzo dojrzała, jak powiedziałaby Betsy Reculver. Skłonność do przemieszczania się na wschód, jak najdalej od napawającego wstrętem oceanu, stanie się wkrótce nieodpartym przymusem. No cóż, Trumbill spróbuje w tym pomóc.

Betsy chciała, by tę osobę, kimkolwiek ona była, chronić po grze do chwili, w której – podczas jej zmartwychwstań – mogłyby w końcu zostać skonsumowane dwudziestojednoletnie wniebowzięcia.

Współpracuj, piesku, pomyślał Trumbill. To twoje niepowodzenie, nie moje.

Zabrzęczał telefon; Vaughan odebrał go i zapisał dane, które podał mu rozmówca: Scott Crane, urodzony 28. 02. 43, zamieszkały przy Drugiej Wschodniej pod numerem 106, Santa Ana. To ten stary dom na rogu.

Włączył wewnętrzne światło i przerzucił sześć żółtych kopert. To był prawdopodobnie ten młody człowiek, który podczas gry w 1969 roku przedstawił się jako Scott Strach na Wróble Smith.

Trumbill otworzył kopertę i przyjrzał się zdjęciu Scotta Smitha. Na fotografiach sprzed dwudziestu jeden lat był on młodym, ciemnowłosym mężczyzną o pociągłej twarzy, często występującym w towarzystwie starego faceta, zidentyfikowanego przez dopiski atramentem na marginesie jako Ozzie Smith, oficjalnie ojciec Scotta. Do zdjęcia przypięta była kopia rachunku z Mint Hotel z Las Vegas, na której widniał adres ich obu w Montobello w Kalifornii. Ktoś napisał na tym w poprzek: fałszywy.

Montobello to jedno z tych miast, które stanowią część aglomeracji Los Angeles – wystarczająco blisko Santa Ana. A ten gość, ten Smith, był rybą, której Trumbill szukał. Najbliższa z pozostałej piątki mieszkała w Sacramento.

W kopercie było także zdjęcie blondynki w ciąży, wysiadającej z samochodu; jej twarz, zwrócona w stronę kogoś poza obrębem fotografii, była napięta i zdecydowana.

– Issit – przeczytał notatkę, wypisaną maszynowo na odwrocie fotografii. – Urodzona ok. 1935. Załatwiona 20. 06. 60. Córka, urodzona 19(?). 06. 60, prawdopodobnie żyje – „Diana Smith” – przypuszczalnie mieszka z Ozziem Smithem – adres nieznany: zlikwidować natychmiast!

Trumbill spojrzał na twarz kobiety, wspominając bez najmniejszych emocji to, jak się zmieniła, gdy trzydzieści lat temu trafił ją trzema kulami.

Diana Smith. Trumbill spojrzał na ciemną bryłę domu pod numerem 106 i zastanowił się, czy to możliwe, żeby i ona tutaj mieszkała. To by mu było na rękę.!*

Wsunął fotografie z powrotem do koperty, a potem wyjął portfel i spojrzał na swój zalaminowany identyfikator FBI. To była najnowsza wersja, ze złotym paskiem na górze, i nikt nie uwierzyłby, że korpulentny Trumbill może być świeżo przyjętym agentem, ale ten Crane nie znał się prawdopodobnie na takich rzeczach jak legitymacje FBI.

Lepiej zostawić samochód tutaj, uznał, na wypadek gdyby w okolicy kręciły się jakiekolwiek walety, obserwujące to miejsce. Lepiej udawać przechodnia.

Otworzył drzwi, wsadził portfel do kieszeni, poklepał tkwiącego w kaburze pod płaszczem dziewięciomilimetrowego automatycznego SIG-a, po czym ruszył spokojnym krokiem, jakby szedł bez celu, w kierunku domu nr 106.

Crane oddychał szybko i płytko, patrząc ponad maską jednego z pochodzących z konfiskaty samochodów Mavranosa. Niech to szlag, to nie jest ten facet z porsche’a, ale to musi być ktoś od niego.

Scott drżał. Cholera, pomyślał przygnębiony.

Za nim, na wschodzie, szarzało niebo. Crane obszedł tuzin przecznic, ale w końcu chłód, zmęczenie i myśl o własnym łóżku przekonały go, że musiał się mylić co do zamiarów mężczyzny z porsche’a. To musiała być jedna z tych przypadkowych strzelanin na autostradzie, powiedział sobie; prawdopodobnie, nie wiedząc o tym, zajechałem mu drogę, a on wściekł się i postanowił mnie zabić… Facet jeżdżący samochodem bez tylnej szyby robi z pewnością takie rzeczy.

Tutaj jednak był poważnie wyglądający mężczyzna, który oglądał forda torino Scotta, rozmawiał przez telefon komórkowy, a teraz szedł w stronę jego domu. Było to tak prawdziwe i straszliwie niezaprzeczalne jak złamany ząb lub przepuklina. Nawet jeśli ten facet był policjantem w cywilu, to coś się działo; coś, co Scottowi się nie podobało.

Pomyślał o puszkach piwa w swojej lodówce. Był idiotą, że nie zabrał ich ze sobą w torbie.

Grubas musiał już chyba podchodzić do ganku; powodowany impulsem, Crane przebiegł ulicę w kierunku zaparkowanego jaguara. W świetle latarni dostrzegł na siedzeniu auta żółte koperty.

Spojrzał w stronę swego domu. Grubas wchodził teraz na schody pod zadaszeniem; jeśli podejdzie do drzwi, to nie powinien widzieć stamtąd jaguara.

Mężczyzna zbliżył się do drzwi i zniknął z pola widzenia Scotta.

Crane odwrócił się plecami do jaguara, a potem walnął mocno łokciem w okienko po stronie kierowcy. Pękło, a okruchy szkła wpadły do środka, nie czyniąc więcej hałasu niż butelka pękająca wewnątrz papierowej torby. Scott obrócił się, pochylił, porwał koperty i pobiegł z powrotem ulicą, chowając się w końcu w mroku niszy przed wejściem do połówki bliźniaka Mavranosa. Wolną pięścią zabębnił do drzwi.

Po chwili załomotał w nie ponownie.

Rusz się, Arky, pomyślał. Powiem ci, z czym mam dzisiaj problem.

Wewnątrz domu rozległy się kroki.

– Wpuść mnie – powiedział naglącym, cichym głosem. – To ja, Scott.

Usłyszał, że łańcuch ślizga się w prowadnicy i spada z grzechotem, a potem drzwi się otworzyły i Crane przepchnął się przez nie do środka.

– Zamknij drzwi na zamek i nie zapalaj światła – sapnął Scott.

– Dobra – odparł Mavranos. – Co, zajmujesz się teraz dostarczaniem poczty?

Mavranos miał na sobie koszulę, slipy i skarpetki.

– Jezu, mam nadzieję, że masz piwo.

– Mam dosyć także dla stronników. Daj mi tylko wciągnąć portki.

ROZDZIAŁ 10. Przepłukując oczodół

– Jest tutaj twój grubas – powiedział Crane z fałszywą i zrzędliwą zuchowatością, gdy w ciemnym salonie Mavranosa pociągnął solidny łyka coorsa.

Pokój cuchnął jak zwierzęca klatka.

– Oglądał mój samochód, potem żarł te przeklęte krzaki po drugiej stronie ulicy, a teraz wszedł do mojego domu. Jak się nazwa? Handlebar?

Crane siedział na kanapie, a Mavranos stał przy oknie i wyglądał na zewnątrz, zerkając przez okiennice.

– Nazwiskiem, o które ci chodzi, jest Mandelbrot. To ten facet, Jctóry go wyrysował. Widzę tylko jaguara z rozbitą boczną szybą.

– Ja ją rozbiłem. Skurwiel jadł krzaki.

– Co to za koperty?

– Boże, nie wiem. Zabrałem je z jego samochodu. Nie mogę iść do domu.

– Susan jest tam nadal?

– Nie, ona… poszła do matki. Pokłóciliśmy się, to dlatego łaziłem wokoło i zobaczyłem tego faceta. ‘

– Możesz zostać tutaj, ale musimy pogadać.

– Jasne, jasne, pogadajmy.

– Czy to jest ten facet, który strzelił w twarz księżycowi?

Scott Crane odetchnął głośno i starał się zebrać myśli.

– Wielki Boże, nie mam pojęcia. Możliwe. Wtedy, w sześćdziesiątym, nie widziałem go. Znaleźliśmy się tam później.

Scott potarł swoje zdrowe oko, a potem wypił trochę piwa.

– Boże, mam nadzieję, że to nie jest związane z całym tym gównem. Ale prawdopodobnie jest. Zaraz pierwszej nocy, kiedy poszedłem grać w karty. Te przeklęte karty.

Mavranos stał nadal przy oknie.

– Powinieneś opowiedzieć mi o kartach, Pogo.

– Powinienem, kurwa, znać się na kartach, a gówno o nich wiem; to jak pozwolić dziecku bawić się kapiszonami czy coś w tym guście.

– Twój grubas wychodzi.

– To twój grubas.

– Zauważył rozbite okienko i rozgląda się wokoło. Przytrzymam okiennice tak, jak są.

– Mam broń – powiedział Crane.

– Ja też, Pogoj ale wstrzymajmy konie. Wsiada do auta. Uruchamia silnik. Niezły wózek, ani słowa; ma pod maską oryginalny silnik jaguara. Odjeżdża, ale domyślam się, że nie ujedzie daleko.

Mavranos odwrócił się, pozwalając, by żaluzje opadły.

– Z kuchni nie będzie widać świata. Weź tam swoje koperty.

– Zostawię je tutaj. W zasadzie mógłbym się przespać na własnym tapczanie.

– Wyśpisz się później, a teraz weź koperty do kuchni. Tkwię w tym ze względu na swoje zdrowie.

Crane zabrał się właśnie do odcyfrowywania notatki na odwrocie zdjęcia Lady Issit, kiedy Mavranos rozsypał po całym kuchennym stole fotografie z pozostałych kopert i czytał przyczepione do nich karteczki.

– Więc kim są ci ludzie? – zapytał.

Podniósł wzrok i strzelił palcami, popędzając Scotta.

– Co to za, hmm… kategoria, której jesteś częścią?

Crane mrugnął i spojrzał na niego.

– Och, to są… kilkoro z nich rozpoznaję. Pokerzyści. Jeden z nich brał wraz ze mną udział w grze na łodzi mieszkalnej na jeziorze Mead. Wygrał wielką pulę, która w tej rozgrywce nazywa się Wniebowzięciem. On… – Crane westchnął -…wziął pieniądze za swoje karty. Tak jak i ja. Ci pozostali to przypuszczalnie uczestnicy innych gier na jeziorze, które miały miejsce w tym samym tygodniu, i założę się, że także dostąpi Wniebowzięcia.

Crane spojrzał ponownie na notatkę na zdjęciu Lady Issit. Przeczytał dwunasty raz: „Diana Smith – możliwe, że mieszka z Ozziem Smithem – adres nieznany: zlikwidować natychmiast”. Poczuł, że serce mu wali, a dłonie ma wilgotne.

– Muszę, hmm, muszę się z kimś skontaktować-powiedział.

– Możesz skorzystać z telefonu.

– Nie wiem, gdzie ona jest. I nie znam nikogo, kto by to wiedział.

– Nie mam tabel losu, Pogo.

Zlikwidować natychmiast!

Pomyślał o pełnej strachu opiekuńczości, z jaką trzymał ją w ramionach w 1960 roku podczas długiej drogi powrotnej z Las Vegas, i o portrecie, który dla niego namalowała, i starał się przypomnieć sobie, co każde z nich powiedziało w trakcie ich ostatniej rozmowy, gdy zatelefonowała do niego po tym, gdy wsadził sobie harpun w kostkę nogi. Kiedy miała piętnaście lat.

Śniło mu się, że wyszła za mąż. Był ciekaw, czy ma dzieci. Miała teraz trzydziestkę, więc pewnie tak. Być może psychiczna więź łączyła ją z dziećmi, a nie z nim.

Mavranos wstał i wrócił, przygarbiony, do salonu; Crane usłyszał teraz, że Arky mówi cicho:

– Właśnie podjeżdża niebieska furgonetka i wysiadają z niej trzej faceci. Idą do twojego domu.

To, co jest w puli, przepadło, mówił zawsze Ozzie. Nie jest już twoje. Możesz to wygrać, ale zanim to zrobisz, masz to traktować jak stratę, nie gonić za tym.

– Są teraz na twoim ganku – powiedział Mavranos.

Oczywiście, jeśli wejście do banku lub stawki płacone w ciemno są wysokie, tak wysokie, że wynoszą tyle, ile ci wystarczy na wzięcie udziału w tuzinie rozdań, to nie masz powodu być frajerem.

– Światła w twoim salonie – relacjonował Arky. – Teraz w kuchni. W pokoju gościnnym. Prawdopodobnie także w sypialni, ale stąd nie widzę.

A jeśli wejście do banku jest tak wysokie, że faceci pozostają w grze tylko z tego powodu, to możesz czasami postawić wszystko, co masz, i wygrać z cholernie słabą ręką.

Crane odwrócił zdjęcie i spojrzał na podobiznę kobiety w ciąży. Potem wstał, wszedł do salonu i stanął obok Mavranosa. Obserwował sylwetki poruszające się po jego domu. Jedną z nich był najwyraźniej grubas. Musiał natknąć się na furgonetkę gdzieś w pobliżu.

– Muszę się tam dostać – powiedział Scott.

– Dzisiaj nie ma mowy. Poza tym, ci faceci będą prawdopodobnie obserwować to miejsce przez parę dni. Co tam jest takiego, że nie możemy pojechać gdzieś indziej?

– Telefon.

– Cholera, powiedziałem ci, że możesz skorzystać z mojego.

– To musi być tamten.

– Tak…? A to dlaczego?

Arky wyglądał nadal przez okno.

Crane patrzył na szczupłą sylwetkę Mavranosa i zwężone oczy, błyszczące odbitym światłem ulicznych latarń. Arky wyglądał jak pirat.

Czy mogę mu ufać?, zastanowił się Crane. Z pewnością ma w tej sprawie pewien interes, ale mógłbym przysiąc, że jest samotnikiem nie związanym z żadnymi tymi… tymi mrocznymi tronami, mocami i zamachowcami. Byliśmy przez jakiś czas towarzyskimi sąsiadami i zawsze dogadywał się z Susan. I, mój Boże, to byłoby cudownie mieć sprzymierzeńca.

– Dobra – powiedział Crane powoli. – Jeżeli obaj powiemy tamtemu facetowi wszystko, co wiemy… to znaczy, że on wie… sam… o tej sprawie…

Mavranos wyszczerzył się do niego.

– Chcesz powiedzieć, że wyłożymy karty na stół?

– Owszem. – Crane wyciągnął prawą dłoń.

Mavranos zamknął ją w swojej własnej ręce, stwardniałej i pokrytej bliznami, i dwukrotnie mocno nią potrząsnął.

– W porządku.

Osiemnaście godzin później Crane pełzł na czworakach przez swój własny salon w stronę telefonu; piekła go prawa powieka, a policzek miał mokry i słony.

Wychodząc, intruzi zgasili światła, ale żaluzje były podniesione, więc światła sygnalizatorów ulicznych, neony reklam i latarnie Main Street powodowały, że w środku tej piątkowej nocy w salonie panował przesycony mruganiem zmierzch.

