125521.fb2
Jeśli więc wam powiedzą: „Oto jest na pustyni”, nie chodźcie tam!…
Ewangelia według św. Mateusza 24, 26
Co to za dźwięk wysoko w powietrzu Głuchy pomruk matczynych lamentów Kto są te hordy w ostrych kapturach gnające Po bezbrzeżnych równinach, po spękanej ziemi Aż hen tam za płaski horyzont Co to za miasto ponad pasmem gór Trzaska zrasta się pęka w powietrzu fioletowym Walące się wieże…
T.S. Eliot, Jałowa ziemia
Dla dobra jesteście i dla zła, i jak monety,
niektóre prawdziwe, niektóre lekkie, ale każdy z was
jest wytłoczony na podobieństwo Króla…
Lord Alfred Tennyson, Idylle królewskie
Mistigris – poker z dodanym jokerem.
Encydopaedia Britannica. wyd. 11, 1911
wiatr, zasypywane piaskiem i gęstniejące od soli, tkwi między nimi niczym cierpliwe oko jałowej ziemi.
Na południowy wschód od pasma Sierra Nevada, pustynia Mojave ciągnie się przez ponad sto mil niegościnnego odludzia, wypiętrzającego się w końcu w poszarpane szczyty o takich nazwach, jak Boisko Diabła i Góry Staruchy, które fałdują wschodni skraj Kalifornii. Od południa pustynia ograniczona jest przez pasmo gór San Bernardino, za którymi leżą doliny Coachella i Imperiał, podobne szerokim pikowanym kołdrom, których różnokolorowe prostokąty są polami marchwi, sałaty, kantalupa i daktylowców. Nawadniająca je woda z rzeki Kolorado – przegrodzonej teraz zaporami Hoovera, Davisa i Parkera-płynie na zachód kanałami, które tną Pustynię Sonora rozciągającymi się po horyzont liniami srebra.
Ale rzeka nadal potrafi być buntownicza – w 1905 roku wylała i przełamała zbudowane przez ludzi śluzy w pobliżu Yumy, wypłukując sobie samorzutnie nowy kanał, wiodący przez tereny farm i miasteczek do położonej nisko solnej równiny, znanej jako Salton Pan. Southern Pacific Railroad dopiero po dwóch latach zablokowała ten nowy wylew i zmusiła rzekę do powrotu do jej oryginalnego koryta, ale Salton Pan stała się, i jest nim nadal, Salton Sea – trzydziestopięciomilowym zbiornikiem wodnym, którego zasolenie wzrasta wraz z parowaniem wody w takim stopniu, że czerwone przypływy plamią często zdradzoną wodę jak krew i narciarze wodni zmuszeni są unikać ławic martwych, pływających po powierzchni ryb.
Rzeka została zaprzęgnięta do uczynienia z dolin Coachella i Imperiał kwitnących ogrodów, ale Salton Sea, owiewane przez
W Laughlin w Nevadzie, pięćdziesiąt mil na południe od Zapory Hoovera na rzece Kolorado, zaciekły wiatr, wiejący od strzępiastych Martwych Gór, wzbijał grzy wiaste fale na błyszczącej w słońcu wodzie.
Na przystani promowej stał mężczyzna w smokingu, który wyjmował pełne garście kolorowych żetonów z kasyna i ciskał je do wzburzonej wody. Turyści pytali, dlaczego to robi, a on odpowiadał, że pracuje dla jednego z kasyn i polecono mu pozbyć się w zwyczajowo przyjęty sposób zniszczonych żetonów. Jednak przyglądał się dokładnie wzorom, jakie krążki tworzyły, lecąc w powietrzu, i zdawało się, że szepcze do siebie. A kiedy rozrzucił ostatnią ich garść, stał przez pół godziny, patrząc na wodę, potem pokłonił się rzece, poszedł do samochodu i odjechał bardzo szybko na północ.
Pięćdziesiąt mil na południe od tego miejsca, obok Lakę Havasu City, rzeka wzbierała wysoko wokół potężnych filarów London Bridge – tej samej łukowej, granitowej budowli, która dwadzieścia lat wcześniej rozkraczała się nad Tamizą. Brzegi rzeki były zielone, ale tuż za nowiutkimi hotelami i restauracjami czaiła się pustynia, a na skutek wysokiej przejrzystości powietrza zdawało się, że wysuszone góry znajdują się bliżej, niż było to w rzeczywistości.
Przez krawężnik parkowego terenu w pobliżu mostu przejechał siwobrody mężczyzna w zakurzonej półciężarówce; trzymał nogę na akceleratorze, póki nie osiągnął prędkości około trzydziestu mil na godzinę – turyści krzyczeli i uciekali na boki – a potem szarpnął kierownicę ostro w prawo i stary pikap obrócił się na spryskanej trawie jak igła kompasu.
Kiedy rozkołysany pojazd zatrzymał się z piskiem, wskazywał maską północ. Mężczyzna uruchomił ponownie zblokowany silnik i odjechał w tamtym kierunku.
A daleko stamtąd, na porośniętych by lica obrzeżach pustyni, w domach z pustaków, w wozach kempingowych i w chałupach w Kelso, Joshua Tree i w Inyokern, pojedynczy ludzie wąchali suche powietrze, a potem, jeden po drugim, klepali się po kieszeniach w poszukiwaniu kluczyków samochodowych lub przetrząsali półki, chcąc znaleźć rozkład jazdy autobusów.
A w Baker, Dondi Snayheever opuścił na zawsze swoją budę, by wyruszyć na poszukiwanie matki.
Podróżujący znają Baker jako krótki pas stacji benzynowych, warsztatów naprawczych oraz barów z frytkami i hamburgerami, leżący przy I-5, w samym środku olbrzymiej pustyni, która ciągnie się pomiędzy Barstow a granicą Kalifornii i Nevady – i, faktycznie, nie ma tam niczego więcej. Zachodnia strona głównej ulicy Baker to tylko kilka krótkich pylistych polnych dróg i parę grup przyczep mieszkalnych za wysokimi, pokrytymi solą cedrowymi wiatrochronami; zachodnią zaś granicę miasta – poza szerokimi, pozbawionymi trawy zagrodami, opuszczonymi huśtawkami, starymi barbecue, kredensami, na wpół rozebranymi samochodami i pojedynczym talerzem telewizji satelitarnej, całym tym majdanem piekącym się we wściekłym słońcu, wiszącym na bezchmurnym niebie – wyznaczały ogrodzone tereny ECI, więzienia o minimalnym reżimie. Za najdalej wysuniętym ogrodzeniem więzienia nie ma już nic, prócz pustyni – płaskiej, piaszczystej równiny, przeciętej w połowie olbrzymimi, poszarpanymi skałami, które wyglądają jak fragmenty dawno temu zgruchotanej planety, na wpół zagrzebanej w piasku, który rozciąga się w kierunku astronomicznie odległych Gór Avawatz.
Miesiąc temu Dondi Snayheever odszedł z pracy w zakładzie tapicerskim w Barstow. Nie sypiał dobrze, a głosy w jego głowie przemawiały do niego nieustannie tonem, który był nalegający, ale zbyt cichy, by być zrozumiały; więc Dondi wrócił do miejsca, w którym dorastał – do wielkiego pudła ze sklejki za opuszczonym domem, w którym mieszkał jego ojciec. Było to dobrą milę, jadąc piaszczystą drogą za Baker, i za każdym razem, gdy Snay-heever tam wracał, znajdował na pokrytej wykładziną podłodze budy puste butelki po alkoholu i zużyte kondomy. Drzwi już się nie zamykały.
W budzie było gorąco, ciemno i ciasno z powodu stosów map, ale uwagę Snayheevera przyciągały ponadmiarowej wielkości karty do gry, które jego ojciec przybił do każdego dostępnego fragmentu ściany i sufitu.
Ojciec zbudował chatę w 1966 roku, kiedy Dondi miał rok, i Snayheever spędził w niej niemal wszystkie godziny swojego życia aż do 1981 roku, kiedy ojciec wyjechał do Las Vegas, prawdopodobnie tylko na weekend, i nigdy nie wrócił.
Starszy Snayheever zbudował dla syna i inne budy, by mógł w nich przebywać, kiedy od czasu do czasu podróżowali wspólnie – jedną w lasach na zachód od Reno, jedną w opuszczonym domu towarowym w Carson City i jedną na pustyni za Las Vegas. Ta ostatnia miała nawet okno z witrażem – niewytłumaczalną piętą, Madonną opłakującą zwłoki Chrystusa.
Dondi nie znał swojej matki, chociaż – gdy czasami patrzył na niektóre ze swoich rysunków – to wyobrażał sobie, że ją widzi.
Gdy Snayheever miał około dwunastu lat, ojciec wytłumaczył mu, że buda ze sklejki, w której mieszka, to pudło Skinnera. Było to „środowisko”, stworzone w celu uzyskania „ostatecznej odpowiedzi”.
Pomysł bazował na tym, jak jego ojciec rozumiał teorię psychologa nazwiskiem Skinner, któremu udało się najwyraźniej nauczyć gołębie grać w miniaturowe kręgle. Teoria głosiła, że należy określić pożądane cechy dorosłego osobnika, a potem wdrożyć odpowiednią procedurę postępowania – model edukacji – która mogłaby pomóc ukształtować dziecko, by osiągnęło ostateczną odpowiedź, pożądany stan.
Ojciec Dondiego chciał stworzyć ostatecznego pokerzystę. Usiłowania zawiodły. Efekt okazał się zupełnie inny.
W dawniejszych czasach buda wypełniona była książkami o pokerze, setkami talii kart pokerowych, a także stał w niej telewizor, który nie pokazywał nic innego, prócz prawdziwych rozgrywek pokerowych. Ojciec wychodził z domu, wczołgiwał się do budy i rozgrywał z nim setkę rozdań dziennie; krytykował („gasił”) nieodpowiednie pociągnięcia syna, a te, które mogły prowadzić do uzyskania ostatecznej odpowiedzi, nagradzał torebkami cukierków M &M.
Teraz jedynymi rzeczami, które pozostały w budzie z tamtych dni, były wielkie karty na ścianach… ale Dondi Snayheever patrzył na nie nieustępliwie, wiedząc, że to bardziej dzięki nim niż dzięki mapom będzie w stanie odnaleźć matkę.
Poza tym, wiedział już na podstawie swoich rysunków, jak ona wygląda.
Była piękna jak Dama Kier.
– Ogłaszam wczesne śniadanie w Baker – powiedział Crane. – A także tankowanie do pełna. Poza Baker nie ma nic, oprócz prostych linii dróg, które wiodą przez księżycowe krajobrazy aż do granicy z Nevadą.
– Zgoda – stwierdził Ozzie.
– Dobra – rzekł Mavranos. – Kopsnij mi kolejne piwo, możesz, Pogo?
Crane wyłowił coorsa z zimnej wody i lodu w skrzyni, otworzył puszkę i wręczył ją kierowcy. Wyglądało na to, że Mavranos wysuszył jej połowę jednym haustem, a potem wcisnął opakowanie między uda. Szyby były opuszczone i gorący wiatr dudnił Scottowi w uszach, a jego siwe włosy zbił w plątaninę sterczących i poskręcanych kosmyków.
Przez cztery godziny jechali I-15 na północny wschód. Od chwili, gdy minęli Victorville, przydrożne krzaki i postojowe zatoczki autostrady aż połyskiwały od szkła potrzaskanych butelek, co kontrastowało z leżącymi między nimi długimi czarnymi wstęgami porozrywanych opon ciężarówek. Pustynne miraże i odłamki szkła dawały Scottowi fałszywe poczucie bycia otoczonym przez wodę; tworzyły iluzję, wzmocnioną widokiem łodzi, ciągniętych przez inne samochody, a także przez uwagę, którą rzucił Ozzie, że cały ten teren był niegdyś dnem morza, w związku z czym w przełomach popękanych skał można znaleźć pradawne muszle morskie.
Crane wspominał od czasu do czasu swoją pierwszą jazdę przez pustynię, czterdzieści dwa lata temu, kiedy kulił się przez pięć godzin w luce odpływowej łodzi, pod obojętną echosondą, chowając się instynktownie przed gwiazdami, które wisiały na wysokim czarnym niebie.
Teraz, na przekór widokowi siatkowego ogrodzenia, ciągnącego się po obu stronach autostrady, piasku i poskręcanych kaktusów, pokonywanie pustyni wydawało się – bardziej nawet niż wtedy – podróżą przez wodę.
I wszędzie widział elementy geometrii, proste linie: miraże na płaskiej pustyni i długie, niemal horyzontalne wzniesienia, które prowadziły w dal od niskich wzgórz i zdawały się rozciągać na pół świata, i linię samej autostrady… Czasami cały, opisujący świat horyzont był nachylony, a on sam pochylał się wraz z nim.
Samochód Mavranosa stanowił kontrast wobec nieskończonej regularności i ogromu pustyni.
Pudełkowaty niebieski pojazd, zakurzony i zwyczajny jeszcze rano, teraz wyglądał jak półciężarówka, która odłączyła się od karawany niewielkiego cyrku. Ozzie kupił kilka tuzinów gwizdków, uruchamianych przez pęd opływającego auto powietrza, i przykleił te czarne, plastikowe przedmiociki na masce oraz dachu terenówki – niektóre z nich wycelowane diagonalnie zamiast wprost przed siebie, a niektóre ustawione rzędem, jak „pryzmaty Newtona”, tak że powietrze wylatujące z jednej gwiz-dawki wpadało do drugiej; zmusił też Scotta i Mavranosa, by skaleczyli się w palce i zrobili krwawe ślady na każdym z mnóstwa proporców i chorągiewek, które stary porozwieszał później na antenie, zderzakach i skrzyni ładunkowej, a na całym bocznym obwodzie opon oraz na błotnikach przykleił karty do gry.
Gdy Ozzie zajmował się błotnikami, Crane słyszał, że stary mruczy coś o wskazówkach zegara, ale Scott, zakłopotany z powodu ekscentrycznych środków ostrożności, podejmowanych przez jego przybranego ojca i akceptowanych z martwą twarzą przez Mavranosa, bał się odezwać, by nie sprowokować w ten sposób przypuszczalnej eskalacji działań, mających na celu wyekwipowanie suburbana.
W końcu ruszyli, wjechali na Pomona Freeway poza Los Angeles, i dopiero teraz, po trzech godzinach nieprzerwanej jazdy, niecierpliwość i niepokój Scotta zmalały do tego stopnia, że pozwoliły mu myśleć o zatrzymaniu się.
Okazało się, że Bun Boy, legendarna restauracja w Baker, jest spalona, więc po zjechaniu z autostrady zatrzymali się przy knajpce zwanej Mad Greek.
Był to niewielki biało-niebieski lokal ze stolikami na zewnątrz i niskim białym ogrodzeniem z palików. Ozzie usiadł przy stoliku w cieniu, podczas gdy Crane i Mavranos weszli do środka, by złożyć zamówienie.
Menu było w przeważającym stopniu greckie, takie jak talerz souvaki, Kefte-K-Bobs i kanapki Onassisa, ale zamówili po prostu hamburgery. Mavranos wziął dla siebie i Ozziego piwo, a Crane zadowolił się kubkiem zimnego napoju o nazwie tamarindo.
Jedząc, nie rozmawiali wiele. Mavranos upierał się, ignorując szydercze parskanie Ozziego, że kiedy spada wiosenny deszcz, to zahibernowane morskie małpy wypełzają z den wyschniętych jezior, a Crane popijał swoje tamarindo, gapił się na dwa plastikowe kubki z piwem i rozmyślał o automacie telefonicznym, którego słuchawkę podniósł w Commerce Casino.
Mieli właśnie wstać i wyjść – Ozzie zdjął z rogu stolika swoją laseczkę, a Crane rzucił na blat dosyć pieniędzy, by pokryły wysokość rachunku i napiwku – gdy pomiędzy nich wdarła się chuda ręka i chwyciła ceramiczną miskę pełną zapakowanych w papierki kostek cukru.
Młody człowiek, który stał przy stoliku, trzymał salaterkę z cukrem w jednej dłoni, a drugą ukrywał pod brązową sztruksową kurtką – zbyt małą na niego i tak wygniecioną, jakby w niej spał. Oczy błyszczały mu gorączkowo, a nagły wybuch chichotu sprawił, że ukazały się jego wielkie zęby.
Crane i Mavranos po prostu gapili się przez chwilę na niego.
– No dobra, mam broń! – odezwał się intruz, odrzucając z czoła ruchem głowy zlepione w strąki włosy.
Śmierdział, zauważył Crane, odświeżaczem powietrza i potem.
Mavranos uśmiechnął się i rozłożył ręce, jakby mówił: „Nie chcemy żadnych kłopotów”, ale Scott zauważył, że Arky zaparł stopy pod stolikiem.
– Jeżeli matką człowieka jest Księżyc – powiedział młody człowiek poważnie – może znaleźć ją tam, gdzie ona… gdzie ona…
Ozzie potrząsnął gwałtownie głową w kierunku Mavranosa, który opuścił ręce.
– Gdzie zostawiła swoją… swoją twarz! Lub twarz kruka, oko kruka!
Młody człowiek odstawił miskę na stolik i otarł rękawem twarz.
– Dama kier – ciągnął ciszej – a walet idzie ją znaleźć.
Przyciągnął od sąsiedniego stolika wolne krzesło i usiadł na nim. Trzymając nadal prawą rękę pod kurtką, lewą wyjął z kieszeni pudełko niebieskich kart firmy Bicycle i rzucił je na stolik.
– Zagramy?
Kelnerka spoglądała przez okno z wnętrza restauracji na ich odrażającego gościa, ale Ozzie pomachał do niej, czym wydała się usatysfakcjonowana.
Ozzie zwrócił się ponownie w kierunku przybyłego i zmarszczył twarz, starając się najwyraźniej zrozumieć, w jaki sposób ten szaleniec może pasować do struktury, z którą mają do czynienia, i jak mogłoby to zaszkodzić ich sprawom, gdyby zagrali z nim w karty.
– Jakie… stawki? – spytał.
– M &M – odparł młodzieniec – przeciwko waszemu cukrowi.
Wskazał na miskę, którą wcześniej chwycił, a potem wyjął z kieszeni dwa firmowe opakowania cukierków M &M.
– Cukierki. A także cukier. Szkodzą na zęby, jeśli na to pozwolić.
Zamierzył się bez powodzenia na jedną z krążących wokoło much.
– Muchy to lubią-dodał.-W Hiszpanii muchy nazywają się „mosca” – odchrząknął i potrząsnął głową.
– Och – powiedział Ozzie – czy ty wiesz, gdzie Księżyc… „zostawił swoją twarz”?
– Nazywam się Dondi Snayheever. Tak, mam pewne… pewne mapy, w samochodzie. Bardzo trudno określić, jak byście powiedzieli, te mapy w samochodzie.
Ozzie skinął głową.
– Zagrajmy o parę map. Postawimy pieniądze.
– Listy, medaliony i plany lekcji – nie możecie z nimi zrobić nic innego, jak tylko je zatrzymać, ponieważ… one… one są kagankami wiodącymi przez wieki do ojca i matki – spojrzał na Ozziego. – Nie może pan ujrzeć żadnej z moich map, sir.
– Co to za gra? – spytał Crane ostrożnie. – Ta, w którą mamy grać?
Snayheever mrugnął do niego ze szczerym zdumieniem.
– GoFish.
– Oczywiście – rzekł Ozzie.
Stary człowiek napotkał wzrok Scotta i poruszył brwiami, dając znak: tam, dalej.
Chcesz, żebym znalazł jego samochód i ukradł kilka map, zrozumiał Crane. Dobra. Ale jeżeli muszę to zrobić, zamierzam, na Boga, przyznać sobie nagrodę. To moja decyzja.
– Sądzę, że silnik ostygł na tyle, że mogę odkręcić korek chłodnicy – powiedział Scott, wstając. – Sprawdzę.
Spojrzał na Mavranosa.
– Kluczyki?
– Kluczyki? – powtórzył Snayheever. – Macie chłodnicę w środku auta?
Mavranos wyjął kółko z kluczykami i rzucił je Scottowi.
– Zamykana maska-rzekł Arky swobodnie. – Tam, skąd jedziemy, kradną akumulatory, zanim się zdążysz wysmarkać.
– Skąd jesteście? – zainteresował się Snayheever.
– Z Oz – odparł Ozzie z rozdrażnieniem; jego głos brzmiał staro i piskliwie.
– Mamy ciągnąć karty o to, kto rozdaje?
Crane wstał i wyszedł na asfaltową nawierzchnię; a gdy okrążał krzaki, idąc w stronę miejsca, w którym stały zaparkowane samochody, usłyszał odpowiedź Dondiego:
– Nie, ja będę rozdawał.
To prawdopodobnie szuler, pomyślał Scott, mając na twarzy zmęczony uśmiech; skończy się na tym, że zostaniemy bez jednej kostki cukru.
Crane zastanawiał się, w jaki sposób ma rozpoznać samochód Snayheevera… póki nie wyszedł zza suburbana Mavranosa i nie ujrzał dziwacznego małego pojazdu, zaparkowanego po drugiej stronie terenówki.
Wyglądał jak angielska wersja volkswagena z lat pięćdziesiątych – miał takie same obłe błotniki i łukowaty dach – ale karoseria wybrzuszała się, tworząc po bokach wąski pas. Niepodobieństwem było domyślić się oryginalnego koloru samochodu; zdawało się, że dekady temu został zamoczony w oleju i od tej pory nieubłaganie eksploatowany na odległych, pustynnych drogach,
Crane ruszył naprzód, czując się tak, jakby przepychał się przez gorące powietrze i zostawiał je za sobą w formie wzburzonych turbulencji – niczym ciągnący się za statkiem kilwater.
Na przedzie maski autka odczytał zardzewiały emblemat: morris.
Zajrzał do wnętrza przez zakurzone okienko po stronie pasażera. Samochód był kompletnym śmietnikiem: tapicerka ścian podarta, tylne siedzenie wypełniały stosy gazet, a schowek na rękawiczki nie miał zamknięcia.
Sterczała z niego spora liczba map o wystrzępionych brzegach. Drzwi po stronie pasażera nie były zamknięte; Crane otworzył je i wyciągnął ze środka stosu kilka map, a potem zamknął drzwiczki i podszedł do suburbana, gmerając w kieszeniach w poszukiwaniu kluczyków Mavranosa.
Wsiadł do półciężarówki i zagapił się na skrzynkę z lodem.
– Płyń rybko – szepnął, a potem sięgnął powoli w dół i wyciągnął z zimnej wody puszkę coorsa.
Jedno nie powinno zaszkodzić. Pustynne powietrze wysuszy mnie migiem, jak zdechłego szczura.
Oderwał zamknięcie. Piwo spieniło się, jednak nie wypłynęło poza obrąbek puszki.
Obejrzał się, ale w półciężarówce za jego plecami nikogo nie było.
Zmęczony i czujny wysuszył puszkę jedną, długą, bulgoczącą serią łyków, które wywołały szczypanie w gardle i łzawienie oczu, ale Scott poczuł, jak rozluźniają się jego napięte mięśnie.
Powietrze wewnątrz suburbana było bardziej nagrzane niż to na zewnątrz i śmierdziało rozlanym piwem oraz starymi ubraniami. Crane rzucił puszkę do tyłu, schował mapy Snayheevera pod starym plastikowym sztormiakiem, a potem wysiadł, zatrzasnął drzwiczki i ruszył ciężkim krokiem dookoła krzaków w stronę stolika.
Ozzie i Mavranos patrzyli na podchodzącego Scotta. Młody Snayheever spoglądał w karty, poruszając bezgłośnie ustami.
– Powinniśmy jechać? – spytał Ozzie.
Co oznacza, pomyślał Crane, czy nasz głupek będzie w stanie się kapnąć, że go okradłem; w którym to wypadku powinniśmy odjechać, zanim ten świr dotrze do swojego samochodu.
– Nie – odparł Crane, zajmując ponownie swoje miejsce i pociągając tamarindo z rozpuszczonym w nim lodem. – Nie wygląda na to, żeby coś się zmieniło. Hmm… mogłoby jeszcze trochę przestygnąć.
– W porządku. Muszę iść do toalety. Masz, weź moje karty, Scott.
Ozzie podniósł się z wysiłkiem ze swojego stołka, a potem, opierając się ciężko na laseczce, pokuśtykał do pobliskich drzwi toalety. Crane podniósł karty starego.
– Moja kolej? Do pana Snayheevera? Dobra, hmm… masz jakieś dziewiątki?
Snayheever uśmiechnął się i podskoczył na swoim miejscu.
– Ciągnij!
Mavranos wskazał stos kart i Crane podniósł wierzchnią. Walet kier.
– A co z… – zaczął.
– Wchodzę! – powiedział podekscytowany Snayheever; brudne włosy zasłaniały mu oczy.
– Hmm, jadam… jaki jest limit?
– Dwa.
Crane uśmiechnął się krzywo i dołożył dwie kostki do puli, która składała się z cukierków M &M i cukru.
– Masz jakieś walety?
Autostradą obok przejechała wielka półciężarówka, warcząc silnikiem i wprawiając w drżenie szyby w oknach za plecami Scotta.
– Ciągnij! – powiedział Snayheever.
Scott wziął kolejną kartę – był to as pik – a sekundę później zauważył, że jakimś cudem Ozzie stoi tuż za nim.
– Jedziemy – powiedział stary zdecydowanie. – Gra nie zostanie skończona. Rzuć karty.
Crane wzruszył ramionami i usłuchał. Kiedy karty uderzyły o blat stolika, as pik niemal zakrył dwie inne – asa i damę kier.
– Odjeżdżamy – rzekł Ozzie drżącym głosem. – Natychmiast.
– Dobra! – rzekł Snayheever, podczas gdy jego długie, trzęsące się palce zbierały karty. – Jedźcie! Nie potrzebuję was!
Kiedy odchodzili od stolika, Mavranos wziął Ozziego za łokieć, ponieważ stary człowiek drżał i oddychał szybko. Crane wyszedł z ogródka tyłem, obserwując Snayheevera i zastanawiając się, czy młody człowiek rzeczywiście ma broń – ale Dondi, najwyraźniej zapomniawszy już o ich trójce, układał w zamyśleniu karty dookoła M &M i kostek cukru. Tuż przed tym, gdy owiewany gorącym wiatrem Scott obszedł krzaki, ujrzał, że młody człowiek podniósł do ust cudze burito i z wysiłkiem odgryzł jego kęs.
Wiatr wiał od czerwieniejącego zachodu, miotając welonami kurzu i siekącego piasku i powodując, że parking oraz całe Baker wyglądało jak zabudowania prowizorycznej placówki wojskowej, która miała wkrótce zostać opuszczona. Crane obserwował kuśtykającego przed nim Ozziego-kruchego, starego człowieka w trzepoczącym na wietrze garniturze – i pomyślał, że Ozzie należy do takiego miejsca – mała, wyczerpana postać w rozległym, wyczerpanym krajobrazie.
A gdyby odjechali bez starego, Scott mógłby pić tyle piwa, ile by zapragnął. To, które pochłonął kilka minut temu, zalegało mu w brzuchu przyjemnym chłodem.
Kiedy pomagał Mavranosowi podsadzić drżącego starego człowieka na tylne siedzenie samochodu, zmusił się do przypomnienia sobie, jaki był Ozzie w czasach, gdy byli ojcem i synem – i do przypomnienia sobie Diany oraz tego, w jaki sposób Ozzie ją znalazł i uczynił ją swoją córką, a siostrą Scotta.
Kiedy stary usiadł, Arky zatrzasnął drzwiczki.
– Kluczyki?
Crane wydobył je z kieszeni i upuścił na otwartą dłoń Mavranosa.
– Myślisz, że nic mu nie będzie?
Scott wzruszył ramionami.
– Chce jechać.
Mavranos skinął głową, zezując w punkt, w którym autostrada znikała za wschodnim horyzontem. Potem spojrzał na swój cień na asfalcie, rozciągający się jardami w tamtym kierunku. Kiedy się odezwał, mówił tak cicho, że Crane ledwo go słyszał ponad szumem wiatru:
– „Ja pokażę ci coś, co różni się tak samo / Od twego cienia, który rankiem podąża za tobą /1 od cienia, który wieczorem wstaje na twoje spotkanie. / Pokażę ci strach w garstce popiołu”.
Scott wiedział, że Arky znowu cytował Eliota.
Kiedy Mavranos uruchamiał silnik i wrzucał bieg, Crane wspiął się na siedzenie pasażera i zatrzasnął za sobą drzwiczki. Obejrzał się na Ozziego. Głowa starego spoczywała na szczycie oparcia. Oczy miał zamknięte i oddychał przez usta.
– Kanibalburger – powiedział Al Funo, uśmiechając się do kobiety. – Bardzo krwisty, z surową cebulą.
Ugryzł kawałek i skinął z aprobatą głową.
– Nie jestem w stanie jeść surowego mięsa – powiedziała. – Moje steki muszą być dobrze wysmażone.
Funo przełknął i otarł usta.
– To prawdopodobnie dlatego, że wychowałaś się w latach Kryzysu – rzekł. – W tamtych czasach nie uznawano jedzenia surowego mięsa. Dzisiaj mówią, że można jeść na surowo nawet wieprzowinę.
– Nie dorastałam w czasie Kryzysu – odparła. – Jak ci się zdaje, ile mam lat?
– Lubię kobiety starsze od siebie. – Funo zmarszczył czoło i skinął głową. – Tak samo jak Ben Franklin. Mówię, żebyś zostawiła tutaj auto i pojechała ze mną do Vegas moim porsche. Co by na to powiedział twój mąż?
Uśmiechnęła się z przymusem. Najwyraźniej wybaczyła mu jego uwagę na temat czasu Kryzysu.
– Mój Boże, miałabym zajechać porschem do motelu z młodym… atrakcyjnym mężczyzną? To byłaby trzecia wojna światowa.
Jadła dużą sałatkę. Przypuszczalnie walczyła z nadwagą. Funo widział, że jego rozmówczyni jest nieco przy kości, ale uznał, że wygląda całkiem nieźle. Uśmiechnął się i mrugnął do niej. Zaczerwieniła się.
Siedzieli przy stoliku w restauracji Harvey House w Bar-stow. Funo zatrzymał się tutaj, żeby coś zjeść, i zauważył tę kobietę w średnim wieku, siedzącą samotnie przy jednym ze stolików pod wielkimi oknami, które wychodziły na spowitą wczesnopopołudniowym światłem pustynię. Przeniósł swój talerz do jej stołu i zapytał, czy może się dosiąść. Nie lubił jeść samotnie – lubił dobre rozmowy z dobrymi ludźmi nad dobrym jedzeniem.
– A co zamierzasz robić w Vegas? – zapytała.
– Rozejrzeć się za swoim przyjacielem – odparł. – Wydaje mi się, że może być ranny.
– Bliski przyjaciel?
Funo uśmiechał się ciągle.
– Wystarczy powiedzieć, że ostatnio podarowałem mu zapalniczkę Dunhilla. Złotą.
– Och – odezwała się mgliście.
Odgryzł kolejny kęs swego kanibalburgera i żuł go z namysłem. On żyje, ale ty wylatujesz z tego, powiedział mu człowiek Obstadta, kiedy Funo zatelefonował do niego tego dnia. Tym zajmą się chłopcy w Vegas.
Vegas, co?, pomyślał Funo. I był ten szary jaguar z tablicami rejestracyjnymi z Nevady.
No cóż, Funo nie zamierzał zostawiać swoich przyjaciół na pastwę jakichś cholernych obcych. Załatwił ostatni kontrakt – jeden z tych, które nazywał autoprzydziałami – wsiadł od razu do swojego porsche’a i skierował się do Vegas.
Ten ostatni kontrakt to była pewna starsza kobieta, taka jak ta tutaj. Poszedł za nią do sklepu 7-Eleven i wdał się z nią w rozmowę na temat powieści Danielle Steel. Funo potrafił konwersować wiarygodnie o wszystkim; nawet o rzeczach, o których nie miał zielonego pojęcia. To był dar. Z dala od wzroku kasjerki poczęstował swą rozmówczynię pozbawiającym przytomności wstrząsem z plastikowego, czarnego, elektrycznego shokera, a potem, po ułożeniu jej bezwładnego ciała w pozycji siedzącej na stosie gazet obok automatów z grami wideo, wyjął z kieszeni marynarki szpikulec do lodu i dźgnął ją nim w serce. Wyszedł, nie śpiesząc się.
Samodzielny przydział.
Funo naprawdę lubił starsze kobiety. Nie wstydził się przyznać, że jego matka jest najfajniejszą osobą, jaką kiedykolwiek znał, i był przekonany, że lata życia, lata doświadczeń były tym, co czyniło kobiety pociągającymi. Młodsze, odkrył, są z reguły płytkie. Al Funo nie miał czasu dla płytkich ludzi.
– Lepiej już pójdę – powiedziała jego nowa znajoma, podnosząc się z miejsca. – Jeszcze całe godziny drogi do Vegas i Stu będzie się niepokoił, że się spóźniam.
– Wyjdę z tobą – rzekł Funo szybko i odsunął swoje krzesło.
– Nie, naprawdę dziękuję – odparła, podnosząc torebkę.
– Mogę ci sprawdzić olej i wodę – upierał się. – Nie chciałabyś, żeby tam, na pustyni…
– Naprawdę, wszystko jest w porządku.
Była… zaniepokojona? Podejrzliwa w stosunku do niego?
– Odprowadzę cię – powtórzył, możliwe, że nieco szorstko.
Szła z opuszczoną głową. Kiedy regulował przy kasie jej rachunek, kasjerka spojrzała na niego bez uśmiechu. Co ta stara suka powiedziała?
Dobra, połóż lagę na ten samodzielny kontrakt. Niepotrzebna ci żadna awantura. Autoprzydział-taki, który sam sobie wyznaczasz, nie mając na widoku żadnej innej korzyści ponad tę, żeby stać się kimś ważnym dla obcych ludzi – powinien zostać wykonany nawet ostrożniej niż kontrakt na zlecenie, ponieważ nie można liczyć na żadną ochronę. I, oczywiście, nikt ci za to nie zapłaci.
Oderwał wzrok od kasjerki i spojrzał w dal, zmuszając się do głębokiego, spokojnego oddychania.
Patrzył na obraz na wysokiej ścianie w kuchni. Był na nim kryty płótnem wóz, wyjeżdżający z zachodniego miasteczka, ale jakiś perspektywiczny trik sprawiał, że wóz był tej samej wielkości co góry – albo to miasto stanowiło miniaturową zabawkę. Skala była niemożliwa do ocenienia.
Nie zaniepokoiło go to. Skale czy wielkości przedmiotów nie miały znaczenia-ludzie byli ludźmi. Była ta kobieta w 7-Eleven wcześniej tego dnia, a wkrótce będzie Scott Crane.
Al Funo chciał po prostu być ważny dla ludzi.
Autostrada stanowiła prostą linię w zmierzchu – wiotkie ogniwo, łączące ciemny horyzont daleko przed nimi z czerwonym horyzontem daleko z tyłu. Stary suburban toczył się po niej miarowo, skrzypiąc i kołysząc się, ale promieniujące zielenią wskaźniki uspokajały, że silnik ma niską temperaturę, a bak jest pełen paliwa. Jak daleko wzrok sięgał, blady piasek pustyni po obu stronach autostrady wyćwiekowany był szeroko rozmieszczonymi niskimi znacznikami, które wyglądały jak głowice spry-skiwaczy – ale nimi nie były.
Gdy Arky wciągnął dym, rozżarzył się ogienek camela i pół cala popiołu spadło na jego szare dżinsy. Mavranos wypuścił z płuc dym, który zakręcił się przed pękniętą przednią szybą.
– Jakie jest to Vegas? – spytał cicho.
Crane zaciągnął się mocno swoim papierosem. Ta część pustyni była dużo bardziej ponura i niegościnna niż obszar przed Baker – na poboczach nie leżało nawet potrzaskane szkło, więc wszelkie drobne zapachy, dźwięki i błyski wewnątrz ciężarówki stawały się cenne.
– Nie byłem tam od dwudziestu lat.
– A co pamiętasz?
– Jest… czyste – powiedział Scott. – To samopobłażanie sobie bez… bez marmurów.
– Brzmi jak żylasty stek, a nie marmury.
Crane pochylił się do przodu, by strząsnąć papierosa, ale popiół spadł na podłogę. Oparł się ponownie.
– Tak… Czytałeś o tym sercu kurczaka, które naukowcy wyjęli z niego… z kurczaka, i utrzymali przy życiu? Serce żyło przez pięćdziesiąt lat i urosło do wielkości kanapy. Las Vegas to samopobłażanie, od którego odcięto wszystkie inne sfery życia, w związku z czym rozrosło się do potwornych rozmiarów. Nie urosło po prostu jak miasto, wiesz, budynki, przedmieścia, i wszystko, ale… spęczniało, wypełniając psychicznie całą przestrzeń. A to, co powstało, rezultat – prawdopodobnie jak serce kurczaka – to… to uprzejmość z domieszką posmaku spalenizny.
– Jak cię traktowali? Ludzie z kasyna.
– Och, wszyscy są prawdziwie weseli, prawdziwie pomocni. Gliniarze widzą, że idziesz chodnikiem z drinkiem w garści i tylko się uśmiechają i kiwają ci głową. Wszyscy są tacy w okolicy kasyn, to znaczy, powiedzmy, w centrum wokół Fremont Street i dalej na Strip. Nie muszą mówić „pierdol się”, ponieważ wypierdolili cię już na więcej sposobów, niż sam znasz, i w większą liczbę dziur, niż ci się zdawało, że je masz.
Mavranos podniósł spomiędzy ud puszkę piwa, na której zebrał się popiół, i pociągnął z niej łyk.
– Wygląda na niezłą zabawę.
Crane obserwował przez chwilę gnającą im na spotkanie monotonną nawierzchnię, dudniącą już za moment pod kołami.
– I, po prawdzie, tak jest.
Ozzie zachrapał na tylnym siedzeniu, ale kaszlnął, poruszył się i zaczął ponownie normalnie oddychać.
– Przeszkadza ci – spytał cicho Mawanos – że piję piwo?
– Nie. W gardle stoi mi to cholerne tamarindo… nie mógłbym nic wypić.
– Jak sobie dasz radę z tym, żeby nie pić?
Crane pomyślał o piwie, które wydudlał w Baker.
– Nie sądzę, żeby była z tym jakaś trudność. To tylko przyzwyczajenie, jakiego nabrałem; tak jak picie porannej kawy lub robienie przedziałka po lewej stronie głowy. Prawdopodobnie zastąpię je… nie wiem, ovaltine, żuciem gumy balonowej lub rozwiązywaniem krzyżówek.
Ziewnął. Jego papieros wypalił się do filtru, więc wetknął go do popielniczki i wyjął z paczki kolejnego.
– Nie uważasz się za alkoholika.
– Nie wiem. Jaka jest definicja alkoholika?
Mavranos wzruszył ramionami, patrząc na autostradę przed sobą.
– Nie może przestać.
– Dobra, spójrz na mnie. Przestałem… kilka godzin temu i czuję się dobrze.
– Skończyłeś – powiedział Arky, skinąwszy głową.
Obok nich przemknął, grzmiąc silnikiem, wielki harley davidson, zdobny w elementy pełnego wyposażenia; jego szeroki, usiany światłami tył wyglądał jak stewa rufowa oddalającego się ścigacza wodnego. Po chwili był już tylko kropką czerwonego światła w ciemności przed nimi, a dźwięk jego silnika odległym warkotem.
Crane nie spał od około czterdziestu godzin i był bardzo zmęczony – miał ochotę zwinąć się, oprzeć o drzwi i zdrzemnąć na przeciąg kilkudziesięciu mil – a ciężarówka Mavranosa wydawała bezustanny hałas, na który składał się grzechot, szczękanie i skrzypienie, w związku z czym Scott był pewny, że głos, który, jak mu się zdawało, słyszał z tyłu, był złudzeniem.
…To wszystko, w każdym razie, i jeśli oni zechcą to pożyczyć, spytaj ich, co się stało z narzędziem do wyrywania chwastów i z naszymi widłami; i pamiętaj, co Steve powiedział o roślinie, którą ma przed drzwiami od frontu, a oni ją zdeptali…
– Co my tutaj robimy? – zapytał sennie.
– Jedziemy na spotkanie z Czarnoksiężnikiem – odparł Mavranos. Po chwili dodał piskliwym głosem: – Myślisz, że Czarnoksiężnik może wyleczyć mnie z raka?
– Nie widzę powodu, żeby nie mógł – rzekł Crane głosem, w którym brzmiało zmęczenie. – Jedziemy spotkać się z nim, żeby ocalić moją przybraną siostrę przed tym, by nie strzelono jej w twarz, jak to spotkało jej matkę; a może nawet, żeby spróbować powstrzymać mego rodzonego ojca przed okradzeniem mnie z ciała.
– Hej, Pogo – powiedział nagle Mavranos, zdejmując prawą dłoń z kierownicy – ślubujmy sobie wierność jak Trzej Muszkieterowie – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, wiesz? Od narodzin do śmierci?
Crane potrząsnął jego ręką. Przypomniał sobie film WestSide Story, więc dodał:
– Od macicy do zimnicy.
– Tym, co mnie ocali, jest statystyka – stwierdził Arky. Położył dłoń z powrotem na kierownicy i uśmiechał się. – Mówię, że staram się znaleźć jej zamek, więc personifikuję ją, co nie? Szukam przyłbicy prawdopodobieństwa.
– To bardzo zabawne – rzekł Crane. Ziewnął tak rozdzierająco, że po policzkach popłynęły mu łzy. – Zbliżam się do pięćdziesiątki. Jak to się stało, że ja nie… którajest?… Sądzę, że jest zbyt ciemno, żeby zagrać z dzieciakiem w kosza. Powinienem był włożyć hamburgery do hibachi i… Chryste, gdybym miał dziecko, mogłoby mieć teraz dwadzieścia czy trzydzieści lat. Byłoby w domu, bawiąc się ze swoim dzieckiem. No cóż, powinienem…
Gotować spaghetti dla siebie i Susan, pomyślał; ona siedziałaby w pokoju gościnnym, słuchając nagrań Queen, Styxu lub Cheap Trick, a ja dusiłbym cebulkę, czosnek i czerwoną paprykę, pociągając od czasu do czasu łyk zimnego budweisera, stojącego na parapecie otwartego okna. Nie byłoby żadnego kubka z kawą w kuchence…
Poranna kawa, powiedział nikły głos, który zdawał się dobiegać z tyłu ciężarówki, lub zaczesywanie włosów na lewo. Ovalti-ne, guma balonowa i krzyżówki. Dlaczego zawsze poniżasz mnie w oczach swoich przyjaciół?
Crane odwrócił się, nagle zupełnie obudzony, i spojrzał na Ozziego, śpiącego na stosie śmieci w mroku tyłu ciężarówki. Czoło Scotta pokryło się kroplami zimnego potu.
– Co tam? – spytał Mavranos. – Usłyszałeś coś?
Crane zmusił się do tego, żeby nie oddychać zbyt szybko.
– Nie – odparł spokojnie. – Nic.
Nic, powtórzył głos, jestem dosyć dobra na szybki numerek w ciężarówce, gdy twoi kumple siedzą w domu; ale kiedy są obok, to jestem niczym.
Ozzie podniósł głowę. Rozejrzał się szybko i, marszcząc czoło, wytarł ślinę z brody.
– Kim jesteś i dokąd mnie wieziesz? – spytał natarczywie.
– Oz, to ja, Scott, nie pamiętasz mnie? – przerażenie spowodowało, że Crane mówił zbyt głośno; potem ciągnął cichszym tonem. – Jedziemy do Las Vegas, żeby odszukać Dianę. Ona… jak to było?… lata w trawie.
Ciało starego człowieka zwiotczało, a cała jego władczość przepadła.
– Ach, tak – powiedział słabym głosem, a potem zadrżał i otulił ciaśniej płaszczem swoje wąskie ramiona. – Ach, tak.
– Wkrótce będziemy na granicy z Nevadą – odezwał się Mavranos, nie odrywając wzroku od autostrady.
Ozzie przetarł oczy i wyjrzał przez okno.
– Wolałbym widzieć więcej Kalifornii – wymamrotał. – Za granicą będziemy na ich terytorium, na jego terytorium. Graj ostro.
Mavranos wyjął nową puszkę piwa ze skrzynki z lodem i zakręcił dłonią w wodzie, zderzając ze sobą pozostałe aluminiowe pojemniki.
– Ile jeszcze?
– Do Vegas? – spytał Crane. – Z godzinę lub coś koło tego.
Ozzie poruszył się niezdarnie na swoim miejscu.
– Słyszałem, że pierwsze kasyno jest tuż przy granicy. Dirty Dick’s, czy jakoś tak. Zatrzymajmy się tam na gryzą. Zrzucę swojego cheeseburgera z Baker, a potem powinienem coś zjeść, może… kanapkę z tuńczykiem albo talerz zupy.
Jego węźlaste dłonie odnalazły gumowy uchwyt aluminiowej laseczki i ujęły go mocno.
– Ja także nie miałbym nic przeciwko temu, żeby coś przegryźć – rzekł Mavranos. – Coś z cebulą i ostrym sosem. Ozzie zamknął oczy i zacisnął szczęki. Chcesz mnie ponownie zostawić w samochodzie? Dlaczego nie zabierzesz mnie ze sobą do środka. Kochałeś mnie. Ty…
– Co to takiego było-odezwał się Crane głośno – że nie podobały ci się karty, które rzuciłem, kiedy grałem tam z tym głupkiem? Miałem chyba asa i damę kier oraz asa pik?
Zdawało się, że bezcielesny głos zamilkł, więc Scott przestał gadać.
Ozzie i Mavranos spojrzeli na niego ze zdziwieniem i niepokojem.
– Chodzi mi o to, Ozzie – ciągnął Crane normalnym tonem – że wyglądało to tak, jakbyś uważał, iż nie niosą dobrych wiadomości. Pomyślałem o tym teraz i postanowiłem cię zapytać, zanim zapomnę.
Wiedział, że drżałyby mu dłonie, gdyby zaczął nimi gestykulować, więc trzymał je zaciśnięte na brzuchu.
– Och – odezwał się Ozzie. – No cóż, to nic nie znaczyło, grać na cukier i cukierki. I nie zauważyłem nic dziwnego w zachowaniu się dymu lub poziomu napoi.
– Czytałem gdzieś, że bóstwa voodoo lubią słodycze – wtrącił się Mavranos.
– Albo morskie małpy – powiedział Crane niecierpliwie.
– Ale co to było? – spytał Ozziego. Stary człowiek potarł twarz.
– No cóż, jak ci powiedziałem, kiery to kolor… króla i królowej. Król słońce i królowa księżyc, wiesz o tym. A as kier stanowi ich kombinację, jak jing ijang. Jednak twój ojciec nie chce żadnej takiej kombinacji – albo przynajmniej żadnej takiej, która nie zawiera jego samego. A dama kier jest prawdopodobnie nadal, w pewnym sensie, kartą Diany – ponieważ ona jest córką Lady Issit, która była boginią.
Crane przypomniał sobie kartę, która przykrywała asa i damę kier.
– A co z asem pik? – zapytał.
Ozzie pomachał swoją pokrytą plamami dłonią.
– Śmierć.
To przypomniało coś Scottowi, ale zanim udało mu się pochwycić tę myśl, odezwał się Mavranos.
– Wydaje mi się, że ta buda przed nami, to to miejsce, o którym mówiliście. Nazywa się Whiskey Pete’s – powiedział Arky, a zaraz potem rozległo się klikanie przekaźnika kierunkowskazu, gdy zasygnalizował zmianę pasa ruchu; i dźwięk ten trwał nadal, kiedy chwilę później przejechał na ukos autostradę w stronę wyjazdu z niej i zaczął naciskać na pedał hamulca.
– Ile map zabrałeś? – spytał nagle Ozzie.
– Map? – powtórzył Crane, nie rozumiejąc.
Przeraziło go, że nie wie, o czym Ozzie mówi, i zacisnął dłonie jeszcze mocniej.
– Temu szajbusowi – poddał Mavranos. – Gdy poszedłeś do jego auta.
– Ach, racja. Nie wiem – trzy lub cztery. Są pod sztormiakiem Arky’ego.
Whiskey Pete’ s był brązowym, oświetlonym reflektorami zamkiem, ozdobionym na szczytach murów wieżami, wieżyczkami strzelniczymi, łukami i blankami, jakby przygotowanymi dla jedynie chwilowo nieobecnych łuczników. Na najwyższej ścianie, ponad gigantycznym napisem KASYNO, znajdował się karykaturalny posąg poszukiwacza złota, a na odległym końcu niskiego muru stały dwie postaci, wyglądające na paryskie tancerki. Wzgórza pustyni za płonącym w świetle gmachem stanowiły czarne garby na fioletowym tle nieba.
– Jezu! – powiedział Mavranos, kiedy przejeżdżali przez rozległy parking w kierunku tego dziwowiska. – To wygląda jak coś, do czego Obcy mogliby zwabiać ludzi, a potem zwijać się przed świtem i odlatywać z nimi na Marsa.
– Czy lampka sufitowa działa, Archimedes? – spytał Ozzie.
– Możesz się o to założyć.
– Obejrzyjmy te mapy w samochodzie. Nie podoba mi się pomysł, żeby oglądać je wewnątrz tego budynku.
Mavranos zaparkował, zgasił silnik oraz reflektory i włączył lampkę pod sufitem, a Ozzie wyjął ostrożnie mapy spod sztor-miaka. Zaczął rozkładać jedną z nich.
Zakurzony mały morris, brzęcząc w anonimowej ciemności, przecinanej światłami reflektorów z autostrady, zostawił po prawej zjazd do Whiskey Pete’s, zmierzając na wschód, w kierunku Las Vegas.
– Polska? – zdziwił się Crane, patrząc na jedną z map. – Nie mogła „latać w trawie” w Polsce, prawda? I, cholera, spójrzcie tylko na nagłówek: „Rozbiór Polski, 1939”.
Rozłożył mapę na oparciu przedniego siedzenia tak, żeby pozostali mogli ją widzieć.
– Spójrz jednak – rzekł Mavranos, zezując spoza papierosowego dymu – zaznaczył pół tuzina różnych dróg, wiodących skądś dokądś.
Zrogowaciałym palcem przesunął po jednej z kilku grubych ołówkowych linii, które meandrowały po mapie.
– Ta tutaj to Kalifornia i Nevada – odezwał się Ozzie z napięciem, patrząc na mapę, którą dopiero co rozłożył. – Tu jest jeszcze więcej zaznaczonych tras.
Stary człowiek podniósł mapę i Crane usiłował wyłowić jakiś sens, kryjący się w liniach, które zostały naniesione grubym ołówkiem. Rzeka Kolorado była zaznaczona, w dół swego biegu, od mniej więcej Laughlin do Blythe, a potem krecha odbijała w głąb lądu do miejscowości zwanej Desert Center. Autostradę 62 zaznaczono od granicy Nevady do skrzyżowania nr 177; jedna linia podążała wzdłuż granicy kalifornijskiej, od I-15 do rzeki, chociaż wzdłuż tej marszruty nie przebiegała żadna droga – była to wyimaginowana prosta kreska; grube ołówkowe krechy przekreślały dwie nazwy. Crane znalazł w schowku na rękawiczki ołówek z gumką i starł lśniące, czarne ślady, a potem patrzył, równie zdumiony, co poprzednio, na odsłonięte napisy: „Góry Świętej Marii” i „Góry Sacramento”.
– To wygląda na wielką trasę objazdową – powiedział Scott – z Riverside do granicy, wzdłuż niej do Blythe, a potem nie utwardzonymi drogami do Czterdziestej i z powrotem do Riverside.
– Z mnóstwem skoków w bok – rzekł Ozzie. – Zauważcie słabiej widoczne linie wzdłuż tych gruntowych dróg wokół Dziewięćdziesiątej Piątej.
– Panowie – rzekł Mavranos podniośle – ten facet to czubek.
Ale Ozzie potrząsnął z powątpiewaniem głową.
– Księżyc, walet i dama kier… Wpadł na coś. Nie wyrzucajcie tego.
Były tam jeszcze dwie mapy, jedna Michigan i jedna Włoch, obie mocno poznaczone ołówkowymi kreskami.
– Zastanawiam się, czy zauważy ich brak? – odezwał się Crane.
– Tak – powiedział Mavranos tonem pozbawionym współczucia. – Następnym razem, kiedy będzie w Polsce, siądzie nad Gównianym Strumieniem bez-wiesz-czego, jak mawiała moja mama. Wchodzimy do środka czy jak?
– Możesz iść”? – spytał Crane Ozziego, kiedy ten otworzył drzwi i gramolił się na ziemię.
– O mnie się nie martw – odparł stary z rozdrażnieniem.
Ozzie ruszył szybszym krokiem w stronę męskiej toalety, a Scott i Mavranos stanęli w wejściu i rozglądali się po rozświetlonej punktowo ciemności.
Tuż za ścianą szklanych drzwi, oddzielone od wyłożonej czerwonym dywanem podłogi przez krąg aksamitnych sznurów, które wisiały na mosiężnych słupkach, stało auto z lat dwudziestych o karoserii podziurawionej otworami po pociskach dużego kalibru. Znajdująca się w pobliżu tablica oznajmiała, że jest to samochód, w którym zostali zastrzeleni Bonnie i Clyde. Witajcie w Nevadzie, pomyślał Crane.
Ozzie wrócił po kilku minutach, blady, z caerwonymi oczyma, opierając się na swojej laseczce.
– A z Ozziem jest nas trzech – rzekł Crane, udając, że w wyglądzie starego nie zauważył niczego niezwykłego.
Był to pierwszy raz od ponad piętnastu lat, kiedy Scott znalazł się w kasynie w Nevadzie: Jednak, idąc pomiędzy rzędami stukających jednorękich bandytów w stronę restauracji leżącej w głębi, miał wrażenie, jakby od chwili, gdy był w tym wszechobecnym, hałaśliwym holu, do którego wejście można znaleźć w setce takich miejsc, jak Nevada długa i szeroka, nie minął więcej niż tydzień. Czy wejdziesz przez drzwi w Tahoe, Reno lub Laughlin, czy też przekroczysz zaśmiecony trotuar w Glitter Gulch, dzielnicy w centrum Las Vegas, czy zejdziesz po wypolerowanych, marmurowych schodach przy Strip, to zawsze wydaje ci się, że znalazłeś się w tym samym wielkim, hałaśliwym, ciemnym pomieszczeniu. Podłoga pokryta jest wykładziną, a ono samo pachnie ginem, papierowymi pieniędzmi, tytoniem i klimatyzowanym powietrzem; sporo spośród ludzi męczących się przy stolikach i automatach do gry okaże się okaleczonych, zdeformowanych lub przerażająco otyłych.
Mavranos rozglądał się, mrugając w oszołomieniu.
– Gdzie, do diabła, podziewają się ci ludzie, kiedy nie są tutaj? – zapytał cicho Scotta.
– Myślę, że wyglądają jak ludzie tylko w tym świetle – odparł Ozzie ze zmęczonym uśmiechem na twarzy. – Zanim wpadną tutaj przed zachodem słońca przez obrotowe drzwi, są małymi trąbami powietrznymi, toczonymi przez wiatr krzakami i zrzuconymi przez węże skórami, a ich pieniądze pokręconymi kawałkami poszarpanej fatamorgany. O świcie wyjdą stąd wszyscy i gdybyś to obserwował, to zobaczyłbyś, jak przyjmują z powrotem swoje prawdziwe kształty.
Crane wyszczerzył się, uspokojony faktem, że Ozzie przędzie nadal swoje dziwaczne fantazje, ale zauważył, iż Mavranos wygląda na jeszcze bardziej zalęknionego.
– On żartuje – rzekł Scott.
Mavranos wzruszył z irytacją ramionami.
– Wiem o tym.
Bez słowa, trzej mężczyźni zaczęli iść pomiędzy rzędami automatów do gry.
W restauracji Ozzie wziął kanapkę z serem i coorsa, Mavranos miskę chili i coorsa, a Crane wypił tylko colę i zjadł krakersy Mavranosa.
Arky zaczął opowiadać Ozziemu o grubasie Mandelbrota, a Crane wstał i powiedział, że teraz on musi iść do toalety.
Po drodze zatrzymał się, żeby wrzucić ćwiartkę do jednorękiego bandyty. Pociągnął za dźwignię, nie patrząc nawet w okienko maszyny, po czym dwadzieścia ćwiartek, jedna po drugiej, wysypało się do pojemnika z wygranymi.
Zgarnął je w obie dłonie i wcisnął do kieszeni kurtki, a potem dotknął wajchy maszyny.
– Dzięki – powiedział.
Udawał, że automat odparł: Nie ma za co. Potem stwierdził, że zgrywa się, iż urządzenie powiedziało: Choć jeden buziak na pożegnanie.
– Nie… mogę – szepnął Crane.
Czy ona nie zasługuje choćby na tyle? – zdawała się pytać maszyna. Boisz się po raz ostatni spojrzeć jej w w twarz?
Nie wiem, pomyślał Scott. Będę musiał wrócić do ciebie z tą sprawą.
Pokuśtykał wolno od rzędu automatów do baru i wywalił garść dwudziestopięciocentówek na polerowaną powierzchnię kontuaru.
– Lufę Wild Turkey i dwa budweisery – powiedział do barmana.
Ostatni pocałunek, pomyślał. Nie stanowię dobrego towarzystwa dla swoich przyjaciół, kiedy jestem rozedrgany i zapomi-nalski.
Równo z powierzchnią baru wstawiony był w jego blat szklany ekran z wideogrą w pokera; Crane wrzucił ćwiartkę do szczeliny i nacisnął przycisk uruchamiający urządzenie. Na płaskim monitorze mignęły obrazy wzorkowanych koszulek kart, które zaczęły się odwracać, a potem Scott ujrzał bezwartościową rękę blotek – nie do koloru i bez kierów. W tym samym momencie, około czterdziestu mil dalej na wschód od miejsca, w którym znajdował się Crane, pięcioro ust zakrzyknęło: „Boże, tam jest walet!”
Pasażerowie autobusu patrzyli na starego człowieka, który coś krzyknął.
– Co powiedział? – spytał jakiś człowiek.
– Tam jest walet – odpowiedział inny.
– Czemu tak intensywnie wpatruje się w okno?
– Pewnie stara się wy patrzeć toaletę… Patrz, zlał się w spodnie!
– Jezu, co on robi, jeżdżąc samotnie? Ma sto lat, jak nic!
W resztkach rozumu, jaki kołotał się jeszcze w głowie doktora Leaky’ego, migotały fragmenty myśli, podobne głębinowym rybom – kruche iskry luminescencji, pędzące wokół niepoznawalnych spraw w ciemności. Dziewięćdziesiąt jeden, dziewięćdziesiąt jeden, dziewięćdziesiąt jeden, biegły nie wypowiedziane, z trudem łączone słowa. Nie sto. Urodzony w dziewięćdziesiątym dziewiątym… to był walet. To był walet jak wszyscy diabli, na zachód stąd… nie ma zapachu róż, to dobrze… nie ma żadnego zapachu… no cóż, siku…
Art Hanari pozwolił wreszcie nakłonić się do zajęcia wyściełanego stołu. Masażysta przestał go pytać, co miał na myśli, wypowiadając uwagę o walecie, i podjął trud wcierania roztworu lanoliny w jego mięśnie piersiowe i trójgłowe ramion.
Masażysta ignorował trwałą erekcję Hanariego. Za pierwszym razem, ciekawy, zajrzał do jego karty i dowiedział się z niej, że w organ pacjenta wszczepiono chirurgicznie, jako drakoński środek leczniczy na trwałą impotencję, silikonowy pręt. Zakrawało to na marnotrawstwo, ponieważ z wyjątkiem paru pielęgniarek i fizykoterapeutek, Hanari nie widywał kobiet i nie okazywał żadnego zainteresowania nimi – ani zresztą nikim innym. Prawie się nie odzywał, a przez ostatnie osiem lat nie miał ani jednego gościa.
Ale masażysta nie był zdziwiony informacją o wszczepieniu implantu. Pensjonariusze La Maison Dieu mogli sobie pozwolić na wszystko i widział już dużo bardziej ekstrawaganckie operacje plastyczne.
Tym, co go zaskoczyło, była data urodzenia Hanariego – 1914. Ten mężczyzna miał siedemdziesiąt sześć lat… ale jego blada skóra była gładka i jędrna, włosy zdawały się naturalnie kasztanowe, a twarz należała do pogodnego trzydziestolatka.
Skończywszy, masażysta wyprostował się i wytarł dłonie w ręcznik. Spojrzał na mężczyznę na stole, który najwyraźniej usnął, i potrząsnął głową.
– Boże, miałeś raczej na myśli głupka – zamruczał, a potem skierował się do drzwi.
– Dwadzieścia do szóstek-powiedział rozdający cierpliwie. Staremu Stuartowi Benetowi zawsze trzeba było przypominać. Właśnie w tej chwili Benet używał swego inhalatora przeciwko astmie.
– Do ciebie, Beanie – powiedział gracz po jego lewej ręce.
– Och! – gruby człowiek odstawił inhalator, odgiął rożek siódmej karty i zerknął na nią ponad swoją siwą brodą.
– Beanie, powiedziałeś właśnie, że to jest walet – rzekł inny gracz niecierpliwie. – A jeśli to prawda, to masz dwie pary, a ja mam, tak czy inaczej, coś lepszego.
Benet uśmiechnął się i pchnął na środek stołu cztery pomarańczowe żetony.
Pozostali gracze wyrównali i podczas sprawdzenia okazało się, że Benet ma tylko parę, która leżała wcześniej odkryta.
– Hej, Beanie – powiedział zwycięzca, zbierając żetony – co się stało z tym waletem, o którym krzyczałeś?
Rozdający zebrał karty i zaczął je tasować; powstrzymał się przed zmarszczeniem czoła. Benet był zatrudniony jako podstawiony gracz, służący do zapychania miejsc przy rzadko obsadzonych stolikach w sali pokera, i chociaż kasyno wynajęło go, czyniąc grzeczność cennemu wspólnikowi w interesach, Beanie był dobry w swojej robocie – zawsze wesoły, zawsze gotów sprawdzać i tracić pieniądze. Ale podstawieni gracze nie powinni blefować ani podbijać stawki, a ten okrzyk: „Boże, tam jest walet”, stanowił rodzaj blefu.
Rozdający zanotował sobie w pamięci, żeby poprosić pannę RecuWer, by przypomniała Benetowi o obowiązujących regułach. Stary człowiek zdawał się nie słuchać nikogo innego.
Około szóstej wieczorem stolik informacji w czytelni UNLV był zawsze oblężony. Zdawało się, że studenci, zajęci w ciągu dnia, zjawiali się wszyscy naraz, podchodzili niezdecydowanie do pulpitu i zaczynali na jeden z dwóch sposobów: „Gdzie mógłbym znaleźć…” lub dużo częściej: „Mam małe pytanie…” Stary Ri-chard Leroy wysłuchiwał cierpliwie zawiłych opisów książek, których poszukiwali, a potem, niemal niezmiennie, kierował ich albo do biurka obsługi, albo pokazywał im, gdzie znajduje się odpowiedni katalog. W tej chwili, metodycznie, ustawiał na półkach książki na ich właściwych miejscach.
Kilkoro studentów patrzyło na niego nadal podejrzliwie, ale on zapomniał już, że krzyknął przed chwilą, i znajdował się ponownie w stanie, jaki jego współpracownicy nazywali „stupo-rem Ricky’ego”.
A Betsy Reculver, jedna z tych osób, które wypowiedziały ochotniczo w zgodnym chórze owo zdanie, szła wolno szerokim, jasno oświetlonym i zawsze zatłoczonym chodnikiem obok Fla-mingo Hilton.
Patrzyła przez chwilę na procesję stylizowanych flamingów, oświetlonych przez chyba milion żarówek, które przyczepiono wzdłuż brzegów lustrzanych paneli ponad oknami nowego frontonu kasyna. Za nim, schowany przed przechodniami ze Strip, znajdował się długi basen, a na jego dalszym końcu, pomniejszony teraz przez szklane wieżowce, które stanowiły nowoczesne sekcje hotelu, stał oryginalny budynek Flamingo, który Ben Sie-gel zbudował w 1946 roku jako swój zamek.
Teraz to był jej zamek, chociaż ludzie z Hiltona nawet o tym nie wiedzieli.
Inni jednak świetnie zdawali sobie z tego sprawę – magicznie rozumujący nieudaczni uzurpatorzy, zwani waletami – i oni chcieliby go jej zabrać. Ten nowy walet, na przykład, kimkolwiek on jest. Muszę zebrać swoje blotki, pomyślała, i unikać waletów, kiedy będę to robiła.
Odwróciła się i spojrzała na drugą stronę ulicy, na nadal delikatnie blade niebo na zachodzie, widoczne za wybijającymi się, podświetlonymi na złoto fontannami i kolumnami Caesars Pałace, pobłyskującego niebieskawą poświatą geometrycznych abstrakcji jego tysiąca sześciuset hotelowych pokoi.
Walet z zachodu.
Z powodów, których nie chciała rozpatrywać, to zdanie zaniepokoiło ją, ale na przekór sobie, i tylko przez moment, wspomniała o rozcięciu oka przez kartę tarota, wystrzale oraz o dewastującym uderzeniu śrutu z gilzy.410; a także o śliskich od krwi dłoniach, ściskających rozwaloną pachwinę. I o kasynie, zwanym Moulin Rouge, które nie istniało przed 1955 rokiem. Sonny Boy, pomyślała.
Odrzuciła wspomnienia, czując przelotną urazę, że podążyły za nią z jej poprzedniego ciała.