Dziesięć minut wcześniej Mavranos podjechał samochodem do krawężnika przed domem Scotta, wysiadł i podszedł do drzwi, chcąc zwrócić w ten sposób na siebie uwagę każdego, kto mógłby obserwować to miejsce. Następnie, gdy zapukał i nie otrzymał żadnej odpowiedzi, Arky wrócił do samochodu, pochylił się przez okno do jego wnętrza i zatrąbił trzykrotnie – dwa razy krótko, a raz długo.

Crane czekał w alejce za domem.

Po pierwszym z krótkich sygnałów Scott przecisnął się przez swój walący się parkan; drugi dźwięk klaksonu rozległ się, gdy przebiegał przez pogrążony w ciemności zarośnięty trawnik z tyłu domu, a gdy rozbrzmiał trzeci, Scott rąbnął dłonią ochranianą skórzaną rękawiczką w okno sypialni, usunął odłamki szkła z dolnej krawędzi framugi, zanurkował przez powstałą dziurę do wnętrza domu i rzucił się na łóżko.

W chwili, w której klakson umilkł na dobre, Crane stał już obok posłania. Powietrze było ciepłe, niemal gorące; grzejnik pracował całą noc, cały dzień i jeszcze pół dnia; i, oczywiście, kuchenka też była włączona.

Zdjął roboczą rękawicę Arky’ego i rzucił ją na podłogę.

Sypialnia została splądrowana. Koce i prześcieradła zerwano z łóżka, materace były pocięte, a szuflady biurka leżały na podłodze.

Poszedł do łazienki, stąpając ostrożnie w ciemności i macając rękami po ścianach, ponieważ podłoga korytarza stanowiła ścieżkę zdrowia zwalonych czasopism, książek i ubrań. Łazienka była pogrążona w całkowitej ciemności i Scott obmacywał śmietnisko pudełek oraz flakoników, które zostały wywalone z apteczki do umywalki.

Nie mógł poskromić ziewania; poczuł, że jego dłonie są wilgotne.

W bałaganie w umywalce znalazł gumową gruszkę i butelkę płynu fizjologicznego, i wzdrygnął się. Tak długo, jak tu jesteś, pomyślał.

Działając po omacku, napełnił płynem kubek od kawy, który cudownym zrządzeniem losu stał nadal na umywalce. Podniósł do twarzy palec i przycisnął go z boku prawego oka. Plastikowa kula wyskoczyła z mlaszczącym odgłosem z teflonowego pierścienia, który był przymocowany do dwóch spośród mięśni jego oczodołu. Medial rectus, przypomniał sobie, i lateral rectus. Pierścień wstawiono mu około 1980 roku. Wcześniej miał szklane oko i raz na miesiąc musiał udawać się do okulisty, który wyjmował je i czyścił. Teraz było to zadanie, które należało wykonać codziennie w domu – jak dezynfekcja szkieł kontaktowych.

Włożył ostrożnie sztuczne oko do kubka, a potem wziął gumową gruszkę, zassał nią nieco płynu fizjologicznego i zaczął przepłukiwać nim oczodół.

Nie wykonał tej czynności rano, więc teraz robił to rzetelnie. Przepłukiwanie jamy oka, tak nazywał to zawsze jego lekarz.

W końcu nie mógł już dłużej udawać, że jeszcze nie skończył. Po cóż tu jeszcze przyszedł?

Och, pomyślał. Racja. Denaturat, jałowy opatrunek i bandaż z gazy. Włożył sztuczne oko na miejsce, ziewnął ponownie, a potem ruszył po omacku przez ciemność. Zdawało mu się, że nie jest w stanie głęboko odetchnąć.

Założę się, że go odcięli, myślał teraz, pełznąc po podłodze salonu i wypierając mruganiem nadmiar płynu fizjologicznego z oka. Założę się, że to zrobili. Ciągnął za sobą butelkę denaturatu, owiniętą w koszulę, wyciągniętą z kosza z praniem.

Zdjął telefon ze stolika i podniósł słuchawkę. Wziął głęboki wdech i wypuścił powoli powietrze, gdy usłyszał sygnał. Nie przecięli przewodów telefonicznych.

Dobra, pomyślał.

Odłożył delikatnie słuchawkę na widełki.

Przeciągnął trzęsącymi się palcami przez włosy i rozejrzał się dookoła.

Wszystkie jego notesy z numerami telefonicznymi przepadły – nie tylko te poszarpane, o spiralnych grzbietach i zapisane atramentem, ale także żółte i białe strony książki Pacific Bell. Widocznie na nich ludzie także zapisują numery telefoniczne, pomyślał; na marginesach lub na ostatnich stronach, a może stawiają gwiazdki przy wydrukowanych numerach, by w całej kolumnie takich samych nazwisk oznaczyć jakiegoś szczególnego Jonesa. Zastanawiam się, jakie to rozmowy telefoniczne czekają wszystkich moich dawnych przyjaciół.

Odwinął parę jardów z rolki sterylnego bandaża i wcisnął jego dłuższy koniec pod nogę.

Odchylił się do tyłu i przez blisko minutę spoglądał przez okno na ciemną, strzępiastą koronę palmy, kołyszącej się w nocnej bryzie przed domem. Nie ośmielił się podnieść głowy na tyle wysoko, by mógł zostać dostrzeżony z zewnątrz, ale mcjgł kucać tam, gdzie był, i obserwować drzewo. Stoi na zewnątrz dziury, w której tkwię, pomyślał. Wszystko, co musi zrobić, to chłonąć odżywcze soki i być gotową do jutrzejszej sesji fotosyntezy – tak jak każdego innego dnia.

W końcu westchnął, wyciągnął z kieszeni składany nóż Arky’ego i otworzył go. Na skutek trzymania go przez Mavranosa nad palnikiem kuchenki, szerokie, czterocalowej długości ostrze znaczyły plamy kopciu, ale Arky powiedział, żeby użyć także denaturatu, jeżeli to możliwe.

Crane odkręcił korek plastikowej butelki i oblał alkoholem obie strony ostrza. Płyn pachniał ostro i ochłodził mu udo, kiedy Scott chlapnął także kilka razy obficie denaturatem na lewą nogawkę dżinsów. Zadrżał, a serce dudniło mu głucho w pustej klatce piersiowej.

Musiał sobie przypominać, że przemyślał to setki razy w ciągu tych ostatnich osiemnastu godzin i nie znalazł żadnego innego rozwiązania.

W prawej ręce trzymał nóż, skierowany ostrzem w stronę lewego uda. Czubek kłuł go o jakiś cal czy dwa w bok od miejsca, w którym wyobrażał sobie istnienie kości udowej. Kiedy zbierał się na odwagę, lewą, otwartą dłoń miał wzniesioną nad głowę.

Dyszał, a po kilku sekundach poczuł w alkoholowych oparach nową głębię i miękkość. Podniósł wzrok znad noża…

…i spojrzał na otwartą butelkę szkockiej whisky Laphroaig, która stała na dywanie w towarzystwie wypełnionej do połowy szklaneczki Old Fashioned. Z pewnością obu naczyń nie było tutaj, gdy trzy czy cztery minuty temu czołgał się po dywanie.

– Scott – dobiegł go cichy głos Susan z głębokiego mroku pomieszczenia, gdzieś spoza butelki alkoholu.

Podniósł wzrok i wydało mu się, że ją widzi. Rozproszone, cętkowane światło kamuflowało wzory ubrania Susan; twarz miała zwróconą w przeciwnym kierunku, ale był pewien, że widzi wodospad jej czarnych włosów oraz zarys jednego ramienia i nogi.

– Nie rób tego, Scott – powiedziała. – Po cóż ranić siebie, żeby zdobyć ją, kiedy możesz wypić drinka i mieć mnie?

Twarz Scotta pokryła się kroplami zimnego potu.

– Czy to tym jesteś? – zapytał z zaciśniętymi wargami. – Pijaństwem? Delirium tremens? Czy to ja przyniosłem tę butelkę? Mówię tutaj sam do siebie?

– Scott, ona nie jest tego warta, napij się i pozwól mi…

Nie, pomyślał, to nie może być halucynacja. Arky widział ją dzisiaj dwukrotnie – tę postać, to zjawisko.

– Chodź do sypialni. Zabierz butelkę.

Słyszał w kącie delikatny szelest, z jakim wstała mglista postać. Czy to pójdzie do sypialni, czy ruszy w jego stronę?

To nie jest Susan, przypomniał sobie nerwowo. Susan nie żyje. Ta rzecz nie ma nic wspólnego z Susan, albo prawie nic. W najlepszym razie to jej psychiczna skamielina, zaklęta w jej kształt i dysponująca kilkoma jej wspomnieniami, ale zrobiona z czegoś innego.

Szła w jego stronę. Światło wspinało się po zbliżającej się postaci-szczupłe nogi, biodra, piersi. Za moment mógłby ujrzeć twarz; twarz swojej martwej żony.

Jakby zatrzaskiwał drzwi przed czymś przerażającym, walnął drugą ręką z całej siły w rękojeść opartego o udo noża.

Oddychał ze świstem przez zaciśnięte zęby, a pokój zdawał się wirować z przenikliwym, słabym jękiem. Ból w przekłutej nodze stanowił parzącą czerń, ale on sam był chłodny i zmrożony; krew wypływała z uda tak szybko, że rękojeść sterczącego z nogi noża była śliska i gmerające nieporadnie dłonie Scotta ześlizgnęły się z gorącego, mokrego drewna trzonka. W końcu złapał go mocno i pociągnął, ale mięśnie uda zdawały się trzymać ostrze w uścisku; wyrwanie go z ciała wymagało użycia całej siły i Crane’a aż zatchnęło, gdy poczuł, głęboko w nodze, jak podczas tej operacji nóż dokonuje dodatkowych spustoszeń.

Rozejrzał się ukradkiem po pokoju. To, co wyglądało na Susan, zniknęło.

Kładąc opatrunek na rozcięciu przemoczonych dżinsów, ręce miał ciężkie i odrętwiałe.

Powinienem był zdjąć wcześniej spodnie, pomyślał mętnie, a potem rozwinął gazowy bandaż na całą jego długość i zawiązał na opatrunku tak mocno, jak tylko potrafił.

Serce, które łomotało mu w piersi, zanim się zranił, zdawało się zwalniać i pracować z metalicznym stukotem, który brzmiał jak dźwięk podków, rzucanych przez zniszczonego, starego człowieka. Scott pomyślał, że czuje zapach wzbijanego przez nie suchego pyłu.

Szok, powiedział sobie. Oprzyj się, podnieś stopy do góry i oprzyj je na kanapie, zranione miejsce unieś powyżej serca.

Spróbuj rozluźnić mięśnie klatki piersiowej, żebyś mógł oddychać wolno i głęboko. Trzymaj nogę tak wyciągniętą, jak ci się podoba.

Włączył się silnik kompresora lodówki, a po chwili wyłączył się ze szczękiem. Gdzieś na Main Street zawyła syrena i słuchał jej, mając niejasną nadzieję, że może pojazd zatrzyma się gdzieś w pobliżu. Nie zatrzymał się.

Dalej, pomyślał; dzwoń!

Spod opatrunku sączyła się krew i spływała mu po udzie, przeinaczając siedzenie spodni. Dywan będzie do niczego, pomyślał. Susan będzie…

Przestań.

Spojrzał na szklaneczkę szkockiej. Czuł jej dymne, zapraszające ciepło, jej…

Przestań.

Dzwonek telefonu wyrwał go gwałtownie ze snu. Jak długo dzwonił? Namacał niezgrabnie aparat i zrzucił słuchawkę.

– Zaczekaj! – zaskrzeczał, szukając jej swoimi lepkimi od krwi dłońmi. – Nie rozłączaj się, czekaj!

W końcu zacisnął palce na przewodzie, przyciągnął słuchawkę po dywanie i podniósł ją do ucha.

– Halo?

Usłyszał kobiecy głos.

– Scott? Co się stało? Dobrze się czujesz? Jeśli się nie odezwiesz, dzwonię po pogotowie!

– Diana! – Wziął głęboki oddech i zmusił się do myślenia. – Jesteś w domu?

– Nie, Ozzie kazał mi obiecać… to nieważne, co…

– Dobrze – odparł, mówiąc równocześnie z nią. – Posłuchaj mnie i nie rozłączaj się. Nie potrzebuję pogotowia. Boże, daj mi minutę i nie rozłączaj się.

– Masz okropny głos. Nie mogę dać ci minuty. Powiedz mi tylko, co ci się stało w nogę?

– Dźgnąłem się nożem. Ja…

– Jak poważnie? Szybko!

– Niezbyt, jak sądzę. Zrobiłem to zdezynfekowanym ostrzem i upewniłem się, że przejdzie obok głównej aorty…

– Zrobiłeś to celowo? – Jej głos brzmiał tak, jakby poczuła ulgę i była jednocześnie bardzo zła. – Byłam w pracy, kiedy się przewróciłam! Kierownik kazał jednemu z chłopaków, którzy wynoszą klientom paczki, żeby odwiózł mnie do domu. Mam odbitą kartę zegarową, a nie dostanę chorobowego, póki nie przepracuję tutaj roku! Co to było, gra w amputowanego pokera?

Westchnął głęboko.

– Musiałem się szybko z tobą skontaktować.

Zdawało się, że zakasłała cicho. Po chwili usłyszał:

– Co? Musisz być szalony, nie mogę…

– Niech to szlag! Posłuchaj mnie – powiedział szorstko. – Będę musiał wynieść się stąd i prawdopodobnie nie dostanę się już do tego telefonu. Ty i Ozzie… i ja… ktoś chce zabić nas wszystkich. I potrafią znaleźć ciebie i jego w taki sam sposób, w jaki znaleźli mnie. Czy Ozzie żyje?

Milczała przez chwilę.

– Tak – odparła.

– Muszę z nim pogadać. To ma coś wspólnego z tą grą, w której brałem udział w 1969 roku na jeziorze Mead. Jest coś, co Ozzie wie…

– Jezu, minęło więcej jak minuta. Idę stąd, czekaj przy telefonie. Jestem szalona, ale zadzwonię do ciebie z innej budki.

Udało mu się odłożyć słuchawkę na widełki telefonu. Potem leżał po prostu na podłodze i koncentrował na oddychaniu. Na szczęście, w pomieszczeniu było ciepło. Oprócz stałego gorącego bólu, jego nogę obejmowało głębokie, pulsujące rwanie.

Telefon zadzwonił, a Scott porwał słuchawkę.

– To ty? – spytał.

– Tak. Ozzie kazał mi przyrzec, że nie będę z tobą rozmawiać z możliwego do namierzenia telefonu, szczególnie teraz, po dwudziestu latach. Mów.

– Ludzie, którzy zabili twoją matkę, chcą zabić i ciebie. Także mnie i Ozziego. Nie wiem, dlaczego. Ozzie musi wiedzieć, inaczej nie powinien był mnie w to wszystko wkopywać. Muszę z nim porozmawiać, żeby ocalić nas wszystkich.

Odetchnęła.

– Jesteś przeklęty, Scott – powiedziała i zdawało mu się, że w jej głosie słychać łzy. – Jeśli nadal jesteś Scottem. Co ci dałam na urodziny w sześćdziesiątym ósmym roku?

– Mój portret, namalowany pastelami.

– Cholera! – zaszlochała. – Wolałabym, żeby już cię nie było. Nie, nie chciałabym, Scotty. Kocham cię. Żegnaj.

Przy jego uchu rozległ się szczęk, zapadła cisza, a później rozległ się sygnał telefoniczny. Delikatnie odłożył słuchawkę, a potem siedział przez chwilę i gapił się na aparat.

Żywił ponure przekonanie, że choćby dźgnął się ponownie nożem w drugą nogę lub w brzuch, to Diana i tak już by nie zadzwoniła.

Na twarzy czuł łzy, wywołane przez litość nad samym sobą, zmieszane z potem i płynem fizjologicznym.

Czterdziestosiedmioletni jednooki kuternoga, pomyślał. Roześmiał się przez łzy. Jak możesz sobie wyobrażać, że mógłbyś komukolwiek pomóc? Jest dosyć mądra, żeby nie chcieć mieć z tobą nic wspólnego. Każdy człowiek powinien postąpić tak samo. Każdy normalnie myślący człowiek.

Wyglądało na to, że jego noga przestała krwawić, chociaż pulsowała z bólu, a ta część dywanu, na której leżał, była nasączona stygnącą posoką i śliska od niej.

W końcu Scott wyciągnął rękę i podniósł szklaneczkę szkockiej.

Przez kilka minut leżał i tylko wdychał bijący z niej aromat. Jeżeli zamierzał wypić Whisky, to zamierzał wypić, i nie było powodu do pośpiechu. Cokolwiek czekało na niego w sypialni, mogło poczekać. W każdym razie, musiałby być prawdopodobnie zupełnie pijany, by dać się oszukać. By zostać… by zawiesić niewiarę.

– „A ludzka miłość potrzebuje ludzkich zasług” – zacytował szeptem z The Hound of Heaven Thompsona, który był jednym z ulubionych wierszy Susan. – „A jakżeś miał zasłużyć – ty, z całej ludzkiej skwaśniałej gliny najobskurniejsza z grud?” Roześmiał się ponownie, dławiąc się, i pociągnął głęboki wdech alkoholowych oparów.

– „Kogo znajdziesz, by kochał ciebie, niegodnego; ocal mnie, ocal tylko mnie?”

Przemawiającym w wierszu był Bóg, ale Scott sądził, że bogowie są spokrewnieni.

Zapatrzył się w głąb szklanki.

Telefon zadzwonił, a on się nie ruszył. Aparat odezwał się ponownie, a Scott potrząsnął gwałtownie głową i wylał płyn ze szklaneczki na opatrunek. Syknął, doznając tego nowego bólu, i złapał słuchawkę.

– Ach… to ty?

– Tak – sapnęła Diana. – Jedyny powód, dla którego to robię, jest taki, że on by tak postąpił, gdybyś do niego zadzwonił. Czy pamiętasz, dokąd zabierał nas na pączki w niedzielne poranki?

– Jasne, jasne.

To ważne, powiedział sobie; jesteś znowu w kursie, uważaj.

– Zatelefonuję do niego i powiem, że chcesz się z nim spotkać jutro w południe. Widziałam się tam z nim raz czy dwa. To jedyne miejsce, w którym zgodzi się rozmawiać. Dobrze? Prawdopodobnie w ogóle nie przyjdzie. I posłuchaj, jeśli… – Płakała, a gdy odezwała się ponownie, słyszał w jej głosie strach. -…jeśli przyjdzie, a ty pojawisz się ze złymi ludźmi, to powiedz im, że on nie wie, gdzie mieszkam ani jak do mnie dotrzeć. Zrobisz tak? Spraw, żeby w to uwierzyli. Przysięgam na głowy moich dzieci, że to prawda.

– Dobrze, będę tam – potarł twarz. – Masz dzieci, Diana? Jesteś mężatką? Od jak dawna…

– Scott, to nie jest towarzyska pogawędka!

– Diana, ja także cię kocham. Przysięgam, że zabiję się, zanim pozwolę, by ktokolwiek wykorzystał mnie, żeby dostać ciebie.

Zaśmiał się głośno.

– Odkryłem, że nieźle mi idzie dźganie nożem samego siebie. Boże, dziecko, to ja, twój brat Scott. Proszę, powiedz mi, gdzie jesteś?

Słyszał, że Diana pociąga nosem.

– Tam gdzie jestem, latam w trawie.

To zdanie nic dla Scotta nie znaczyło.

W słuchawce ponownie rozległo się szczęknięcie, jakie towarzyszy przerwaniu połączenia.

Obrócił się ostrożnie, a potem podniósł się na czworaki, pocąc się, klnąc i krzywiąc z bólu, gdy odruchowo napinał poszarpane mięśnie nogi.

Nie mogę wyjść frontowymi drzwiami, pomyślał. Zdaniem Arky’ego, nawet tylne drzwi są prawdopodobnie obserwowane przez krzyż celownika optycznego.

To musi być okno sypialni.

I muszę się czołgać, przynajmniej do korytarza, żeby nie zauważono mnie z zewnątrz.

Wiedział, że w domu nie ma nikogo więcej… żadnego innego człowieka. Czym, do diabła, była ta mara Susan? Była wystarczająco realna, żeby Arky ją dostrzegł – a nawet rozmawiał z nią! – i wystarczająco materialna, by przynieść do salonu butelkę i szklankę.

Fotel przed nim – Susan, prawdziwa Susan wymieniła jego tapicerkę kilka pór letnich temu. I przesunęła opartą o ścianę w kącie półkę z książkami tak, że stała prosto. I pomalowała podłogi. Wczoraj zastanawiał się, czy wycisnęła w tym miejscu tak wyraźne piętno, by dom mógł stworzyć jej namacalną projekcję.

W jakiś sposób wczoraj nie uznał tego wniosku za przerażający.

Teraz trząsł się na myśl o spotkaniu tego czegoś w korytarzu – możliwe, że także poruszającego się na rękach i kolanach – twarzą w fałszywą twarz.

Wyobrażał ją sobie białą, z wielki białymi oczami, jak na starych greckich posągach. Co mogłaby powiedzieć? Czy jej uśmiech przypominałby zapamiętany uśmiech Susan?

Wzdrygnął się i mruganiem odegnał z oczu łzy. Susan, Susan, pomyślał, dlaczego umarłaś? Dlaczego mnie tu zostawiłaś?

Jak wiele z ciebie jest w tym zjawisku?

Zaczął pełznąć w stronę ciemnego zakrętu korytarza. Ozzie nie nauczył nigdy ani jego, ani Diany żadnych modlitw, więc szeptał słowa kolęd… aż złapał się na recytowaniu tekstu z Sonny Boy i zmusił gardło do milczenia.

Wstał w korytarzu, opierając ciężar ciała na zdrowej nodze. Przez otwarte drzwi sypialni widział szary prostokąt, który był rozbitym oknem za ciemnym ogromem łóżka, i przemógł się, żeby wejść do wnętrza pokoju.

Drzwi szafy były otwarte, a ona siedziała tam w środku, przykucnięta na stosie ubrań, które zostały zrzucone z wieszaków.

– Zostawiasz mnie, żeby wyjść z przyjaciółmi – szepnęła.

Nie spojrzał na nią.

– Jesteś… – zaczął, ale potem urwał, niezdolny do powiedzenia: „martwa”.

Ukląkł na łóżku i popełzł w stronę okna.

– Nie jesteś nią – stwierdził niezdecydowanie.

– Staję się nią. Wkrótce nią będę. – Pokój wypełnił nagle zapach gorącej kawy. – Zapełnię lukę.

– Muszę wyjść – odparł, czepiając się powszedniości tego zdania.

Przełożył ostrożnie przez okno skaleczoną nogę, a potem dołączył do niej drugą i chwycił się boków okiennej framugi. Nocne powietrze było zimne.

Z szafy dobiegło go bębnienie i skamlenie, ciche, ale gwałtowne – najwyraźniej miała napad złego humoru. Scott opuścił się na suchą trawę i pokuśtykał przez ciemny ogród w stronę wyrwy w ogrodzeniu.

ROZDZIAŁ 11. W jaki sposób się zabiłem?

Crane mrużył oczy przed porannym słońcem, błyszczącym na gnającej do tyłu nawierzchni drogi szybkiego ruchu.

Deszcz szumiał w rynnach i szeleścił w liściach drzew, gdy na parę godzin przed świtem on i Arky opuścili ukradkiem tylnymi drzwiami dom Mavranosa. Kiedy jednak zjedli śniadanie w kafejce po drugiej stronie miasta i poszli z powrotem na parking – Mavranos ssąc wykałaczkę – na czystym niebie świeciło słońce i tylko chłód klamki przy drzwiach i korbki szyby okna przypomniał Scottowi, że to jeszcze nie jest lato.

Jechali terenową półciężarówką Mavranosa, którą ten kupił zeszłej jesieni z parkingu zarekwirowanych samochodów – wielkim kanciastym suburbanem z 1972 roku o popękanej przedniej szybie, wielkich oponach i pokrytych zdartym na pustyni niebieskim lakierem. Tocząc się wzdłuż Newport Freeway, terenówka trzęsła się i skrzypiała, ale Mavranos prowadził ją nonszalancko, trzymając jedną rękę na wielkim kole kierownicy, a w drugiej dzierżąc puszkę coorsa zapakowaną w coś, co nazywał „kamuflażem” – kawałek giętkiego plastiku z wydrukowanym na nim logo Coca-Coli.

Crane, mając zadarte kolana z powodu zaścielającego podłogę samochodu śmietniska książek, zestawu narzędzi i starych ubrań, siedział na miejscu pasażera, siorbał letnią kawę ze styropianowego kubka i starał się amortyzować wstrząsy auta. Mavranos obandażował jego rozpłatane udo ze swobodną znajomością rzeczy dawnego skauta i zapewnił Scotta, że rana nie będzie się jątrzyć. Jednak noga bolała i rwała, a gdy Crane uderzył nią o podłokietnik fotela, to świat stracił dla niego barwy. Musiał wlepić wzrok w podłogę i oddychać głęboko, żeby nie zemdleć.

Miał na sobie stare dżinsy Mavranosa, które podwinął na kostkach jak dzieciak, ponieważ były dla niego za długie.

Opierając gorące czoło o zimną szybę, miał świadomość, że od chwili, gdy jechał ostatni raz tą drogą szybkiego ruchu, musiało upłynąć bardzo wiele czasu. Pamiętał z przeszłości szerokie, nawadniane pola z zagonami fasoli i truskawek, rozciągające się po obu stronach szosy. Teraz jednak przytłaczał je nowy widok: „Auto Malls” i gigantyczne budynki o szybach z mosiądzowanego szkła, ozdobione na dachach takimi nazwami, jak UNiSYS i WANG, oraz skupiska lśniących nowych banków, bloków mieszkalnych i hoteli, postawionych wokół dwupoziomowego, marmurowego centrum handlowego z oknami w dachu i ozdobionego paprociami, zwanego South Coast Plaża.

To było hrabstwo Orange pozbawione drzewek pomarańczowych; rejon podbity przez spółki budowlane, które uczyniły go jałowym, nawet jeśli niewiarygodnie cennym, i zadowolone z siebie bogactwo tej okolicy zdawało się usuwać poza nawias ludzi takich jak on i Arky z równą pewnością, z jaką pozbyło się farmerów.

– Garnitury – warknął Mavranos, po oderwaniu na chwilę wzroku od ruchu na drodze. Przestał siorbać swoje piwo. – Oni się… mnożą. Drogi są zakorkowane przez połowę czasu, powietrze nie nadaje się do tego, żeby oddawać się ćwiczeniom fizycznym, ani nie da się jeść ryb, które złowisz w zatoce. Nikt też, kto zechciałby się odezwać do ciebie czy do mnie, nie może sobie pozwolić na posiadanie tutaj domu, nawet gdyby urzędasy zabudowały nimi wszystkie zbocza starych wzgórz i kanionów… I czy zauważyłeś, że ci ludzie niczego nie wytwarzają? To są pośrednicy – sprzedają coś, handlują czymś, paczkują coś, reklamują coś lub spekulują czymś.

Crane uśmiechnął się słabo do okiennej szyby.

– Niektórzy z nich muszą wytwarzać przedmioty, Arky.

– Tak sądzę, ale każdy taki zostanie wkrótce wyparty. Garnitury, o których mówię, rozrastają się i mnożą kosztem wszystkich innych rzeczy – nawet zwykłego piasku i wody.

Z prawej strony, z dużą szybkością, wyprzedziło ich nowe bmw.

– Susan nie żyje – powiedział Crane nagle. – Moja żona.

Mavranos obrócił głowę, żeby spojrzeć na niego, i zdjął nogę

z pedału gazu.

– Kiedy? – warknął. – Jak? Kiedy się o tym dowiedziałeś?

– To się stało trzynaście tygodni temu. Pamiętasz, jak przyjechało do nas pogotowie i powiedziałem, że zasłabła? – Crane skończył siorbać swoją kawę i rzucił styropianowy kubek do tyłu samochodu.-Prawdę mówiąc, umarła wtedy. Migotanie komór. Atak serca.

– Pieprzysz, że trzynaście tygodni temu. Ja…

– To nie była ona – to, co widziałeś i z czym rozmawiałeś. To jest… nie wiem, co to jest, jakiś duch. Powiedziałbym ci wcześniej, ale dopiero zeszłej nocy… zrozumiałem, że to musi mieć coś wspólnego ze sprawą kart.

Mavranos potrząsnął głową i zmarszczył mocno twarz.

– Jesteś… jesteś pewny? Że ona nie żyje? Może byłeś pijany, a ona od ciebie odeszła albo coś takiego?

– Arky, ja… – Crane rozłożył bezradnie ręce -…jestem pewny.

– Niech to szlag! – Mavranos patrzył prosto przed siebie na drogę, ale przełykał gwałtownie ślinę i miał błyszczące oczy. – Lepiej opowiedz mi o tym całym gównie, Pogo.

Crane wyjął Arky’emu z ręki puszkę piwa i pociągnął z niej długi łyk.

– Pewnego poranka piła kawę – zaczął.

Postawili samochód na wielkim parkingu tuż na zachód od mola w Balboa, po czym odeszli od grzmotu i piany fal w stronę wąskiej, ocienionej drzewami alejki, którą była Main Street. Scottowi noga nadal doskwierała: bolała go i pulsowała, i kilka razy domagał się przerwy w marszu tylko po to, by móc pooddychać głęboko i postać spokojnie, przeniósłszy ciężar ciała na zdrową kończynę.

Balboa było ciche w ten wiosenny poranek. Po mokrej nawierzchni Balboa Boulevard przemykały z sykiem samochody, ale przy krawężniku były wolne miejscapostojowe, a przechodnie na trotuarach wyglądali na miejscowych, którzy, zwabieni przez zapach gorącej kawy i chłodnej bryzy, zmierzali do pobliskiej piekarni.

– Dokąd chodziliście na te… te pączki? – spytał Mawanos, trzymając ręce w kieszeniach wystrzępionej kurtki khaki.

– Bączki – poprawił go Crane. – Tak nazwała je moja młodsza siostra. Nie tutaj. Tam dalej, na wyspie.