To nieważne, kim może być ten walet, powiedziała sobie. Kimkolwiek jest, pokonałam wcześniej facetów lepszych od niego; a także kobiety. Siegela. Lady Issit, i tuziny innych. Mogę znowu to zrobić.
Nagle poczuła smak mocnego alkoholu – a potem powódź zimnego piwa. Stała zwrócona twarzą nadal na zachód, więc mogła stwierdzić, że to wrażenie nadpłynęło z tamtego kierunku.
Tam jest jedna z ryb, pomyślała z ostrożną satysfakcją. Prawdopodobnie facet, bo pije piwo z młotkiem. Już po tej stronie granicy Nevady, na moim terenie, kierowany nieodpartym impulsem, by pokonać ocean i udać się na pustynię, porzucić wszystko i skierować się tutaj – być może związany w bagażniku jaguara Trumbilla, jeśli to była ta konkretna ryba, a my mieliśmy szczęście.
A jeśli nie jest z Trumbillem, to mam nadzieję, że tamten facet nie znajdzie go. Nie mogę sobie pozwolić na utratę przyszłych nośników, swoich osobistych strojów-tych jestestw, na których I’ zamierzam polegać przez następnych dwadzieścia lat.
Nie przyszło jej na myśl, że walet i ryba mogą być tą samą osobą.
Uśmiechnęła się, gdy doszła do krawężnika, a na sygnalizatorze przy Flamingo Road światło zmieniło się na zielone. Ignorując i ciekawe spojrzenia turystów, tłoczących się obok niej w koloro-!’ wych szortach, drukowanych podkoszulkach i śmiesznych kapeluszach, wypowiedziała głośno cztery wersy z Jałowej ziemi Eliota:
Ja, Tejrezjasz, dwa życia znający, choć ślepy, Widzieć mogę, ja, starzec o piersiach kobiecych, Jak do domów unosi wieczorna godzina I marynarza z niespokojnych mórz…
Zwróciła swój uśmiech w stronę purpurowego nieba na zachodzie. Chodź do domu, pomyślała.
Chodź do domu.
Crane wypił ostatni cal ze swojego drugiego budweisera i wrzucił ostatnią ćwiartkę do szczeliny w barze. Nacisnął guzik uruchamiający rozdanie i obserwował pojawiające się karty. Para dwójek, czwórka, dama i jednooki walet kier.
Nacisnął przycisk przy parze dwójek, a potem uderzył w ta-|’, ster zmiany kart, które zniknęły, migając, zastąpione przez czwór-I kę, króla i dwójkę. Trójka. Do podajnika wysypały się trzy ćwierć-dolarówki.
Wstał i wygarnął z niego monety. Były ciepłe, niemal gorące. Na moment wróciło wspomnienie lśniących miedzianych owali, które były jednocentówkami, póki nie przeleciał po nich z grzmotem pociąg z L.A.; i przypomniał sobie swojego prawdziwego ojca, który żonglował w kapeluszu gorącymi, zdefasonowanymi monetami, żeby je ochłodzić.
Powlókł się z powrotem do sali gier, a gdy przechodził obok jednorękiego bandyty, który zapłacił za jego drinki i grę w wideo pokera, zauważył w niecce na wygrane zapakowany w celofan pepermintowy baton.
– Dzięki – odezwał się do maszyny, biorąc miętówkę i odwijającją.
– Jednoręki bandyta – powiedział z namysłem, wsuwając baton do ust. – Ale po mojej stronie, co? Jednoręki. Jesteś okaleczony, jak wielu innych ludzi? Ja także jestem okaleczony – dotknął gałki prawego oka. – Sztuczne, widzisz?
Powłóczący nogami mężczyzna, który zdawał się mieć wyjętą dolną szczękę, podszedł do automatu i wykrztusił z siebie pytanie.
– Nie, nie gram na tej maszynie – odparł Crane. – Tylko sobie z nią gawędzę.
Chodź do domu.
Trzeba było ruszać, na wschód. Poszedł z powrotem do restauracji, gdzie Mavranos i Ozzie siedzieli nad pustymi talerzami, rozmawiając nadal o urojonym grubasie.
Ozzie spojrzał na Scotta zmęczonym wzrokiem.
– Co cię zatrzymało?
– Ten cheeseburger z Baker mnie również nie posłużył – powiedział Crane wesoło. – Między nami mówiąc, ty i ja musieliśmy zaszokować tutaj połowę facetów.
Ozzie zdawał się nie słuchać.
– Wnoszę z tego, co zapamiętałeś z wypowiedzi Diany, kiedy rozmawialiście ostatniej nocy przez telefon, że pracuje na nocnej zmianie w supermarkecie. Kiedy dojedziemy do Las Vegas, zaczniemy sprawdzać wszystkie duże sklepy.
Gdy znaleźli się z powrotem na autostradzie, Ozzie zasnął ponownie na tylnym siedzeniu, a Mavranos gwizdał bez żadnej melodii, krzywiąc się na widok nawierzchni drogi, gnającej w świetle ich reflektorów.
Crane wyciągnął przed siebie poszkodowaną nogę i to drzemał, to wybijał się z drzemki, ukołysany wyczerpaniem, a rozbudzany przez przypadkowe wysokie nuty, wydawane przez Mavranosa.
Obiecywał sobie cały czas, że wkrótce poskarży się na to, i w końcu, czekając na kolejny wysoki dźwięk, osiągnął odpowiedni punkt rozdrażnienia, ale Arky przestał gwizdać.
– Ścigacz za nami – rzekł Mavranos.
Crane skulił się, obrócił i spojrzał przez zakurzoną tylną szybę. Zbliżały się do nich szybko dwa jaskrawe reflektory.
– Z jaką prędkością jedziemy?
– Siedemdziesiąt.
Ponad zbliżającymi się reflektorami pojawiło się czerwone światło, które sprawiło, że tylna szyba suburbana rozmazała się w różową płaszczyznę.
– Obudź starego – powiedział Arky. – Przejdź do tyłu i otwórz skrzynkę z bronią. Zrób to – dodał, widząc, że Crane otwiera usta, żeby zaprotestować.
– Ale to są gliny! – sprzeciwił się Scott.
Tym niemniej przelazł nad oparciami przednich foteli, uderzając przypadkowo Ozziego kolanem w ramię.
– Zanim pojawiło się czerwone światło, to auto wyglądało jak półciężarówka – wyjaśnił Mavranos.
Ozzie obudził się, zerkając przed siebie i na boki, a potem odwrócił głowę, żeby spojrzeć do tyłu.
– Nie zwolniłeś – powiedział.
– Wydaje mi się, że to półciężarówka-wyjaśnił Mavranos. – Czy ktoś chciałby nas tak bardzo zatrzymać, żeby udawać gliniarzy?
– Jasne – powiedział stary szorstko. – Swoją broń mam nadal w kieszeni. Gdzie jest wasza?
– W skrzynce. Otworzyłeś?
– Tak – rzekł Crane drżącym głosem. – Chcesz?
– Podaj dyskretnie. Scott ukląkł na ściółce książek i ubrań, by zasłonić sobą broń, podawaną Mavranosowi do wyciągniętej ręki. Ozzie dyszał.
– Sądzę, że powinieneś dać się im zbliżyć. Jeśli to nie gliny, nie wysiadaj z samochodu. A jeśli wyciągną broń… to nie wiem. Jeśli wyciągną broń i wycelują w nas, to myślę, że musimy ich zabić. Boże, dopomóż nam. Boże, pomóż nam.
Gdy Mavranos nadepnął na hamulec, tył suburbana uniósł się, a Crane zaparł się nogami, podniósł krótką czarną strzelbę i wcisnął trzęsącymi się dłońmi pięć naboi do magazynka. Potem pstryknął bezpiecznikiem i przeładował broń, wsuwając do komory pierwszy pocisk, a na jego miejsce włożył do magazynka jeszcze jeden.
Schował strzelbę pod siedzenie Ozziego, podniósł swój rewolwer, naładował go, wsunął od wewnątrz za pasek dżinsów i naciągnął na niego zapiętą pod samą brodę kurtkę.
– Są tuż za nami – usłyszał słowa Mavranosa.
Scott trzymał dłoń na plastikowej okładzinie kolby rewolweru i chociaż oddech miał przyśpieszony, a serce waliło mu mocno, to przemyśliwał sobie sposób, w jaki powinien w razie czego wyciągnąć strzelbę spod siedzenia, obrócić lufę w stronę celu i wystrzelić, mając dłoń trzymającą za kolbę opartą na wystającej kości biodrowej. Wszystkie sześć pocisków tak szybko, jak tylko będzie w stanie je przeładować, powiedział sobie z napięciem, przez okna; a potem uchwycić obiema rękami rewolwer, by dokładnie wycelować. Chryste!
Suburban zazgrzytał kołami, zatrzymując się w zapiaszczonej wnęce postojowej, a chwilę później Scott usłyszał, że otwierają się i zatrzaskują drzwiczki tamtego samochodu, po czym ujrzał światło latarek padające na zakurzone boczne szyby i odbijające się od łysiny Ozziego.
– Cholera – dobiegł ich głos z zewnątrz – w środku jest tylko troje ludzi.
– Dwóch – powiedział Mavranos cicho. – Jeden tuż obok, drugi trzyma się z tyłu.
Rozległo się stukanie w boczną szybę i Crane usłyszał piszczenie obracającej się sześć razy korbki, a moment później poczuł zapach suchej, chłodnej pustyni.
– Wysiadaj z wozu – powiedział głos z zewnątrz, teraz wyraźniejszy.
– Nie – odparł Mavranos.
– Możemy cię wyciągnąć, dupku.
Crane widział kącik uśmiechających się ust Mavranosa.
– Żal mi cię, głupku – rzekł Arky w ułomnym naśladownictwie Mr T.
Stojący na zewnątrz mężczyzna roześmiał się krótko.
– Mamy broń.
Ozzie pochylił się do przodu, a jego stary głos był spokojny.
– Zacznij z taką odżywką, synu, w grze bez ograniczeń, jak ta, a możesz się nadziać na ostre podbicie stawki.
Mężczyzna odstąpił od samochodu i promień latarki zatańczył po śmieciach w tyle ciężarówki Mavranosa.
– Jest ich trzech, zgadza się – zawołał do swojego towarzysza. – Mogą może ukrywać gdzieś tam psa albo dziecko, ale nie ma więcej dorosłych.
Na tle reflektorów pikapa Crane widział sylwetkę drugiego mężczyzny, który podszedł teraz wolno do terenówki Mavrano-sa. Dostrzegł rzeźbiony profil i falujące, ufryzowane włosy.
– Nie – rzekł przybyły. – Nie wygląda na to, żeby ten pojazd zawierał dużo ludzi. Jednakże ten poszukiwany przez nas jest bardzo blisko.
Odwrócił się do Mavranosa i spytał swoim pieczołowicie modulowanym barytonem:
– Widziałeś w przeciągu ostatniej pół godziny autobus, wóz kempingowy albo dużą furgonetkę, jadącą tą autostradą?
– Nic nie wiem o ostatniej półgodzinie – wycedził Mavranos – ale od zmierzchu minęliśmy prawdopodobnie więcej autobusów i im podobnych niż normalnych samochodów. Las Vegas, kapujesz? – dodał, pomagając sobie gestem, wskazującym drogę w przodzie.
– Wiem.
Mężczyzna odwrócił się ku tyłowi suburbana i splunął na szybę. Odwrócił się do towarzysza.
– Mógłbyś przetrzeć szybę, Max? – spytał.
Drugi mężczyzna roztarł posłusznie plwocinę rękawem swojej nylonowej kurtki, a gdy szkło stało się bardziej przejrzyste, ten pierwszy skierował światło latarki na twarz Scotta.
Crane został oślepiony tym blaskiem, ale czuł, że tamten patrzy na niego, więc tylko mrugał i starał się, by jego twarz pozostawała bez wyrazu.
Po chwili światło zgasło, a dociekliwy elegant stał teraz przy okienku Mavranosa.
– Ten facet, tam z tyłu – powiedział. – Co z nim?
– O, cholera, poznałeś się na nim – rzekł Mavranos.
– Czy jest… umysłowo opóźniony?
– Kliniczny przypadek – potwierdził Arky, potakując głową; było to jedno z ulubionych słów Mavranosa, którego używał, by dodać powagi wygłaszanemu świadectwu. – Jest klinicznie opóźniony umysłowo. Co nie, Jizzbo?
Crane pocił się, a serce waliło mu ze strachu, ponieważ czuł, że bliska jest chwila, kiedy jego napięcie znajdzie sobie ujście w histerycznym chichocie. Bardzo mocno ugryzł się w język.
– Nie pomagasz mu, kiedy tak do niego mówisz – odezwał się Ozzie.
Scott nie potrafił się już dłużej hamować – najlepsze, co mógł zrobić, to dać upust swojej histerii, wydając z siebie szorstkie, zdławione kwakanie. Prychnął przez nos krwią z przegryzionego języka, a potem wysmarkał się i pochylił do przodu, bełkocząc głośno.
– Jezu – powiedział Max. – Dobra – rzekł wysoki mężczyzna. – Możecie jechać. Mavranos podniósł szybę w oknie, potem wrzucił bieg, wyjechał z powrotem na drogę i nadepnął na gaz.
Obaj z Ozziem wybuchnęli niepohamowanym śmiechem, a kiedy Crane wytarł sobie nos w starą koszulę Mavranosa, to także się roześmiał – tocząc się bezradnie po śmieciach, uważając, żeby nie wpaść na naładowaną strzelbę i rozpaczliwie pragnąc się napić.
Kiedy śmiech zamarł, Ozzie wytarł sobie oczy i odwrócił twarz ku Scottowi.
– Nie piłeś czasem czegoś tam, w Dirty Dick’s, co?
– Tylko colę, którą widziałeś. – Crane był zadowolony, że kłamie w ciemności, ponieważ Ozziego zawsze było trudno oszukać.
Stary skinął głową i zmarszczył w namyśle czoło, a do Scotta dotarło, że w dawnych czasach Ozzie zapytałby: „Naprawdę?” Jawna dorosłość Scotta i oczywista ważność tego, czego usiłowali dokonać, spowodowały, że stary człowiek mu ufał.
– I, oczywiście, nie grałeś tam w karty.
– Jasne, że nie – potwierdził Crane, starając się nie myśleć o wideo pokerze.
Usiadł wyprostowany i schował strzelbę z powrotem do skrzynki na broń.
– W takim razie to jest moja wina – stwierdził Ozzie cicho – że pozwoliłem ci grać w tę przeklętą Go Fish. To jedyna rzecz, która mogła ich zaalarmować.
Zamknął oczy i potrząsnął głową.
– Zastanawiam się, czy jestem naprawdę wystarczająco… szybki jak na to. Umysłowo.
– Jezu, jesteś spoko, człowieku – zapewnił go pośpiesznie Scott. – Prawdopodobnie ci faceci nie mieli z nami nic wspólnego, szukali jakiegoś autobusu czy czegoś takiego.
– Chodziło im o nas, czego dowodzi ta sprawa z autobusem. Co mi przypomina… zjedź gdzieś na bok, Archimedes, tak szybko, jak to możliwe. Musimy zdjąć nasz kamuflaż.
– Nie chcę stawać, skoro ci faceci kręcą się tutaj – odparł Mavranos.
– Dogonią nas znowu, jeśli tego nie zrobimy. A potem ten kutas z wymodelowanymi włosami i modulowanym głosem zacznie się zastanawiać, dlaczego suburban sprawia na nim wrażenie zatłoczonego autobusu. Co jest złego w tym miejscu?
– Nic, do czego nie moglibyśmy się przystosować -? rzekł Arky ze znużeniem, skręcając w stronę pobocza drogi i depcząc po hamulcu.
– Jakim cudem nasz pojazd wygląda jak autobus? – spytał Crane.
– Poruszając się, tworzymy bardzo ruchliwą, wzburzoną formę fali – odparł Ozzie. – Te plastikowe gwizdki wydają z siebie skomplikowane fale ultradźwiękowe, które interferują, wzmacniają się i tłumią wzajemnie, a poplamione krwią proporczyki to mnóstwo organicznego ruchu, wiele fragmentów protoplazmy, łokieć przy łokciu, zmieniających gwałtownie swoją pozycję. Ale głównym czynnikiem są karty na kołach, które przemieszczają się błyskawicznie w stosunku do kart na błotnikach, więc w każdej sekundzie powstają dziesiątki nowych kombinacji. Konfiguracje. Konfiguracje kart nie są ludźmi, ale, oczywiście, są ich opisaniem; biorąc więc to wszystko razem, niecierpliwe medium może uznać, że w jednym pojeździe podróżuje wielu ludzi.
– A kiedy staniemy, wszystko się zatrzyma – rzekł Crane. – Piszczałki, proporce, karty na kołach…
– Zgadza się. Jego autobus wyparuje, a my będziemy tu stać. Gdyby zdarzyło się to dwa razy, tamten doszedłby do wniosku, że to nasz suburban jest autobusem, a facet, którego szuka – czyli ty – podróżuje nim.
Samochód zatrzymał się. Mavranos wysiadł i zaczął zrywać karty z przedniego lewego koła. Oddech pustyni rozpędził zastałe we wnętrzu samochodu powietrze i przegnał je pod nocne niebo; teraz auto pachniało stygnącą skałą.
– Dlaczego uważał, że jestem opóźniony umysłowo?
– Nie wiem. Sądzę, że postrzega cię jako rozmazaną plamę, gdyż jesteś z jednej strony ofiarą Króla, a z drugiej synem Króla. Dla medium musisz wyglądać jak nałożenie się na siebie nocnego i dziennego obrazu. Tak czy inaczej, jesteś kimś, kogo ambitny wałek chciałby zabić.
– Hej – odezwał się Mavranos – nie wydaje się wam, że to mi zajmie trochę czasu?
– Już idę – zawołał Crane, otwierając tylne drzwiczki po prawej stronie.
– Powiedz Archimedesowi, żeby przełożył koła z jednej strony na drugą, pozostawiając karty na oponie i błotniku; dzięki temu będzie się zdawało, że ruch, który odbywał się zgodnie z kierunkiem obrotu wskazówek zegara, teraz przebiega wspak, i vice versa. I nie obchodzi mnie, czy to opony radialne.
– Koła z jednej strony na drugą – powiedział Crane, potakując ruchem głowy. – Nieważne, czy są radialne.
Kiedy Crane stanął pod milionem odległych jasnych gwiazd, świecących na czarnym niebie, i odłamywał od samochodu małe czarne gwizdki oraz zrywał poplamione chorągiewki z burty bagażowej, to zastanawiał się jednocześnie, czy po tym o włos unikniętym nieszczęściu ośmieli się jeszcze kiedykolwiek coś wypić; a jeśli nie, to w jaki sposób uda mu się uniknąć szaleństwa lub samobójstwa; i rozmyślał o tym, co stary człowiek rozumiał przez „wspak” i „vice versa”; i rozważał, czy bycie synem Króla oznacza, że sam jest waletem, z pretensjami do tego czegoś, czym może być tajemniczy tron na jałowej ziemi.
Po autostradzie przemknął anonimowy sedan i w momencie, gdy Scott go zauważył, wydało mu się, że kobietą siedzącą na miejscu pasażera, zwróconą przez chwilę twarzą w jego stronę, była Susan. Spojrzał za tamtym samochodem. Twarz była pozbawiona wyrazu, ale przynajmniej nie wydawała się zła.
Ofiarowałeś jej miły pocałunek, pomyślał, przypomniawszy sobie burbona i piwo.
Kiedy wraz z Mavranosem zerwali cały kamuflaż z suburbana, ruszyli ponownie. Arky jechał z szybkością, która utrzymywała strzałkę prędkościomierza w okolicach siedemdziesiątki, ale nie dogonili samochodu, w którym Scott widział – jak mu się zdawało – ducha Susan.
Po chwili przejechali obok jasno oświetlonej oazy Nevada Landing – kasyna, które zbudowano tak, by wyglądało jak dwa przeładowane ozdobami parowce rzeczne z Missisipi. Imitacje statków wznosiły się najpierw na horyzoncie przed nimi, po czym wsiąkły wkrótce za horyzont za nimi i suburban jechał ponownie w ciemności.
Może zatrzymała się tam, pomyślał Scott, i wspięła na pokład. Obejrzał się, ciekaw, czy Susan jeszcze kiedyś go znajdzie.
– Dwa księżyce – odezwał się Mavranos znad papierosa.
Crane mrugnął i poruszył się na kołyszącym się fotelu.
– Hmm? – niemal ponownie usnął.
– Czy to nie wygląda jak wschód drugiego księżyca, tam, przed nami? Ale księżyc mamy za sobą.
– To z przodu to będzie Las Vegas.
Mavranos chrząknął, a Crane wiedział, że tamten myśli o zamku chaosu.
Z jaskrawej ćwiartki horyzontu wzniosły się wolno w górę – faliste i płynne – białe, niebieskie i pomarańczowe wieże, przyćmiewając swoim światłem gwiazdy.
Zjechali w końcu z I-15 w Tropicana Avenue, potem skręcili w lewo w Las Vegas Boulevard, w Strip. Nawet tutaj, na południowym krańcu, miasto zalewał oślepiający blask, a Tropicana, Marina i nie otwarty jeszcze Ekskalibur rozjaśniały wręcz nocne niebo.
– Cholera – powiedział Crane, patrząc przez okno samochodu na gigantyczne białe wieże Ekskalibura i jasno oświetlone stożkowe dachy. – To wygląda jak najważniejszy dołek w boskim torze do minigolfa.
– Ekskalibur – rzekł Mavranos z namysłem. – Motyw arturiański. Ciekawe, czy mają tutaj restaurację o nazwie Sir Gawain lub Zielony Rycerz.
Ozzie oglądał się za siebie, patrząc na budowlę.
– Czytałem, że ma tu być włoska restauracja o nazwie Lance-A-Lotta Pasta. Wszędzie umiar i dobry smak. Tak… Las Vegas zdaje się podświadomie pewne tego… czym jest. Czym uczynił je Siegel.
– Ben Siegel zrobił z Vegas „kaplicę ryzyka” Arky’ego? – spytał Crane.
– No cóż – odparł Ozzie – sądzę, że tak naprawdę to nie do końca jego robota; on ją tutaj zaklął. Przed Siegełem to miejsce dopiero dojrzewało do tego.
– Dalej na pomoc? – spytał Mawanos.
– Tak… – rzekł Crane. – Na Charleston powinna być spora liczba supermarketów. Po Sahara Street, to największa trasa wschód-zachód.
Gdzie w latach sześćdziesiątych, pomyślał Scott, znaleźliśmy Dianę. Bóg jeden wie, gdzie znajdziemy ją teraz.
– W prawo lub w lewo – dodał. – Jak ci w duszy gra.
– I zatrzymaj się przed kawiarnią – powiedział Ozzie. – Albo nie, przy sklepie z alkoholami, w którym moglibyśmy kupić colę i lód, i włożyć to do naszej chłodziarki. Zmiana Diany kończy się prawdopodobnie o świcie, więc będziemy potrzebowali nieco kofeiny, żeby mieć do tej pory szeroko otwarte oczy.
Ziewnął.
– A potem znajdźmy tani motel.
Mavranos zerknął na Ozziego we wstecznym lusterku.
– Dzisiaj odwiedzamy sklepy spożywcze – rzekł. – Ale jutro walimy do kasyn, tak? Więc mogę zacząć śledzić swoją… zmianę fazy.
– Jasne – potwierdził Ozzie. – Pokażemy ci liny.
Z zamkniętymi oczami poruszył się na swoim miejscu i oparł się o grzejnik Colemana.
– Obudźcie mnie, gdy znajdziecie supermarket.
– Dobra – odparł Crane, patrząc przed siebie zamglonym wzrokiem.
Kiedy minęli rzęsiście oświetlone skrzyżowanie przed Tropi-caną, którego blask sięgał aż do Aladina, ulica ściemniała do poziomu normalnego, miejskiego natężenia światła, a potem Bal-ly’s, Dunes i Flamingo wzniosły swoje wieżowe pola milionów zsynchronizowanych żarówek.
Crane patrzył na Flamingo. Drzwi wejściowe i szeroki podjazd znajdowały się pod wybrzuszeniem falujących czerwonych, złotych i pomarańczowych świateł, które sprawiały wrażenie, że budynek stoi w ogniu. Przypomniał sobie jego wygląd sprzed dwudziestu lat, kiedy na pomocnym krańcu obecnego kasyna znajdowała się jedynie skromna wieża, ze stojącym przed nią neonem; i pamiętał niejasno oddzieloną od autostrady szerokim trawnikiem długą wąską budowlę, którą było kasyno, kiedy w latach czterdziestych przyjeżdżał tutaj ze swoim prawdziwym ojcem.
Lokal należący do Siegela, pomyślał Crane. Później – może nadal – do mojego ojca.
Nawet o pomocy trzy szerokie pasy jednokierunkowej jezdni Fremont Street lśniły w białym świetle świateł, które pokrywały front Binion’s Horseshoe i powodowały, że wysiadający z taksówki turyści mrugali, rozglądając się wokoło, i uśmiechali półświadomie. Opłata za kurs wynosiła jedenaście dolarów i parę centów; gdy jeden z pasażerów wręczył Bernardette Dinh dwudziestkę, spojrzała na niego i spytała:
– W porządku?
Tamten uznał, jak miała zresztą nadzieję, że znaczyło to coś w rodzaju: „Czy o to miejsce panu chodziło?”, i wyraźnie skinął głową. Ona także kiwnęła, schowała dwudziestkę i podniosła mikrofon, jakby miała kolejny kurs. Zbyt zakłopotany teraz, by poprosić o resztę, wysiadający zatrzasnął drzwiczki i dołączył do reszty swoich towarzyszy, którzy kłębili się niespokojnie na chodniku, zalanym karbidowym światłem.
Sceniczna trema, pomyślała. Uważają, że wszyscy na nich patrzą, a potem obawiają się, że nie znają posunięć i losu.
Przed wejściem do Horseshoe, obnosząc transparenty, chodzili w kółko pikieterzy ze związków kucharzy i barmanów, a jedna ze strajkujących, młoda kobieta o bardzo krótkich włosach, miała megafon.
– Pech – zawodziła niskim, pełnym grozy głosem. – Pech panuje w ‘Shoe! Wchodźcie, fujary!
Boże, pomyślała Dinh. Może ja też mam sceniczną tremę.
W każdy Dzień Dziękczynienia Binion’s dawał taksówkarzom indyka, i Dinh, znana nocnym markom Las Vegas jako Nardie, podwoziła tutaj wszystkich pasażerów pragnących dostać się do centrum. Zastanawiała się, czy niebawem nie zacznie wysadzać ich ponownie przed Four Queens.
Po drugiej stronie ulicy, przed Golden Nugget, stało kilka samochodów policyjnych, ale funkcjonariusze opierali się tylko o swoje radiowozy i przyglądali strajkującym; turyści tej sobotniej nocy, lub może raczej niedzielnego poranka, byli liczni – chodzili spokojnym krokiem po chodnikach i dryfowali z jednej ulicy na drugą, zwabieni hałasem monet, wypluwanych przez automaty do gry, szybko następujące po sobie strzały, które były zawsze słyszalne ponad hałaśliwym tłem samochodowych klaksonów, wrzasków pijaków oraz brzęczącym megafonem pikie-terki. Nardie Dinh postanowiła zaczekać na następny kurs tu, gdzie była.
Stąd, z dołu, spomiędzy tych wysokich potężnych rozjarzonych budynków nie widziała nieba – z trudem udawało się jej wyłowić z morza bardziej natarczywego sztucznego blasku światła ulicznych sygnalizatorów – ale wiedziała, że księżyc, który wisiał gdzieś tam nad pustynią, znajdował się tuż przed pierwszą kwadrą. Dinh była świadoma, że funkcjonuje na pół gwizdka – przez kilka następnych dni nadal będzie w stanie trzymać drobne, nie wywołując ich ściemnienia, dotykać bluszczu, nie powodując jego uschnięcia, nosić fiolety, które nie będą blaknąc, oraz lny, które nie sczernieją.
Ale była także podatna na zranienie i miało tak być przez cały tydzień – będzie tylko mogła przewidywać wzory oznaczonych inicjałami kości w swojej drugiej pracy i obronić się przy pomocy własnego rozumu oraz małej, automatycznej, dziesię-ciouncjowej Baretty kalibru.25, którą miała zatkniętą za paskiem pod koszulą.
Za dziewięć dni pełnia księżyca-wtedy pobije swojego brata i panującego Króla… albo nie. Jeśli nie, prawdopodobnie zginie.
W kierunku jej samochodu zmierzał brodaty mężczyzna w skórzanej kurtce, najwyraźniej pijany. Obserwowała go taksującym wzrokiem, myśląc o frajerach, którym zdarzyło się w przeszłości uznać, że ta niska, szczupła Azjatka może być łatwym celem napadu lub gwałtu.
Kiedy jednak tamten otworzył tylne drzwiczki i pochylił się do środka, spytał z wahaniem:
– Możesz mnie zawieźć do… kaplicy ślubnej?
Powinnam była zgadnąć, pomyślała.
– Jasne – odparła.
Twarz skryta w gęstej brodzie była pełna i malował się na niej wyraz niepewności. Nardie wiedziała, że nie ma potrzeby domagać się podania przez niego tożsamości oraz adresu; wyglądał na faceta zasobnego, choć w nie najlepszej kondycji – nie było sensu brać dziesiątki zadatku; nie był typem, który ucieka bez zapłacenia.
Wsiadł, a ona wrzuciła bieg i włączyła się do ruchu. Kaplice, oczywiście, nie odpalały doli za samotnych pasażerów, więc postanowiła zawieźć go do jednej z tych poza Charleston,
Dwie przecznice dalej, przy Main, zatrzymała się na czerwonym świetle przed frontonem Union Plaża Hotel i zdusiła uśmiech, ponieważ na lakierach nie zajętych samochodów lśniły odbicia setek małych białych żarówek, które świeciły ponad szerokim okrągłym podjazdem, co czyniło takie wrażenie, jakby auta zostały udekorowane przed weselną procesją po Fremont Street.
Śluby.
Połączenie jing \jang, pomyślała, yoni i lingam. Inni taksówkarze powiedzieli jej, że nie jest jedyną, która w ostatnich dwóch tygodniach wozi do kaplic weselnych nieproporcjonalnie dużo samotnych pasażerów. Chcieli tam dotrzeć rozmaici ludzie; a kiedy dostali się już na miejsce, stawali po prostu w małych biurach i patrzyli zagubionym wzrokiem na wiszące na ścianach tablice rejestracyjne: „uciekinierzy”, „złączeni węzłem” i „ślub 90”, i czytali zalaminowane teksty przysiąg małżeńskich.
Było to tak, jakby pomiędzy niebem a ziemią narastał wolno rezonans, coś mającego związek ze zjednoczeniem się męskości oraz kobiecości, i ci ludzie czuli to na jakimś poziomie podświadomości. Bez wątpienia bary i motele przy autostradach nr 95,93 i 80 miały także więcej gości niż zwykle.
Ta myśl wywołała jej wspomnienia o DuLac’s leżącym za Tonopah, o jej bracie oraz o pokoju z dwudziestoma dwoma obrazami na ścianach – i Nardie nadepnęła na pedał gazu i, ignorując światła, skręciła w lewo, gnając wzdłuż Main w kierunku Bridger.
– Jezu – powiedział jej pasażer. – Nie śpieszy mi się.
– Ale jednemu z nas tak.
Tylko jedna strona tablicy rejestracyjnej samochodu Snayhee-vera była przyśrubowana, więc łatwo można było ją obrócić i wsunąć korbę przez dziurę w zderzaku.
Dondi rozstawił szeroko stopy i zakręcił korbą, opierając się na niej. Silnik nie zaskoczył, chociaż szew z tyłu jego starego sztruksowego płaszcza, tego, o którym myślał jak o płaszczu Jamesa Deana, rozpruł się jeszcze bardziej. Przynajmniej tej nocy Snayheever nie miał żadnego ze swoich mimowolnych skurczy; jego zaburzenia funkcji ruchu nie dawały o sobie znać.
Przejeżdżające samochody trąbiły na niego i Dondi wiedział, że kierowcy są źli, ale ludzie na trotuarze zdawali się dobrze bawić.
– Popatrz, gość nakręca samochód! – zawołał ktoś. – Uważaj, żebyś nie urwał sprężyny!
– Nienawidzę nakręcania auta – powiedziała towarzysząca dowcipnisiowi kobieta i roześmiała się.
Za drugim obrotem korby silnik zaczął pracować. Snayheever wsiadł z powrotem do morrisa, wrzucił bieg i pojechał przez Szóstą Ulicę w kierunku El Cortez. Zanim utknął, jeździł przez jakąś godzinę po centrum, ale nadal nie poszczęściło mu się ze znalezieniem miejsca, w którym mieszkał księżyc.