Tam na wyspie. To zdanie zaniepokoiło go nieco, gdyż nie podobała mu się myśl, że nawet teraz w pobliżu jest dużo wody – przed nimi kanał, a dalej ocean.

– „Zagraża tobie śmierć w wodzie” – powiedział Mavranos.

Crane spojrzał na niego ostro.

– Co?

– To z Jałowej ziemi wiesz, T.S. Eliota. Początek wiersza, gdy Madame Sosostris wróży z kart tarota. „A tutaj jednooki handlarz, a ta karta, / która jest pusta, oznacza coś, co niesie na plecach, / Czego mi widzieć nie wolno. Nie znajduję / Wisielca. Zagraża tobie śmierć w wodzie”.

Crane przystanął ponownie i zagapił się na Mavranosa. Na chodniku podskakiwała mewa, a inna krzyczała przenikliwie gdzieś nad ich głowami.

– Łazisz wokoło, czytając T.S. Eliota – powiedział Crane.

Mavranos spojrzał na niego wojowniczo.

– Uczę się. Może nie czytałem tego twojego Hemingwaya i H. Salt Fitzgeralda, ale z wielu książek dowiedziałem się mnóstwa rzeczy, które muszą mi pomóc znaleźć lekarstwo. A jeśli nie dostrzegasz, że ma to także coś wspólnego z twoimi kłopotami, to…

– Nie, nie, naprawdę to widzę. Musisz powiedzieć mi coś więcej o Jałowej ziemi i o Eliocie. Chodzi o to, że… to raczej rzadkość, by wpaść na kogoś, kto wyskoczy nagle, ot tak sobie, z cytatem z Eliota.

– Ty najwyraźniej nie zauważyłeś, że jestem nietuzinkowym człowiekiem, Pogo.

Kulejąc niezgrabnie i szurając nogą, Crane prowadził teraz Mavranosa wzdłuż Main, obok serwujących owoce morza eleganckich restauracji, w stronę odległego deptaku, poza barierą którego na szarozielonych falach kołysały się jachty na cumach. Przystań promu znajdowała się po ich lewej stronie, za Parkiem Rozrywki, z gnieżdżącymi się w jego arkadach chiromantami i stoiskami z mrożonymi bananami na patyku, ale od czasów, gdy przychodził tutaj z Ozziem i Dianą, nawet ten wąski obszar nabrał cech wyrafinowania.

Kiedyś znajdowały się tutaj krzykliwie pomalowane budy ze sklejki, a na zaśmieconym nabrzeżu wałkonili się hipisi i pijacy; teraz schody z balustradami z brązu wiodły do restauracji z parasolami na tarasach, w arkadach błyskały automaty gier wideo, a od lśniącej karuzeli płynęła dziwacznie swingowa wersja Ain’t WeGotFun.

Crane czuł się tutaj bardziej nie na miejscu niż wcześniej na drodze szybkiego ruchu.

Jeden prom stał w basenie portowym; jego żelazne wrota były podniesione, by wypuścić trzy samochody, które zjeżdżały na nabrzeże po dudniącej i trzeszczącej drewnianej rampie; inny prom oddalał się od lądu, znajdując się teraz w połowie szerokiego na milę kanału. Promy, pokryte zniszczoną czerwoną i białą farbą i z wyżartymi przez warunki atmosferyczne pokładami, zdawały się jedynymi elementami lokalnej scenerii, które mogły pochodzić z czasów zapamiętanych przez Scotta.

Crane wszedł na pokład, czując niechęć z powodu kołysania się. Zagraża tobie śmierć w wodzie, pomyślał.

Na szerokich siedzeniach drewnianych ławek stały kałuże deszczówki, pozostałe po porannym deszczu, więc Scott i Mavranos, dawszy po ćwiartce dolara dziewczynie w żółtym sztormiaku i z pojemnikiem na drobne na parcianym pasie, stali, zapierając się, na pokładzie pokrytym pomalow aną na szaro papą. Maszyny poszły w ruch i statek wypłynął łagodnie na otwarte wody, podczas gdy oni obserwowali, jak przybliżają się palmy, maszty jachtów i niskie budynki Balboa Island.

Mavranos odsunął z czoła potargane czarne włosy i wyjrzał ponad relingiem.

– Jezu, popatrz na te ryby-okonie i makrele, cholera, a tam jest rekin piaskowy. Gdyby wypalić w wodę ze strzelby, to można by ubić z tuzin za jednym zamachem.

Crane spojrzał na mrowie rozmazanych kształtów, widocznych pod powierzchnią wody.

– Założę się, że Saturn będzie bardzo jasny tej nocy – powiedział cicho. – A jego księżyce będą znikać za nim.

Na przystani wyspy zeszli z promu i ruszyli na wschód – wzdłuż szerokiego nadmorskiego bulwaru, leżącego pomiędzy drogimi, pozbawionymi ogródków domami po lewej, a wąską, pokrytą kałużami i podzieloną prywatnymi przystaniami plażą po prawej stronie. Crane kuśtykał równomiernie, chociaż twarz miał spoconą i bladą.

Z północy i z zachodu napływały ponownie ciemne chmury, tworząc żywy kontrast z łatami czystego nieba. Crane spojrzał w górę i ujrzał krążące wysoko mewy, oświetlone jasno przez promienie słońca, które padały ukośnie spoza kurtyny czarnych cumulusów.

Z piaszczystej skarpy na południowym krańcu Marinę Street wystawała gruba rura, która wnikała na kilka jardów w wodę. „Niebezpieczeństwo”, głosił napis na wznoszącej się nad nią tablicy, „Koniec kanału burzowego”.

Więcej wody, pomyślał Crane, i niebezpieczeństwa.

– Teraz w lewo – odezwał się nerwowo. – Tam dalej jest rynek. Warzywa, chleb. To tam chodziliśmy na pączki. Stare kąty. Ostatni raz byłem tutaj, gdy byłem po dwudziestce. Zaczekaj tu.

– Może będę mógł pomóc.

– Wyglądasz jak Dżyngis-chan. Zaufaj mi, zaczekaj.

– Dobra, Pogo, ale jeśli ten stary przyjdzie, zapamiętaj wszystko, co powie.

– Słuchaj, jestem dzisiaj trzeźwy, pamiętasz?

Crane pokuśtykał dalej ulicą, nadal w słońcu, ale w kierunku ciemności, która gęstniała pod ciągnącymi z północy chmurami. Wąskie domy tłoczyły się przy chodniku, a jedynymi ludźmi, jakich widział w to sobotnie przedpołudnie, były klęczące w maciupeńkich ogródkach kobiety oraz mężczyźni, wykonujący w otwartych garażach niemożliwe do zrozumienia czynności przy użyciu przenikliwie piszczących ręcznych urządzeń elektrycznych.

Rynek nazywał się teraz Hershey’ s Market, a nie Arden’ s Milk Market Spot, jak zapamiętał, drogeria zaś po drugiej stronie ulicy była obecnie agencją pośrednictwa nieruchomości; jednak kształty otaczających go budynków były takie same i Scott zaczął iść szybciej.

– Stój, Scott.

Znajomy głos brzmiał, jak niegdyś, rozkazująco i Crane usłuchał go odruchowo. Z wahaniem spojrzał w bok i dwadzieścia stóp dalej wzdłuż pokrytej kałużami ulicy, w cieniu markizy starej restauracji Village Inn, ujrzał wysoką, szczupłą postać.

– Oz?

– Mam broń, odbezpieczoną i z pociskami o ściętych czubkach, wycelowaną prosto w swoje serce – powiedział stary z napięciem. – Kto to jest ten twój kumpel, tam, nad wodą?

– Mój sąsiad, tkwi w podobnych kłopotach, co ja. Ja…

– Co to, do diabła, za terenówka?

– Terenówka…? Ta, którą przyjechałem? To jego auto, suburban. Kupuje samochody z parkingu zarekwirowanych pojazdów…

– Nieważne. Jaką książkę czytałeś, kiedy pojechaliśmy po Dianę?

– Niech cię szlag, Oz, nie masz prawa oczekiwać ode mnie, żebym to pamiętał, ale to była The MonsterMen Edgara Rice’a…

– Dobra, nie rozegrał jeszcze kolejnej gry. Prawdopodobnie odbędzie się to jednak podczas tej Wielkanocy.

Z cienia wyszedł stary człowiek, opierający się na aluminiowej laseczce o czworokątnej podstawie. Dookoła różowej łysiny miał rzadkie, białe jak bawełna włosy, a na sobie workowaty, ciemnoszary garnitur, białą koszulę i niebieski krawat. Kiedy szedł powoli przez mokry trotuar w kierunku Scotta, wolną rękę trzymał w prawej bocznej kieszeni płaszcza.

– Czego ode mnie chcesz?

Oczy Scotta napełniły się łzami.

– A może spytałbyś: „Jak się masz?” Chryste, popełniłem błąd, byłem głupim gówniarzem. A którzy młodzi nie są głupi? Nie zamierzasz mi wybaczyć? Nawet teraz, po dwudziestu latach? Wydaje mi się, że to mnie zabija, a ty postępujesz jak…

– Diabelnie źle wyglądasz – powiedział stary szorstko. – Za dużo pijesz, co? A teraz, kiedy jest już za późno, jeździsz z jakimś łachudrą w śmiesznej ciężarówce i usiłujesz wymyślić sposób na to, żeby powstrzymać deszcz. Cholera.

Zostawił laseczkę, która stała sama, podszedł bliżej i objął Scotta wolnym ramieniem.

– Kocham cię, chłopcze, ale jesteś trupem – powiedział stłumionym głosem w kołnierz Scotta.

– Chryste, Oz, kocham cię – odparł Crane, klepiąc starego człowieka po wąskich ramionach. – I nawet jeśli jestem martwy, to cieszę się, że cię widzę. Ale słuchaj, powiedz mi, co się stało? W jaki sposób zabiłem siebie, grając w tę… w tę przeklętą grę?

Ozzie cofnął się, ujął ponownie gumową rączkę stojącej laski, a Crane ujrzał, w jaki sposób minione lata zniszczyły tę silną niegdyś twarz, zacierając wyraz wszelkich uczuć, oprócz trwogi i-być może istniejącej nadal-pewnej dozy dawnego poczucia humoru.

– Wniebowzięcie – odezwał się Ozzie. – Ten facet, ten Ricky Leroy, przejął cię, nałożył prawo zastawne na twoje ciało. Coś w rodzaju pożyczki hipotecznej. Cholera, synu, zapoznałem się z tematem i rozpytywałem wokoło po tym, gdy cię straciłem – choć przecież i wcześniej wiedziałem bardzo wiele o płynących z kart niebezpieczeństwach. Cała ta zabawa jest jak stąpanie po kruchym lodzie.

Wąską ulicą przejeżdżał samochód, więc Crane i Ozzie weszli na krawężnik.

– Ciągle jeszcze jesteś sobą – ciągnął Ozzie – i patrzysz swoimi oczyma, ale po następnej grze na jeziorze zawładnie tobą on i będzie posiadał także wszystkich innych, którzy wzięli pieniądze za karty przejęte podczas tej gry z 1969 roku, tej serii gier. Leroy weźmie was wszystkich w posiadanie niczym zbiór zdalnie sterowanych, ruchomych układów telewizji przemysłowej. Nie zaczynaj czytać żadnych naprawdę długich książek, synu. – Oczy starego powilgotniały, kiedy potrząsał głową.-I nie myśl, że jest mi przyjemnie mówić ci to wszystko.

Crane zacisnął pięści, czując mięśnie dłoni pod wbijającymi się w ciało paznokciami.

– Czy nie ma… nie ma nic takiego, co mógłbym zrobić? Już po wszystkim? Nie mogę… nie wiem, zabić tego faceta?

Ozzie potrząsnął smutno głową.

– Chodźmy do twojego przyjaciela. Nie, nie możesz go zabić. Mógłbyś zabić jedno z ciał, które zamieszkuje, albo nawet kilka z nich, ale ma co najmniej jedno ukryte w miejscu, o którego lokalizacji nie zdołałbyś się nawet dowiedzieć, a tym bardziej dotrzeć tam. Nawiasem mówiąc, zaczął cię już zabijać, rozluźniając więzy łączące cię z twoją duszą i przygotowując się do jej wyeksmitowania. Dionizos trzyma cię już za gardło pijacką dłonią, a członkowie rodziny lub zwierzęta domowe, jeśli je masz, zaczną umierać na przypadkowe choroby – na raka, arytmię serca…

Arytmia serca, pomyślał Crane. Arytmia serca. Szedł dalej.

– To byłoby wywołane… przeze mnie? – spytał z największą obojętnością, na jaką tylko potrafił się zdobyć.

Ozzie obdarzył go przenikliwym spojrzeniem.

– Cholera, przepraszam, to było bardzo bezmyślne z mojej strony. Oczywiście, to już się stało, prawda. Kto?

– Moja żona. Ona… – Scott usiadł nagle na krawężniku. – Atak serca.

Jego ciało zapadło się w sobie, a ręce poruszały się nieprzytomnie, jakby szukał po omacku w ciemności czegoś, czego kształtu nie znał.

Jedna z przypadkowych chorób, słyszał nadal w głowie słowa Ozziego. A potem swój własny głos: Wywołanych przeze mnie?

– Wstawaj. – Ozzie sięgnął w dół wolną ręką i potrząsnął Scotta za ramię; Crane podniósł się do pozycji stojącej, nie skrzywiwszy się nawet, kiedy poszkodowana noga przyjęła na siebie ciężar ciała. – To nie jest… naprawdę, to nie jest bardziej twoja wina, niż gdybyś prowadził auto, miał wypadek, a ona by w nim zginęła. Ale twój hipisowski kumpel zrobiłby mądrzej, gdyby… przyjaźń z tobą kontynuował przez telefon-dokończył Ozzie.

Mrugając, Crane rozejrzał się wokoło. Nic się nie zmieniło. Ludzie, przechodzący obok sklepów nieco dalej przy tej samej ulicy, nadal szli – ale zdawało się, że w powietrzu słychać było dzwonienie, a chodnik drży, jakby właśnie coś się stało.

Wywołane przeze mnie…

On i starzec podjęli swoją wyczerpującą wędrówkę.

– Dla mojego hipisowskiego przyjaciela – odezwał się Crane obojętnym tonem, po czym ziewnął. – Dla mojego hipisowskiego przyjaciela jest, hmm, jest już za późno. Ma raka. Miał go, zanim jeszcze mnie znalazł.

Scott czuł się bardzo zmęczony – zeszłej nocy w ogóle nie spał – ale serce mu waliło, a czoło miał chłodne z powodu mdłości. – Nienawidzę patrzeć, kiedy je poprzez te swoje wąsy. Ozzie spoglądał przed siebie; Crane podążył za jego wzrokiem i zobaczył, że Mavranos siedzi na murowanej donicy.

– Tak… to jest widok – rzekł Scott automatycznie.

Pomachał, a Arky podniósł się i ruszył ociężale przed siebie.

– Powiedziałeś, że cię znalazł – rzekł Ozzie. – Dlaczego cię szukał?

Mówienie sprawiało Scottowi pewną trudność.

– Sądzi, że zaprowadzę go do miejsca, w którym mieszka przypadkowość – przerwał, by spróbować wziąć oddech -…i że będzie w stanie okpić ją i doprowadzić do remisji swojego raka.

Nadal ze zmarszczoną twarzą, Ozzie roześmiał się cicho.

– Nieźle. To jak podbić stawkę do górnej granicy, a potem rzucić wszystkie pięć kart, by wymienić je na nowe. Głupie i rozpaczliwe, ale podoba mi się ten styl.

Prawa dłoń starego spoczywała nadal w kieszeni sztormiaka.

– Dlaczego nie powiesz mu o mojej broni, co?

ROZDZIAŁ 12. Do Kaplicy Ryzyka

Wszyscy trzej usiedli na krawędzi murowanej donicy. Ozzie znajdował się na końcu, kilka stóp od Scotta; spojrzał na zegarek.

– Mogę wam poświęcić, chłopaki, dziesięć minut-powiedział – a potem żadnego z was nie chcę więcej widzieć na tym świecie.

Spoglądając przed siebie, stary wyciągnął rękę i ściskał przez chwilę dłoń Scotta.

– Po tym, gdy Diana zatelefonowała do mnie zeszłej nocy – ciągnął Ozzie – skontaktowałem się z kilkoma przyjaciółmi, którzy obserwowali samochody na parkingu oraz prom, i namierzyli was bez najmniejszych wątpliwości, jak tylko wysiedliście z ciężarówki. Jeślibym nie wrócił po upływie pół godziny od chwili, gdy się do ciebie odezwałem, paru z nich przyjdzie tutaj, żeby mnie stąd odprowadzić. A gdybym poszedł z wami gdziekolwiek dalej, zabiją was obu. I, oczywiście, jeżeli ktokolwiek inny dołączyłby do nas nieproszony – a nawet helikopter potrzebowałby czasu na to, żeby dostać się tutaj czy gładko stąd odlecieć – prawdopodobnie wszyscy trzej natychmiast byśmy zginęli.

Ignorując Scotta, Mavranos patrzył przez chwilę na Ozziego, a potem roześmiał się.

– Podoba mi się ten stary pierdziel, Scott – wycedził.

Crane zmusił się do wysiłku umysłowego.

– W jaki sposób ta gra na wodzie, ta gra na jeziorze Mead, pozwoliła Ricky’emu Leroyovi położyć zastaw na mnie? – spytał szybko.

Ozzie przeciągnął wolną dłonią przez swoje rzadkie, siwe włosy.

– Przepowiednie karciane niekiedy się spełniają. Ale jest to raczej coś uświęconego zwyczajem niż opisem. Kiedy taka swoista zależność funkcjonuje, to jeśli weźmiesz pieniądze za swoją rękę, jeśli sprzedasz ją, to sprzedasz szczęście do pieniędzy lub brak powodzenia w miłości, czy cokolwiek innego, co mogą reprezentować karty. Jeśli zapłaciłeś, to kupiłeś je, kupiłeś te cechy, kupiłeś to szczęście. A ręka w pokerze to wiele cech. Suma pięciu kart może oznaczać, że jesteś bogaty, ale cierpisz na impotencję. Szczęśliwy, ale umrzesz młodo; albo jakąkolwiek inną kombinację czynników. Kupujesz lub sprzedajesz wszystkie pięć kart naraz albo wszystkie siedem w siedmiokartowym pokerze. Tyle powiedziałem ci lata temu.

– Tak, ja…

– Zamknij się. Właśnie tak kupujesz bądź sprzedajesz wraz z kartami… konsekwencje. Z ciałami jest sprytniej. Żeby kupić czyjeś ciało, musisz najpierw stać się ojcem tego kogoś. Nie wiem, jak to działa. Ma to coś wspólnego z genami i kartami – dziedzinami ilościowymi i nieciągłymi – i ten fakt, że ich przypadkowa selekcja dokonuje się z dwóch źródeł, określa indywidualny rezultat. Miałeś rękę, która stanowiła kombinację kart dwóch ludzi, i ta ręka definiowała cię. A ty wziąłeś potem za nią pieniądze. To byłeś ty, to była twoja struktura, tak jak wzór twych genów stanowi o twojej budowie, ty zaś pozwoliłeś, by przejął ją Ricky Leroy. Pozwoliłeś mu ją zająć. Kupić twoje ciało. On pozwolił ci w nim biegać przez dwadzieścia lat, ale po nadchodzącej grze, podczas której kupi następnych idiotów, obejmie w posiadanie te dawniejsze, dojrzałe.

Mówiąc to, stary człowiek wbijał wzrok w trotuar, a teraz zacisnął mocno wargi.

– I nie ma nic takiego, co mógłbym zrobić, żeby… choćby spowolnić ten proces?

Ozzie podniósł wzrok i odetchnął.

– Och, zwolnić – jasne. Nie pij. Dionizos nie jest w tych dniach przyjacielskim facetem – znamy go także jako Bachusa, boga wina-i jest po stronie Leroya. Można by w zasadzie uznać, że Leroy jest Dionizosem. Trzymaj się blisko wody – na niej, jeśli możesz-chociaż zaczynasz nienawidzić jej widoku jak pies chory na wściekliznę. Nie graj w karty. On czuje, kiedy to robisz. Ale po Wielkiej Nocy nic z tego wszystkiego nie będzie miało już znaczenia – potrząsnął głową. – Cholernie mi przykro, synu.

Crane odetchnął głęboko chłodnym morskim powietrzem.

– Zamierzam z tym walczyć – powiedział z niedowierzaniem, rozumiejąc, że to właśnie ma na myśli. – Walczyć z nim.

Ozzie wzruszył ramionami i skinął głową.

– Dobrze jest mieć coś, co ci zajmie czas.

Mavranos pochylił się do przodu.

– Mnie wykańcza rak. Jest jakaś szansa?

Ozzie uśmiechnął się łagodnie i chociaż to pogłębiło zmarszczki na jego twarzy, sprawiło także, że wyglądał młodziej.

– Jasne. Znikoma, ale nie mniejsza niż gra na loterii. Jeśli możesz znaleźć się w… miejscu, w ognisku, w którym sztywne, powtarzające się okresowo wzory stają się przypadkowe lub vice versa… taka sytuacja, na przykład, gdy stolik do gry w kości się rozgrzewa. Gdybyś uczestniczył w takiej grze o wysokie stawki, kiedy ona się zmienia… właściwie, oznacza to, że trzeba być w Las Vegas. Potrzebujesz tego, by szansę roiły się wokół ciebie jak muchy. Musiałoby toczyć się wiele gier, które przeszłyby nagle ze stanu uporządkowanego w nie uporządkowany, nastąpiłaby przemiana fazowa, a ty byś w tym uczestniczył, to wtedy mógłbyś wyjść, unosząc swoje komórki, które nie pamiętałyby o tym, że chciały kiedyś zrakowacieć.

– Coś takiego, co Arthur Winfree zrobił z komarami – powiedział Mavranos, a widząc nie rozumiejące spojrzenie Ozziego, wyjaśnił: – Komary żerują i śpią według ustalonego rytmu, a mechanizm ten reguluje światło słońca. Cykl można skrócić lub wydłużyć, a także odwrócić, jeśli trzymać owady w zamknięciu i zmieniać czas trwania okresów ciemności i jasności; a rozmaite możliwe wzorce tego postępowania, jeśli je wykreślić, zawierają zjawisko matematyczne, zwane osobliwością. Jeżeli w precyzyjnie dobranym momencie uderzysz w moskity jaskrawym światłem, stracą poczucie rytmu i będą spały, latały lub trwały w jednym miejscu, nie wykazując żadnego sensownego wzoru zachowania. Inny wyliczony błysk wprowadzi je ponownie w ustalony rytm.

Ozzie patrzył na Mavranosa.

– Tak. Bardzo dobrze. To lepszy przykład niż ten mój stół do gry w kości, chociaż nadal uważam, że powinieneś spróbować w Las Vegas. Lepiej uwierz w to, że tam występuje wokół człowieka najbardziej prawdopodobny przepływ liczb i szans, a także czynników psychologicznych. I dobrze byłoby pojechać tam z bardzo wyraźnie ukonstytuowaną osobą lub rzeczą, czy czymś takim, by – kiedy przekształcona fala się załamie – stało się to impulsem do przejścia na stronę ładu. Jak jądro krystalizacji – stary ziewnął i wzruszył ramionami. – Tak sądzę.

Crane wzdrygnął się i zagłębił rękę w kieszeni.

– A co możemy zrobić dla bezpieczeństwa Diany?

Ozzie stał się nagle czujny.

– A przed czym musi być chroniona?

– Spójrz na to – powiedział Scott, podając staremu fotografię Lady Issit. – „Zlikwidować”, jak przypuszczam, znaczy zabić.

– Tak – rzekł stary po spojrzeniu na zdjęcie i przeczytaniu notatki na jego odwrocie. – Nic się jej nie stanie, jestem całkiem pewny. Chcieliby ją wykorzystać niektórzy z nich, albo zabić, ale ona nie zwraca na siebie uwagi – nigdy nie grała we Wniebowzięcie – i nawet jeśli schwytają nas teraz i wstrzykną nam pentothal sodu, to nic nie da, ponieważ żaden z nas nie wie, gdzie ona mieszka.

Oddał fotografię.

– Nie, synu. Najlepszą rzeczą, jaką możemy dla niej zrobić, to zostawić ją w spokoju.

Ozzie spojrzał na zegarek i zsunął się z donicy.

– Czas minął.

Z pewnego rodzaju formalizmem stary mężczyzna wyciągnął swoją prawą rękę, a Crane ją uścisnął.

– Zamierzam zniknąć i cieszyć się tą resztką życia, jaka mi jeszcze pozostała-powiedział Ozzie drętwym tonem kogoś, kto recytuje wyuczoną formułkę. – I sugeruję… wam… żebyście zrobili to samo. W tej chwili wygląda na to, że przeżyję, hmm, was obu i jest mi szczerze przykro z tego powodu. Scott, miło cię było znowu widzieć… i cieszę się, że byłeś żonaty. Czasami też chciałem mieć żonę. Archimedes, życzę ci szczęścia.

Crane także zsunął się na dół.

– Diana nie wyjaśniła, gdzie mieszka, ale powiedziała, że była… jak to brzmiało?

– Latała w trawie – podrzucił Mavranos.

Oczy Ozziego straciły na chwilę ostrość widzenia, a jego głowa przechyliła się lekko. Później zrobił wdech i wydech, wyprostował się, po czym trzy razy zacisnął i rozprostował trzymaną w powietrzu dłoń. Gdzieś w górze ulicy odezwał się dwukrotnie klakson samochodu. Ozzie spojrzał z napięciem na Scotta.

– To znaczy: „Potwierdź, proszę”.

Ponownie zacisnął trzykrotnie dłoń nad głową. I znowu odezwał się klakson samochodu, a na kanale za nimi ryknęła syrena statku.

– Dobra – stwierdził Ozzie, a jego głos zadrżał pierwszy raz od chwili, kiedy spotkał się ze Scottem. – Kupiłeś sobie trochę więcej czasu. Opowiedz mi wszystko, co ci mówiła.

Po tym, gdy Crane przekazał to, co pamiętał ze słów Diany, a Mavranos przypomniał mu o kilku szczegółach, o których Scott wspomniał w trakcie ostatniej nocy, gdy bandażował sobie nogę, Ozzie oparł się o donicę i zapatrzył w ciemniejące niebo. Po chwili Crane zaczął znowu mówić, ale Ozzie pomachał ręką, nakazując mu, by przestał. W końcu stary opuścił głowę i spojrzał na Scotta.

– Ty naprawdę chcesz ją ocalić – powiedział.

– To jest właściwie wszystko, co mi pozostało do zrobienia – odparł Crane.

– Musimy zatem wrócić do twojego telefonu, a ty będziesz musiał dźgnąć się znowu nożem lub wsadzić rękę do niszczarki dokumentów, jeśli to jest to, co ją sprowadza; a kiedy Diana zadzwoni, powiem jej, żeby wyjechała stamtąd, gdzie jest obecnie. Jeśli zostanie, spotkają to – umrze albo jeszcze gorzej – właśnie dlatego, że jest tak naiwna co do wszytkich tych rzeczy, kart, i w ogóle. Sądziłem, że dzięki temu będzie bezpieczniejsza, ale popatrz tylko, do czego doprowadził ten mały idiota. Powiem jej, żeby wyjechała. I powiem jej, jak ma to zrobić. Posłuchamnie. Dobra?

– Wsadź moją rękę do niszczarki.

– Nie dosłownie, ale coś, co zadziała. Dobrze?

– …jasne, Oz – Crane starał się wlać w te słowa nieco ironii, ale sam słyszał, że jego głos brzmi jak głos kogoś chorego, przerażonego i chcącego się przypodobać.

Mavranos wyszczerzył się.

– Zanim zaczniesz przerabiać się na kiełbasę, Pogo, zanim jeszcze wrócimy do domu – zadzwońmy pod twój numer. Nie ma sensu jechać tam, a tym bardziej rąbać cię na kawałki, jeżeli tamci przecięli przewody albo zostawili kogoś na miejscu.

– Dobra myśl – przyznał Crane, marząc o drinku.

Na tej samej ulicy, w holu wejściowym do Village Inn, był automat telefoniczny. Ozzie wrzucił ćwiartkę do jego szczeliny na monety, a potem, kiedy wystukiwał doskonale znany sobie numer, odchylił w bok słuchawkę.

Po dwóch sygnałach nastąpiła odpowiedź.

– Tak? – zabrzmiał młody, męski głos. – Dom Scotta Crane’a, on jest… słuchaj, mógłbyś chwilę zaczekać?

– Jasne – rzekł Ozzie, kiwając ponuro w kierunku Mavranosa.

Usłyszeli stłumiony odległością stukot, z jakim została odłożona słuchawka; gdzieś w przekazywanym z daleka tle zawarczał pies i zawył alarm samochodowy. Po chwili głos rozmówcy odezwał się ponownie:

– Tak, halo?

– Mógłbym rozmawiać ze Scottem Crane’em?

– Jezu, Scott miał wypadek – powiedział głos. – On, czekaj, widzę podjeżdżający samochód Jima, który był odwiedzić Scotta w szpitalu. Jim jest jego przyjacielem, zaczekasz, aż Jim tutaj przyjdzie? Będzie mógł ci powiedzieć, jak się rzeczy mają.

– Dzwonię z „Orange County Register” – rzekł Ozzie – żeby zapytać, czy chce zaprenumerować pismo. Przepraszam, że przeszkodziłem w takiej chwili.

I przerwał połączenie.

– Rany – powiedział Crane. – Zainstalowali kogoś u mnie w domu.

– Nie mów nic przez chwilę – rzekł Ozzie.

Odszedł od telefonu i wyjrzał przez okno na oświetloną żółtym światłem ulicę, wijącą się pod czarnym niebem.

– Mógłbym dać ogłoszenie do działu anonsów osobistych – powiedział cicho – ale nie miałbym cienia nadziei, że je ujrzy i przeczyta, jeślibym nie podał jej nazwiska; a tego nie ośmieliłbym się zrobić… nie wiem także, jak się teraz nazywa… – potrząsnął głową, zatroskany i niezadowolony. – Wyjdźmy na zewnątrz.