Jednak półksiężyc, chociaż wisiał nisko na zachodzie, ciągle był widoczny na niebie, a Dondi obserwował chmury i zwracał uwagę na wiatr oraz wszelkie śmieci, które ze sobą unosił.
Snayheever wiedział, dlaczego nie został wielkim pokerzystą. Wielcy pokerzyści posiadają pewne szczególne cechy: wiedzę na temat prawdopodobieństwa, wytrwałość, cierpliwość, odwagę, „serce” i – może najważniejsze ze wszystkiego – umiejętność wniknięcia do umysłów swoich przeciwników i stwierdzenia, kiedy rywal blefuje, pozwala zranionemu ego prowadzić grę, celowo przegrywa lub gra ostro.
Snayheever nie potrafił wejść do ich głów.
Wszyscy ludzie, z którymi grywał Dondi, zdawali się… atomami. To znaczy, byli nieodróżnialni jeden od drugiego; i tak, jak atomy emitują fotony, tak pokerzyści emitowali bez żadnego wzorca, systemu czy przewidywalności wyrażenia w stylu: pas, sprawdzam, wchodzę i podwyższam. Czasami, myślał Snayhee-ver, jadąc przez Fremont Street, atomy emitowały promieniowanie beta, a gracze wysokie przebicia – lub pokazywali pokera. Wszystko, co można było zrobić, to podkulić pod siebie ogon i lizać rany.
Sprawy wyglądały inaczej, gdy miał do czynienia z przedmiotami – z wzorem rzek i autostrad, ułożeniem i ruchami chmur. Był pewien, że potrafiłby wróżyć z herbacianych fusów, gdyby tylko został skonfrontowany z zawierającą je filiżanką, i uważał, że rozumie Greków – czy ktokolwiek to był – którzy przepowiadali przyszłość, patrząc w zwierzęce wnętrzności.
Czasami ludzie, których spotykał, wydawali mu się niczym nagrane głosy kobiet, przemawiających do niego, gdy pragnął się dowiedzieć, która jest godzina. Z kolei przedmioty miały rzeczywisty dźwięk, aczkolwiek odległy i słaby-jak ten, który dobiega z telefonu, gdy się odkręci oprawkę słuchawki i wyjmie membranę.
Ktoś w jego domu krył się poza nieustanną zmianą ustawienia rzeczy. A kto inny mógł być jego matką?
Miał nadzieję, że reinkarnacja jest faktem, i że po tym, gdy umrze jako nie połączony człowiek, będzie mógł wrócić w postaci jednej z nieskończonej liczby połączonych meczy. Pomyślał o tym, co powiedziała ta kobieta na trotuarze, podczas gdy on uruchamiał na korbę silnik samochodu: „Nienawidzę nakręcania auta”.
Mogłabyś, pomyślał teraz, gdy skręcał w lewo, by krążyć ponownie po centrum, robić dużo gorsze rzeczy od nakręcania samochodu.
Po Sahara Avenue, pół mili na południowy zachód od miejsca pobytu Snayheevera, toczył się na wschód szary jaguar.
Chudy mężczyzna czeka, by wyjść.
Kiedy Vaughan Trumbill przypomniał sobie tę uwagę, jego usta opadły w workowatych kącikach. Młoda kobieta miała coś wspólnego z ćwiczeniami sportowymi; uważał, że prowadziła zajęcia z ludźmi.
Stare ciało doktora Leaky’ego mamrotało coś z tylnego miejsca jaguara.
Obok starca siedziała Betsy Reculver.
– Wydaje mi się, że powiedział: na południe – odezwała się szorstko.
– Dobra – rzekł Trumbill.
Obrócił kierownicę i skręcił w prawo, z Sahary w Paradise, we wschodnim kierunku Strip. Przez chwilę jechali pomiędzy szerokimi pustymi zakurzonymi parkingami, ciągnącymi się pod elektrycznymi lampami.
Tamta kobieta chciała, żeby zastosował się do pewnego programu dietetycznego. Uczestnikom, zrozumiał, dawano małe torebki suszonych warzyw do gotowania. Idea zasadzała się na tym, by stracić wagę i już do niej nie wracać.
Wiem, że gdzieś w twoim wnętrzu mieszka chudy człowiek, który chce się stamtąd wydostać.
Powiedziała to, śmiejąc się, mając zmarszczki wokół oczu i trzymając dłoń na jego ramieniu – by mu okazać sympatię, współczucie lub troskę.
Reculver pociągała z irytacją nosem.
– Zapomniałam, co powiedziałeś. Czy ta… ta Diana przyjeżdża tutaj?
– Nie mam żadnych podstaw, żeby tak uważać – odparł Trumbill cierpliwie. – Telefoniczny rozmówca powiedział tylko, że ją zna, a ja odniosłem wrażenie, że ona mieszka gdzieś w okolicy; tam, w południowej Kalifornii. Nasi ludzie obserwowali dom Crane’a od wczesnych godzin w piątek rano, a jego telefon był na podsłuchu od świtu w sobotę. Wiedziałbym, gdyby uczynili jakiś postęp w zlokalizowaniu jej, i zostałaby zabita, gdybyśmy ją znaleźli.
Reculver poruszyła się na tylnym siedzeniu i Trumbill usłyszał odgłos, z jakim zgryzła jeden z paznokci.
– A zatem wciąż tam jest. W Kalifornii. Z powodu zbliżających się rozgrywek jestem niezwykle wrażliwa – czułam ją przez granicę Nevady, jakbym rodziła kamień nerkowy.
Trumbill skinął głową, myśląc ciągle o młodej kobiecie z przyjęcia.
Zmusił się wówczas do uśmiechu i powiedział: „Mogłabyś pójść ze mną?” Wziął ją pod ramię i poprowadził z sali klubowej do holu, w którym stało paru ochroniarzy kasyna. Poznali go. „Ci mężczyźni dopilnują, żebyś wróciła do domu”, powiedział jej Trumbill. Zagapiła się na niego, gdyż zabrało jej chwilę, żeby zrozumieć, że wypraszają z przyjęcia; a potem zaczęła protestować, ale na skinięcie Trumbilla strażnicy wyprowadzili ją na zewnątrz, na postój taksówek. Oczywiście, nie miała nic złego na myśli, ale Trumbill nie zamierzał pozwolić na to, by byle nieznana idiotka zagrywała do niego tą szczególną kartą.
– Jednak ten walet i ta ryba przekroczyli granicę – powiedziała RecuWer. – Czułam ich obu, niemal w tym samym czasie. Zastanawiam się, czy rybą jest ten gość, Crane, który jedzie tu na własną rękę.
– To możliwe – zgodził się Trumbill flegmatycznie, gotów odparować każdą sugestię, że to była jego wina, iż Scottnie został schwytany.
Przez chwilę jechali w milczeniu.
– Źle z moimi nerwami tej nocy – odezwała się Reculver cicho z tylnego siedzenia.
Najwyraźniej mówiła do siedzącego obok niej starego ciała.
– „Tak, źle. Zostań ze mną. Mów do mnie. Czemu ty nigdy nie mówisz? No mów. O czym ty myślisz? O czym myślisz? O czym?”
Stary doktor Leaky poruszył się i zachichotał. Trumbill nie mógł sobie wyobrazić, co tych dwoje miało z tej gry, z tego wspólnego recytowania poezji T.S. Eliota.
– „Myślę, że jesteśmy na szczurzej ulicy” – powiedział stary swoim bezpłciowym głosem. – „Gdzie umarli pogubili swoje kości”.
Chudy mężczyzna stara się wydostać. Trumbill zatrąbił klaksonem – szarpiący nerw buczący dźwięk – na wlokącego się volkswagena.
– „Czy nie wiesz nic?” – RecuWer najwyraźniej dalej recytowała, ale w jej głosie brzmiało prawdziwe rozdrażnienie i niepokój. – „Czy nie widzisz nic? Czy nic nie pamiętasz?”
Trumbill zerknął we wsteczne lusterko. Doktor Leaky siedział wyprostowany, trzymając dłonie na kolanach; jego twarz była pozbawiona wyrazu.
– „Pamiętam”-odezwał się stary człowiek. – „Gdzie były oczy, perła lśni”.
RecuWer westchnęła.
– „Czy jesteś żywy, czy nie?” – spytała cicho, a Trumbill, który nie znał w ogóle żadnych wierszy, nie był w stanie powiedzieć, czy nadal recytowała, czy tylko mówiła… Ani też, do kogo mówiła.
– „Czy nie masz nic w głowie?”
– „Możemy zagrać partię szachów” – powiedziało stare ciało. – „Przyciskać oczy bez powiek, czekając na stuk do drzwi”.
Tutaj, na południe od obryzganej czerwonym neonowym światłem wieży Landmarku, Paradise Road była ciemna, a większość pojazdów stanowiły zmierzające na południe taksówki, kierujące się do dużych kasyn i unikające ruchu Strip.
– Nie… nie czuję ich teraz – powiedziała Reculver. – Obaj mogą być w mieście, wraz z innymi rybami i waletami, a ja nie wiedziałabym o tym. Zbyt blisko, jak źdźbła traw tuż przed obiektywem lornetki. Spotkałeś kogoś, Vaughan? Zawarłeś jakieś… jakieś układy, o których mi nie powiedziałeś?
– Nie, Betsy – odparł Trumbill.
Wyjaśniła mu kiedyś, co ma jej odpowiedzieć na takie pytanie, gdy jest w podobnym nastroju.
– Przypomnij sobie, co czytałaś na temat histerii starszych kobiet – rzekł.
Dziś w nocy wszyscy w tym samochodzie tylko recytujemy, pomyślał.
– I o inteligencji operacyjnej w opozycji do masowej. To jak pamięć RAM i ROM w komputerze. Młodzi ludzie mają tę pierwszą, starzy drugą. Pomyśl o tym.
– Nie mogę myśleć. Jestem sama. Wszystko muszę robić sama, a… a walety mogą być wszędzie.
Przejdź do drugiej fazy, pomyślał Trumbill.
– Czy Hanari jest obudzony?
– Dlaczego miałby się obudzić? Wiesz, która jest godzina?
– Uważam, że powinnaś wejść w niego i rozejrzeć się stamtąd.
– O co chodzi? – natarła głośno. – Nie zamierzam wnikać do jego głowy! Miał załamanie? Usiłujesz złapać mnie w pułapkę?
Poklepała doktora Leaky’ego, który zachichotał tylko i puścił głośno wiatry.
Trumbill miał nadzieję, że stara dama przetrwa dwa tygodnie, które dzieliły ją od Wielkanocy. Opuścił szybę.
– Nie myślisz jasno – stwierdził. – Jesteś niespokojna. Każdy by był. I jesteś zmęczona, bo zajmujesz się wszystkim osobiście. Teraz właśnie nadeszła pora, kiedy powinnaś być najbardziej żwawa, a ciało Arta Hanariego jest spokojne i dobrze wypoczęte. I czy nie poczułabyś ulgi, będąc znowu przez jakiś czas mężczyzną?
– Hmm.
Trumbill skręcił w prawo, w ciemną pustkę Sands Avenue, i jechał teraz pomiędzy domami i blokami mieszkalnymi; w przo-dzie, ponad niskimi budynkami, widać było Mirage, jarzący się złoty monolit. Zastanawiał się, czy Betsy Reculver przyjęła jego radę, czy też po prostu nie odzywa się do niego. Westchnął.
Chudy mężczyzna.
Trumbill miał sześćdziesiąt lat i nie chciał stracić swojej pozycji. Dzięki Reculver miał ogród, tropikalne rybki i poczynione zarządzenia, jak należy postąpić z jego ciałem, kiedy w końcu umrze. Wśród obcych żadna z tych rzeczy nie byłaby pewna; a już szczególnie nie ten najważniejszy, ostatni punkt. Przede wszystkim, byłby go w stanie dopaść Izaak Newton ze swoją przeklętą drugą zasadą termodynamiki i… i ujednolicić go, zetrzeć jego numer seryjny i pozbawić całego indywidualnego wyposażenia – dodatkowych lusterek, reflektorów przeciwmgłowych i pokrowców na siedzenia. Wtedy zostałby tylko ekwiwalentem ograbionej, rdzewiejącej ramy na ogrodzonym składowisku, pełnym innych odartych ram.
Nieodróżnialnych jedna od drugiej.
Jakiekolwiek różnice, które mogły zostać zniwelowane, pomyślał z drżeniem, nie były nigdy prawdziwymi różnicami. Zgarbił swoje masywne barki, wiedząc, że jego tatuaże falują pod ubraniem.
Zabrzęczał telefon komórkowy.
– Halo.
– Vaughan, to ja, Hanari. Oczywiście, wszystko to bzdury, co mówiłam. Posłuchaj, wykąpałam się odpowiednio?
Trumbill zawsze doznawał wstrząsu, kiedy jego szef dokonywał przeskoku między ciałami z taką łatwością, z jaką ktoś inny poprawiał się w fotelu, by wyjrzeć przez okno.
– Wykąpałaś – powtórzył Trumbill. – Jasne.
– Dobra, uważaj na mnie. Czytałam, że stare kobiety zapominają czasami o higienie. Słuchaj, nie pójdziemy ich szukać dziś w nocy. Jedźmy do domu.
– Jedźmy do domu – powtórzył Trumbill.
Doktor Leaky ziewnął.
– „Ale tuż za plecami zdarza się, że słyszę” – powiedział – „dźwięk trąbek i motorów i słyszę, jak niosą Sweeneya do pani Porter wczesną wiosną”.
Trumbill usłyszał niskie „cha-cha-cha” śmiechu ciała Arta Hanariego. Reculver powiedziała mu kiedyś, że śmianie się w ten sposób nie powoduje zmarszczek. A potem głos Hanariego zaśpiewał w telefonie:
Nad panią Porter i nad córką jej błyszczący księżyc wschodzi A one myją nogi W sodowej wodzie.
Trumbill wyłączył telefon i prowadził jaguara, trzymając kierownicę obiema tłustymi dłońmi.
Kiedy kobieta wyszła z jasno oświetlonego wejścia do Smith Market na Maryland Parkway, księżyc już zaszedł, a niebo poza Muddy Mountains było bladoniebieskie. Przeszła zmęczonym krokiem przez plac do brązowego mustanga, wsiadła do auta, uruchomiła silnik i wyjechała z parkingu, skręcając na północ, w Maryland.
Na północ od Bonanza minęła ciemnoniebieskiego suburbana, zmierzającego na południe; nie spojrzała na niego, więc siedzący w nim trzej mężczyźni nie zaistnieli dla niej.
Ale wysokie mury i parkingi miasta odpowiedziały krótkim echem na słabe, ochrypłe wołanie, na zgrzytliwy okrzyk, wyka-szlany przez gipsowe gardła rzymskich i egipskich rzeźb, stojących przed Caesars Pałace; a dzwony na południu i oficerowie okrętowi na pokładzie Holiday Casino, Arabowie na kamiennych wielbłądach przed Saharą, górnik kucający nad patelnią zabarwionych na złoto żarówek na dachu sklepu z pamiątkami Western Village, szyje dwóch uśmiechniętych figur ze sklejki przed szkołą krupierów na Charleston, stalowe dźwigary karku Vegas Vic, czteropiętrowej wysokości konstrukcji w kształcie człowieka, górującego ponad dachem Pioneera, oraz neonowo oświetlone łopatkowe koła fasad Holiday Casino, Showboat i Paddlewheel, przypominających swym kształtem rzeczne parowce, drżały przez moment w nieruchomym powietrzu przedświtu, strząsając kurz na niebieskie cienie w dole, jakby zamierzały się ruszyć.
Trzydzieści mil na południowy wschód, obok ślimaka nr 93 na autostradzie stanowej, tuż za łukowatym szczytem Zapory Hoovera, dwa-trzydziestostopowej wysokości – hanzeatyckie spiżowe posągi zgięły podniesione skrzydła i poruszyły się lekko na swoich czarnych diorytowych postumentach. Mapa gwiazd, inkrustowana w nawierzchni tarasu u ich stóp, zawibrowała słabo, jakby odbijając głębię nieba o świcie.
Od Lost City Cove i Little Bitter Wash na północnym krańcu Overton Arm, poprzez szeroki basen, zdominowany przez gigantyczny prostokątny monolit i nazwany od niego Tempie, po najdalsze zakątki Grand Wash na wschodzie i Boulder Basin na zachodzie, rozległa powierzchnia jeziora Mead zmarszczyła się w tysiącu drobniutkich przypływów, burząc na moment spokój urlopowiczów, śpiących na pokładach niepoliczalnych wynajętych łodzi.
Woda w stalowych kanałach doprowadzających, biegnących zboczem gór poniżej Arizona Spillway, uległa chwilowej turbulencji i kiedy łopaty i stojany generatorów elektrycznych zawahały się na moment, zanim turbiny podjęły normalną rotację, technicy przebywający w wielkim pomieszczeniu kontrolnym zanotowali zakłócenie przepływu mocy hydroelektrycznej, produkowanej przez podnoszące napięcie transformatory, znajdujące się poniżej zapory.
Pewien inżynier, stojący na szerokiej betonowej galerii u stóp tamy, poczuł drżenie i spojrzał w górę na siedmiusetstopowej wysokości zewnętrzną fasadę zapory; po czym musiał popatrzeć jeszcze raz, żeby rozproszyć iluzję, iż powierzchnia po stronie przelewu jest nierówna jak naturalny klif, a wysoko na ścianie tańczy jakaś postać.
Diana Ryan przebrała się ze swojego czerwonego uniformu pracownicy Smith Market w zielony dres i sączyła teraz kieliszek zimnego chardonnay, czytając „Las Vegas Review-Journal”. Za chwilę wybierze ponownie numer starego człowieka. Był niedzielny poranek i jeśli zastanie go w domu, to nie będzie w tym nic złego, jeżeli pozwoli mu jeszcze trochę pospać.
Usłyszała, że otwierają się drzwi sypialni, potem lejącą się w łazience wodę, a wreszcie Hans wszedł do kuchni, powłócząc nogami i mrugając z powodu ostrego słonecznego światła, które wpadało ukośnie przez okno. Włosy na brodzie z jednej strony miał zwinięte w dziwaczny lok.
– Wcześnie dzisiaj wstałeś – powiedziała.
Żałowała teraz, że nie zatelefonowała, jak tylko wróciła do domu.
– Jest później, niż na to wygląda – odparł Hans. – Oszczędność światła dziennego na wiosnę jest stratą snu.
Włączył ekspres do kawy, a potem usiadł naprzeciwko niej na pokrytym winylem krześle. Skończyła czytać rubrykę miejską, a on przesunął gazetę na swoją stronę i wlepił w nią wzrok.
Diana czekała na jego: „Ludzie są kurewsko ignoranckimi małpami”. Powiedział, że będzie pracował w nocy nad scenariuszem, ale blask późnowieczornych inspiracji Hansa za dnia stawał się urazą.
Słyszała, że Seat i Oliver ruszają się już, więc dopiła wino i wstała, by opłukać kieliszek i odstawić go na miejsce, zanim chłopcy zejdą na dół.
– Nie mów mi, jak mam wychowywać dzieci – zwróciła się do Hansa, który, oczywiście, otworzył usta, żeby coś powiedzieć. – I wiem, że nie odezwałeś się ani słowem.
Hans znał ją wystarczająco dobrze, by nie reagować z dezaprobatą na jej zachowanie, ale wracając z powrotem do gazety, westchnął cicho.
Przeszła przez kuchnię do telefonu i ponownie wystukała numer, niecierpliwie odsuwając z twarzy wolną ręką blond włosy. Podczas gdy stała, nasłuchując odległego dzwonienia telefonu, chłopcy weszli do kuchni i wyciągnęli pudełka płatków oraz kartony z mlekiem.
Odwróciła się, by na nich spojrzeć. Seat miał na sobie podkoszulek z napisem Boston Red Sox, a Oliver w wojskowe kamuflujące wzory, które-jak pomyślała-podkreślały jego brzuch. Oliver spojrzał na nią wzrokiem, który nazywała sarkastycznym, i zrozumiała, że Hans, patrząc na chłopca, musiał wywrócić z dezaprobatą oczami.
Hans nie jest ich fizycznym ojcem, pomyślała, gdy w jej uchu powtarzał się dzwonek odległego telefonu. Gdzie jest… Mel Gibson albo Kevin Kostner? Czy choćby Homer Simpson?
Hans potrząsał głową nad jakimś artykułem.
– Ludzie są kurewsko ignoranckimi małpami – powiedział.
Diana była przekonana, że kwestia pochodzi z Czekania na Godota. W końcu odwiesiła słuchawkę.
– Dziadka nadal nie ma w domu? – spytał Seat znad swoich płatków zbożowych.
– Niemal na pewno jest już z twoim bratem – powiedział Hans do Diany. – Zbytnio się martwisz.
– Może przyjadą tutaj – rzekł Seat. – Dlaczego nigdy nas nie odwiedzili?
– Pewnie nie lubią małych dzieci – odezwał się Oliver, który, mając dziesięć lat, był o rok starszy od swojego brata.
– Wasz dziadek lubi małe dzieci – powiedziała Diana, wracając na swoje miejsce.
Prawdopodobnie Scott przekonał Ozziego, pomyślała, by stary przeprowadził się gdzieś indziej. Ozzie przeniesie pod nowy adres ten sam numer telefonu. Mam nadzieję, że ludzie, którzy zabili moją matkę, nie podążą za Scottem i nie porwą ich obu. Ani nie zranią ich. Ani nie zabiją.
– Możemy pojechać na rowerach do Parku Herberta? – spytał Seat. – Wszyscy go tak nazywają – dodał na użytek Olivera, który zapobiegliwie zaczął mu przypominać, że parkjest imienia Heberta.
– Jasne – zapewnił chłopca Hans i tym ją zirytował.
– Tak, możecie – powiedziała, mając nadzieję, że ton jej głosu wskazuje wyraźnie, iż to jej pozwolenie się liczy.
– Muszę mieć dzisiaj spokój i ciszę, żeby przepisać na maszynie szkic scenariusza – rzekł Hans. – Mike z Golden Nugget zna faceta, który zna Harveya Kormana. Jeśliby go nakłonił do przeczytania tekstu, to już byłaby połowa sukcesu.
Ponieważ chłopcy siedzieli nadal w kuchni, Diana zmusiła się do uśmiechu i odpukała w spód stołu.
Ale kiedy jej synowie skończyli jeść swoje płatki zbożowe, wstawili miski do zlewu i, gnając na wyścigi, wypadli z domu, by wsiąść na rowery, odwróciła się do Hansa.
– Myślałam, że nie będziesz się już więcej zadawał z tym Mikiem.
– Diano! – odparł Hans, pochylając się do niej ponad gazetą – to jest biznes. Chodzi o Harveya Kormana!
– W jaki sposób dowiedziałeś się, że on zna kogoś, kto zna kogoś? Musiałeś z nim rozmawiać.
– Jestem pisarzem. Muszę rozmawiać z różnymi ludźmi.
Diana stała przy zlewie, płucząc miski po płatkach.
– To handlarz narkotyków, Hans-powiedziała, starając się mówić rozsądnym tonem i nie wydawać się jędzą. – A wtedy, gdy poszliśmy do jego mieszkania, obmacywał mnie jak tanie ubranie. Myślałam, że powinieneś poczuć się… dotknięty.
Teraz obdarzał ją swoim władczym spojrzeniem, co w zestawieniu z jego wzburzoną brodą wyglądało szczególnie głupio.
– Pisarze nie mogą być tanimi moralistami – powiedział jej. – Poza tym, ufam ci.
Westchnęła, wycierając dłonie w ręcznik.
– Tylko w nic się z nim nie wdawaj – ziewnęła. – Idę do łóżka. Zobaczymy się później.
Teraz dawał pokaz, że jest zajęty gazetą – pomachał jej i z roztargnieniem skinął głową.
Pościel była nadal wygrzana przez niego; kiedy podciągnęła przykrycie pod brodę i mrugając zmęczonymi powiekami, rozglądała się po zaciemnionym pokoju, myślała, czy Hans wróci do łóżka, kiedy upora się z gazetą.
Miała nadzieję, że tak, choć z drugiej strony – nie… Na wiosnę, w okolicy Wielkanocy, była zawsze bardziej… jaka? Napalona? To było słowo, którego użyłby Oliver; a gdyby ona go upomniała, Hans powiedziałby swoim najbardziej błazeńskim tonem: „Dla mnie seks jest najpiękniejszą rzeczą, którą dzieli ze sobą para kochających się ludzi”.
Ponad brzęczeniem klimatyzatora usłyszała skrzypnięcie kuchennego stołka i uśmiechnęła się ironicznie do siebie, kiedy uświadomiła sobie, że serce zaczęło jej bić mocniej. Chwilę później dobiegło ją jednak stłumione klekotanie elektrycznej maszyny do pisania; obróciła się i zamknęła oczy.
Jest lepszy niż nikt, pomyślała. Czy to jest właśnie to, czym oni wszyscy są – tylko lepsi niż nic? Wally’emu Ryanowi było bardzo przykro, że jako jej mąż przyniósł do domu trypra, ponieważ rżnął inne kobiety. Powiedział wszystkim swoim kumplom, że jestem oziębła, ale myślę, że każdy z nich widział, że był po prostu przestraszony faktem posiadania żony i dzieci. Bezpieczne są tylko kobiety dwuwymiarowe, będące czymś minimalnie prawdziwszym od magicznie ożywionych zwierzątek ze stronic „Pent-house’a” – jeśli tylko nie musi się… żyć z jedną z nich i mieć z nią do czynienia każdego dnia, jako z inną istotą ludzką.
Zastanawiała się, jak Scottowi układało się z Susan. Diana była całkiem pewna, że śmierć jego żony tuż przed Nowym Rokiem bardzo go poruszyła. To było silne, głęboko osobiste wrażenie straty. Pomyślała wówczas, żeby zatelefonować do niego, ale po tygodniu uznała, że byłoby niezręcznie dzwonić po tak długim czasie, więc odpuściła to sobie. Jednak przez następny tydzień jego smutek nie pozwalał jej spokojnie sypiać.
Diana myślała zawsze o żonie Scotta jako o „tej wywłoce”, chociaż wiedziała, że to nie jest w porządku; pomijając wszystko inne, nigdy nie poznała tej kobiety, nie rozmawiała z nią, ani nawet nie widziała jej na oczy.
Diana starała się zracjonalizować swoją silną dezaprobatę, mówiąc sobie, że jej przybrany brat był rozpijaczonym, kiepskim pokerzystą, i w związku z tym każda kobieta, która poślubiłaby takiego mężczyznę, nie była warta Scotta, który – poza wszystkim – był człowiekiem dobrego serca; wiedziała jednak, że jej prawdziwa uraza wyrosła z szoku, jakiego doznała tamtego letniego dnia, kiedy miała osiemnaście lat i gdy zrozumiała, że gdzieś toczy się ceremonia ślubna, że on mówi właśnie „tak” w obecności jakiegoś księdza i że patrzy w oczy innej kobiecie.
Do owego momentu nie widziała go przez dziewięć lat – ale zawsze z jakiegoś powodu sądziła, że Scott ją poślubi. Tak naprawdę, nie byli krewnymi.
Przyznawała teraz, że kiedy rok później wyszła za Wally’ego Ryana, uczyniła to, biorąc swego rodzaju odwet na Scotcie, gdyż wiedziała, że on także będzie świadomy faktu, iż wyszła za mąż.
Wally był wielkim wędkarzem i myśliwym; był opalony i miał wąsy, ale za swoją fasadą macho stanowił okaz człowieka godnego pogardy, niepewnego siebie i chwalipięty. Tacy byli wszyscy faceci, jakich miała do tamtej pory. Przyciągała chłopaków o szerokich ramionach i zezowatych, wesołych oczach, ale w momencie nieuchronnego zerwania miała każdego z nich powyżej uszu. Kiedy dwa lata temu dowiedziała się od adwokata, który przeprowadzał ich rozwód, że Wally zginął po pijanemu w wypadku samochodowym, nie poczuła nic, prócz niewielkiego smutku, który właściwie był litością.
Powiedziała chłopcom, że ich ojciec nie żyje. Seat płakał i domagał się starych fotografii Wally’ego, ale dzień czy dwa później towarzystwo szkolnych kolegów odwróciło jego uwagę od żałoby po ojcu, którego – prawdę mówiąc – nie widział od czasu, gdy miał jakieś sześć lat. Jednakże Oliver wydawał się w jakiś dziwaczny sposób zadowolony z tej wiadomości, jakby to było coś, na co jego ojciec sobie zasłużył – za porzucenie ich? Prawdopodobnie, chociaż decyzję o rozwodzie podjęła Diana. Szkolne oceny Olivera, dobre do tej pory, zjechały do miernych. I chłopak zaczął tyć.
Powinna ponownie wyjść za mąż, dać synom prawdziwego ojca, a nie korowód Hansów.
Obróciła się na drugi bok i ubiła poduszkę w bardziej wygodny kształt. Miała nadzieję, że z Ozziem jest wszystko w porządku. I że zraniona noga Scotta goi się.
Paru chłopców zbudowało sobie rampę z drzewnej kłody i kawałka sklejki, po której jeździli na rowerach – spadając z drugiego końca pochylni najśmielsi z nich podrywali kierownicę, więc po wylądowaniu na ziemi jechali chwilę na tylnym kole, niczym na cyrkowym jednokołowcu – i Seat obserwował ich przez jakiś czas, a potem wsiadł na swój rower i sam wykonał kilka takich skoków. Podczas ostatniego za mocno szarpnął kierownicę i zakończył ewolucję, lądując twardo w kurzu i widząc, jak jego rower, zataczając się, jedzie po trawie. Pozostali chłopcy bili brawo.
W tym czasie Oliver wspiął się na ogrodzenie parku i siedział teraz na obwisłym szczycie siatki, celując po kolei ze swojej plastikowej, automatycznej czterdziestki piątki w każdego skaczącego rowerzystę.
Rozmyślał o przezwiskach. Gdy on i jego brat przeprowadzili się do północnego Las Vegas, znani byli jako Chłopcy z Wenus, ponieważ zamieszkali w połówce bliźniaka, stojącego przy Venus Avenue. To nie było najgorsze – za sąsiadów mieli kilku Chłopaków z Marsa, z ulicy leżącej parę przecznic dalej na północ, ale gdy Scott dostał to samo przezwisko co zawsze – Seat, które było w porządku – to ze względu na swoją tuszę, Oliver zaczął być wkrótce znany jako Hardy.
To nie było fajne. Nawet jeżeli wołali tak na niego dlatego, że się go bali.
Niektórzy z ich rodziców także czuli przed nim lęk albo przynajmniej nie przepadali za nim. Lubił straszyć dorosłych przebieganiem przed nimi i podstawianiem im pod nosy swojej plastikowej czterdziestki piątki. Ponieważ broń nie była prawdziwa, nie mogli przeciwko temu nic zrobić; zwłaszcza dlatego, że Oliver wybuchał śmiechem, i wołał: „Pif-paf, nie żyjesz!”
Ale ta sprawa z Hardym nie była w porządku.
Później zaczęto go nazywać Gryzący Pies, co brzmiało znacznie lepiej. Miesiąc temu znaleziono na ulicy martwego psa, należącego do jednej z rodzin z sąsiedztwa. Panowało powszechne przekonanie, że zwierzak został otruty. Gdy ktoś spytał Olivera, czy to on go otruł, ten spojrzał w dal i odparł: „No cóż, ten pies gryzł ludzi”. Tak jak miał nadzieję, wszyscy przyjęli to za potwierdzenie, że była to jego sprawka… chociaż tak naprawdę Oliver nie zrobił tego.
Zobaczył Scata, który spadł z roweru po skoku z rampy, i przez krótką chwilę czuł przerażenia; ale kiedy brat wstał, uśmiechając się i otrzepując z kurzu siedzenie swoich dżinsów, Oliver się uspokoił.
Siatka pod nim zapiszczała, gdy się poruszył, żeby przyjąć wygodniejszą pozycję. Chciałby mieć tyle ducha, żeby samemu skoczyć z rampy, ale był zbyt świadomy istnienia kości w swoich ramionach, nogach i u podstawy kręgosłupa. I był cięższy. Potrafił wspiąć się na płot, ale to nie zwracało niczyjej uwagi.
Poza tym, cóż to, do cholery, za imię – Oliver? Co z tego, że-to imię jego dziadka? Prawdopodobnie, on także by go nie lubił. Poza tym, nigdy nie widzieli tego gościa. To nie wydawało się w porządku, że on, jako starszy, musiał dostać to śmieszne imię, podczas gdy jego młodszy brat został ochrzczony na cześć wuj ka. Którego także nigdy nie widzieli.
Tutaj, na górze, ponad ziemią, przyznawał przed sobą samym – ale nawet i teraz bardzo nieśmiało – że imię, które chciałby nosić, brzmi… Walter. Nie potrafił sobie wyobrazić, dlaczego tak się nie stało; zaraz po jego urodzeniu ojciec nie mógł być nim tak zawstydzony, żeby nie dać swojemu pierworodnemu własnego imienia, prawda?