Crane i Mavranos wyszli za starym na trotuar Marinę Avenue, i idąc na południe, z powrotem nad wodę, dostosowali się do jego wolnego kroku. Pokryte gontami dachy stojących wzdłuż ulicy domów parowały już w słońcu, chociaż deszcz jeszcze opadał delikatną mgiełką na ulicę.

– SK-

– Nie trzymałem kart w dłoni od czasu tej gry w Horseshoe w 1969 roku – odezwał się Ozzie. – Nie mogłem ryzykować tego, że zostanę rozpoznany, i że wiadomość o tym dotrze do ciebie. Miałem sześćdziesiąt jeden lat, samochód, dwadzieścia cztery tysiące dolarów, przybraną dziewięcioletnią córkę i żadnych umiejętności, żadnego fachu.

Crane chciał coś powiedzieć, ale Ozzie nakazał mu gestem

milczenie.

– Ty już wypowiedziałeś swoje przeprosiny – ciągnął stary. – Poza tym, to było dawno temu. W każdym razie, ona i ja pojechaliśmy tam, gdzie człowiek może żyć tanio, i po jakimś czasie dostałem robotę-pierwszy raz w życiu – a Diana poszła do szkoły. Dokonałem pewnych dobrych inwestycji i przez ostatnich… powiedzmy dziesięć lat… żyłem wygodnie. Wiem, co trzeba zrobić, żeby otrzymać pomoc, tak jak miało to miejsce dziś rano; a jeśli dzieje się to raz na jakiś czas, to nawet mogę sobie na to pozwolić.

Ozzie roześmiał się.

– Wiesz, jak teraz zarabiam na życie? Wyrabiam popielniczki, kubki do kawy i dzbanki – wszystko z gliny. W ogródku mam piec do wypalania. Sprzedaję je do butików, takich nastawionych głównie na turystów. Zawsze sygnuję je fałszywym nazwiskiem. Za każdym razem, kiedy popyt na nie staje się poważny, przestaję na jakiś rok wyrabiać swoją ceramikę, aż ludzie zapomną o niej. Kiedyś lokalna gazeta chciała napisać o mnie artykuł; po tym fakcie przerwałem produkowanie tych cholernych garnczków na sześć lat. Nie chcę rozgłosu.

Deszcz padał teraz mocniej i światło dzienne gasło.

– Siedzieliście kiedyś w więzieniu? – spytał Ozzie.

Obaj mężczyźni skinęli głowami.

– Powiem wam, czego nienawidzę najbardziej – tego małego sracza bez muszli i sześciu facetów, którzy z niego korzystają. I nienawidzę myśli, że pewnego dnia zamieszkam może za śmietnikiem, mając na sobie jednocześnie cztery brudne koszule i trzy pary zadziwiająco starych spodni… i myśli o tym, że jestem poważnie pobity. Wiecie, aż tak, kiedy czuje się w sobie, że w człowieku latają połamane kości, a ci faceci nie przestają cię kopać. I nienawidzę myśli, że mógłbym wylądować w szpitalu, mając powtykane w siebie na wszelkie możliwe sposoby cewniki i respiratory. Szpitalnych kaczek. Odleżyn. Westchnął.

– Tym, co lubię, jest mój mały dom w hiszpańskim stylu, w którym mieszkam, całkowicie spłacony; i moje koty, i książki Louisa L’ Amoura, i whisky Ballantine, i stara fajka Kaywoodie, nabita prasowaną czerwoną Amphorą. I mam na kasetach wszystkie nagraniaBenny’ego Goodmana, GlennaMillerai Binga Crosby’ego.

– To jest to, co lubisz – powiedział cicho Mavranos.

– Zgadza się – przyznał Ozzie, patrząc przed siebie na wodę. – Kocham Dianę.

Jego pomarszczona stara twarz była mokra od deszczu.

– Ale zastanawiam się… czy mogę w ogóle cokolwiek zrobić. Oczywiście, to moje koty, książki L’Amoura i kasety są tym, co mi mówi: Nie ma nic takiego, co mógłby zrobić w tej sprawie osiemdziesięciodwuletni mężczyzna, więc – choć to takie smutne – zostań z nami w domu.

– Co oznacza „latanie w trawie”? – spytał Crane niespokojnie.

Ozzie mrugnął i spojrzał na niego.

– Hmm? Och, to stare określenie pilotów na latanie na bardzo niskiej wysokości, szorując brzuchem po ziemi, by uniknąć wykrycia przez radary. Pędzisz nad wzgórzami, niemal muskając linie energetyczne, i jesteś po prostu jeszcze jednym elementem szumu tła, który opisuje teren. Możesz być tuż przed nosem wroga, ale trzymasz się tak niskiego pułapu, że nawet cię nie zobaczą.

Wrócili do tablicy ostrzegającej przed obecnością kanału burzowego i Ozzie powiódł ich w prawo, wzdłuż chodnika nad wodą, prowadzącego w stronę promu. Mavranos, wyraźnie zniecierpliwiony wolnym krokiem swoich towarzyszy, chodził zygzakami daleko przed nimi.

– Czym dysponujecie na potrzeby podróży? – spytał stary. – Nie sądzę, żeby rozsądnie było wracać w pobliże twojego domu.

– Mam przy sobie – odparł Crane, dotykając kieszeni – jakieś dwa patyki.

– Ja także mam trochę forsy – powiedział Mavranos. – Scott ma w samochodzie gnata, kaliber.357, a ja.38 Special w schowku na rękawiczki i kapuję, że ty też masz broń. Strzelbę i amunicję możemy kupić po drodze – i zamykaną skrzynkę, żebyśmy legalnie przekroczyli granicę.

Ozzie kiwał głową.

– Granicę? – powtórzył Crane. – Dokąd my jedziemy?

– Tam, gdzie mieszka twoja przybrana siostra – odparł Mavranos niecierpliwie.-Do Kaplicy Ryzyka na Jałowej Ziemi. Do Las Vegas.

Ozzie drżał.

– Tak. Z powrotem do Las Vegas.

Zaczął iść szybciej.

– Do dzieła, panowie – powiedział łamliwym, niemal radosnym tonem. – Masz ogrzewanie w swoim głupim samochodzie, Archimedes? Zapomniałem wam chyba powiedzieć, że zimno jest jedną z tych rzeczy, których także nie znoszę.

– Mam ogrzewanie, które ugotuje jajka na twardo w kieszeniach twojej koszuli – zapewnił go Mavranos. – Ale nie ma klimatyzacji, co będzie miało pewne znaczenie, kiedy znajdziemy się na środku pustyni Mojave.

Napełnili paliwem bak suburbana i uzupełnili poziom płynu w chłodnicy, a także sprawdzili stan opon. W sklepie Grant Boys wydali dwieście dolarów na karabin Mossberg i pudełko naboi numer sześć. Karabin był dwunastostrzałową bronią, przeładowywaną ręcznie, o siedemnastocalowej lufie, za to bez kolby, tylko z czarną, wykładaną plastikiem rękojeścią jak w rewolwerze. Crane skrzywił się na myśl o tym, jak odrzut walnie go w dłoń; gdyby Ozzie strzelił z tego, kolba zgruchotałaby mu prawdopodobnie rękę. Kupili także czterostopowej długości skrzynkę do przewozu broni o pomarańczowej, plastikowej apreturze wytłoczonej tak, by wyglądała jak skóra aligatora. Wzdłuż dłuższego boku futerał miał zawiasy, a po drugiej stronie uchwyt, i kiedy leżał otwarty na płask, jego wnętrze stanowiły dwie płaszczyzny gąbki, wypiętrzonej we wzór piramid o zaokrąglonych czubkach. Mavranos powiedział, że wygląda to jak obraz atomu kryształu w mikroskopie elektronowym, na co Ozzie odrzekł krótko, iż zdążył już załapać, że Mavranos jest mądralą, i nie trzeba mu tego stale przypominać.

Ozzie pozwolił młodszym mężczyznom zanieść nabytki do samochodu – Scott szedł powoli, oszczędzając poszkodowaną kończynę – a potem, zanim Mavranos uruchomił silnik i skręcił w prawo w bulwar, stary wspiął się ostrożnie do auta na tylne siedzenie i usadowił na nim.

Wnętrze półciężarówki było zaparowane i Crane opuścił szybę w drzwiach obok siebie, by uwolnić się od zapachu oleju silnikowego, starych skarpet i pomiętych, jednorazowych opakowań jedzenia na wynos z Taco Bell.

Newport Boulevard rozszerzył się właśnie w Newport Free-way, gdy Ozzie pochylił się do przodu ze swego tylnego siedzenia i poklepał Mavranosa po ramieniu.

– Jedź Czterysta Piątą na północ, jakbyś jechał na lotnisko LAX.

Crane spojrzał przez ramię na starego.

– Myślałem, że jedziemy do Vegas – Pięćdziesiątą Piątą na wprost do Dziewięćdziesiątej Pierwszej na wschód.

– Proszę, zrób, jak mówię, Archimedes – rzekł Ozzie.

Mavranos wzruszył ramionami i wziął szeroki skręt na północ, w stronę szosy nr 405. Pociągnął łyk z nowej puszki coorsa.

– Hmm – odezwał się Crane. – Czy to nie jest… dłuższa droga do Las Vegas?

– Myślisz, że twój stary zwariował – powiedział Ozzie zmęczonym głosem, wiercąc się na tylnym siedzeniu obok sfatygowanego grzejnika Colemana. – Posłuchaj – westchnął – wybrałbyś się w rejs choćby na… Catalinę, nie sprawdziwszy uprzednio prognozy pogody, prądów i przypływów? A nie ma nic pomiędzy tym miejscem a Cataliną, co by szczególnie chciało widzieć cię martwym; tak czy inaczej, to tylko dwadzieścia sześć mil. Widzisz, chłopcze, zamierzasz teraz przejechać ponad dwieście mil, pokonując rozmaite rodzaje pogody i pływów, o jakich nigdy nawet nie słyszałeś, i będąc obserwowany przez mnóstwo złych ludzi.

Potrząsnął głową.

– Najpierw powinieneś zapoznać się z czasem przypływów, chłopcze.

Odsłonił swoje żółte zęby w grymasie, który mógł uchodzić za uśmiech.

t – Musimy sprawdzić, jaka jest pogoda, poślinić palec i podnieść go w górę, żeby poznać, skąd wieje wiatr, i wiedzieć, jakiego użyć otaklowania. Musimy pojechać do Gardena.

Mavranos zerknął we wsteczne lusterko.

– Do Gardena?

– W Gardena są legalne kluby pokerowe – wyjaśnił Crane – i w wielu innych miejscach wokół L.A.

Uniósł się na przednim siedzeniu i obrócił.

– Ale mówiłeś zawsze, żeby nie grać w tych lokalach?

– Nie na pieniądze, nie – potwierdził Ozzie. – W dodatku, kiedy płacisz za miejsce i grasz z ludźmi, których zwyczajów licytowania nie znasz. Ale nie chodzi nam dzisiaj o forsę, co nie? A najgorszą rzeczą, która jest związana z usiłowaniem wygrania pieniędzy w tych wielkich pokerowych salach o pięćdziesięciu lub stu stolikach jest to, że efekt wróżenia zdarza się częściej niż przeciętnie – a kiedy zacznie się przy jednym stoliku, to rozprzestrzenia się po wielekroć.

– Znowu jak jądro krystalizacji – podsumował Mavranos.

– Zgadza się. Przekonacie się, że łebscy gracze kładą zawsze obok siebie tlące się papierosy, nawet jeśli sami nie palą, żeby móc obserwować, jak zachowuje się dym, i jeśli zaczyna się kłębić nad środkiem stołu, odchodzą od gry. Stawiają obok siebie drinki, w większości wypadków po prostu colę lub wodę, i z tego samego powodu mają oko na poziom płynu. Ale ja chcę zobaczyć… pły wy fortuny. Wezmę udział w jednej z takich rozgrywek, podczas których gromadzi się dym, i jeśli karty, jakie dostanę, będą nam sprzyjać, to spróbuję kupić szczęście albo sprzedać pecha komuś innemu.

– Czego się spodziewasz po nas? – zapytał Mavranos.

– Macie papierosy? – zainteresował się Ozzie.

– Pół kartonu pustynnych psów; tam, z tyłu. Camele.

– Dobra, wy dwaj możecie grać, jeżeli zapalicie papierosy i będziecie obserwować dym – i od razu się wycofacie, gdy zacznie się dziwnie zachowywać. Myślę teraz, Scott, że może to dobry pomysł, żebyś zagrał; jeśli tamci cię wyczują, umiejscowią cię w L.A., gdzie cię już nie będzie. W innym wypadku, bądźcie kibicami – obserwujcie, jedzcie kanapki, róbcie cokolwiek.

Ozzie patrzył przed siebie przez popękaną szybę.

– Tutaj na pomoc Sześćset Piątą – wjedź na piątkę i skieruj się na pomoc, to nas zaprowadzi na miejsce i nadal będziemy blisko L.A. Obecność rzeki nie powinna przeszkodzić, jest zawsze wyschnięta.

Nawet po dwudziestu jeden latach Crane znał głos Ozziego na tyle dobrze, by wiedzieć, że jego przybrany ojciec jest przerażony – podjął ryzyko, którego unikał nawet w dniach swojej świetności. Zrezygnował z wygody nawyków starego człowieka, nie mając nawet chwili czasu na przygotowanie się. Nie miał zapasowej pary ubrań, rzeczy osobistych, książek ani najmniejszego pojęcia o tym, gdzie będzie spał tej nocy lub następnej – ale Crane słyszał w tym głosie także zamaskowane podniecenie.

Stary człowiek ścigał ponownie białą linię.

ROZDZIAŁ 13. Wróćcie tutaj w Nowy Rok, a nie ujrzycie nic prócz kurzu

Al Funo przejeżdżał wolno obok starego hiszpańskiego domu, stojącego rtod numerem 106 przy East Second Street. Wstawił z powrotem do porsche’a tylną szybę, więc pomimo chłodnego wiatru, który szarpał liście palm, i przy włączonym ogrzewaniu, było mu ciepło.

Przejechał obok domu i uśmiechnął się, gdy na parkingu za bliźniakiem ujrzał starego zielonego torino z przestrzeloną przednią szybą. To był ten facet.

Adres dostał od przyjaciela, który sprawdził numery tablic rejestracyjnych; zajęło to ponad dwadzieścia cztery godziny, ale Smith Strach na Wróble – lub, co wyglądało na jego prawdziwe nazwisko – Scott Crane najwyraźniej nigdzie nie wyjechał.

Po drugiej stronie stała zaparkowana niebieska furgonetka z przyciemnianymi szybami, a gdy Funo przejeżdżał wolno obok niej, zauważył wyblakły biały znak na boku tylnej opony. To wskazywało, że funkcjonariuszka uprawniona do wystawiania mandatów za postój w niedozwolonym miejscu oznaczyła niedawno kredą samochód; tak niedawno, że kierowca przejechał tylko kilka jardów, po czym zaparkował ponownie. Czy ktoś obserwował dom Crane’a? Człowiek Obstadta ostrzegł go, że ten przydział może mieć wielu kontraktobiorców.

Przyjrzał się dokładniej pozostałym samochodom, stojącym wzdłuż ulicy pod konarami drzew świętojańskich, i zauważył starego pustego pikapa, pustą hondę i szarego jaguara z grubasem w środku.