Nagle coś trzasnęło i siatka obwisła, gdy pękł drut mocujący ją do słupków; Oliver zacisnął konwulsyjnie palce w oczkach ogrodzenia. Jego twarz powilgotniała gwałtownie od potu, ale gdy tylko przekonał się, że nie spadnie, spojrzał w kierunku rampy. Szczęśliwie dla niego żaden z chłopców niczego nie zauważył. Dowcipy „o tym grubym Hardym, co złamał płot” ciągnęłyby się tygodniami. Drżącymi rękami wsunął pistolet za pasek i zaczął się posuwać, cal za calem, w stronę pionowego wspornika płotu.
Westchnął, gdy stanął ponownie na pewnym gruncie, i ściągnął wilgotną koszulę z klatki piersiowej i brzucha.
Jutro szkoła, pomyślał.
Chciał, żeby coś się stało. Pragnął przerwać życie małego, w oczywisty sposób bezwartościowego chłopca.
Obserwował czasami w trakcie zachodu słońca czerwono-zło-te obłoki, przesuwające się kaskadami po nadal błękitnym niebie, i wyobrażał sobie, że widzi zaprzężony w konie rydwan, malutki w bezmiernej dali, gnający wzdłuż grzbietów chmur.
W domu grał często w wideogrę Mario Brothers i kiedy szedł teraz przez trawę, to myślał o niewidzialnych cegłach, które w świecie Maria wisiały w powietrzu bez żadnego oparcia. Jeżeli gracz nie był świadomy ich istnienia, to mógł sprawić, że mały Mario przebiegłby pod jedną z nich; ale łebski gracz wiedział, jak wskoczyć małym ludzikiem w idealnie właściwe miejsce – i walnąć jego głową w coś, co moment wcześniej wyglądało jak pusta przestrzeń, a teraz było cegłą z jarzącym się na niej grzybem. Zerwij grzyb, a nagle jesteś wielki. A jeśli rosła tam lilia zamiast grzyba, to po zerwaniu jej możesz pluć ognistymi kulkami.
Podskoczył. Nic. Pusta przestrzeń.
Kiedy Snayheever jeździł po Strip w zakurzonym morrisie – a nawet gdy wędrował rano trotuarami centrum, w cieniu Binion’ s Horseshoe Casino-jego tani, indiański pióropusz nie przyciągał zbyt wiele uwagi. O świcie kupił go za pięć dolarów w Bonanza, butiku z pamiątkami, założył przed sklepem na głowę i nie zdjął aż do tej pory; ale to dopiero teraz, gdy prowadził wolno swojego morrisa ulicami północnego Las Vegas, przez małe osiedla domków i kompleksy mieszkalne na przedmieściach, leżących na zachód od Bazy Sił Powietrznych w Nellis, jego wygląd sprawiał, że dorośli śmiali się, pokazywali go sobie i naciskali klaksony samochodów, a dzieci krzyczały, rzucając się w szaleńczą pogoń za jego autem.
Nie dało się tego uniknąć. Dzisiaj musiał nosić pióra.
Tego ranka ruch uliczny był niewielki. Rozejrzał się wokół, zauważając, że liście palm rzucają długie cienie na ciche trotuary. Sądził, że mieszkańcy, których widział, to byli głównie członkowie personelu Bazy Powietrznej oraz studenci, zmierzający przypuszczalnie do leżącego za jego plecami Clark County Commu-nity College.
To był jego trzeci przejazd przez tę część Cheyenne i tym razem zmusił się do skręcenia w prawo, w Ci vic Center-chociaż natychmiast podjechał do krawężnika i przełączył lewarek na luz, by ponownie sprawdzić swoje wyliczenia.
Rozłożył mapę Amerykańskiego Towarzystwa Automobili-stów i przejechał brudnym paznokciem po zaznaczonej ołówkiem linii, którą wcześniej wyrysował.
Tak, nie mylił się, kontur nadal wyglądał jak stylizowany, kanciasty ptak; pomyślał, że jest to prawdopodobnie wrona lub kruk. Zwykle wytyczał wzory, na które składały się trasy dróg, przebieg rzek i granic, ale rysunek ptaka łamał wszystkie te reguły.
Wierzchołki kątów stanowiły ulice o takich nazwach, jak Światło Księżyca, Księżycowa Mgła i Morze. Najwyższy punkt ptasiego ogona tworzyła para ulic zwanych Światło Gwiazd i Światło Księżyca, równoległych do Dziewięćdziesiątej Piątej i biegnących dalej w kierunku Bazy Sił Powietrznych w Springs, a w czubku dzioba zbiegały się trzy ulice, zwane Blask Księżyca, Oczarowanie i Astronom, znajdujące się na wschodnim krańcu miasta przy Lakę Mead Boulevard. Łącząca te dwa wierzchołki przekątna zawierała punkt, który stanowił oko ptaka, i Dondi znalazł istotnie we właściwym miejscu liczną grupę ulic – w odległości około dwóch trzecich wzdłuż linii prowadzącej w kierunku dzioba ptaka-cały kwartał ulic o takich nazwach, jak Saturn, Jowisz, Mars, Kometa, Słońce i Wenus.
Teraz obszar ten leżał od niego nie dalej, jak o jedną przecznicę.
Najpewniej Wenus była tą ulicą, przy której mieszkała jego matka.
Wcisnął pedał sprzęgła, włączył na siłę bieg i ruszył ponownie przed siebie. Na Wenus skręcił w lewo.
Jadąc wzdłuż Venus Avenue widział wiele dwupoziomowych domów i parterowych bliźniaków. Wlokąc się na pierwszym biegu, toczył się wolno środkiem prawego pasa i mrużył oczy z powodu gorącego już powiewu, który wpadał przez otwarte okna.
Jak ma poznać, który dom należy do jego matki? Czy będą jakieś wskazówki w postaci roślin w ogródku od frontu, koloru domu lub…
Numer porządkowy. Jeden z bliźniaków miał cztery zniszczone przez warunki atmosferyczne drewniane cyfry, przybite do zwróconej ku ulicy otynkowanej ściany. Numer 1515, ale Snay-heever odczytał go j ak litery: ISIS.
Izis, egipska bogini księżyca.
Znalazł dom matki, ale przycisnąwszy lekko stalowy pedał gazu i włączywszy drugi bieg, Dondi przejechał obok niego, ponieważ dzisiaj nie mógł się do niej zbliżyć.
Gdyby skontaktował się z nią w tę konkretną niedzielę, byłoby to niczym wizyta króla, który przybywa w odwiedziny do innego władcy wraz ze swoją armią. Snayheever był dzisiaj bardzo potężny; powinien być raczej postrzegany jako człowiek władczy, a nie tak, jak sam chciał być widziany, to znaczy jako ktoś… proszący i pokorny. Prawdą było, że w celu zwrócenia na siebie jej uwagi musiał zrobić coś pozbawionego taktu, ale nie był tak zarozumiały, aby skorzystać z… protokołu. A właśnie teraz księżyca przybyło o włos po pierwszej kwadrze; ona więc nadal znajdowała się w słabej fazie swojego cyklu. I, oczywiście, zawsze była słabsza za dnia, a naprawdę sobą tylko w nocy. To dlatego sypiała w dzień.
Jutro w nocy, drugiego kwietnia, w poniedziałek, księżyc znajdzie się dokładnie w połowie fazy. Dowiedział się o tym cennym fakcie zaledwie godzinę temu, z gazety.
Wtedy powinien się do niej zbliżyć.
Crane usiadł w śpiworze na podłodze pokoju motelowego i starał się otrząsnąć z sennych majaków.
Zardzewiały grot lancy i złoty kielich. Gdzie Scott widział to wcześniej? Wiszące na drutach nad fotelem, dawno temu w… w miejscu, które było jego domem? Wizja spowodowała, że poczuł ból wokół plastikowego oka i nie było mu żal, że nie może pochwycić tego wspomnienia. W tym ostatnim, oderwanym fragmencie snu, dwa wspomniane przedmioty zostały wystawione, z widoczną rewerencją, na zielonym suknie udrapo-wanym na drewnianej kracie. Padające na nie światło było czerwone, niebieskie i złote, jakby przefiltrowane przez witraż.
Usta Scotta były teraz suche, chociaż z jakiegoś powodu zdawało mu się, że czuł smak… czego? Wytrawnego wina? Chardonnay?
Klimatyzator ryczał, a w pokoju było zimno. Zza zasłon wpadało białe światło, ale Crane nie miał pojęcia, która może być godzina. Bądź co bądź, to było Las Vegas; mogła być północ, a światło na zewnątrz mogło być sztuczne.
Westchnął i potarł twarz trzęsącymi się rękami.
Znowu.
Śnił o grze na jeziorze.
Tym razem był tak wyczerpany – spędziwszy czterdzieści osiem godzin bez snu – że nie potrafił się obudzić, kiedy jedna z dwóch wielkich twarzy, widniejących w nocy poniżej niego, otworzyła kanion swoich ust i wessała go do środka jak wstęgę dymu.
Czuł teraz wnętrze śpiwora i był zadowolony, odkrywszy, że podczas tej fazy snu nie stracił kontroli nad swoim pęcherzem.
Leciał bezradnie spiralą w dół, przez oblaną blaskiem księżyca otchłań ust, i dalej do gardła, w ciemność; a potem znalazł się głęboko pod powierzchnią jeziora.
Pod nim coś się poruszało, olbrzymie postaci, których nie mógł dostrzec, a które i tak nie miały określonej formy – ale wywoływane przez nie wibracje indukowały w jego umyśle luźne obrazy – tak jak trzęsienie ziemi może wprawić w drżenie struny pianina i wyrazić się w ten odległy sposób:
…widział swojego prawdziwego ojca, zniszczonego i starego, ubranego w czerwoną gronostajową togę i kapelusz w kształcie horyzontalnie usytuowanej ósemki, siedzącego przy stole, który stał na falistej krawędzi urwiska; a na blacie znajdowała się spora liczba stosów monet, nóż i krwawa bryłka, która mogła być gałką oczną;
…i widział należącego do ojca buicka z 1947 roku, tak lśniącego i nowego, jakim go zapamiętał, ciągniętego po błyszczącej, zalanej deszczem nawierzchni ulicy przez dwa zaprzężone doń stworzenia, które miały ciała koni i ludzkie głowy;
…i widział swoją przybraną siostrę Dianę, ukoronowaną diademem w kształcie obejmującego – słońce półksiężyca, ubraną w podobne papieskim szaty i otoczoną przez wyjące do księżyca psy;
…a pomiędzy bujnie ulistnionymi ramionami owalnej wstęgi ujrzał samego siebie, nagiego, znieruchomiałego na moment w biegu ze zgiętą nogą, podczas gdy na zewnątrz wstęgi stał anioł, byk, lew i orzeł; a potem perspektywa zmieniła się i postać, którą był, zawisła głową w dół zawieszona na wyprostowanej nodze, podczas gdy drugą zgięła grawitacja;
…i widział dziesiątki innych postaci: Arky’ego Mavranosa, idącego przez pustynię, niosącego wiązkę mieczy tak długich jak drążki noszy; starego Ozziego, stojącego na piaszczystym wzgórzu i opierającego się na mieczu; Susan, nieżyjącą żonę Scotta, zawieszającą na gałęzi uschniętego drzewa coś, co wyglądało na kosz kołpaków samochodowych…
…i ujrzał bezcielesną, uskrzydloną głowę cheruba, przebitą na wylot przez dwie metalicznie wyglądające buławy.
Jedno oko cheruba patrzyło wprost w jedyne oko Scotta, który krzyknął i usiłował biec, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa; nie mógł się odwrócić czy choćby zamknąć oczu; on i głowa cheruba tkwili głęboko pod wodą, ukryci przed słońcem, księżycem, gwiazdami i postacią tańczącą na odległym urwisku, i Crane jęknął ze strachu, że głowa otworzy usta i przemówi – ponieważ wiedział, iż będzie musiał zrobić to, co ona powie.
Później sen stał się banalny i nudnie nawracający. Zdawało mu się, że jest w szerokim bezpowietrznym naturalnym podziemnym zbiorniku wodnym i stara się znaleźć prowadzący ku górze kanał, którym mógłby wypłynąć na powierzchnię; było tam wiele studni, ale za każdym razem, gdy wierzgając nogami, wiosłując ramionami i wypuszczając bąble powietrza, ruszał w górę ku wylotowi jednej z nich, przekonywał się, że znajduje się w czyimś domu – z papierosa na popielniczce snuł się dym, na krześle wisiało czyste ubranie, a z prysznica lała się woda – a on, przerażony, że może zostać przyłapany w cudzym mieszkaniu, zanurzał po raz kolejny, wypuszczając powietrze z płuc i kopiąc nogami, by dostać się z powrotem w ciemność wspólnego zbiornika, który leżał pod indywidualnymi studniami. W końcu ta beznadziejna monotonia powtórek sprawiła, że obudził się, patrząc na biały, plastikowy czujnik przeciwpożarowy, umocowany na motelowym suficie z płyty paździerzowej.
Ostatni dom ze snu był tym, w którym – w powodzi witrażowego światła – na zielonym suknie leżał grot lancy i kielich. Nawet nie czuł potrzeby dotknięcia ich, wiedząc, że tych przedmiotów naprawdę tam nie było, że nie należą do tego miejsca i znajdują się w nim w swej iluzorycznej postaci tylko dlatego, że dzisiaj nie przynależały nigdzie indziej.
Crane spojrzał na cyfrowy zegar, stojący na szafce przy łóżku. Druga trzydzieści osiem po południu. Obok, na kawałku papieru przyciśniętego puszką po coorsie, w obawie przed zdmuchnięciem go przez powiew z klimatyzatora, znajdowała się jakaś notatka.
Przypomniał sobie teraz, że on, Ozzie i Mavranos zameldowali się w tym motelu około szóstej trzydzieści rano. Był to mały dziesięciopokojowy budynek, stojący gdzieś poza Gold Coast po niewłaściwej stronie I-15, wspominał Scott, i w celu otrzymania pokoju niezbędny stał się „odcisk karty kredytowej”. Crane miał w portfelu dwie karty Visa – jedną na nazwisko Scott Crane, a drugą Susan Iverson-Crane – i Ozzie powiedział mu, żeby użył karty Susan, dzięki czemu mogą uniknąć wyśledzenia przez kogoś, kto poszukiwałby nazwiska „Scott Crane”.
Scott i Mavranos pozwolili staremu zająć łóżko, a dla siebie wyciągnęli z suburbana dwa śpiwory.
Crane wyczołgał się teraz ze swojego śpiwora i wstał, krzywiąc się z powodu piekącego bólu w zabandażowanej nodze.
Coś było nie tak. Co?
Usiłował przypomnieć sobie wszystkie wydarzenia, które miały miejsce w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Gar-dena, pomyślał, i Baker, z tym dziwacznym chłopakiem, grającym w Go Fish; piwo, które ukradłem z samochodu… Whiskey Pete’s oraz piwo i koniak, które wypiłem w drodze do męskiej toalety… ta półciężarówka i facet z ufryzowanymi włosami oraz modulowanym głosem; i jego kumpel Max z bronią… ulice wokół centrum i dziesiątki pierdolonych sklepów spożywczych, z których żaden nie zatrudniał kobiety o imieniu Diana…
Ani jedno ze wspomnianych wydarzeń nie rozproszyło jego niepokoju, ale także żadne z nich nie wywoływało w nim takiego przerażenia, by przyśpieszyło bicie serca czy paraliżowało twarz. Czuł się tak, jakby coś przeoczył czy zapomniał o czymś pomyśleć, a teraz ktoś, kto od niego zależał, był… przerażony, sam wśród złych ludzi, krzywdzony.
Z mojego powodu.
Podniósł papier. Był to kawałek torby sklepowej, zapisanej długopisem.
„Arky i ja poszliśmy sprawdzić parę kasyn”, przeczytał. „Wygląda na to, że możesz pospać. Będziemy z powrotem około czwartej. Oz”.
Crane spojrzał na telefon i stwierdził po chwili, że jego otwarta dłoń wisi nad aparatem. O co chodzi?, zapytał sam siebie niespokojnie. Chcesz do kogoś zadzwonić czy też czekasz na czyjś telefon?
Usta miał suche, a serce waliło mu mocno.
Na zewnątrz, na parking przed motelem, wjechało białe porsche.
Al Funo wysiadł z samochodu i obrzucił kpiarskim spojrzeniem rząd okien i drzwi, z których każde były w innym kolorze. Biedny stary Crane, pomyślał. To jest miejsce, w którym mieszka w Vegas?
Idąc przez parking w stronę recepcji, przesunął słoneczne okulary na ufryzowane, piaskowego koloru włosy. Zamierzał teraz podejść Scotta nieco sprytniej. Widocznie kula skierowana w niego przez przednią szybę samochodu nauczyła go ostrożności i gdyby Funo nie zadał sobie dodatkowego kłopotu, polegającego na posłużeniu się numerem identyfikacyjnym sklepu jubilerskiego w celu poznania w TRW danych na temat zdolności kredytowej Crane’a, nigdy by się nie dowiedział o karcie Visa, należącej do Iverson-Crane.
Kiedy pchnął drzwi recepcji i wszedł do klimatyzowanego, mrocznego wnętrza, rozbrzmiały dzwonki, wiszące na sznurkach nad drzwiami. Podłoga była wyłożona błyszczącym zielonym linoleum, z boku stała półka z broszurami i książeczkami kuponowymi dla turystów, a jedyne umeblowanie stanowiła zielona kanapa kryta sztucznym tworzywem.
Absolutnie bez klasy, pomyślał Funo ze smutkiem.
Gdy z zaplecza biura wyszła siwowłosa kobieta, uśmiechnął się do niej ze szczerym afektem.
– Cześć, chciałbym pokój, przypuszczalnie na jedną noc.
Wypełniwszy formularz meldunkowy, który mu wręczyła, Funo powiedział:
– Prawdopodobnie jest tutaj mój przyjaciel… Crane? Scott Crane. Musieliśmy wyjechać oddzielnie; nie mogłem dostać w pracy dodatkowego wolnego dnia.
– Jasne – odparła kobieta. – Crane. Facet po czterdziestce, z dwoma innymi gośćmi; jeden z wąsami, a drugi naprawdę stary. Są w szóstce, ale niedawno wyjechali.
– Czerwonym pikapem?
– Nie, to jakieś niebieskie auto; coś pośredniego pomiędzy półciężarówka a jeepem.
Ziewnęła.
– Mogę pana umieścić obok nich, w piątce lub siódemce.
– Och, to byłoby wspaniale, dzięki. Niech pani posłucha, proszę im nie mówić, że jestem tutaj, dobrze? Chcę im sprawić niespodziankę.
Wzruszyła ramionami.
Funo dał jej swoją MasterCard zamiast American Express, ponieważ wiedział, że zatelefonowałaby, żeby ją sprawdzić; w końcu to tak właśnie znalazł Scotta. Wszystko to zaczynało być drogą imprezą, zarówno pod względem straty czasu, jak i pieniędzy. Zastanawiał się, czy jest jakiś sposób na to, by wyłączyć to zadanie spod kategorii autoprzydziału; by ktoś za to zapłacił. Pomyślał o szarym jaguarze i numerze telefonu, który dostał wraz z danymi rejestracyjnymi auta z Nevady. Prowadzący go grubas polował na coś. I wyglądało na to, że ma pieniądze. Ale czego chciał?
Kiedy Funo podpisał czek, zwrócił uwagę na datę: 01.04.90. Prima aprilis.
To go zaniepokoiło; zdawało się drwić z tego, co robił; sprawiało, że wydawał się sobie pozbawiony znaczenia.
Gapił się na starą kobietę, aż ta podniosła na niego wzrok, a wówczas mrugnął do niej i obdarzył ją swoim najcieplejszym, chłopięcym uśmiechem.
Patrzyła na niego, jakby Funo był plamą na ścianie; plamą, która przypomina człowieka, jeśli spojrzeć na nią pod odpowiednim kątem.
Był zadowolony, że podpisał wcześniej rachunek, bo teraz trzęsły mu się ręce.
Mavranos wyjechał z wielopoziomowej budowli parkingu za Flamingo i poprowadził wielkiego suburbana szerokim podjazdem obok postoju taksówek i rampy dostawczej w kierunku Strip. Pokonał wolno szerokie ograniczniki prędkości, ale i tak samochód zatrząsł się napasach wypiętrzonego asfaltu, a lód w skrzynce zagrzechotał i zapluskał w zimnej wodzie. Wyjechawszy na ulicę, stwierdził, że Strip jest pusta na przestrzeni stu jardów, skręcił więc w lewo z taką łatwością, z jaką zrobiłby to na przedmieściu jakiegoś spokojnego miasteczka na Środkowym Zachodzie.
– Jakie są na to szansę? – spytał Ozziego, zmuszając się, by patrzeć z przejęciem i bez uśmiechu. – Żeby przed Flamingo skręcić tak łatwo w lewo?
– Chryste – jęknął stary mężczyzna – szukasz wielkich statystycznych fali, nie? Jeśli zaczniesz wypatrywać, boja wiem, numerów tablic rejestracyjnych albo dwóch grubych bab w takich samych kwiecistych szortach, to jesteś… Mavranos roześmiał się.
– Robię sobie z ciebie jaja, Oz! Ale przysięgam, że kilka rzeczy było tam znaczących.
Przez jakiś czas obserwowali we Flamingo stół do gry w kości, po czym przeszli przez ulicę, żeby wysłuchiwać wzorów w dzwonieniu i klekocie automatów do gry w Caesars Pałace, a później zapisali sto kolejnych numerów, które wypadły na kole ruletki w Mirage. Dwukrotnie, raz przechodząc ulicę na zachód, a raz na wschód, Mavranos usłyszał jednoczesne trąbienie samochodu oraz warczenie psa; podniósł wzrok, chwytając słoneczny blask, odbity w przedniej szybie samochodu, co spowodowało, że przez pół minuty widział wszędzie, gdzie spojrzał, wielką czerwoną kulę; a w Caesars trzej różni obcy szepnęli „siedem”, kiedy przechodząc obok, otarli się o niego ramionami. Zapytał z ożywieniem Ozziego, czy uważa, że te zbieżności mogą cokolwiek znaczyć, ale stary, ze zniecierpliwieniem, odrzucił taką możliwość.
Teraz, stojąc na Flamingo Road przed czerwonym światłem na pasie skrętu w prawo, Mavranos wyjął z kieszeni nagryzmolony długopisem spis kolejnych numerów ruletki i przyjrzał mu się badawczo.
– Zielone – rzekł Ozzie po chwili.
– Ale i mnie o picie rozchodzi… – powiedział Mavranos w zamyśleniu. Zdjął nogę z hamulca i skręcił w prawo kierownicę, ale nadal spoglądał na listę.
– Patrz na drogę! – skarcił go Ozzie szorstko.-Jak zwykle trzymasz między udami puszkę piwa i, szczerze mówiąc, uważam, że stanowczo zbyt dużo pijesz.
– Nie – odparł Mavranos. – Chodzi mi o pi. Wiesz, co to pP.
Ozzie spojrzał na niego.
– Chcesz siku? Zamiast się napić? Co, do diabła? Nie możesz…
Mavranos podał staremu kartkę, zerknął na drogę i przydepnął pedał gazu.
– Masz. Pi, stosunek obwodu koła do jego średnicy, wiesz? Promień razypi do kwadratu, słyszałeś takie gadanie. Pi nazywają liczbą niewymierną – trzy i nieskończony ciąg cyfr po przecinku. Istnieje pewne zdanie, do nauczenia się na pamięć, pewna mnemoniczna sztuczka, która pozwała zapamiętać cyfry tworzące pi z dokładnością do dziesiątków miejsc. Czytałem o tym w książce Rudy Rucker. Zaczyna się: Ale i mnie o picie… to trzy, jeden, cztery, jeden, pięć, kapujesz? Kolejna cyfra oznacza liczbę liter każdego słowa. Ale nie mogę sobie przypomnieć dalszego ciągu wyliczanki.
Na skrzyżowaniu przejechali przez I-15. Ozzie zerknął przez zakurzoną szybę i wskazał palcem.
– Tam po prawej jest nasz motel, nie przeocz zjazdu. Archimedes, ja naprawdę nie nadążam…
– Widzisz tu w środku, gdzie liczby z ruletki ułożyły się w porządku: trzy, jeden, cztery, piętnaście? Spójrz na kartkę. Wiem, do czego zmierzam. Jakie numery są następne?
– Uch… dziewięć, dwadzieścia sześć, trzydzieści pięć, osiem…
Mavranos skręcił na parking, ustawił samochód obok ich pokoju i wyłączył silnik.
– Tak – powiedział. – Jestem całkiem pewny, że to jestp/. No cóż, teraz to jest już znaczące, co nie? Pieprzona ruletka zaczyna tak po prostu wypluwać spontanicznie pil Zastanawiam się, jakie liczby powstawały przy innych stołach. Przypuszczam, że drugi pierwiastek kwadratowy z dwóch lub z minus jeden.
Ozzie nacisnął klamkę, pchnął drzwiczki i otworzył je, a potem zszedł ostrożnie na asfalt.
– Nie wiem-powiedział, marszcząc brwi, kiedy Mavranos zamknął drzwi po swojej stronie i obszedł samochód. – Niech ci będzie, że tamte numery są tym twoim pi… ale wydaje mi się, że to nie jest to, czego szukasz. To coś innego, tutaj coś się dzieje…
Elegancko ubrany młody mężczyzna wyjmował niewielką torbę podróżną z tylnego siedzenia porsche’a, zaparkowanego naprzeciwko sąsiedniego pokoju. Z rozmysłem odwrócił od nich wzrok i nie zauważył, że Ozzie ruszył do przodu; odchodząc więc od swojego auta, nieznajomy uderzył starego w goleń niesioną torbą.
– Uważaj – powiedział Ozzie z irytacją.
Młody człowiek wymruczał coś i pośpieszył do drzwi z numerem siedem, po czym zagrzechotał kluczem w zamku.
– W tym mieście mieszkają kurewscy zombie-rzekł Ozzie do Mavranosa.
Arky zastanowił się, czy ta uwaga dotarła do ich sąsiada. Chwilę później młody człowiek znalazł się w swoim pokoju i głośno zatrzasnął za sobą drzwi.
Sądzę, że usłyszał, pomyślał Mavranos.
Od postrzępionych Virgin Mountains wiatr wiał na południowy wschód, miotając kruchymi zaroślami o żółtych kwiatach, obrastającymi całymi milami zbocza kanionu, i marszczył powierzchnię rozległych głębokich wód jeziora Mead. Podczas zawijania do przystani Ośrodka Wypoczynkowego Mead urlopowicze walili niezdarnie swoimi wypożyczonymi łodziami w pomosty, a gazolina tworzyła tęczowe plamy na powierzchni wody w pobliżu pomostów oraz slipów i nasączała swoim zapachem powietrze.
Ray-Joe Pogue pognał motorówką kilkaset jardów w głąb jeziora, z dala od stojącego na brzegu marketu i sklepu wędkarskiego, ale wywoływane tutaj przez wiatr fale marszczyły mocniej powierzchnię wody, więc po kilku chwilach, podczas których zakosztował bycia miotanym w górę i w dół na składanym, tapicerowanym siedzisku, Pogue zdjął nogę z gazu i pozwolił, by wynajęta łódź kołysała się pod pustym błękitnym niebem.
We względnej ciszy, która nagle zapadła, rozejrzał się wokoło, patrząc spod przymrużonych powiek na szeroko rozrzucone wyspy i daleki zarys linii brzegowej Boulder Basin. W to niedzielne popołudnie na wodzie było wiele łodzi, ale nie sądził, że będzie miał jakiś problem ze znalezieniem zacisznego fragmentu wybrzeża, przy którym mógłby zatopić głowę. Metalowa puszka spadła z siedzenia obok niego na greting, więc podniósł ją ostrożnie, położył na poprzednim miejscu i obciążył zwiniętą liną.
Głowa w metalowej puszce.
W swoim życiu zabił już kilkoro ludzi, ale nigdy go to nie dręczyło, i był zaskoczony, jak bardzo bolało go zabicie Maxa. Czuł się teraz zdezorientowany, jakby cierpiał z powodu ciężkiego kaca, i czuł niepokój za każdym razem, gdy spojrzał na skrzynkę.
Poznał się z Maxem w szkole średniej – kiedyś Max kochał się w Nardie, azjatyckiej przyrodniej siostrze Pogue’a, i obaj, on i Max, przygotowywali się od lat do nadejścia tego roku wyborczego – tej przypadającej raz na dwie dekady zmiany króla. Max miał być jego… kim, Merlinem, Lancelotem, Gawainem? Ale ostatniej nocy, poniósłszy porażkę podczas próby zidentyfikowania tajemniczego autobusu na I-15, Pogue kazał Maxowi zjechać na pobocze i wysiąść z półciężarówki – a potem wpakował mu w plecy ładunek śrutu ze strzelby.
Wiatr chłodził Rayowi-Joe twarz. Drżał w nieprzyjemnym świetle słonecznym i nie patrzył na skrzynkę. Chwycił białą plastikową okrężnicę motorówki i spoglądał przed siebie ponad wodą.
Nie miał wyboru. W idealnej sytuacji nie powinien być zmuszony do odstawienia tego starego fenickiego rytuału Adonisa, ale teraz istniało zbyt wiele niepewnych czynników, by mógł go poniechać. Jakiś walet jechał za nim zeszłej nocy na autostradzie i było coś podejrzanego w tych trzech facetach – piracie, staruchu i przygłupie – z niebieskiego suburbana, przystrojonego we wszystkie te wstążki i inne gówno. I nie mógł nawiązać kontaktu z Nardie Dinh; od miesięcy nie odebrał żadnego z jej snów. Jakim cudem mogła nie śnić? Czy istnieją jakieś prochy, które mogą to stłumić?
Musiał ją znaleźć, i to przed Wielkanocą. Jako jego przyrodnia siostra, ona jedna mogła posłużyć za boginię księżyca, jego królową. Wszyscy bogowie płodności oraz królowie parzyli się z kobietami, które w jakiś sposób były ich siostrami – Tammuz i Belili, Ozyrys i Izis, nawet król Artur i Morgan le Fay – i Pogue pomyślał, że skutecznie złamał jej wolę podczas trwającego miesiąc uwięzienia w tym domu schadzek za Tonopah. Dieta, na której ją trzymał, rytuały krwi, pokój z dwudziestoma dwoma obrazami – przygotował ją doskonale do przywdziania tiary bogini; a potem, gdy sądził, że jest pokonaną sommnambuliczką, jaką chciał ją uczynić, dźgnęła nożem madam, ukradła samochód i uciekła do Las Vegas. A teraz już nawet nie śniła.
Zerknął ponad falami na małą skalistą wysepkę, widoczną parę mil dalej, a potem spojrzał na mapę jeziora Mead, złożoną tak, by ukazywała Boulder Basin. Wstający z wody skrawek lądu nosił nazwę Wyspy Umarlaka. Brzmiała odpowiednio.
Obrócił kierownicę i nadepnął na pedał gazu. Przyśpieszenie wcisnęło go w fotel, a gdy wyprowadzał łódź ze skrętu, wiatr wyrzucił przed nim w powietrze wysoką grzywę mżawki; ciężkie krople wody odbiły się od twarzy Pogue’a i zrzuciły mu włosy na czoło.
Sterując jedną ręką, wyjął grzebień i zaczesał je do tyłu; tam, gdzie było ich miejsce. Od teraz do Wielkanocy fizyczna doskonałość była absolutnie konieczna.
Człowiek, który bierze tron, nie może mieć żadnej skazy.
Łódź okrążyła wyspę w serii gwałtownych przyśpieszeń i na dalszym krańcu małego skrawka lądu Pogue ujrzał niewielką skalistą, pozbawioną piknikowiczów plażę. Podpłynął bardzo blisko i wrzucił do wody betonowy blok, który zastępował kotwicę.
Podniósł niechętnie skrzynkę; trzymając ją wysoko, przeszedł ponad okrężnicą burty motorówki i pobrnął do brzegu przez zimną wodę.
W starożytnej Aleksandrii Fenicjanie odgrywali coroczną śmierć Tammuza, wrzucając do morza głowę z papirusu; siedem dni później letni prąd wyrzucał ją nieodmiennie na brzeg w Byb-los, gdzie głowę wyławiano i odprawiano ceremoniał zmartwychwstania boga. Podczas tego okresu, gdy głowa przebywała w morzu, miejsce pobytu, tożsamość, a nawet samo istnienie boga płodności pozostawało wątpliwe.
Nadchodzące dwa tygodnie, od prima aprilis do Wielkanocy, miały stanowić niebezpieczny okres cyklu i Pogue zdecydował, że to jego własna głowa – symbolicznie – zostanie wydobyta z wody w wielkanocną niedzielę.