Funo skręcił w lewo, w Bush Street, a potem w prawo, w Trzecią. Przejechał długość jednego kwartału domów, a potem potoczył się w stronę stacji Chevron, gdzie na skraju asfaltowej zatoczki, obok samoobsługowych końcówek z wodą i powietrzem, znajdował się automat telefoniczny. Wysiadł z samochodu, dowiedział się w informacji, jaki numer ma telefon Scotta, i wystukał go.

Aparat na drugim końcu przewodu odezwał się dwa razy, a potem młody głos powiedział bez tchu:

– Dom Scotta Crane’a, możesz chwilę zaczekać?

– Jasne, przyjacielu – powiedział Funo beztrosko, obserwując tarczę swojego rolexa z drugiej ręki.

Nawet jeżeli dobrali się do zabezpieczeń Pacific Bell, by założyć podsłuch na linię, miał co najmniej trzy minuty, zanim ktokolwiek byłby w stanie go namierzyć.

– Przepraszam – odezwał się po kilku sekundach jego rozmówca. – Scott miał wypadek, jest w szpitalu.

Trafiłem go jednak, pomyślał Funo.

– Jezu – powiedział zszokowany. – Co się stało? Ledwie we wtorek w nocy grałem z nim w pokera!

– Tak? Posłuchaj, on nie przestaje pytać o dwoje ludzi… jest półprzytomny… chodzi mu o Ozziego i Dianę. Nie wiesz przypadkiem, gdzie oni są?

– Jasne, że znam Ozziego i Dianę! – odparł Funo natychmiast. – Słuchaj, w którym szpitalu leży? Przywiozę ich tam.

Na parkingu Norm włączył się alarm, wyjąc monotonnie, podczas gdy paru nędznie ubranych mężczyzn oddalało się chodnikiem. Głupie chuje, pomyślał Funo.

– Jest w… – powiedział głos po drugiej stronie. – Cholera, zapomniałem nazwy. Jim wie, gdzie to jest i, prawdę mówiąc, właśnie stamtąd wraca. Może wziąłbyś Ozziego i Dianę i przywiózł ich tutaj do domu? Albo daj mi po prostu numery ich telefonów, a ja…

– Nie mogę teraz – powiedział Funo. – Może zadzwonię, jak wróci Jim?

Mówił głośno, ponieważ słyszał alarm samochodowy – bezpośrednio i, bardziej stłumiony, przez słuchawkę.

– Możesz mi podać numery ich telefonów? – powiedział poruszony młody człowiek. – Gdzie mieszkają? Scott szczególnie chce widzieć Dianę.

– Nie wiem dokładnie. To znajomi znajomych. Kiedy mogę zadzwonić, żeby złapać Jima?

– Boże, nie wiem, jak długo będziemy mogli tutaj zostać. Hmm… jesteś pod jakimś numerem, pod który ja lub Jim moglibyśmy zadzwonić?

Funo rozejrzał się po parkingu stacji.

– Jasne, przynajmniej przez następne pół godziny. Masz ołówek?

Odczytał numer automatu telefonicznego.

– Dobra – powiedział głos po drugiej stronie przewodu. – Zapisałem. Odezwę się niebawem.

– Dzięki – rzekł Funo. – Naprawdę to doceniam. Mówię poważnie.

Odwiesił słuchawkę.

Coś go niepokoiło, a Al zawsze przykładał wagę do swoich podejrzeń. Co to było? Ten hałas, to ciągłe wycie alarmu…

Słyszał go zarówno przez telefon, jak i bezpośrednio, a zatem młody człowiek na drugim końcu przewodu prawdopodoimie także słyszał wycie na oba sposoby i w związku z tym wiedział, że Funo telefonował z jakiegoś pobliskiego automatu, stojącego na wolnym powietrzu.

Funo wsiadł szybko do swojego porsche’ a, przejechał Trzecią i zaparkował za restauracją Pioneer Chicken. Wszedł do środka i usiadł przy stoliku, skąd przez przyciemniane szyby mógł obserwować stację. Jeśli przez następne pół godziny nic się nie wydarzy, pojedzie do innego automatu i zatelefonuje ponownie.

Przed upływem pięciu minut na stację Chevron wjechał szary jaguar, a gruby kierowca wywlókł z samochodu swoje trzęsące się cielsko. Grubas spojrzał na telefon, a potem rozglądał się przez moment, obserwując pobliskie samochody i przechodniów. Po chwili podszedł do okienka kasowego i rozmawiał z kimś wewnątrz budynku stacji.

Serce Funo waliło mocno, a jego zęby odsłoniły się w drapieżnym uśmiechu. Nieźle, pomyślał. Stwierdzili, że byłem na północy, w zasięgu słuchu. Ciekawe, co mają na południu – kolejny alarm samochodowy o innej tonacji dźwięku? Warczącego psa? Przekonująco wyglądającego ulicznego szaleńca, nawijającego o Jezusie?

Przez dymną szybę okna Funo widział, że grubas wsiada do jaguara, którego silnik pracował na wolnych obrotach, i tkwi w nim po prostu przez kilka minut za kierownicą; potem samochód odjechał, skręcając w lewo, w Trzecią Ulicę – z powrotem w kierunku domu Scotta.

Jaguar miał tablice rejestracyjne z Nevady. Funo zanotował numer.

Commerce Casino było pierwszym tego rodzaju lokalem, jaki Crane widział-gigantycznym prostopadłościennym budynkiem, który wyglądał od frontu niczym antyczna śródziemnomorska świątynia o łukowym wejściu, złotych kolumnach i olbrzymiej rozpiętości bezokiennej ścianie, a od strony tylnego parkingu, gdzie musieli zostawić samochód, sprawiał wrażenie więzienia. Była tam nawet mała wieża strażnicza. Po południowej stronie kasyna, ze szkieletowych srebrnych ramion słupów, które maszerowały daleko na północ i południe, zwisał tuzin kabli wysokiego napięcia; na długim wąskim pasie ziemi pod nimi, jakby wykar-mione przez pole elektromagnetyczne, rosły w zbitych rzędach wysokie do kolan sosenki.

Kiedy Ozzie szedł wolno wraz z Mavranosem i Scottem w stronę budynku, obejrzał się na kable i drzewa i zamruczał coś o wiecznej zieloności pod hydroelektryczną mocą.

Mavranos powiedział im, że teren pod liniami wysokiego napięcia jest niezdrowy i wiele takich obszarów wykorzystuje się do uprawy świątecznych drzewek.

– Wróćcie tutaj w Nowy Rok, a nie ujrzycie nic prócz kurzu.

Ozzie skinął głową, mając silnie zmarszczone czoło.

Wnętrze kasyna było ogromnym pomieszczeniem: kiedy człowiek wchodził przez jedne z kilkorga szklanych drzwi, trotuar ulicy stawał się po prostu szerokim, wznoszącym się, obramowanym balustradami chodnikiem, biegnącym dookoła mierzącej niemal akr podłogi sali gier, która leżała pięć stóp niżej. Wzdłuż poręczy ciągnęły się ustawione stoliki, krzesła i sofy, a drzwi w wysokich ścianach otwierały się na delikatesy, bar, salę bankietową, sklep z pamiątkami, a nawet salon fryzjerski. Ku wysokiemu lustrzanemu sufitowi wznosiły się także lustrzane kolumny o kwadratowym przekroju.

Mawanos usiadł, by wypić piwo, a Scott i Ozzie rozdzielili się.

Skacząc na jednej nodze, Crane dostał się najbliższymi schodkami na poziom graczy, a potem pokuśtykał przez labirynt stolików.

Rozdania były szybkie, krupierzy tasowali talie nisko nad blatami stołów, a potem smyrgali kartami po zielonym suknie. Gracze pasowali, licytowali i sprawdzali w sposób tak nie rzucający się w oczy i szybki, że kilkakrotnie Scott nie był w stanie powiedzieć ani kto podbił stawkę, ani o jaką kwotę. Obok niektórych pokerzystów stały małe drewniane stoliki na kółkach, z hamburgerami albo nawet pełnymi zestawami obiadowymi – tłuczone ziemniaki i pieczeń – a gracze znajdowali od czasu do czasu wolną chwilę, by pochylić się w stronę jedzenia i, nie odrywając wzroku od stołu gry, wsunąć sobie kęs do ust.

Azjaci tłoczyli się zarówno wokół stolików, przy których toczono gry z użyciem kości i mosiężnych kubków, jak i kart, a przesuwane w tę i z powrotem żetony w wysokich stosach były czarne, studolarowe. Zdawało się, że wszystkie spożywane tutaj pośpiesznie kolacje to makaron jedzony za pomocą pałeczek.

Stały stukot i grzechot żetonów przerywały często komunikaty płynące z głośników: „JT, jeden-dwa Stud”, „DF do jeden-trzy Hołd ‘Em”.

Scott podał swoje inicjały kierownikowi sali, który zapisywał kredą na tablicy chętnych do gry w Five-Card Draw z pięcio1 dziesięciodolarowym przebiciem, i kiedy czekał na swoją kolej, by móc zająć miejsce przy stoliku, oparł się o balustradę i obserwował grę najbliższych karciarzy.

Była tak szybka jak te, które oglądał wcześniej, a biały plastikowy krążek, który wskazywał osobę honorowego krupiera, poruszał się dookoła stołu w tempie półmiska, obnoszonego podczas kolacji z okazji Dnia Dziękczynienia. Scott zauważył, że jeśli gracze chcą rozważyć swoje następne posunięcie bez ryzykowania, iż zostaną pominięci, to muszą zawodzić stale: „Czas… czas… czas”.

Po raz pierwszy od czasu gdy był nastolatkiem, Crane poczuł się onieśmielony faktem, że ma zasiąść do gry z nieznajomymi. To jak jakiś skomplikowany taniec ludowy, pomyślał, co do którego nie jestem pewien, czy znam wszystkie kroki.

– SC, pięć-dziesięć Draw – powiedział kierownik do mikrofonu.

Crane zeskoczył w dół na jednej nodze i pomachał tamtemu ręką, a potem poszedł na wskazane miejsce. Wydawało się, że zgromadzeni przy stoliku ludzie trwają przy nim od co najmniej kilku godzin i że postarzeli się w tym pomieszczeniu albo w jemu podobnych.

Scott kupił kilka stosów żółtych, pięciodolarowych żetonów i czekał na swoje pierwsze rozdanie. Krupierka, pozbawiona wyrazu kobieta w uniformie kasyna, potasowała karty i rozdała je, rzucając. Crane był pierwszym, który dostał kartę, i zauważył poniewczasie, że krążek oznaczający honorowego rozdającego leży przed brodatym mężczyzną, siedzącym po jego prawej ręce. Jestem na musie, pomyślał.

Scott zebrał swoje karty i rozsunął je, odsłaniając ich rogi – i zdusił uśmiech. Jak w podręcznikowym przykładzie szczęścia nowicjusza, dostał mu się ful z ręki – dziesiątki na damach. Spasował, a potem podbił stawkę, gdy ktoś inny zgłosił otwarcie i licytacja doszła ponownie do niego; a kiedy nastąpiła wymiana kart, wyrzucił dwie damy, figurami ku górze.

– Wiem, że mogę to uzupełnić do karety – powiedział radośnie.

Ten irracjonalny postępek spowodował, że niektórzy z graczy przy stole podnieśli brwi lub coś zamruczeli – ale jedną z dwóch kart, jakie teraz dostał, była ostatnia w talii dziesiątka, dająca mu karetę. Oprócz niego w grze pozostało pięcioro ludzi, a dwoje z nich, po trzykrotnym podbiciu stawki, dotrwało do sprawdzenia. Kiedy Scott wyłożył karty i zmiótł do swojego rogu kupę żółtych oraz brązowych żetonów, przy stole panowała absolutna cisza.

W następnym rozdaniu dostał dwójkę, piątkę, siódemkę, dziewiątkę i dziesiątkę, w różnych kolorach. Ktoś zrobił otwarcie, ktoś inny podbił i Crane podniósł stawkę; a potem jeszcze raz, kiedy licytacja zatoczyła krąg. Podczas wymiany wyrzucił wszystkie karty i poprosił o pięć nowych.

Tym razem kilkoro graczy zamruczało ze złością, jakby Scott robił sobie jaja z gry.

Jego nowymi kartami okazały się siódemka, ósemka, dziewiątka, dziesiątka i dama, nadal w różnych kolorach. Kiedy licytacja doszła do niego, potrząsnął głową i rzucił odkryte karty.

– Tym razem niemal złapałem strita – powiedział z namysłem, marszcząc czoło.

Potem zachowywał się rozsądnie, pozostając w grze tylko wtedy, gdy miał przed wymianą kart parę asów lub coś lepszego, albo przynajmniej dwie wysokie pary po wymianie, i obraz szaleńca, jaki wyrobił sobie podczas dwóch pierwszych rozdań skłaniał co najmniej jednego z graczy do tego, by sprawdzić go za każdym razem.

Wygrał około trzystu pięćdziesięciu dolarów, a gdy po półtoragodzinnej grze spojrzał na popielniczkę, zauważył, że dym z jego obecnego camela zaczyna się wić w kierunku środka stolika. Zerknął na letnią colę w szklance – jej poziom był nierówny i opadał w tę samą stronę.

Było to przed wymianą kart, a Scott miał trzy kiery, do waleta, oraz jokera. Chciałby móc zostać i spróbować pójść na kolor, ale odłożył karty na blat i odsunął je od siebie.

Zebrał żetony, rzucił cztery żółte rozdającej i wstał.

– Dziękuję wszystkim – powiedział i odszedł pomiędzy stolikami, a potem w górę po schodkach, gdzie przy stoliku obok poręczy siedział Mavranos i pił coorsa.

– Popatrz na dym – powiedział Arky po tym, gdy Crane przysunął sobie krzesło i usiadł na nim.

Scott widział to przy najbliższym stoliku, gdzie toczyła się gra w Hold’Em z pięcio – i dziesięciodolarowym przebiciem – nad środkiem blatu zbierał się mały obłoczek.

Mavranos zapalił camela i wydmuchnął dym, który podryfo-wał ponad leżącą niżej podłogą sali gier.

– I moje piwo świruje – powiedział.

– Gdzie jest Ozzie?

– Tuż obok, przy siedmiokartowym pokerze.

Crane wstał i podszedł do tego fragmentu mosiężnej poręczy, który znajdował się najbliżej stolika Ozziego.

Stary patrzył na papierosa, który spoczywał w popielniczce obok jego krzesła, i rozdający musiał mu przypomnieć, że teraz jego kolej licytacji.

Gracze mieli otrzymać siódmą kartę i poza Ozziem w licytacji uczestniczyło już jedynie dwóch pokerzystów, mimo że stary miał odkryte trzy damy, a tamta dwójka tylko niskie pary.

Ozzie odwrócił swoje trzy damy i popchnął karty w kierunku środka stołu.

Obok Scotta przeszła kelnerka i już miał skinąć na nią… gdy pomyślał o trzech porzuconych damach Ozziego. Muszę się poświęcić, pomyślał. Westchnął i odwrócił się, żeby obserwować stolik.

Jeden z pozostałych graczy zgarnął stawkę na fula i gdy szczęśliwiec zgarniał żetony, Crane zastanowił się, jakiż to rodzaj szczęścia sprzedał ten człowiek.

Ozzie uczestniczył teraz we wszystkich rozdaniach, pasując dopiero po tym, co gracze w siedmiokartowego pokera nazywali Szóstą Ulicą – po szóstej rozdanej karcie. Nawet stojąc przy barierce, Scott widział, że gra starego przyciągała uwagę pozostałych pokerzystów; w pewnym momencie, mimo że na stole nie pojawiło się nic godnego uwagi, Ozzie spasował, mając odkryte wysokie dwie pary.

Obserwując grę, Crane wypił trzy cole i wypalił pół paczki cameli. Dym nadal wirował nad stolikami i za każdym razem Ozzie pasował przed sprawdzeniem.

W związku z tym Crane był zdziwiony, gdy podczas jednego z rozdań Ozzie zawahał się w końcu w Szóstej Ulicy.

Stary miał odkrytą dwójkę Mieczy, trójkę Buław, piątkę Denarów i dziewiątkę Kielichów. Jeden z jego przeciwników pokazywał cztery Kielichy, a inny dwie pary-czarne króle i dziesiątki. Na dwie pary postawiono dziesięć dolarów, a cztery Kielichy podbiły jeszcze o dziesięć-co mocno sugerowało kolor, pomyślał Scott.

– Dwadzieścia do dziewiątki – powiedział rozdający do Ozziego.

Wygląda, jakby miał sto lat, zauważył Crane, patrząc z zatroskaniem na swojego przybranego ojca. Stary człowiek miał spuszczone oczy i wzrok wbity w karty.

– Czas – odezwał się Ozzie tak cicho, że Scott był w stanie domyślić się tego tylko z ruchu jego pomarszczonych warg. – Czas… czas… czas…

Dym miał kształt lejka i nieprzerwany stukot żetonów zabrzmiał nagle w uszach Scotta dużo przenikliwiej, jak drżenie ogona grzechotnika. Powiew z klimatyzacji był suchy niczym pustynne powietrze. Ozzie potrząsał głową.

– Czas! – powiedział ponownie, tym razem na tyle głośno, że usłyszał go nawet Mavranos, który podniósł wzrok znad swojego piwa.

Usta Ozziego były teraz skrzywione w grymasie wyrażającym wyzwanie lub urazę; podniósł wzrok.

– I dziesięć – rzekł wyraźnie, popychając naprzód trzy brązowe żetony.

Crane ujrzał, że pozostali gracze patrzą z ciekawością na starego pokerzystę, który w najlepszym razie miał dwie pary – dziewiątki i piątki. Z ich punku widzenia mógł mieć jedynie nadzieję na uzupełnienie ich do fula, ale tu króle i dziesiątki wyglądały dużo lepiej.

Ich właściciel podbił stawkę, i to samo zrobił ten z ewentualnym kolorem.

Ozzie popchnął jeszcze trochę żetonów. Westchnął.

– Kupuję – powiedział.

Rozdający rzucił każdemu z graczy podkręcaną kartę, figurą w dół. Ten z królami i dziesiątkami wyrównał, a kolor podbił.

– Sprawdzam – rzekł Ozzie wyraźnie.

Doszło do wyłożenia kart i gracze odwrócili te, które były do tej pory zakryte.

Ręka, zawierająca króle, okazała się fulem – króle na dziesiątkach – który bił przewidywany przez Scotta kolor Kielichów. W kartach, które Ozzie wyłożył niemal uroczyście, była dwójka, trójka, piątka i dziewiątka, a zakrytymi okazały się ósemka Denarów, as Mieczy i czwórka Kielichów.

Zupełnie nic. Pozostali gracze musieli pomyśleć, że stary szedł na strita – układ bity zarówno przez kolor, jak i przez fula, których przewaga była widoczna cały czas.

Ozzie popchnął swoje pozostałe żetony w stronę rozdającego jako napiwek, a potem wstał i ruszył po wykładzinie w kolorze burgunda w kierunku dalszych schodków. Crane obejrzał się na Mavranosa i podrzutem głowy wskazał mu starego. Arky potaknął, wstał i zabrał ze sobą piwo, po czym powędrowali obaj wokół leżącej poniżej podłogi sali gier.

Ozzie stał pod markizą, ponad którą znajdował się neonowy napis: Narożnik graczy.

– Wypiję jednego czy dwa drinki – oświadczył stary. – Ty – zwrócił się do Scotta-przypiąłeś się do kawy, coli czy czegoś takiego, co?

Crane nieco gwałtownie skinął głową.

Wolno, ale zadzierając dziarsko kościsty podbródek, stary człowiek poprowadził Scotta i Mavranosa do baru, gdzie usiedli pod czarną ścianą w wyściełanym kraciastym płótnem boksie.

Bar był niemal pusty, chociaż szeroki owal parkietu na środku podłogi i obracająca się pod sufitem nie oświetlona, lustrzana, dyskotekowa kula świadczyły o odbywających się tutaj wcześniej imprezach. Pomimo wiktoriańskich ozdób na ciemnych drewnianych kolumnach baru, ekstrawaganckich sztychów w ramkach na ścianach i namolnego użycia kraciastego płótna, lustrzany pas pod sufitem oraz pionowe lustra, które przecinały co kilka jardów ściany, sprawiały wrażenie, że są one stojącymi osobno panelami, narażonymi w każdej chwili na demontaż. W wiszącym na ścianie telewizorze o dużym ekranie leciał program informacyjny, czar-no-biały i bez dźwięku.

– Co kupiłeś w tym ostatnim rozdaniu? – spytał Crane.

– Szczęście – odparł Ozzie. – Nietrudno jest przeniknąć szybko karty innych graczy i poznać ich istotę, kiedy są rozdawane. To jak identyfikacja stworzeń pozostałych po przypływie. Ale jeśli sięgniesz i chwycisz któreś, to musisz być pewny, że wiesz dokładnie, co to jest. Musiałem zaczekać na rękę, która była… która byłaby przed nami. Którą moglibyśmy… która była do przyjęcia. A niełatwo jest skalkulować wzajemne oddziaływania siedmiu kart, kiedy siedzisz przy stole pełnym graczy, którzy trącają cię w łokieć. – Ozzie potarł twarz sękatymi, pełnymi plam dłońmi. – Trzeba dużo czasu, żeby dostać… mieć podczas sprawdzenia odpowiednie karty.

Mavranos zgarbił się na swoim miejscu i rozejrzał po wystroju wnętrza z wyrazem dezaprobaty na twarzy.

– „W południe, gdy zbierają się handlarze ryb” – powiedział z sarkazmem – „U ścian / Magnusa Męczennika, skąd złotem wystrzeli / Niezrozumiały przepych jońskiej bieli”.

– Znowu Eliot? – spytał Crane.

Mavranos potaknął. Skinął na najbliższą kelnerkę, a potem zwrócił się do Ozziego:

– Jaką więc mamy pogodę?

Stary potrząsnął głową.

– Burzliwą. Dużo pików, które są współczesnym odpowiednikiem Mieczy z talii tarota. Choć każdy Miecz to zła wiadomość, to dziewiątka jest najgorsza – a było ich dużo. Podwójny Ballantine z lodem – dodał, zwracając się do kelnerki, która stała obok ich stolika z przygotowanym bloczkiem zamówień.

Cola, pomyślał Crane. Woda sodowa – może z kroplami na żołądek. Niech to szlag. V-eight. Seven-Up.

– Cześć, skarbie – powiedział Mavranos. – Musisz wybaczyć naszemu przyjacielowi – nie lubi ładnych dziewczyn. Ja wezmę coorsa.

– Może nie uważa mnie za ładną – odparła kelnerka.

Crane mrugnął do niej. Była szczupła, ciemnowłosa, miała brązowe oczy i uśmiechała się.

– Sądzę, że jesteś ładna – powiedział. – Dla mnie woda sodowa z dodatkiem angostury.

– To twoje przeznaczenie – powiedział Mavranos, szczerząc się spoza swoich nieporządnych wąsów. – Namiętność.

– Nie wygląda mi na to, żeby tak myślał – uznała kelnerka.

– Jezu – odezwał się Crane, nadal roztargniony z powodu własnej trzeźwości oraz gadania Ozziego o złej pogodzie. – Jesteś ode mnie o połowę młodsza. Mówiąc szczerze, dziesięć lat temu musiałabyś mnie odpędzać kijem.

Kobieta zrobiła wielkie oczy.

– Odpędzać?

– Kijem? – dodał Mavranos.

– Boże – powiedział Crane. – Chodzi mi o to…

Ale kelnerka odeszła.

Po tym, gdy Ozzie zamówił swoją whisky, zdawał się nie słyszeć niczego więcej.

– Kiery, które były dawniej Pucharami, zdają się być skoligacone z pikami, a to źle. Przyjmuje się, że kiery dotyczą rodziny i spraw domowych, małżeństwa oraz dzieci, ale teraz są na służbie… zniszczenia. Dama i król kier pokazywały się niezmiennie w tych samych rozdaniach, co i najgorsze piki – spojrzał na Crane’a. – Grałeś, kiedy dym się wznosił?

– Tak…

– Założę się, że miałeś w ręku waleta kier i jokera.

Mimo iż postanowił uwierzyć w to wszystko, konfrontacja z dowodami zaniepokoiła Scotta.

– Tak, miałem.

– Jak pamiętam, to były twoje karty nawet w dawnych czasach – jednooki walet i Głupiec.

Zjawiły się drinki i Ozzie zapłacił kelnerce. Odeszła szybko.

Crane patrzył za nią. Kłopotało go przyznanie, że faktycznie była ładna, lecz nie pociągała go bardziej niż wzór na dywanie. Wyobraził ją sobie nagą, ale już nie to, że się z nią kocha.

– Więc – powiedział Mavranos, pociągnąwszy spory łyk swego coorsa – co to wszystko dla nas znaczy?

Ozzie zmarszczył się.

– No cóż… walet kier jest na wygnaniu, a królestwo kierów zostało sprzedane Mieczom; jeśli walet zamierza wrócić, lepiej żeby to zrobił w przebraniu. A każda wodna karta, jaką widziałem, była obramowana przez kiery, co znaczy, że woda jest na usługach Króla i Królowej. Ponieważ zmierzamy do Las Vegas, znaczy to, że powinniśmy być ostrożni, jeśli chodzi o ujarzmioną wodę, co mi wygląda na jezioro Mead.

– Zagraża tobie śmierć w wodzie – powiedział Scott, uśmiechając się niewyraźnie do Mavranosa.

– A równowaga-ciągnął Ozzie – równowaga jest stanem nieuporządkowania, więc lekarstwo na twojego raka, Archimedes, wygląda nieco mniej nieprawdopodobnie. To jak z kulką, która skacze szaleńczo po kole rulety i może nawet nie wpaść do przegródki, ale wylecieć na podłogę. Teraz wszystko jest możliwe.

Stary człowiek odwrócił się do Scotta.

– Sytuacja, w której tkwisz, jest kompletnie zwariowana. Czy powiedziałem ci, że król i dama kier działają tak, jakby byli jedną osobą? Na tyle, na ile jestem w stanie wydedukować, to ta osoba, która cię ściga, i jest twoim rodzicem, to jednocześnie kobieta i mężczyzna.

– Ahoj – skomentował Mavranos. – Hermafrodyta.

– Mój prawdziwy, biologiczny ojciec… lub nawet matka… mogą nadal żyć – rzekł Crane z namysłem.

– To niemal pewne, że to twój biologiczny ojciec – stwierdził Ozzie z irytacją. – Zły Król. Musiał nie rozpoznać cię podczas tej przeklętej gry; nie starałby się zostać twoim ojcem dzięki kartom, gdyby wiedział, że jest nim już genetycznie.

Scottowi opadła szczęka.

– Jak… nie, jakim cudem Ricky Leroy mógłby być moim ojcem?

Przypomniał sobie starszego mężczyznę, który zabierał go wielokrotnie na wędkowanie na jeziorze Mead, kiedy Scott miał cztery czy pięć lat.

– To nowe ciało – wyjaśnił Mavranos.

– Owszem – zgodził się Ozzie. – On potrafi to zrobić, słuchasz? Możliwe też, że od czasów, kiedy widziałeś go ostatni raz, przeszedł operację zmiany płci.

– Albo – powiedział Crane – zasiedla męskie lub żeńskie ciała.

Ozzie zmarszczył czoło.

– Tak, oczywiście. Powinienem był o tym pomyśleć; mam nadzieję, że nie jestem na to wszystko zbyt stary.

Siorbnął nieco swojej szkockiej.

– Widziałem też razem mnóstwo dziewiątek i dziesiątek karo, a one znaczą „działaj”.

– Jestem gotów – rzekł Arky.

Ozzie spojrzał na papieros Mavranosa – dym wznosił się mniej więcej prosto – a potem podniósł swoją szklaneczkę i wpatrzył się w nią. Obrócił się na krześle, by zerknąć na kolorowy teraz obraz na ekranie telewizora.

– Chcecie, chłopaki, lunch?

– Mógłbym coś zjeść – przyznał Scott.

– Sądzę, źe właściwy czas wróżby już minął – rzekł Ozzie. – Wezmę swego drinka, wrócę do stołu i teraz, gdy wszyscy myślą, że jestem facetem z plakatu o chorobie Alzheimera, skopię. im dupy.

Podczas gdy Ozzie zszedł na poziom, na którym toczyły się gry, Crane i Mavranos okrążyli salę, by dostać się do małych delikatesów, znajdujących się w odległym kącie pomieszczenia wielkości hangaru, i wzięli kanapki z pieczoną wołowiną.

W pewnym momencie Scott wstał, i idąc po obwodzie sali, udał się do toalety. Gdy z niej wyszedł, / adzwonił jeden z wiszących przed nim automatów telefonicznych; Crane podniósł odruchowo słuchawkę.

– Halo?

Nie było odpowiedzi, ale nagle serce zaczęło mu bić szybciej i poczuł zawrót głowy.

– Susan…?

Usłyszał tylko szczęknięcie mechanizmu, a po chwili sygnał, ale odwiesiwszy w końcu słuchawkę, musiał przyznać, że pomimo niedawnego doświadczenia z kelnerką, jego reakcje seksualne są prawidłowe.

Kiedy Ozzie pojawił się w końcu ponownie, wszedłszy wolno po schodach z poziomu sali gier i wsparty na aluminiowej laseczce, okazało się, że odrobił wcześniejsze straty i wygrał dodatkowo czterysta dolarów.

– Gotowi do drogi? – spytał.

– Terenówka czeka – rzekł Mavranos, wstając i dopijając swoje piwo. – Dokąd?

– Do jakiegoś sklepu, jak Target lub K Mart, po zapasy – wyjaśnił Ozzie. – A potem – spojrzał wokoło niewidzącym wzrokiem – prosto do Las Vegas.

Powietrze stało się nagle suche i kiedy Scott wstał, wydało mu się, że ponad bezustannym grzechotem żetonów słyszy dzwoniący ponownie automat.

– Ruszajmy szybko – powiedział.


  1. <a l:href="#_ftnref2">[2]</a> Gran – 0,0648 grama.

  2. <a l:href="#_ftnref3">[3]</a> Nieprzetłumaczalna gra słów, stanowiąca aluzję do ang. Wyrażenia fullboat, czyli pokerowego fula.