Biedna, odrąbana głowa przystrojona była w przeciwsłoneczny daszek Pogue’a oraz w jeden z jego krawatów, zawiązany dookoła ułomka karku; i, oczywiście, Max podlegał tym samym dietetycznym restrykcjom, co Pogue i Nardie – nie pił alkoholu i nie jadł ani czerwonego mięsa, ani niczego, co było gotowane w żelaznym garnku. To z tego powodu Pogue nie mógł poddać dekapitacji jakiegoś przypadkowego turysty. Głowa musiała stanowić możliwie najbliższe wyobrażenie głowy Pogue’a.
Trzęsły mu się ręce. Chciał otworzyć puszkę i zawiązać inaczej krawat. Max nigdy się tego nie nauczył – i Ray-Joe pamiętał dziesiątki okazji, podczas których Max przynosił mu krawat, a Pogue musiał wiązać go na swojej szyi, a potem rozluźniać pętlę, ściągać przez głowę i podawać przyjacielowi.
Gdy o świcie tego ranka na poboczu Boulder Highway zawiązałem dla niego krawat, pomyślał teraz, był to ostatni raz, kiedy oddałem mu tę przysługę.
Zacisnął zęby i odetchnął głęboko.
Chryste, powiedział do siebie, nieważne, wrzuć skrzynkę do wody, przywiąż gdzieś linę, żeby przez następne dwa tygodnie nie nadział się na nią żaden pierdolony pijany turysta, i zabieraj się stąd do diabła.
W poszukiwaniu odpowiedniego miejsca rozejrzał się po otaczających go skałach oraz manzanitowych zaroślach i zauważył nad wodą stado jaskółek.
Przypuszczał, że to są jaskółki. Dokonywały śmiałych, indywidualnych lotów, charakterystycznych dla tych ptaków, ale coś było nie tak z ich skrzydłami. Dużo dalej pojawiły się też inne stada, zauważył teraz, bardzo wiele stad. Osłonił oczy dłonią i przyjrzał się fruwającym stworzeniom.
A potem poczuł w brzuchu chłód, a na czoło wystąpił mu pot.
To były nietoperze.
Nietoperze, pomyślał oszołomiony; ale nietoperze nie łatają za dnia. Co z nimi? Oszalały, wściekły się? Czy coś ma się stać?
Przeniósł wzrok dalej, by zobaczyć, dokąd mogą zmierzać, i ujrzał, że także na południu niebo było popstrzone takimi samymi poruszającymi się punktami.
Lecą tutaj. Na tę małą wysepkę. Z każdej, kurwa, strony.
Przedarł się wzdłuż wąskiego pasa przybrzeżnej wody w stronę grupy skał i rzucił stamtąd do jeziora błyszczącą skrzynkę; plasnęła o wodę, a on obwiązał drugi koniec liny dookoła na wpół zanurzonego kamienia.
A potem wokół jego stóp zawirowały cienie – jak czarne płatki przed oczami. Nietoperze krążyły nisko nad głową Pogue’a – ciche, jeśli pominąć klekot ich skrzydeł – a zewsząd przybywało ich coraz więcej. Wywołany przez nie powiew rozwichrzył mu włosy.
Przerażony, spojrzał w górę. Nad nim błyskały małe, choć pełne drobnych zębów, owłosione paszcze, a wszystkie oczy, jasne i okrągłe, spoglądały tylko na niego.
Coś miotało się furiacko w wodzie; w panice odwrócił głowę w tamtą stronę.
W miejscu, w którym wrzucił skrzynkę, jezioro się gotowało; a potem, co było niemożliwe, metalowa puszka wyskoczyła na powierzchnię wody, kręcąc się na wzburzonej powierzchni i po-błyskując w słońcu.
Jezioro ją odrzuca, pomyślał oszołomiony. Czy spowodowała to ławica ryb, czy też woda zmieniła swoją gęstość, żeby nie przyjąć głowy?
Klekot nietoperzych skrzydeł stał się głośniejszy, bliższy; Pogue pomyślał, że czuje ich woń, woń śmierci.
Spieprzaj, powiedział sobie.
Pobili cię dzisiaj.
Przełykając urywany szloch, wyszarpnął jedną ręką skrzynkę z powrotem na brzeg, podczas gdy drugą osłaniał twarz przed nietoperzami; a potem, z lśniącą, ociekającą wodą puszką, kołyszącą mu się poniżej zaciśniętej pięści, pobrnął wzdłuż plaży i, rozbryzgując wodę, dotarł do łodzi.
Kiedy Pogue wrzucił skrzynkę na siedzenie, wspiął się na pokład motorówki i, dodawszy gazu, ryknął ogłuszająco wielkim samochodowym silnikiem, skrytym pod pleksiglasową maską, to wydało mu się, że nietoperze krążą wyżej; a gdy obrócił koło sterowe, włączył bieg, a łódź – z zadartym nad wodą dziobem – zaczęła zmierzać prosto przed siebie, jak najdalej od wyspy, to nie podążyły za nim, ale rozdzieliły się i rozproszyły po niebie.
Pozwolił zatem, by silnik zwolnił do biegu jałowego, a potem siedział – dysząc i trzęsąc się – na zachowującej się nagle spokojnie motorówce i obserwował, jak gadziny odlatują z powrotem do górskich jaskiń, w których w każdy normalny dzień zwisały głowami w dół aż do zachodu słońca.
Po raz pierwszy od owego dnia, gdy w szkolnej czytelni poznał naturę tego zachodniego mistycznego królestwa, Ray-Joe zapragnął złamać reżim swej diety i napić się-spić się naprawdę gruntownie.
W końcu, tak powoli, jak tylko pozwalała na to kapryśna przepustnica silnika, wprawił łódź w ruch i popłynął z powrotem w stronę przystani jachtowych Ośrodka Wypoczynkowego Mead. Jego przystojna na klasyczną modłę twarz była śliska od potu i łez.
Niepotrzebnie zabiłem Maxa, myślał ponuro Pogue. Ofiara została odrzucona; tak jak Kainowa.
Jak to się mogło stać? Czy zabijając Maxa, zdyskwalifikowałem sam siebie? Nie, dawni królowie robili gorsze rzeczy. Czy powinienem był jeszcze poczekać albo zrobić to wcześniej? Czy w jeziorze Mead jest już głowa jakiegoś króla i w związku z tym nie ma tam psychicznej przestrzeni dla kolejnej?
Zanim dopłynął do przystani z łodziami do wynajęcia, otrząsnął się już z poczucia straty i beznadziejności.
Nadal mogę zostać królem, powiedział sobie, gdy manewrował silnikiem w zatłoczonym basenie przystani i potrącał motorówką inne łodzie. Ale muszę znaleźć swoją przeklętą przyrodnią siostrę – muszę znaleźć Nardie Dinh.
Kiedy Crane potasował zużytą małą talię i rozdał na łóżku po pięć kart dla siebie, Ozziego i Mavranosa, zachodzące słońce zintensyfikowało barwę pomarańczowych zasłon w oknach motelu. Było zbyt wcześnie, by zacząć ponowne poszukiwania w supermarketach, a Ozzie zakazał graniaprawdziwymi kartami, więc Mavranos przyniósł z suburbana dziecięcą talię Szalonych Ósemek, którą kupił w knajpie z hamburgerami CarFs Jr.
Na każdej karcie widniał wesoły, stylizowany obrazek zwierzątka, i w miarę postępu gry oraz odkrywania kart, Mavrano-sa bawił widok kolorowych rysunków uśmiechniętych ptaków i zwierząt, rzucanych na kapę motelowego łóżka.
– Wiecie, dlaczego nikt nie grał w karty na pokładzie Arki? – spytał.
Crane wywrócił oczami, ale Ozzie spojrzał podejrzliwie.
– Nie – odparł stary. – Dlaczego?
Mavranos pociągnął łyk piwa.
– Ponieważ Noe siedział na pokładzie*.
Daleko na południu, ponad McCullough Rangę, zagrzmiał suchy trzask gromu.
Och, daj spokój, pomyślał Crane, to nie było zabawne.
* Nieprzetłumaczalna gra słów. Ang. deck oznacza zarówno talię kart, jak i pokład.
Mikrometr wyglądał jak klucz francuski jakiegoś chorobliwie wymagającego mechanika, a jego błyszcząca, podkreślająca precyzję działania powierzchnia zdawała się nie na miejscu pośród kaset na żetony, maszyn liczących i poprzypalanych papierosami blatów biurek w pełnym nieładu biurze kasyna. Nardie Dinh sumiennie trzymała narzędzie pod fluorescencyjną lampą, po czym odczytała pomiar z jego okrągłej obudowy.
– Ta także jest w porządku – powiedziała kierownikowi sali, który stał obok ze zmarszczoną twarzą.
Zwolniła moletowaną nakrętkę w uchwycie i uwolniła drugą z pary kości, które jej przyniósł.
Trzymała przeświecającą czerwoną kostkę blisko twarzy i patrzyła na słabo widoczne inicjały, które wydrapała na ściance z jedną kropką, a potem obróciła mały sześcian i odszukała mikroskopijny symbol księżyca, wyryty przez nią delikatną kreską na ściance o sześciu oczkach. Oczywiście oba znaczki były dokładnie takie, jakie wykonała o północy, gdy w roli kierowniczki, nadzorującej stoły do gry w kości, zaczęła nocną zmianę w Tiara Casino.
Odłożyła czerwoną kostkę oraz mikrometr, po czym mimowolnie wytarła dłonie.
– Są w porządku – powiedziała krótko kierownikowi sali. – Nie rzucał swoimi kośćmi.
– Jakim cudem mógł wyrzucić tyle razy po dwie jedynki? Krupier mówi, że rzucał je we właściwy sposób, sprawiając za każdym razem, że odbijały się od tylnej ścianki stołu.
Stało się tak dlatego, pomyślała Dinh, ponieważ dziś w nocy, kiedy zrobiłam swój znaczek na kostce, zapytałam stoły do gry, czy powiedzie mi się w moim dążeniu; a dwie jedynki oznaczają: tak, jeśli nikt inny nie jest w to wplątany.
– Nie wiem, Charlie – odparła.
Jej zaparzona przed chwilą kawa była nadal zbyt gorąca, więc podniosła styropianowy kubek i podmuchała na unoszącą się z niego parę.
– Stawia na dwójkę?
Charlie potrząsnął głową.
– Nie, przegrywa w Pass Linę na dolarowe żetony. Ale inni zaczynają obstawiać te zakłady, a ktoś z nich może być jego wspólnikiem.
– To musiał być przypadek – powiedziała – ale odpakuj fabrycznie nowe kostki, oznacz je, a my wycofamy wszystkie kości, które są teraz w grze.
I tym razem nie zadam stołom żadnego pytania, pomyślała. Charlie wyglądał na roztargnionego.
– Wszystkie kostki?
– Ta ostatnia partia mogła być spreparowana. Wolę przesadzić z ostrożnością.
Wzruszył ramionami.
– Ty tu rządzisz.
Kiedy Charlie wyszedł po pudełka, Nardie wstała zza biurka i przeciągnęła się. Wystarała się o tę pracę, ponieważ Tiara była prawdopodobnie ostatnim kasynem w mieście, w którym kości do gry znaczono nadal inicjałami kierowników zmiany. Ona z kolei była tak bliska zrównania się z księżycem, że dzięki wyrytemu znakowi półksiężyca na kostce kilkakrotnie udało się jej otrzymać odpowiedź od małych sześcianików.
Był to jednakże pierwszy raz, kiedy przepowiednia okazała się tak wyraźna, by poruszyć jej uwagę. Sądzę, pomyślała, że gdybym zapytała stoły o cokolwiek w przyszłym tygodniu, kiedy księżyc będzie w pełni, każdy rzut pary kości byłby raz za razem identyczny.
Przeciągnęła się ponownie i, zadarłszy łokcie, pomasowała sobie wąskie ramiona. Cztery godziny od chwili, gdy odstawiłam taksówkę i zdjęłam uniform, pomyślała, a nadal czuję się tak, jakbym była zgięta za kółkiem. Będę zadowolona, kiedy nadejdzie świt, a ja wyjdę stąd i pojadę do spokojnego Henderson.
Znalazła zatrudnienie w małym biurze ubezpieczeniowym w Henderson, które potrzebowało kogoś do prowadzenia ksiąg podatkowych.
Generalnie, najbardziej ospała była wtedy, gdy słońce stało w górze, więc automatyczna praca, polegająca na sumowaniu liczb, była idealna; poza tym, biuro ubezpieczeniowe, odległe o osiemnaście mil na południe od Las Vegas, dawało niemal pewność, że Dinh nie zostanie rozpoznana przez kogoś, z kim pracowała w nocy.
Co byłoby równoznaczne z faktem, że… inni zastanawialiby się, kiedy ona sypia.
Zmarszczyła brwi, przypomniawszy sobie, jak wczoraj prawie dopadła ją nieświadomość.
Wczoraj o świcie nieomal zemdlała – dokładnie w chwili, gdy w swoim boksie kasjerki odkładała kasety dla kierownika następnej zmiany – a kiedy minął jej zawrót głowy, pognała na parkiet sali do najbliższego stołu, przy którym trwała chaotyczna gra w blackjacka.
Widziała przez parę minut, niczym wśród niknących wzorów oszczędzacza komputerowego monitora, że walet i dama kier pokazują się częściej, niż pozwalałaby na to statystyka; i Nardie zrozumiała, że potężny Walet i potężna Królowa minęli się gdzieś na zewnątrz kasyna, na ulicach miasta.
Dinh postanowiła, że to ona włoży w tę Wielkanoc koronę Izis, i zastanawiała się teraz, jak powstrzymać tajemniczą i potężną Królową przed pokrzyżowaniem jej planów.
Nie chciała zabijać nikogo, prócz swojego przyrodniego brata.
Odgłos klucza obracającego się w zamku.
W momencie przebudzenia Funo pomyślał, że ktoś otwiera drzwi jego pokoju w motelu, i porwał pistolet z szafki przy łóżku. Potem zrozumiał, że jest w pomieszczeniu sam, zaś dźwięk pochodzi ze słuchawek, które miał na uszach podczas snu.
– Jestem pewny, że się przeprowadziła – słyszał niewyraźnie męski głos; mówiący musiał być odwrócony od ściany, która dzieliła oba pomieszczenia. – Założę się, że rozmowa ze Scottem przestraszyła ją na tyle, że przeniosła się gdzie indziej – do Ohio czy gdzieś tam.
Funo odłożył broń, a potem usiadł i zaczął wciągać spodnie. Poruszał się przy tym ostrożnie, żeby nie zrzucić słuchawek z uszu. Spojrzał na elektryczny zegar – siódma rano.
– Nie… sądzę – odezwał się inny mężczyzna, jego wzmocniony głos był wyraźniejszy. – Odbieram… wrażenia, które nie są moimi, drobne muśnięcia niepokoju, nastroju i smaków; wczoraj czułem smak wina, którego nie wypiłem. Jestem przekonany, że znajduje się gdzieś w pobliżu.
– Możliwe, że trafiliśmy do właściwego sklepu, w którym nas okłamano. Prawdopodobnie w supermarketach nie podaje się nazwisk pracowników obcym ludziom. Szczególnie takim, którzy sprawiają wrażenie, że sypiają w ubraniach.
– Nie – doleciał głos trzeciego mężczyzny, brzmiący dużo starzej. – Znaleźliśmy przecież trzy inne Diany, czyż nie? Znajdziemy i tę właściwą. Skoro nie znają jej w żadnym ze sklepów w północnym Las Vegas, to musi pracować w którymś przy Strip. Nie może ich tam być więcej niż kilka. Znajdziemy ją dziś w nocy.
Funo zapiął spodnie, pochylił się tak bardzo, jak tylko pozwalało na to napięcie przewodu słuchawek, i dosięgną! czystej koszuli w swojej torbie.
– A co, jeśli zmieniła nazwisko, Ozzie? – ciągnął pierwszy głos. – Założę się, że zrobiła tak po tym, co jej powiedziałeś o tym mieście.
– No to ją zobaczymy – powiedział stary za ścianą. – A ja jestem w stanieją rozpoznać nawet po upływie dziesiątków lat.
– Nie musisz iść, Arky – odezwał się drugi mężczyzna, w którym Funo domyślał się Scotta Crane’a. – Możemy poruszać się taksówkami. Wyglądasz na zmęczonego, a forsa nie stanowi problemu.
– Ja? Co, do diabła, przez to rozumiesz? Nie jestem zmęczony. Nie, jeszcze jedna noc. Być może, chłopaki, wdacie się w bójkę i będziecie mnie potrzebowali. Za dnia mogę pójść śladem swoich szans, a w nocy zamieszać w automatach do gry stojących w sklepowych przedsionkach, podczas gdy wy będziecie zadawać pytania.
– Jedno jest pewne – powiedział Ozzie-jutro wyskoczymy na przyzwoite śniadanie. Kolejna taka specjalność zakładu za dolar dziewięćdziesiąt dziewięć gotowa jest wypalić mi dziurę w brzuchu i wypaść przez koszulę. Czas do łóżka, chłopaki. Chcecie pogadać, to na zewnątrz.
Ze słuchawek dobiegło teraz głośne dudnienie i Funo zrozumiał, że co najmniej jeden z mężczyzn zamierza spać na podłodze. Al spojrzał nerwowo na przewód, który znikał w otworze wyborowanym w suchym tynku ściany; miał nadzieję, że żaden z tamtych nie zauważy maleńkiego otworu z drugiej jej strony.
Po kilku minutach odprężył się. Słyszał teraz wyłącznie spokojny równy oddech.
Zdjął słuchawki z uszu, wstał i zapiął sprzączkę paska, a potem wyniósł telefon do łazienki i wystukał numer, który miał związek z szarym jaguarem.
Dzwonek telefonu po drugiej stronie odezwał się tylko raz, a potem nagrany na taśmie głos wyrecytował mu ten sam numer. Zaraz po tym rozległ się sygnał.
– Hmm – powiedział Funo wstrząśnięty nieuprzejmością tego powitania – wiem, gdzie są ludzie, których w sobotę szukałeś w Kalifornii… to znaczy ty byłeś w Kalifornii, szukając ich. Scotta Crane’a, Ozziego i Diany.
Przerwał, ale nikt nie podniósł słuchawki.
– Zadzwonię pod ten numer za trzy godziny, powiedzmy dokładnie o dziesiątej, a wtedy ustalimy, ile może być dla ciebie warta moja przysługa.
Odłożył słuchawkę. Tak, to powinno zadziałać.
Podchodząc do szafy, żeby wybrać koszulę, Funo uznał, że stary Ozzie miał rację – dobre śniadanie to podstawa. Może gdzieś w pobliżu jest Denny’s. Mógłby kupić gazetę, posiedzieć przy kontuarze i pogadać z kimś.
Vaughan Trumbill umył naczynia po śniadaniu, przejechał odkurzaczem pokój i korytarz, a teraz siedział za biurkiem w swoim pokoju, sporządzając rachunki w wielkiej starej księdze Betsy. W kwadrans podliczył nowy bilans i zapisał atramentem sumę u dołu bieżącej strony; potem zamknął książkę i schował ją do szuflady.
Podszedł do akwarium i wyłowił podbierakiem dwucalowego suma; przytrzymał go ostrożnie za głowę, a później odgryzł resztę. Żując zawzięcie, zanurzył ponownie dłoń i wyrwał amazoński wodorost; zakręcił nim w mrocznej wodzie, żeby strząsnąć piasek z korzeni, a potem wpakował zielsko do ust. Pochłaniając swoją przekąskę, zawinął głowę suma w kilka higienicznych chusteczek i wetknął zawiniątko do kieszonki białej koszuli.
Żywe przekąski, chociaż z konieczności przeważnie skąpe, były zawsze najbardziej satysfakcjonujące.
Białych ścian jego pokoju nie zaśmiecały żadne obrazy, a okna wyglądały na płaską, wyżwirowaną przestrzeń i szarą ścianę bloku z pustaków. Jak zawsze przed opuszczeniem pokoju rozejrzał się wokoło po jego sterylnej prostocie, odciskając sobie w mózgu ten obraz i wdychając chłodne, pozbawione zapachu powietrze – ponieważ reszta domu Reculver stanowiła rozgardiasz półek z książkami, tapicerowanych mebli i oprawionych w ramy fotografii; a obecnie Betsy używała zbyt nachalnie perfum.
W korytarzu podbiegł do niego LaShane i Trumbill poklepał wielkiego dobermana po wąskim łbie. Przed wejściem do salonu spojrzał automatycznie na ekrany monitorów ponad drzwiami, chcąc się upewnić, czy ktoś nie czai się we frontowym lub tylnym ogrodzie lub nie stoi przed drzwiami wejściowymi.
Gdy Trumbill wszedł do salonu, Betsy Reculver siedziała na kanapie i patrzyła na złożone na podołku dłonie; spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.
– Beany – powiedziała, a potem wróciła do studiowania swoich rąk.
Skinął głową i usiadł w jedynym fotelu w tym pomieszczeniu, który mógł unieść jego ciężar. Wyjął z kieszonki owinięty w chusteczki łepek suma i wrzucił go dyskretnie do pobliskiego kosza na śmieci. Nawet przez krótki czas nie lubił mieć organicznych szczątków w koszu na śmieci w swoim pokoju.
Rozejrzał się po salonie, przypominając sobie czasy, kiedy siadywało w nim pół tuzina mężczyzn, oczekujących na rozkazy Betsy. Trumbill znalazł ją i zaczął dla niej pracować w 1955 roku, gdy miał dwadzieścia sześć lat – krótko po tym, gdy powrócił do domu, zapoznawszy się z prawdą, jak wygląda świat w Korei. Niektórzy z pracujących dla Betsy ludzi – Abrams, Guillen – byli z nią jeszcze przed 1949 rokiem, gdy zamieszkiwała ciało Georgesa Leona.
To biedne stare ciało Georgesa Leona, które było teraz znane jako doktor Leaky.
Wreszcie, w latach sześćdziesiątych, kiedy była Rickym Leroyem, musiała zabić ich wszystkich.
Każdy z nich dochodził w końcu do tego, że chciał tronu dla siebie; nieśmiertelności, którą można było posiąść przez objęcie sukcesji po jednym z własnych dzieci. Trumbill wiedział, że tamta… to… ten… Georges Leon… rozważał poważnie kwestię zabicia także i jego, zanim nie pojął, iż Trumbill nie jest zainteresowany życiem poza własnym ciałem.
Chudy mężczyzna starający się wyjść.
Wiedział wszystko o chudym mężczyźnie. Widział go wielokrotnie w Korei: szkielet w okopie, pozbawiony wszelkich soków, które wyciekły bądź wyparowały, i obciągnięty tylko najlichszą, poszarpaną pozostałością skóry, pokrywającą kości. Widok był niemożliwy do zniesienia – cała cielesna substancja stracona na rzecz wykarmienia innego życia: robaków, roślin, ptaków i psów.
Opróżniony.
W Korei podjął sam przed sobą zobowiązanie wypełnienia swojego ciała – zawarcia w sobie tak dużej ilości innego organicznego życia, jak to tylko możliwe – by jak najgłębiej pogrzebać szkielet pod powierzchnią skóry. A Betsy przysięgła, że kiedy Trumbill umrze, ona dopilnuje tego, żeby przed pogrzebem został zatopiony w bloku cementu, dzięki czemu nic nie powinno zostać utracone; nigdy.
Reculver wstała teraz i zaczęła krążyć do półki z książkami i z powrotem.
– Mam nadzieję, że nie zadławi się z powodu astmy przed dotarciem do nowego inhalatora – powiedziała z irytacją. – Od chwili tego telefonu o siódmej nie pozwoliłam mu zrobić sobie przerwy.
– Są jakieś nowe znaki?
– Trzymam cały czas Beany’ego przy grze w siedmiokartowego pokera, żeby widzieć więcej kart. Ta przeklęta dama kier pokazuje się cały czas, więc myślę, że nasza Diana jest w mieście. W okolicy są i inne kobiety, które pragną dla siebie korony Izis, ale ona jedna ma tę przewagę, że jest naturalnym dzieckiem dawnej Królowej – tej Issit, którą zabiłeś w latach sześćdziesiątych. Szkoda jak cholera, że nie załatwiłeś wtedy i dziecka.
Nie było w tym nic skierowanego przeciwko Trumbillowi, więc Vaughan patrzył na Betsy pewnym wzrokiem.
– Także walet kier pokazuje się zbyt często; przeważnie z czwórką kier.
– Co oznacza czwórka?
– To coś w rodzaju starego nauczyciela. Nie wygląda na to, by stanowił dla mnie zagrożenie, ale zastanawiam się, kto to, do cholery, jest?
– Kto jest tym waletem, oto jest pytanie – rzekł Trumbill, poprawiwszy się w fotelu; żałował, że nie przyniósł ze sobą jeszcze jednej ze swoich tropikalnych rybek. Samogłów pasowałby teraz jak znalazł. Ostatnio nie lubił podnoszenia przez Betsy trudnych tematów; wolałby, żeby częściej używała ciała Richarda albo chociaż wyciągnęła z naftaliny Arta Hanariego.
– Wydaje się, że to ten walet, którego czułaś zeszłej nocy, czyż nie? Sądzę, że to jest ten ważniak, którym trzeba się martwić.
– To tylko walet – skwitowała krótko. – Poradzę sobie z waletami. Jestem Królem.
– Ale…
Och, Jezu, pomyślał Trumbill, oto jestem.
– Ale wygląda na to, że dystansuje innych waletów w takim samym stopniu, w jakim Diana ma przewagę nad pozostałymi pretendentkami do korony Królowej. Diana ma pierwszeństwo, ponieważ jest-jakkolwiek by było – naturalną córką Issit.
Wziął dyskretnie głęboki oddech.
– Czy wcześniej, kiedy byłaś w ciele Georgesa Leona… nie miałaś, poza Richardem, innego dziecka? Drugiego biologicznego syna?
Jej dolna warga obwisła luźno, a kiedy spojrzała na niego, miała w oczach łzy.
– Nie. Kto ci o tym powiedział?
– Ty, Betsy, pewnego razu w latach sześćdziesiątych, kiedy byłaś w Richardzie, w Rickym Leroyu. Pamiętasz? Nie chciałem… cię zranić, ale jeśli ten walet miałby być twoim dzieciakiem, to czy nie powinnaś się nad tym zastanowić?
– Nie mogę myśleć. Muszę wszystko robić sama. Ja…
Trumbill napiął mięśnie swoich masywnych ramion oraz nóg, po czym podniósł się z fotela.
– Pora – powiedział, kiedy spojrzała na niego z trwogą. – Muszę uruchomić taśmę.
– Pora? Ach, ten telefon. Jasne, idź.
Ledwo Trumbill uruchomił magnetofon, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, zanim zdążyła się włączyć automatyczna sekretarka.
– Tak? – odsunął słuchawkę od ucha na tyle, żeby Betsy mogła słyszeć rozmowę.
– Jestem tym facetem, który dzwonił wcześniej w sprawie Scotta Crane’a, Ozziego i Diany. Wiem, gdzie są. Mogę ci ich wystawić. Jesteś zainteresowany?
– Tak – odparł Trumbill. – Zapłacimy ci dwadzieścia tysięcy dolarów – połowę, kiedy nam powiesz, gdzie są, a drugą, gdy sprawdzimy, czy twoja informacja jest prawdziwa.
– Hmm… dobra. Niech tak będzie. Gdzie się spotkamy?
Trumbill spojrzał na Betsy.
„Flamingo”, przekazała mu bezgłośnie ustami.
– We Flamingo – powiedział Trumbill. – O drugiej po południu. W kawiarni Lindy’s Dęli. Będę przy stoliku Trumbilla.
Przeliterował nazwisko i odłożył słuchawkę.
– Idę z tobą – powiedziała Betsy.
– Nie sądzę…
– Nie chcesz, żebym tam była, co? Kto to jest ten facet, z którym się spotkasz?
– Wiesz o nim tyle samo, co ja, Betsy. – Pomyślał, czy nie poprosić jej, by wstąpiła w ciało Arta Hanariego i zatelefonowała do niego, ale podejrzewał, że była zbyt podekscytowana, żeby się na to zgodzić. – Betsy, nie chcę cię denerwować, ale mógłbym bardziej ci pomóc, gdybym znał imię twojego syna, który zniknął w czterdziestym ósmym roku.
– Nie pamiętam – odparła, a potem pokazała mu język.
Funo przyjechał wcześniej i chodził przez chwilę po hotelu. Wziął broszurkę i przeczytał ją, siedząc na jednej z kanap w holu recepcji; dowiedział się z tekstu, że hotel został założony przez gangstera nazwiskiem Bugsy Siegel.
Normalnie zafascynowałoby go to i mógłby sobie zakonoto-wać w pamięci, żeby przeczytać coś o tym Siegelu, ale w tej chwili miał zbyt napięte nerwy. Chcąc pozbyć się posmaku żółci, wytrząsnął na dłoń kilka kolejnych tic-taców i wrzucił je sobie do ust.
Podczas śniadania rozmawiał z pewnym facetem. Gość wydawał się bardzo miły i dobrze wykształcony, ale potem zaczął kierować rozmowę w stronę, której Funo nie potrafił wyczuć. Blefował, udając, że rozumie i się zgadza, póki nie zaświtało mu w głowie, że facet żywi przekonanie, iż Al jest homoseksualistą. Funo przeprosił go, poszedł do męskiej toalety, w jednej z kabin zrzucił z żołądka całe swoje śniadanie, do ostatniego kęsa, a potem wypadł po prostu z tamtego lokalu i szybko odjechał. Należność za swój rachunek będzie musiał przesłać do Denny’s pocztą. Dziesięciokrotną wartość rachunku. Kelnerka z pewnością uznała, że Funo był niewypłacalny. Powinien wrócić tam osobiście, kiedy znowu będzie miała zmianę, a nie przesyłać pieniędzy przekazem; i nie tylko uregulować porzucony rachunek, ale ofiarować jej jakiś drogi, jubilerski drobiazg.
To będzie kosztować, pomyślał.
Wiedział, że ludzie, z którymi miał się dzisiaj tutaj spotkać, chcą załatwić Scotta, Ozziego i Dianę osobiście; mógł jednak wykazać, że on także jest profesjonalistą. Zdaje się, że grubas – zakładając, że to z nim Funo rozmawiał przez telefon – jest tutaj przy władzy, a nie jakimś pachołkiem wynajętym w L.A. przez Obstadta; powinien więc z radością przyjąć pomoc kompetentnego ochotnika.
Zastanawiał się, jak się wiedzie „facetom z Vegas” Obstadta, którzy usiłowali znaleźć Scotta. Miał nadzieję, że nie dowiedzieli się o karcie Visa na nazwisko Iverson-Crane.
Na pokazującym czas pacyficzny zegarze nad kontuarem recepcji brakowało kilka minut do drugiej. Funo wstał i poszedł w kierunku ruchomych schodów, które zwiozły go w dół, do Lindy’s Dęli.
Gdy tylko Funo przystanął przy kasie i spojrzał wzdłuż rzędów boksów oraz fantazyjnych stolików z ciemnego drewna, rozpoznał wielką łysą głowę grubasa, wystającą ponad ścianką jednego z dalszych przedziałów.
Uśmiechnął się i podszedł tam dużymi krokami. Lokal pachniał cudownie peklowaną wołowiną i surówką z kapusty.
Trumbill siedział w towarzystwie bardzo atrakcyjnej starszej kobiety, której Funo ukłonił się nisko.
– Cześć, jestem Al Funo. Mam nadzieję, że rozmawiałem z… z panem, sir? Wcześniej, przez telefon. Numer pańskiego telefonu zdobyłem dzięki rejestracji jaguara.
– Siadaj – powiedział zimno grubas. – Gdzie są ludzie, o których wspominałeś?
Funo mrugnął do kobiety, jakby dzieląc się z nią rozbawieniem, wywołanym złymi manierami Trumbilla.
– Nie zamierza mnie pan przedstawić swojej uroczej towarzyszce?
Skinęła głową, a Trumbill rzekł:
– To jest Elizabeth RecuWer.
Nosiła nazwisko, na jakie zarejestrowany był samochód.
– M-m-miło mi – wystękał Funo nadal z uśmiechem, ale czerwieniąc się z powodu nawrotu jąkania, o którym myślał, że tylko otarł się o nie w dzieciństwie.
Wsunął się pośpiesznie do boksu, zajmując miejsce obok kobiety.
– Gdzie są ludzie, o których wspominałeś? – powtórzył Trumbill.
– Wiem, gdzie są – powiedział Funo – i to jest to, co się liczy, ponieważ w istocie jestem na żołdzie. Odwaliłem już sporo takich robót.
Patrząc na niego, Trumbill zmarszczył czoło.
– Takich robót. – Grubas oparł się wygodnie i westchnął. – Pieniądze są za informację, Alvin. Kiedy ją nam podasz, dostaniesz forsę i znikniesz.
Alvin? Jak wiewiórka? I przemawia do niego tak, jakby pieniądze znaczyły dla Funo więcej niż dla innych ludzi! Al poczuł, że znowu pali go twarz.
– Jan-n-nie…
Cholera, pomyślał.
– Jestem zawodowcem i nie… uznaję…
RecuWer pochyliła się do przodu.
– Przestań, Vaughan – odezwała się, patrząc grubemu prosto w oczy. – Uważam, że powinniśmy wysłuchać, co młody Al ma do powiedzenia. Myślę, że mógłby nam pomóc.
Nagle sytuacja stała się dla Funo całkiem jasna. Ten śmieszny Trumbill kochał się w tej kobiecie! I poczuł się dotknięty tym, że ona uważała Funo za pociągającego.
– Dobra – rzekł Trumbill po chwili i skinął głową. – W takim razie sądzę, że powinienem zatelefonować i powiedzieć naszym chłopakom, by powstrzymali się od działania, póki nie dostaną innych poleceń. Wygląda na to, że mimo wszystko możemy to zrobić na pańską modłę, panie Funo.
Wysunął swoje cielsko z boksu i wyprostował się.
Funo potrafił być wdzięczny.
– Miałem nadzieję, że dojdzie pan do takiego wniosku, panie Trumbill.
Stojąc, Vaughan widział inne stoliki, i musiało mu się spodobać to, co ujrzał, bo jego nozdrza rozszerzyły się; oblizał wargi.
– Może zjedlibyśmy lunch podczas tej rozmowy? – zaproponował. – Zamów mi kanapkę z wołowiną. Z dodatkową surówką i piklami. I duże V-8.
– Nie mam nic przeciwko lunchowi – odezwał się Funo radośnie. Był pewien, że teraz utrzyma go w żołądku. – Dobra rozmowa z miłymi ludźmi nad dobrym posiłkiem, co?
– Tak – rzekł Trumbill.
Grubas ruszył do wyjścia, a Funo, z mocno bijącym sercem, odwrócił się do Reculver.
– Rozumiem – powiedział cicho, obdarzając ją swoim chłopięcym uśmiechem.
Stara kobieta oddała mu uśmiech nieco niepewnie.
– Co rozumiesz?
– Twoje… uczucia. Naprawdę.
– To dobrze. Miałam nadzieję, że zrozumiesz. Vaughan… to znaczy pan Trumbill… czasami jest po prostu – zawahała się, ponieważ Funo przysunął się bliżej i przycisnął swoje udo do jej uda. – Myślę, że powinieneś usiąść tam, gdzie siedziałeś przed chwilą.
Drażniła się z nim? Oczywiście. To stara zagrywka „jestem-trudna-do-zdobycia”! Normalnie, Funo rozgrywał wszystko bez pośpiechu: mrugał porozumiewawczo i krótko, lecz intensywnie spoglądał w oczy, ale dzisiaj potrzebne mu było przywrócenie wiary w siebie.
Rozejrzał się. W tej chwili w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby ich widzieć. Otoczył ramieniem plecy kobiety, a potem, z wystudiowaną powolnością, zbliżył svoje wargi do jej ust.
Usta te rozchyliły się, by wykrztusić szorstki urywek śmiechu – pełen skrępowania i zażenowania, jakby Reculver znalazła się nagle w dalece niesmacznej sy tuacj i i nie była pewna, j ak ma sobie z nią poradzić – nie obrażając kogoś i bez ewidentnego okazania wstrętu. Ani jej usta, ani ciało nie zdradzały najmniejszego śladu oczekiwanej przez Funo reakcji.
Al poczuł się tak, jakby usiłował pocałować starego mężczyznę.
A potem wstał i ruszył biegiem; a gdy wypadł przez jedne z pomocnych drzwi na zalany jaskrawym słońcem chodnik Strip, z jego oczu toczyły się łzy.
Długo go nie było. Reculver wróciła do boksu i usiadła. Po jakimś czasie do stołu przyszedł Trumbill, kołysząc się i krocząc ciężko. Spojrzał na Betsy, siedzącą samotnie, i podniósł brwi.
– Poszedł do klopa? – spytał.
– Nie, on… on uciekł – potrząsnęła z niedowierzaniem głową. – Pomyliłam się co do niego, Vaughan. Myślałam, że on jest tylko… wiesz, drobnym rzezimieszkiem z wielkimi ambicjami; chłopcy Moynihana zabraliby go stąd po cichu, wstrzyknęlibyśmy mu pentothal sodu czy coś takiego, a potem zakopalibyśmy go na pustyni, kiedy by już nam powiedział wszystko, co wie. Ale on… usiłował mnie pocałować! Możesz usiąść? Próbował mnie pocałować, a ja, jak mi się zdaje, nie zareagowałam właściwie.
Trumbill zagapił się na nią. Usta skręciły mu się w rzadko na nich goszczącym, ironicznym grymasie.
– Tak mi się zdaje.
– Zastanawiam się, czy jeszcze o nim usłyszymy.
Trumbill zajął swoje miejsce.
– Jeśli tak, to lepiej mu powiedz, że miałaś… okres, ale teraz wszystko jest w porządku i uważasz, że jest seksy.
– Nie mogłabym tego zrobić.
Dwaj dyszący mężczyźni w szortach i kwiecistych koszulach podeszli pośpiesznie do stolika.
– Zniknął na dobre, pani Reculver. Kiedy wybiegliśmy na ulicę, odjeżdżał już taksówką. Gdy szliśmy tutaj, od kuchni, on skoczył na równe nogi i wybiegł.
– Tak… – rzekł drugi mężczyzna nerwowo. – Nie powiedziała nam pani, żeby uważać na niego, bo może się zerwać i uciec.
– Wiem – stwierdziła RecuWer, nadal oszołomiona. – Wynoście się stąd, a następnym razem bądźcie szybsi.
– Lepiej wrócę do telefonu – powiedział Trumbill, podnosząc się znowu z wysiłkiem – i powiem Moynihanowi, że nie potrzebujemy jego ludzi. Zdążyłaś coś zamówić?
– Nie. Powinniśmy wracać do domu.
Trumbill zacisnął wargi, ale nie zaprotestował. W domu miał tropikalne rybki.
Niebo było ciemne, ale na pęknięciach przedniej szyby samochodu Mavranosa skakały i pełzały białe światła kaplic ślubnych.
Jedno piwo, myślał Crane, gdy Arky gnał starą terenówką przez Las Vegas Boulevard na południe, a pełne puszki coorsa obijały się o siebie w pojemniku z lodem. Jaka możliwa do wyobrażenia szkoda może się kryć za wypiciem jednego piwa? W tym mieście ludzie chodzą po ulicach ze szklankami mocnego alkoholu w dłoniach; w kasynie dostajesz darmowego drinka i możesz zabrać go ze sobą na zewnątrz, zostawić naczynie w innym lokalu, do którego wszedłeś, i dostać kolejną banię.
Ale nie skończyłoby się na jednym piwie, powiedział sobie. Nieważne, jak stanowczo przysięgałbyś i obiecywał, że tak. A jeśli jest możliwe, żebyś ocalił swoje życie, to nie możesz pozwolić, by Dionizos położył na tobie łapę mocniej, niż już ją trzyma.
Pod koniec tego miesiąca w Binion’s Horseshoe miały się zacząć Pokerowe Mistrzostwa Świata; i jeżeli wszystko przebiegałoby podobnie jak w 1969 roku, to rozgrywki we Wniebowzięcie powinny odbyć się na jeziorze wcześniej, w okresie Wielkiego Tygodnia. To znaczy już w przyszłym tygodniu. Crane nie miał żadnego planu, ale jeśli istniał jakikolwiek sposób na to, żeby uniknąć śmierci, którą przygotował dla niego jego własny ojciec, to Scott powinien pozostać trzeźwy.
Ale, pomyślał, Ozzie twierdził, że jestem skazany – a jeśli stary ma rację, to dlaczego mam umierać na trzeźwo?
Dobra, powiedział sobie. Możliwe. Ale nie dziś w nocy, no nie? Tej jednej nocy możesz obejść się bez drinka. Jeśli znajdziemy Dianę, będziesz chciał być w jak najlepszej formie, prawda? Na tyle, na ile to możliwe.
– Nie przegap Charleston – odezwał się Ozzie z tylnego siedzenia. – Masz skręcić w lewo.
– Wiem, Ozzie – rzekł Mavranos ze znużeniem.
– Dobra-powiedział stary. – Nie chcę, żebyś minął skręt, a potem wyczyniał na drodze jakieś susy, żeby zawrócić.
– Susły? Takie małe gryzonie?
Crane roześmiał się.
– Co w tym śmiesznego? – natarł na niego Mavranos. – Ach, masz na myśli suszone jarzyny, z których gotuje się zupę. Susz.
– Jemu chodzi o wygłupy na jezdni – wyjaśnił Scott.
– To dlaczego tego nie powiedział? Nic nie wiem o wyczynianiu susów.
Chwilę prowadził pomarkotniały.
– Znam się na puszczaniu bąków.
Teraz nawet Ozzie się roześmiał.
Neon nad sklepem z alkoholem głosił FOTO IDY. Crane przeczytał to jak jedno słowo, „fotoidy”. Co by to mogło być, zastanowił się. Coś jak fotony? Fałszywe światło? Faux światło, tak by brzmiało po francusku… Może całe miasto jest oświetlone czymś takim.
Nagle serce mu zadudniło, a dłonie mu zziębły. Stwierdził, że myśli: „Trzeba coś zrobić. Muszę dostać się do domu”. Dłonie trzymał na tapicerce siedzenia, ale przez chwilę czuł w nich kształt telefonu; prawa dłoń zdawała się odkładać słuchawkę.
To nie ja, zrozumiał, to nie są ani moje myśli, ani moje doznania.
– Diana się niepokoi – powiedział z napięciem. – Jest przerażona. Czymś, co właśnie usłyszała przez telefon. Wraca do domu.
– Jest Charleston – odezwał się Ozzie; pochylił się do przodu ponad oparciem siedzenia i wskazał ręką.
Mavranos skinął głową. Skręcił na lewy pas ruchu i zatrzymał się na środku skrzyżowania, czekając na przerwę w nadjeżdżającym z pomocy strumieniu aut. Jedynym odgłosem w samochodzie był przyspieszony oddech Scotta i klikanie kierunkowskazu.
Scott czuł, że Diana idzie szybkim krokiem, zatrzymuje się, mówi do kogoś natarczywie. Patrzył na ciągnący się daleko przed nimi rząd reflektorów, poruszających się wolno naprzód, i chciał wysiąść z samochodu, i pobiec na wschód, w kierunku następnego supermarketu z ich listy – jak mu tam było? – Smith’s.
– Lepiej znajdźmy ją dzisiejszej nocy – powiedział. – Wydaje mi się, że Diana traci pracę. Gdybyś trafił na same zielone światła, stąd tam…
– Kapuję – odparł Mavranos.
W końcu światło zmieniło się na żółte i Mavranos mógł skręcić. Pojechał szybko w stronę Maryland Parkway i przejechał nią, a potem skręcił w prawo, na rozległy parking, który był poznaczony pasami i plamami białego światła, wylewającego się z wejścia do SmitłTs Food and Drug.
Gdy tylko Arky zatrzymał samochód, Ozzie otworzył swoje drzwiczki, ale Crane odwrócił się i chwycił starego człowieka za ramię.
– Zaczekaj – powiedział Scott – czuję chodnik pod stopami, jej stopami. I cieplejsze powietrze. Jest na zewnątrz.
Stary skinął głową i zatrzasnął drzwiczki.
Ściągając na siebie wściekły klakson volkswagena, Mavranos uruchomił silnik i wycofał auto z miejsca, w którym parkował.
– Jedź dookoła – rzekł Ozzie. – Poznam ją.
Patrzył na idącą po asfalcie kobietę z dzieckiem, a potem dalej, poza nią, na inną, która otwierała samochód.
– Czy to jest właściwe miejsce, właściwy sklep?
– Nie… wiem – odparł Crane.
– Ona może być w jakimś innym sklepie.
– …tak.
Scott także rozglądał się wokoło, a Arky prowadził samochód obok jaskrawo oświetlonego wejścia marketu i zamkniętego komisu jubilerskiego; potem skręcił w prawo, żeby zrobić kolejną pętlę.
– Nadal idzie? – głos Mavranosa był ochrypły. – Wsiadła do samochodu?
Crane zagłębił się w swój umysł, ale nie czuł teraz niczego.
– Nie wiem, jedź dalej.
Straciła pracę, pomyślał. Jeśli rozminiemy się z nią teraz, przepadnie nam na dobre.
– Pierdolona przednia szyba-syknął, opuszczając okienko w drzwiach i wystawiając na zewnątrz głowę.
Zdawało się, że wszędzie wokoło samochody ruszają, wyjeżdżają z parkingu i znikają, jadąc w jednączy drugą stronę ciemnej ulicy.
– Tam jest… – pisnął Ozzie. – Nie. Niech to szlag, moje oczy są do kitu! Do czego ja się w ogóle nadaję?
Starając się wyostrzyć wzrok i nadal usiłując rozpaczliwie odebrać jakieś mentalne doznania, Crane spojrzał przed siebie, w bok i do tyłu.
– Jeszcze raz przed wejście do marketu? – spytał Mavranos.
– Tak – odparł nieszczęśliwy Ozzie. – Tak. Nie. Krąż tutaj.
– Odjechało stąd już z tuzin kobiet – stwierdził Mavranos.
– Rób, co mówię.
Stary opuścił w tym czasie szybę w drzwiach i także wystawił głowę na zewnątrz.
– Diana? – zawołał, ale jego papuzi, starczy głos niemal utknął w mroku.
Crane pomyślał o tym, jak stary człowiek, chociaż wyczerpany, usiłował dogonić go w 1969 roku na klatce schodowej Mint Hotel, gdy Scott odszedł, by grać we Wniebowzięcie; i oczy napełniły mu się teraz łzami.
– Niech to szlag – szepnął Crane, mrugając powiekami, żeby odpędzić łzy.
Uspokoił się i przyglądał dokładnie każdej osobie na parkingu.
Z dala od sklepu, po stronie parkingu i bliżej restauracji Joe in the Box przy Mary land Parkway, Scott ujrzał kobietę otwierającą drzwi brązowego mustanga. Odrzuciła do tyłu blond włosy i wsiadła do auta. Chwilę później zapłonęły jego reflektory, a z rury wydechowej buchnęły spaliny.
– To ona – zawołał do Mavranosa, wskazując kierunek. – Ten mustang.
Mavranos zakręcił kierownicą i nadepnął na pedał gazu, ale brązowe auto znajdowało się już u wylotu parkingu, mrugając prawym kierunkowskazem.
– Wyczułeś to, co? – wydyszał Ozzie, wsuwając głowę do wnętrza samochodu.
– Nie, ja… jaja rozpoznałem.
– Po takiej przerwie? Nie widziałeś jej od czasów, kiedy miała dziewięć lat! To prawdopodobnie wcale nie jest ona!,Zawracaj, Arky…
– Wiem, że to Diana – przerwał Crane.
Mustang skręcił w prawo, wyjeżdżając na ulicę, i gdy Mavra-nos gnał w stronę wyjazdu, Scott zastanawiał się, na ile ma rzeczywiście rację? Przynajmniej jestem trzeźwy, pomyślał. Jeśli to błąd, to popełniony na trzeźwo.
Mavranos także skręcił w prawo w Maryland Parkway i przyśpieszył w pogoni za mustangiem, dwukrotnie w ciągu kilku sekund zmieniając pas ruchu.
– Zdaje mi się, że Scott ma rację – mruknął. – Ona jedzie jak poparzona kotka.
– Możesz ją dogonić i jechać obok? – spytał Ozzie, parząc Scottowi kark swbim oddechem. – Jeżeli mnie zobaczy, to się zatrzyma, gdy do niej pomacham.
– Będę miał szczęście, jeśli w ogóle nie stracę jej z pola widzenia.
Przynajmniej raz Mavranos trzymał obie dłonie na kierownicy. Jego puszka z piwem spadła na podłogę i toczyła się w kierunku drzwiczek auta przy każdej gwałtownej zmianie pasa ruchu.
– Co mam zrobić, jeśli pojawią się za nami gliny z włączonym kogutem?
– Jezu – rzekł Ozzie. – Po prostu nie zatrzymuj się.
– Będę czekał na zmianę fazy raka w więzieniu, co?
Nikt mu nie odpowiedział. Jedyny dźwięk w samochodzie związany był ze zmianą natężenia warkotu silnika, gdy stopa Mavranosa wędrowała z pedału gazu na hamulec i z powrotem.
W chwili, gdy podjechała do krawężnika, by zatrzymać się przed jednym z bliźniaków na Venus Avenue, kobieta najwyraźniej wiedziała, że była śledzona; wyskoczyła z samochodu i ruszyła biegiem w kierunku frontowych drzwi domu. Crane wychylił się przez okienko.
– Diana! – zawołał. – To my, Scott i Oz!
Biegnąca zatrzymała się, spojrzała na niego oraz Ozziego, który wychylał się z tylnego okienka i machał do niej szaleńczo, a potem ruszyła sprintem z powrotem w kierunku suburbana.
– Wiecie, gdzie jest mój syn?
– Nie – odparł. – Hmm… przykro mi.
Ozzie otworzył drzwiczki auta i trzymając aluminiową laseczkę, zsuwał się ostrożnie na trotuar.
– Wejdźmy do domu – powiedział.
Na zniszczonej kanapie w salonie siedział krępy młody mężczyzna ze zwichrzoną brodą i z zamkniętymi oczami; machał rękami, jakby dyrygował symfonią.
– Gdybyśmy mogli się wszyscy uspokoić! – powiedział głośno, na wznoszącej się nucie. – Chwila ciszy, jeśli łaska!
Wszyscy przestali mówić i zagapili się na niego. Ozzie skrzywił ze złością twarz; pomarszczone wargi starego wygięły się w grymasie wyzwania. Crane uznał, że do Ozziego dotarł zapach wody kolońskiej tamtego.
– Kim jesteś? – spytał stary człowiek.
– Nazywam się Hans. Jestem towarzyszem życia Diany i Seat obchodzi mnie tak bardzo, jakby był moim własnym synem, ale chłopak jest spóźniony zaledwie o piętnaście minut! – Mężczyzna otworzył szeroko oczy i rozejrzał się wokoło. – Di, przepraszam, że w ogóle do ciebie zatelefonowałem. Jestem pewny, że Seat wróci lada chwila.
Crane spojrzał na Dianę, a potem przed siebie. Wyrosła na piękną kobietę – taką, jaką zawsze był pewien, że się stanie – wysoką i szczupłą, o złotoblond włosach; i istniało w jej życiu dwadzieścia lat, które namiętnie pragnął poznać. A jeśli jemu i Ozziemu miałoby się powieść tutaj dziś w nocy, to Scott nie zobaczyłby jej nigdy więcej.
Diana odwróciła się do pulchnego małego chłopca, który stał obok kominka.
– Oliver, gdzie go widziałeś ostatni raz? Jak go zgubiłeś? Czy ci nie mówiłam, że masz się opiekować swoim młodszym bratem?
Chłopak wywrócił oczami.
– Na które pytanie mam odpowiedzieć najpierw? – spytał nerwowo i buntowniczo. – Dobra! – rzekł szybko, kiedy Diana ruszyła w jego stronę. – Pojechaliśmy na rowerach do Hebert Park, i ja gadałem z paroma… starszymi chłopakami. Nazywają mnie Gryzący Pies – dodał, spoglądając na Mavranosa i Scotta.
– Znowu go zostawiłeś, czy tak? – spytała Diana.
– E… tam! Za chwilę będzie w domu, jak mówi Hans.
– Straciłaś pracę, jak sądzę? – rzekł Hans neutralnym tonem.
Diana zignorowała go i odwróciła się do Scotta, który się wzdrygnął.
– Czy to ma coś wspólnego z tym, o czym mówiłeś mi w ostatni piątek przez telefon?
– Nie… nie wiem – odparł Crane. – Myślę na razie, że nie.
– Jak twoja noga?
– W porządku.
– Ozzie. – Diana podeszła do starego mężczyzny i uściskała go.-Dobrze cię widzieć, to po prostu tylko nieodpowiednia pora.
– Wiem, skarbie. – Ozzie poklepał ją po plecach swoją starczą dłonią. – Posłuchaj, jak tylko mały wróci do domu, musisz opuścić miasto, rozumiesz? Dziś w nocy. Spakuj najmniej, jak tylko możesz – dam ci pieniądze – i po prostu wyjedź gdzieś daleko. Jak najszybciej porzuć samochód, wsiądź do autobusu i zadzwoń do mnie, żebyśmy mogli przesłać ci więcej pieniędzy. Western Union będzie wystarczająco szybka; w przeciągu dziesięciu minut od porozumienia się ze mną będziesz mogła dostać pieniądze i zniknąć. Przykro mi, że musisz porzucić dotychczasowe życie, ale jesteś chyba świadoma, że zamieszkanie tutaj nie było specjalnie mądrym posunięciem.
Twarz Diany kryła się w ramieniu starego, ale Crane dostrzegł, że potaknęła głową.
– Dobrze, Ozzie – powiedziała stłumionym głosem. – Wally, mój mąż, upierał się, żebyśmy tutaj mieszkali; a potem, po rozwodzie, pomysł, żeby stąd wyjechać, wydał mi się głupi.
– Nadal jest głupi – odezwał się Hans ze złością i wstał. – O czym wy, ludzie, gadacie? Nie możemy opuścić Vegas, mam tutaj układ z Mikiem w sprawie scenariusza. Co wy jej nagadaliście?
Diana odsunęła się od starego człowieka, a Ozzie spojrzał na Hansa szeroko otwartymi oczami.
– Scenariusz? Wiesz co? Myślę, że będzie lepiej, żebyś tu został. Możesz spotkać inną kobietę i zostać jej życiowym partnerem.
Crane zerknął na małego chłopca, który podeszwą tenisówki szurał spokojnie o dywan. Zdawało się, iż fakt, że ma opuścić miasto oraz kolegów, którzy nazywali go Gryzącym Psem, nie niepokoi go. Scott zastanawiał się, jaki był Wally, ojciec chłopaka.
Hans rzucił w odpowiedzi krótkie słowo, a potem rzekł wyniosłym tonem:
– Wierzę w siebie. Jest to coś, nad czym, jak sądzę, niektórzy tu obecni powinni popracować.
Mavranos wyszczerzył się do niego przez swoje nieporządne wąsy.
– Widzę, że tobie znakomicie się to udało.
Diana zamachała rękami.
– Przestańcie się sprzeczać. Zawsze wiedziałam, że nie należymy do tego miejsca, a tym, co naprawdę posiadam, jest tylko zestaw stereo. Oliver, wrzuć trochę ubrań do torby, bieliznę, skarpetki, szczoteczkę i aparacik do zębów.
Zadzwonił telefon. Prosząc o ciszę, Hans zamachał dramatycznie ramionami i odwrócił się w kierunku aparatu.
– Nie – powiedział Arky ostro. – Niech pani odbierze. Scott, ty posłuchaj.
Diana spojrzała na Mavranosa, jakby ten ją spoliczkował, ale pozwoliła, by Crane poszedł za nią do telefonu przy kuchennym blacie.
– Słucham? – odezwała się po podniesieniu słuchawki.
– Isis – rozbrzmiał na drugim końcu przewodu nerwowy głos młodego mężczyzny. – Mam twojego syna.
– Nie mam na imię Isis, wykręcił pan zły numer… Mavranos i Ozzie skinęli jednocześnie głowami. Jesteś Isis, powiedzieli obaj bezgłośnie.
– Jesteś Isis – ciągnął dzwoniący. – Widziałem twoją twarz, mamo – zachichotał. – Na karcie damy kier i wśród linii na moich mapach.
Scott przywołał gestem Ozziego i Mavranosa, a gdy ci weszli pośpiesznie do otwartej kuchni, napisał ołówkiem na białym laminacie kontuaru:
Świr z Baker, mapy, Go Fish.
Może będziemy mogli w tym pomóc, pomyślał podekscytowany. Może ocalimy jej syna. Dla Diany mogę pozostać trzeźwy.
– Mamo, muszę z tobą porozmawiać – mówił dzwoniący. – Jestem teraz przy aparacie, mogłabyś powiedzieć, ale zaraz udaję się do swojej budy pod Las Vegas, w której nie ma telefonu; za to jest w niej twój syn, unieruchomiony na krześle za pomocą taśmy klejącej. To skrzynka Skinnera, jak do uczenia gołębi gry w kręgle. Znajduje się poza miastem, przy Boulder Highway za Sunset Road. Jedź, aż zobaczysz po prawej stronie zabitą deskami stację benzynową, za którą biegnie gruntowa droga. Moja buda jest niewidoczna z szosy.
– Czy mojemu synowi nic się nie stało?
– Seat, jak mi powiedział. Naprawdę ma na imię Arystarch. Czuje się dobrze. Nie zakleiłem mu nosa. Nie skrzywdzę go, jeśli przyjedziesz pogadać ze mną tej nocy; jeśli nie, odetnę mu głowę i zatelefonują później – chrząknął. – Pewien człowiek usiłował wczoraj zatopić w jeziorze Mead głowę, wyobrażasz to sobie? Jezioro sprawiło, że przegnały go stamtąd nietoperze.
– Przyjadę spotkać się z tobą – odparła Diana pośpiesznie; jej ściskająca słuchawkę dłoń dotykała policzka Scotta, który czuł, że jej palce są zimne.
– Wiem – ciągnął głos w słuchawce – ile czasu zabiera jazda z twojej świątyni, Isis, gdzie jesteś, do mojej budy, więc nie gadaj z policją. Jeżeli zauważę gliny na naszym obrazku, zabiję Arystarcha. Ale nie wezwiesz ich, więc będziemy mogli porozmawiać. Jesteś tym zaniepokojona i taka powinna być arktyka. Nie chodzi mi o to, żeby cię denerwować, ale musiałem coś zrobić, żebyś na pewno do mnie przyszła. Przynajmniej nie odwiedziłem cię wczoraj, prawda? Wczoraj był mój dzień i byłoby nieuprzejmością odwiedzić cię w piórach.
Crane naskrobał „męża”. Wyżej napisał: „Przywieziesz swojego”. Diana skinęła głową.
– Ja… ja nie… ja muszę przyjechać z mężem. Jeśli nie będzie mógł przyjechać, nie pozwoli mi jechać tam samej.
Nastąpiła długa przerwa i Scott zastanawiał się, czy nie zepsuł wszystkiego na dobre, jeśli młody człowiek odwiesi po prostu słuchawkę. Potem usłyszeli:
– Jest z tobą mój ojciec? – spytał głos w telefonie.
– Tak.
– Dobra. Wyjeżdżajcie oboje od razu. Zegar tyka.
Rozległ się odległy stukot, a potem zabrzmiał sygnał. Diana odłożyła słuchawkę.
– Jedziemy, Scott – powiedziała.
– Dobra – rzekł Crane, czując podniecające napięcie, które pomimo strachu, widocznego na bladej twarzy Diany, było niemal radością. Zwrócił się do Mavranosa: – Wy, chłopaki, możecie jechać za nami, ale trzymajcie się z daleka. Szukamy gruntowej drogi poza miastem, przy Boulder Highway, obok nieczynnej stacji benzynowej, po prawej stronie za Sunset Road. Będę miał pod koszulą rewolwer.
– Zwariowałeś! – rozdarł się Hans. – Dzwonię na policję! Zawsze dzwoni się po gliny, kiedy chodzi o porwanie; oni są wyszkoleni…
Pobrużdżona twarz Ozziego skurczyła się jak przed jaskrawym światłem, bijącym prosto w oczy.
– Diana, tamten facet wie, kim jest Scott, i wie, kim ty jesteś – Damą Kier, Isis, a co najmniej jej córką. Może także być w stanie stwierdzić, czy wezwiemy gliny. Tak czy inaczej, policja może zatrzymać cię w mieście. A jestem przekonany, że jeśli tu zostaniesz, to zginiesz. Twoi synowie także.
– Co to jest? Świat nie z tej ziemi? – zaskrzeczał Hans. – Zdaje ci się, że ona jest egipską boginią Isis? Dawaj telefon!
– To ja jestem matką – zwróciła się do niego Diana z naciskiem. – I ja o tym decyduję. Jadę, i nikt nie zawiadomi glin. Musimy natychmiast wyjechać.
Hans potrząsnął głową i wziął głęboki, głośny oddech.
– Dobra, dobra! Ty jesteś matką i ty decydujesz. Ale w takim razie jadę z tobą. Praktycznie jestem twoim mężem i z pewnością jestem bardziej elokwentny niż ta łajza.
Już w drzwiach, Diana odwróciła się.
– Nie. Nie jesteś moim mężem.
Ozzie wskazał na chłopca.
– Oliver powinien pojechać ze mną i Archimedesem.
Hans zdusił głośny wybuch śmiechu.
– Archimedes? Czy w samochodzie czeka także Platon? Pozwólcie, żeby on za was gadał!
– Czekaj tutaj – powiedziała do niego Diana. – Zadzwonię, kiedy będę coś wiedziała.
Ignorując dalsze protesty Hansa, cała piątka pośpieszyła do samochodu.
Al Funo dzwonił zębami, a twarz miał spuchniętą od płaczu i pobrużdżona od łez, ale na widok grupki ludzi, wybiegających ze stojącego dalej przy tej samej przecznicy bliźniaka, wytarł oczy rękawem jedwabnej koszuli.
Oto Scott Crane, pomyślał, w towarzystwie kobiety, która musi być słynną Dianą. Pan Wąsacz podaje coś Crane’owi z drugiego samochodu, a teraz Scott i Diana siedzą w mustangu. Wąsacz, Ozzie i jakiś dzieciak wsiadają do tego drugiego pojazdu. Jakie śmieszne, jeepokształtne auto!
To mi wygląda jednak na ucieczkę, stwierdził Funo w duchu. Wątpię, czy ktoś inny, poza zawodowym kierowcą, dotrzymałby im kroku w drodze od supermarketu. Cieszę się, że zauważyłem, iż ścigają tego mustanga i że nie próbowali się mnie pozbyć, zanim miałbym możliwość podjechać obok i strzelić do nich. Gdybym tak zrobił, nigdy nie trafiłbym na Dianę.
Jest atrakcyjną kobietą. Nie mam z tym trudności. Nie jestem facetem, który się boi atrakcyjnych kobiet.
Uruchomił silnik i poklepał dłonią kierownicę. I tym razem mogę nadążyć za nimi, pomyślał. Porsche może prześcignąć każdy wóz. Nieważni ludzie nie jeżdżą porsche’ami.
Prowadziła Diana, jej blond włosy powiewały w nocnym wietrze, który wpadał przez okno po stronie kierowcy.
– Świr – powiedziała beznamiętnie. – Baker. Mapy. Go Fish.
Spojrzała na Scotta.
– Kim jest ten facet i jak znalazł mojego syna?
– No cóż, nazywa się… – Crane dwukrotnie strzelił ze zniecierpliwieniem palcami. – Snayheever, Dondi Snayheever. Sądzę, że jest szurnięty. Spotkaliśmy go w Baker i mówił jak… jak czubek. Jest jednym z tych ludzi, którzy zostali… obudzeni, pobudzeni i zelektryzowani przez to, co się tutaj teraz dzieje – nadchodzącą trudną Wielkanocą oraz grą na jeziorze, która ma się prawdopodobnie rozpocząć w przyszłym tygodniu – po raz pierwszy od dwudziestu jeden lat. Nie jest jedynym, którego spotkaliśmy, gdy przemierzał pustynię; są przypuszczalnie i inni, którzy dążą tutaj także z innych stron. W Baker rozmawialiśmy o tobie – to znaczy o Damie Kier. Miał plik map, które według niego powinny go były doprowadzić do ciebie. Ukradliśmy kilka, ale jedna z nich, jak sądzę, pomogła mu.
– Nie naprowadziliście go na mnie?
– Nie. Po prostu przyjechaliśmy we właściwym momencie, żeby pomóc w czasie tej rozmowy telefonicznej. Od sobotniej nocy szukaliśmy cię w każdym supermarkecie w mieście. Dzisiejszej znaleźliśmy cię rzutem na taśmę. Poznałem cię.
Światło mijanej latarni padało przez chwilę na jej twarz.
– Więc to prawda? – natarła ze złością. – Całe to nadnaturalne gówno?
Crane pomyślał o tym, co zdawało się duchem jego zmarłej żony.
– Sądzę, że tak.
– Boże. – Diana wzięła głęboki oddech i wypuściła powietrze. – Wydaje mi się, że – tak naprawdę – to nigdy nie wierzyłam w ostrzeżenia Ozziego.
– Nie czuj się z tego powodu źle. Ja także nie wierzyłem.
– Co masz na myśli, mówiąc: „Nie czuj się źle”? Zachowujesz się jak ten szaleniec z telefonu: „Wiem, że to musi cię niepokoić”. Mój syn znalazł się w niebezpieczeństwie, bo nie zrobiłam dokładnie tego, co powiedział stary.
– Diana, moja żona umarła dlatego, że i ja go nie posłuchałem. Nie chciałem, żeby to zabrzmiało lekceważąco.
Przez chwilę spoglądała na niego.
– Wiem. Przykro mi. Czułam, kiedy umarła. Miałam do ciebie zatelefonować, ale nie wiedziałam, co powiedzieć, a potem to było… zdawało się spóźnione.
– Udawałbym, że nic się nie stało. Oszukałem wszystkich; w końcu nawet siebie samego.
– Więc co zrobimy?
– Jezu, nie wiem. Myślę, że on naprawdę chce tylko z tobą pogadać, ale równie prawdopodobne, że może chcieć cię zabić. Nie sądzę, żeby zrobił cokolwiek… Scatowi?
– Przezwisko od Scott. Ma imię po tobie.
Przypomniał sobie, w jaki sposób napisała imię „Scott” na jego pastelowym portrecie, który namalowała w wieku ośmiu lat – z jedną poprzeczką przez oba „t”, co uważała za bardzo eleganckie – i poczuł w oczach łzy.
– Diano, przysięgam ci, że wydostaniemy z tego ciebie i dzieciaka!
Nie odpowiedziała; patrzyła po prostu na poprzedzający ich samochód. Wyciągnęła w bok rękę i ścisnęła jego dłoń. Był to ich pierwszy dotyk od dwudziestu lat.
Nardie Dinh zasłabła za kółkiem swojej taksówki, czekając na klienta przed wejściem do Four Queens na Fremont. Była nieprzytomna tylko przez chwilę – szczęśliwie nie na tyle długo, by jej umysł rozświetliły jakiekolwiek sny, które pozwoliłyby bratu namierzyć miejsce jej pobytu – ale taksówka potoczyła się do przodu i uderzyła w inną, stojącą przed nią.
Oszołomiona Nardie otworzyła drzwiczki i wyszła na hałaśliwą, zatłoczoną i zalaną kaskadami światła ulicę. Mając nadzieję, że gdyby zasłabła ponownie, to obudzi ją spowodowany upadkiem ból, wyjęła niezgrabnie z kieszonki bluzki małą plastikową fiolkę i zaczęła żuć dwie tabletki amfetaminy.
Kierowca tamtej taksówki stał obok przedniego zderzaka samochodu Nardie. Klął, póki nie spostrzegł, że niedbałym kierowcą jest młoda ładna Azjatka – i teraz już tylko burczał.
– Jedną chwilę – powiedziała mu. – Zaraz wracam.
Pognała przez otwarte drzwi do kasyna i błądziła po chłodnej, pachnącej tytoniem ciemności, aż znalazła stół do blackjacka. Rozdający używał kilku talii i w dwóch zbiorach kart, wyłożonych na czerwonym suknie stołu, walet kier znajdował się obok damy kier.
– Cholera – szepnęła, po raz pierwszy poważnie przestraszona od chwili, gdy uciekła z DuLac’s.
Dondi Snayheever odczekał w samochodzie – stojącym z włączonym silnikiem na parkingu obok porzuconej stacji benzynowej – aż w obu kierunkach na szosie nie było widać żadnych reflektorów, a wtedy zgasił światła i zjechał bardzo wolno z potrzaskanego starego betonu na polną drogę.
Jego ojciec kupił ten teren jakoś na początku lat pięćdziesiątych, i może nadal go posiadał. Stary powiedział, że ta okolica ma silne wibracje, że dla chłopca będzie dobrym miejscem do uczenia się i że karty będą tutaj żywsze.
Jego ojciec. Po raz pierwszy od dziewięciu lat jego ojciec jedzie spotkać się z nim. Wraz z matką!
Snayheever nie potrafił żywić w stosunku do swego ojca jednego tylko uczucia. Przez lata, jakie upłynęły od 1981 roku, tęsknił czasami za starym tak mocno, że wracał do budy w Baker, wczołgiwał się do jej wnętrza i wołał ojca, póki nie ochrypł – myślał, że być może potrafi w ten sposób zawrócić czas, dzięki czemu stary byłby nadal z nim; a innymi razy chciał go zabić za to, że zostawił swego syna, by ten zmagał się samotnie z niezrozumiałym światem.
Mały samochód pokonał szczyt niewielkiego wzniesienia, skąd Dondi dostrzegł swoją budę ze sklejki, stojącą po lewej stronie pośród drzew juki.
Dotarło do niego, że mały Arystarch to jego brat. Jak na brata, Snayheever potraktował go nieco szorstko. Powinien podnieść dzieciaka i podłożyć mu pod głowę poduszkę.
Oprócz słabego srebrnego blasku, rzucanego przez widoczną połówkę tarczy księżyca, blask reflektorów mustanga na uciekającej pod nimi autostradzie stanowił poza miastem jedyne światło.
Powinnam była przynajmniej wywieźć chłopców z Vegas, pomyślała Diana, zaraz w piątek, po tej rozmowie telefonicznej ze Scottem. Mogłam zrobić cokolwiek – choćby zachować się jak matka Mojżesza, która włożyła go do trzcinowej łódki i pozwoliła, by dziecko zabrała rzeka – zamiast ich tu trzymać. To jest to, co powinna była zrobić dobra matka. Dobrze, że chociaż Oliver jest w ciężarówce ze swoim dziadkiem, sto jardów z tyłu.
– Przed nami nieczynna stacja benzynowa.
– Widzę.
Diana zwolniła i włączyła prawy kierunkowskaz – i wtedy ujrzała coś kątem oka; dodała gazu i szarpnęła kierownicę, a samochód okręcił się na żwirze pokrywającym pobocze drogi, po czym zatrzymał się we wnęce postojowej – kołysząc się i zwrócony przodem tam, skąd przybyli. Silnik milczał, zblokowany.
– Co się stało? – wyszeptał Scott z naciskiem.
Rękę trzymał pod koszulą, a dłoń miał zaciśniętą na kolbie rewolweru.
– Samochód… – Do wnętrza wpłynął kurz, wzbity przez kręcące się w poślizgu auto, ale Diana widziała wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że musiała przed chwilą doznać halucynacji.
– Chyba wariuję. Zdawało mi się, że widzę samochód, który z wielką szybkością wylatuje z drogi i wybucha… dokładnie tam.
Wskazała na wpół zdemolowaną, betonowo-żużlową ścianę na południowym krańcu terenu, należącego do opuszczonej stacji benzynowej.
Crane zerknął we wskazywanym przez nią kierunku i przez krótką zaledwie chwilę widział rozkwitającą żółtą ognistą kulę, krzepnącą czernią na krawędziach i wznoszącą się w całkowitej ciszy do nieba – potem wrażenie minęło, pozostawiając w jego umyśle widok ciemnej plamy.
– Także to widziałem, przez sekundę… – zaczął; potem urwał, pozostając z otwartymi ustami.
Dostrzegł to swoim prawym, plastikowym okiem.
– O co chodzi? Co to było?
– Nie wiem – odparł.
Otworzył drzwiczki i wyszedł na nawierzchnię autostrady. Uszkodzony mur na południowym krańcu parkingu był zniszczony przez warunki atmosferyczne i spękany; otaczały go naniesione wiatrem śmieci i nie wyglądało na to, by w ostatnich dekadach ktoś się do niego zbliżył.
Diana także wysiadła z auta i stała na krawężniku. Wiatr przeganiał po pustyni wzniecone tumany kurzu.
Crane spojrzał na Dianę i wzruszył ramionami.
– Może widzieliśmy coś, co zdarzyło się dawno temu, a walet i dama kier, podróżujący razem, wywołali z ruin stare obrazy.
– Dobra, wsiadajmy do samochodu, gruntowa droga jest…
Przerwał jej stłumiony, twardy odgłos wystrzału. Crane usłyszał świst pocisku, rykoszetującego od asfaltu w odległości kilkunastu jardów po jego prawej ręce.
Obiegł samochód, chwycił Dianę i zmusił ją, by kucnęła za błotnikiem auta po stronie autostrady.
– Najpierw mój ojciec! – dobiegł ich okrzyk ze szczytu niskiego wzgórza, wznoszącego się za stacją. – Matka niech czeka w samochodzie; tylko chwilę. Wszystko jest w porządku! Wszystko jest w porządku!
No cóż, wiedziałem, że masz broń, pomyślał Crane, słuchając echa tego, co dwa dni temu Snayheever powiedział im w Baker.
– Dobra – szepnął Crane. – Ozzie i Arky parkują z tyłu; widać światła ich reflektorów, widzisz je? Jeśli usłyszysz kolejny strzał, biegnij do nich. Coś wymyślą.
– Ale ty nie jesteś ojcem tego faceta! Nie widzi tego?
– Jest ciemno – odparł Crane – a on jest szalony. Jeśli nie trzyma twojego syna na muszce, a ja podejdę bliżej, to go zabiję. Przypuszczam, że będzie celował we mnie.
– Więc to ty zostaniesz zabity.
– Może nie. Tak czy inaczej, już jestem martwy. Spytaj Ozziego.
Wstał i obszedł samochód, kuśtykając wolno. Diana wyłączyła reflektory mustanga, więc jedyne źródło światła stanowił księżyc, ale jego blask był wystarczająco jasny, by wydobyć z mroku parking, zniszczoną stację i polną drogę, która wiła się za nią w stronę szczytu wzgórza.
– Scott.
Obejrzał się. Diana stała za samochodem, ale teraz podbiegła do niego i objęła go mocno.
– Kocham cię – powiedziała. – Wracaj cały.
– Dwie papużki – zaśpiewał Snayheever ze wzgórza – siedzą na drzewie, triti-titi-ti.
– Chryste – szepnęła Diana. – Zabierz mojego syna temu człowiekowi.
– Zabiorę – powiedział Crane i ruszył przed siebie. – Schowaj się za samochód i nie wychylaj stamtąd nosa.
Kuśtykając w kurzu wznoszącą się drogą, Crane pocił się, a powiew powietrza zdawał się nie tylko go chłodzić, ale i kąsać, jakby Scott wtarł w całe ciało Ben-Gay. W zranionej nodze czuł ból i pieczenie. Dlaczego wraz z bronią nie wziął od Mavranosa piwa?
Zastanawiał się, na ile może przypominać ojca Snayheevera? Czy jeśli młody człowiek zorientuje się, że Crane nie jest jego ojcem, to po prostu zastrzeli go z dystansu?
Czy właśnie teraz palec Dondiego tężeje na języku spustowym broni?
Scott wzdrygnął się, ale kuśtykał pod górę.
W kruchej nadziei, że umożliwi mu to stawienie czoła nadchodzącej chwili, wyobrażał sobie, jak to jest być zastrzelonym – by dzięki temu nie zatrzymać się tu, gdzie jest, nie zawrócić i nie pognać w dół, z powrotem do samochodu, podskakując niezgrabnie, ślizgając się i skamląc.
Uderzenie jak młotem, a potem leżysz, pomyślał. A miejsce, w które zostałeś trafiony, drętwieje, staje się gorące i zwiotczałe.
Nie pomogło. Każda sekunda stanowiła przerażająco trudny wybór pomiędzy dalszym brnięciem pod górę, a ucieczką ku cennemu półcieniowi karoserii auta.
Jeśli on cię zabije, uznał, to dołączysz po prostu do Susan. Ale jedynym obrazem, jaki potrafił teraz wywołać w pamięci, była ta zjawa, która miotała się w szafie, kiedy w piątkową noc wychodził przez rozbite okno sypialni.
Tak czy inaczej, umrzesz z powodu tej głupiej gry we Wniebowzięcie, pomyślał z rozpaczą. Jeśli jednak zginiesz tutaj, to stanie się to podczas próby ocalenia syna Diany. Celowość zamiast banału.
Z kolei śmierć na skutek gry we Wniebowzięcie nie nastąpiłaby jeszcze tej nocy. Jeżeli uciekniesz, będziesz mógł zjeść jutro śniadanie – dobre śniadanie z dużą Krwawą Mary, w miłym lokalu i w towarzystwie Ozziego. Czy stary zwróciłby się przeciwko mnie, gdybym zawrócił w tym miejscu z drogi?
Tak, uznał Crane z rozpaczą i niemal ze złością, odwróciłby się ode mnie.
Zaczął iść dłuższymi krokami, charcząc z powodu bólu, jaki czuł w dźgniętym nożem udzie.
– Tato! – zawołał Snayheever. Stając, Scott zakołysał się i rozejrzał piekącymi od potu oczami, ale nie widział nikogo.
– Tak, synu?
– Zmieniłeś się. Zrobiłeś tę sztuczkę, którą wszyscy są tak podekscytowani; użyłeś kart, żeby zdobyć nowe ciało! – śmiech młodego człowieka był trylem podniecenia. – Czy jesteś teraz także moim bratem?
Crane nie potrafił dostrzec w tym żadnej logiki, więc zawołał po prostu:
– Zgadza się.
I pokuśtykał dalej drogą.
– To był strzał – powiedział Mavranos, spoglądając przez wytarty do czysta fragment przedniej szyby suburbana.
– Tak – zgodził się Ozzie. – Ale Scott poszedł pod górę, w ogóle się nie kryjąc. Czy Diana jest nadal przy samochodzie?
– Tak… kuli się za nim. Jak długo chcesz czekać, zanim ruszymy w górę?
– Nie wiem.
Z tylnego siedzenia dobiegł szeleszczący dźwięk, jaki towarzyszy otwieraniu puszki z piwem. Mavranos obejrzał się i wziął z rąk Olivera aluminiowy pojemnik.
– Dzięki, synu. Ale od tej chwili jestem tu jedynym, który ma prawo tknąć piwo, dobra?
– Ja też piję – odparł Oliver defensywnie. – Daj mi broń – jestem mały, mogę się tam podkraść bokiem i załatwić tego skurwysyna.
– Uważaj na słowa – rzekł Ozzie, nie odwracając wzroku od mustanga.
– Mów mi Gryzący Pies – zdawało się, że chłopiec jest gorączkowo podniecony przez nocne wydarzenia. – Naprawdę, to ja wpakowałem w to brata, zostawiłem go samego, i ja mogę go z tego wyciągnąć.
– Po prostu siedź tutaj, Oliver – powiedział Mavranos niecierpliwie. – A jeśli wysiądziesz z samochodu, to cię złapię i spiorę ci tyłek jak szczeniakowi. Zaraz tutaj, na poboczu drogi, żeby wszyscy widzieli.
Minął ich biały sportowy samochód, w którym – kiedy podjeżdżał, hamując, z tyłu do stojącego mustanga – zalśniły światła stopu.
– Kto to jest, do diabła? – spytał Ozzie.
– Prawdopodobnie przypadkowy kierowca, który sądzi, że Diana potrzebuje pomocy. Myślę, że Diana pozbędzie się go.
– Bądź gotowy, żeby tam szybko podjechać.
Diana miała nieśmiałą nadzieję, że nadjeżdżający samochód jest policyjnym radiowozem, ale kiedy ujrzała modnie ubranego młodego człowieka, który wysiadł z auta i zaczął iść w jej stronę, przygryzła wargę i zaczęła udawać, że ogląda nakrętki śrub na kole. Uśmiechnęła się do przybyłego.
– Dziękuję, ale nie potrzebuję żadnej pomocy. Mój mąż udał się chwilę temu na poszukiwanie telefonu. Niebawem powinien wrócić z pomocą drogową.
– Nie powinnaś kucać przy drodze, Diano – rzekł obcy. – Bardzo łatwo może cię potrącić jakiś samochód. A na ile znam Scotta, to postawiłbym dziesięć dolarów przeciwko pączkom, że poszedł zagrać w pokera.
Diana, niezdolna odetchnąć, wyprostowała się wolno. To musiał być wspólnik tego szaleńca na wzgórzu.
– Ty i ja możemy zostać przyjaciółmi, prawda? – spytał młody mężczyzna.
Uśmiechał się, ale jego twarz, widoczna w świetle księżyca, była opuchnięta i cała w plamach.
– Jasne – rzekła dziarsko.
Najwyraźniej ten facet także był wariatem. Dopasuj się do tych ludzi, powiedziała sobie.,
Tamten odetchnął, jakby z ulgą, i objął ją ramieniem. Powstrzymała, się przed chęcią wyrwania się i podtrzymała z wysiłkiem uśmiech, który napinał mięśnie jej twarzy.
– Powiedz szczerze – powiedział obcy. – Czy uważasz, że jestem atrakcyjny?
O mój Boże, pomyślała.
– Oczywiście, że tak – rzekła.
Nie poruszył się – głowę miał nadal opuszczoną; nasłuchiwał. Najwyraźniej tego, co powiedziała, nie uznał za wystarczające.
– Ja – ciągnęła bezradnie – nie potrafię sobie wyobrazić, by jakakolwiek kobieta uważała, że nie jesteś pociągający.
Co ty tam robisz, Scott?, pomyślała. Czy masz Scata? Załatw tego czubka na wzgórzu i chodź tutaj zabić drugiego. Mężczyzna chrząknął.
– Kobiety w tym mieście są dziwne, Diano. Nie żartuję. Scott może odprowadzić twój samochód do miasta, co? Może wsiedlibyśmy, powiedzmy, do mojego porsche’a i pojechali na kolację? Las Vegas może się okazać bardzo romantycznym miejscem – objął ją mocniej – jeśli masz w sobie dojrzałość i dosyć pewności siebie, żeby otworzyć się na nowe doznania.
– Myślałam, że wy… chcieliście ze mną pogadać, to znaczy, wy obaj. A co z moim synem?
– Masz syna? To dobrze, lubię kobiety, które mają pewne życiowe doświadczenie. Ja…
– Czy wiesz, dlaczego się tutaj znalazłam?
– Masz jakiś problem z samochodem, jak przypuszczam. Prawdopodobnie coś prostego, coś, z czym Scott nie potrafi sobie poradzić. Po kolacji możemy…
Diana wywinęła się z półobjęcia i cofnęła o dwa kroki.
– Znalazłeś się tu przypadkiem? Nie jesteś w to zamieszany?
– Chcę być zamieszany-powiedział poważnie. – Pozwól, że ci pomogę. Jestem odpowiednim mężczyzną na kryzysy…
Diana szlochała z wściekłości.
– Odpierdol się ode mnie, ty skurwysynu! Wsadź swoją śmierdzącą dupę z powrotem do tego gównianego samochodu i ciągnij smugę! Spieprzaj!
Cofał się.
– D-D-Diana, ja nie toleruję…
Otworzyła drzwi mustanga po stronie pasażera i wsiadła do samochodu.
– Spadaj, pedale – powiedziała.
Pobiegł do swojego porsche’a, włączył silnik i przejechał z pełną szybkością tak blisko jej auta, że Diana aż skurczyła się w obawie przed skutkiem ewentualnego zderzenia. Potem pognał przed siebie i po chwili jego mały samochód stał się dwoma czerwonymi kropkami, zmniejszającymi się we wstecznym lusterku mustanga.
– Powinienem cię zabić, tato.
Scott dyszał, głównie z powodu wysiłku, jaki stanowiło wspięcie się na grzbiet wzniesienia, i czuł, że w owiewającym szczyt wietrze jego spocona twarz jest zimna.
– Nie znasz całej historii – powiedział.
Chciał spojrzeć za siebie, sięgnąć wzrokiem do stóp wzgórza, tam, gdzie czekała Diana, ale uśmiechnął się porozumiewawczo do Snayheevera, a swoje peryferyczne widzenie zogniskował na małym automatycznym pistolecie, który tkwił w dłoni młodego mężczyzny.
– Czy widziałem już wcześniej to twoje nowe ciało?
– Nie sądzę – odparł Crane, wdzięczny losowi, że przemoczone potem włosy spadają mu na czoło; a także za to, iż w trakcie niedzielnej gry w Go Fish właściwie nie było go przy stoliku na parkingu The Mad Greek.
Przez pełne dziesięć sekund, podczas których wiatr gwizdał w rzadko rozsianych suchych krzakach, Snayheever trzymał wycelowaną w niego broń, a potem odwrócił się i wskazał pustynię przed sobą.
– Chodźmy do budy. Cieszę się, że tutaj jesteś, taka jest prawda. Zanim porozmawiam ze swoją matką, chciałbym się dowiedzieć o niej czegoś więcej.
Crane wiedział, że powinien wyjąć teraz broń i zastrzelić młodzieńca na miejscu – i jego ręka powędrowała w stronę powiewającej poły koszuli – ale Snayheever skierował ponownie swój pistolet na Scotta, celując w jego splot słoneczny. Dogodny moment został zaprzepaszczony.
– Idź przodem, tato – powiedział młody człowiek. Crane wzruszył ramionami i poszedł z trudem naprzód, wściekając się w duchu na swoje niezdecydowanie.
Buda okazała się niską chałupą ze sklejki. Żeby do niej wejść, Scott musiał się pochylić. W dachu był świetlik, i wewnątrz, w przefiltrowanym przez niego świetle księżyca, Crane dostrzegł siedzącego na krześle małego chłopca. Na jego ustach oraz na przyklejonych do nóg stołka przegubach dłoni pobłyskiwała taśma izolacyjna. Oczy chłopca były szeroko otwarte.
Crane obejrzał się na Snayheevera, który wszedł tuż za nim. Dondi trzymał broń wycelowaną pomiędzy więźnia a Scotta.
Jeszcze nie teraz, pomyślał Crane. Zaczekaj, aż będzie skierowana całkiem w bok albo tylko na mnie.
Rozejrzał się po wnętrzu chałupy, starając się wyglądać na rozluźnionego. Zdawało się, że w rogu buda pokryta jest jakimś materiałem, który wyglądał na flanelę, i Scott, wstrząśnięty tym, podniósł wzrok na świetlik w dachu. Był to witraż, chociaż teraz lśnił jedynie odcieniami szarości. Śnił wczoraj o tym miejscu. W tym śnie widział szpic lancy i puchar na okrytym flanelą pudełku.
– Tak… – odezwał się Snayheever. – Jeszcze wczoraj byłem dozorcą. W Wielką Sobotę zaczniecie wszyscy walczyć o to, kto będzie sprawował nad nimi władzę w trakcie następnego cyklu.
Dondi trząsł się i marszczył twarz. Crane przećwiczył w głowie wyjęcie spod koszuli swojej broni, wycelowanie jej i oddanie strzału.
– To twoja wina ta trzęsiączka – powiedział Snayheever. – Zaburzenia funkcji ruchu na skutek zbyt dużej ilości thorazyny, jaką mi zaaplikowano.
Podskakującą wraz z całą ręką bronią wskazał chłopca na krześle.
– Jest tutaj mama, a ja naprawdę nie potrzebuję żadnych braci. Czasami oczy wywracają mi się w głąb czaszki, a wtedy Arystarch mógłby się uwolnić i zabić mnie, by nie dzielić ze mną matki.
Chłopiec na krześle miał teraz wybałuszone oczy; buczał przenikliwie spoza taśmy i szarpał nadgarstkami przymocowanymi do nóg mebla.
Crane nie mógł teraz zastrzelić Snayheevera; nie, gdy tamten celował w Scata. Pod wpływem szoku trafienia, Dondi pociągnąłby prawdopodobnie za spust.
Gdy Scott otworzył usta i przemówił, w uszach szumiała mu krew.
– Popatrz, co przyniosłem – powiedział cicho.
Snayheever obrócił broń w jego stronę, a Crane sięgnął pod koszulę i wyrwał zza paska rewolwer. Mały automatyczny pistolet Dondiego wystrzelił, a Crane – czując gorące uderzenie w boku, powyżej kości biodrowej – dał ognia ze swojego rewolweru; odciągnął kurek przed następnym strzałem, uskoczył w bok, przewrócił krzesło i padł obok niego na kolana, zasłaniając Scata przed kolejnymi pociskami.
W uszach dzwoniło mu od własnego wystrzału i był nieomal oślepiony przez ogień wylotowy, ale widział, że Snayheever szuka po omacku swojego automatycznego pistoletu, który kręcił się na podłodze w plamie księżycowego blasku.
Crane zamachnął się rewolwerem i trzasnął nim mocno Dondiego w tył głowy. Wystrzeliwszy ponownie, broń niemal wywichnęła mu nieprzygotowaną na to dłoń, a kiedy zwalił się na ciało Snayheevera, został obsypany deszczem błyszczących odłamków potrzaskanego szkła.
Scott usiadł, chwycił lewą ręką pistolet przeciwnika i wyrzucił go przez przestrzelony świetlik. Potem podniósł się na nogi i oparł o ołtarz budy.
Snayheever był najwyraźniej nieprzytomny. Mocno drżąc, Crane wetknął gorący rewolwer z powrotem za pasek spodni, wsadził rękę do kieszeni i wyjął duży scyzoryk.
Kiedy Scott i chłopiec przekroczyli szczyt wzniesienia, sub-urban stał już zaparkowany tuż za mustangiem, a Mavranos, biegnąc przykucnięty jak pod ostrzałem, z trzydziestką ósemką migoczącą w dłoni, znajdował się w połowie drogi od autostrady. Ozzie stał obok mustanga i obejmował Dianę, przypuszczalnie powstrzymując ją.
– Wszystko w porządku! – zawołał Crane ochrypłym głosem. Zachwiał się, przyciskając prawą rękę do boku. – To ja i Seat!
Mavranos pognał wówczas sprintem pod górę zbocza i pokonawszy resztę dzielącego ich dystansu, znalazł się, dysząc, przy Scotcie.
– Niech to szlag, Pogo – wysapał. – Zostałeś postrzelony?
– . Tak – odparł Crane przez zaciśnięte zęby. – Ale odjedźmy stąd, zanim się tym zajmiemy. Ten świr jest tam w chacie, znokautowany. Nie sądzę, żebyśmy mieli wrócić i go zabić, co?
– Nie, nie, po prostu wynośmy się stąd, tak jak powiedziałeś. Przed świtem Diana i dzieci będą w Provo czy gdzieś tam. Nic ci nie jest, mały?
Seat skinął tylko głową.
– Twoja mama jest tam na dole, idź do niej.
Chłopiec spojrzał w dół, zobaczył mustanga Diany i poderwał się do biegu.
– Ostrożnie, mały! – zawołał za nim Mavranos.
Arky pochylił się i odsunął ociekającą krwią koszulę Scotta.
– No, nie jest tak źle, człowieku. Żadnego krwotoku tętniczego. Tylko cię drasnął, kula nie zawadziła nawet o mięśnie, a krwawienie nie jest większe, niżbyś się dobrze zaciął przy goleniu. Mogę to obandażować; nie ma porównania z tym, co sam zrobiłeś ze swoją nogą.
Crane opuścił luźno ramiona.
– Dobra, zrobisz to, jak stąd odjedziemy.
Podczas pośpiesznego, okupionego bólem marszu w stronę grzbietu wzniesienia wyobrażał sobie, że umrze z upływu krwi albo, w najlepszym razie, że przebudzi się na szpitalnym łóżku, mając ciało naszpikowane drenami i venflonami, a do sztucznego odbytu podłączony worek.
– Arky – powiedział słabym głosem – kiedy dotrzemy na dół, zamierzam wypić jedno z twoich piw bardzo szybko, a drugie bardzo powoli.
Mavranos roześmiał się.
– Przyłączę się do ciebie. A jeśli Ozzie się sprzeciwi, usiądę na nim.
Gdy włócząc nogami, wlekli się w dół pylistą drogą, Mavranos objął Scotta poniżej ramion i przejął na siebie część jego ciężaru. Crane widział, że Diana wyrwała się Ozziemu i biegnie teraz przez teren stacji benzynowej obok potrzaskanej, żużlowo-beto-nowej ściany.
– Zbliża się Diana – rzekł Scott, czując się przez chwilę zbyt szczęśliwy, by móc złapać oddech. – Ocaliłem jej syna.
– I odniosłeś bitewną ranę – zgodził się Mavranos. – Może powinienem pozwolić, żeby to ona cię połatała.
Autostradą, z południa, zbliżały się światła reflektorów samochodu, który zwolnił, gdy znalazł się w pobliżu dwóch pojazdów, zaparkowanych w zatoczce po zachodniej stronie szosy. Crane wyostrzył na nim wzrok swojego jedynego oka; miał nadzieję, że nie jest to policja.
Nie, był to tylko biały sportowy samochód, porsche.
Białe porsche.
Nie, pomyślał, gdy serce zaczęło mu mocno walić; nie, ty wszędzie widzisz białe porsche – do diabła, jedno stało nawet obok naszego miejsca do parkowania w motelu.
Jedno stało zaparkowane przed sąsiednim pokojem w motelu.
– Padnij! – wrzasnął z całych sił, ignorując ból w boku. – Wszyscy na ziemię! Oz! Każ im paść!
Strząsnął z siebie ramię Mavranosa, wyszarpnął swoją broń i starał się wycelować w biały samochód, który zatrzymał się w odległej wnęce postojowej.
Mavranos wyciągnął rewolwer zza paska.
– O co chodzi? – spytał ostro. – O biały samochód?
– Tak!
Nie mogę strzelać, pomyślał Crane. A co, jeśli to jakiś dobry samarytanin? Poza tym z tej odległości, przy dwucalowej lufie, mogę równie dobrze trafić Ozziego lub Dianę.
– Wszyscy na ziemię! – krzyknął ponownie.
Nikt go nie posłuchał. Seat biegł w dalszym ciągu gruntową drogą, Diana zmierzała mu na spotkanie, a daleko za nią przygarbiony Ozzie poruszał się z największą prędkością, na jaką było go stać. Gruby dzieciak wysiadł z suburbana i stał obok samochodu.
W tym samym momencie, gdy okienko po stronie kierowcy porsche’a rozbłysło mrugnięciem żółtego światła, wzdłuż autostrady rozbrzmiał głuchy odgłos wystrzału.
Seat, znajdujący się w połowie drogi w dół zbocza, zanurkował w kurz i ześlizgnął się o jard, twarzą w dół. Nie poruszył się więcej.
Krzyk Diany wypełnił pustynię, zagłuszając niemal kanonadę rewolwerów Scotta i Mavranosa, kiedy obaj opróżniali magazynki w stronę oddalającego się białego auta, które nabierając prędkości, nawet się nie zachwiało.
Diana pierwsza dotarła do Scata, ale kiedy znalazła się tam, gdzie leżał jej syn, zawahała się, a potem uklękła obok niego z na wpół wzniesionymi rękami.
Podczas gdy Crane podskakiwał i pocił się, pokonując w dół stok wzgórza, Mavranos pobiegł przodem i Scott zobaczył, że Arky spogląda na chłopca, a potem zatacza się w tył.
Crane zrozumiał dlaczego, gdy dobrnął wreszcie do miejsca, w którym leżał chłopiec.
Wydawało się, że głowa Scata została przestrzelona na wylot. Prawa skroń chłopca celowała w niebo, stanowiąc rozbryzganą krwawą miazgę – prawe oko było odsłonięte zbyt głęboko, a ucho wyglądało na w połowie oderwane. Seat chwytał powietrze haustami, które powodowały, że jego krew rozlewała się w kurzu oświetlonym blaskiem księżyca.
Diana podniosła wzrok na Scotta.
– Do szpitala, szybko; Na tyle ciężarówki. Jak go przeniesiemy?
Serce Crane’a waliło w piersi jak młot.
– Arky, dawaj koc, przeniesiemy go na nim.
Patrząc na Scata, Mavranos miał zdrętwiałą twarz i Crane przypomniał sobie, że tamten sam ma dzieci.
– Arky! – zawołał Scott ostro. – Koc!
Mavranos mrugnął i skinął głową, a potem pognał drogą w kierunku swojego samochodu.
Diana dyszała i rozglądała się wokoło.
– Kto go postrzelił?
Crane był tym przerażony.
– Facet z drugiej strony szosy, w białym porsche. Myślę, że on…
– Jezu Chryste, facet w białym samochodzie! – Diana szlochała teraz niemal histerycznie. – Rozmawiał ze mną, kiedy czekałam tutaj na dole! Powiedziałam mu, żeby się odpierdolił, a on wrócił i strzelał do mnie!
– Diana, on…
– Celował we mnie, to moja wina! – Jej trzęsące się ręce unosiły się ponad błyszczącą od krwi głową chłopca, a potem, tytułem próby, pogłaskały jego ramię. – Ja to zrobiłam.
Prawe ramię chłopca zaczęło drżeć i Crane pomyślał, że jego charczący oddech gotów jest zamrzeć na zawsze.
– Nie – powiedział Scott świadom, że kupuje psychiczne zdrowie Diany za wysoką cenę, jaką jest jej dozgonna nienawiść do niego.
Minutę temu, pomyślał ponuro, byłem bohaterem. Kochała mnie. Nadal kocha i potrwa to jeszcze z półtorej sekundy.
– Posłuchaj. To nieprawda. Ten człowiek strzelał do mnie. Próbował już tego w L.A., w zeszły czwartek. Sądzę, że przyjechał tutaj za mną.
Kiedy podniosła na niego wzrok, miała szeroko otwarte oczy, których białka były widoczne wokół tęczówek.
– Tak… – potwierdziła cicho – znał nasze imiona, twoje i moje.
Obnażyła zęby w szerokim uśmiechu.
– Twoi kumple nie strzelają zbyt celnie, co?
Crane nie potrafił wymyślić niczego, co mógłby jej odpowiedzieć, a po chwili Diana ponownie spoglądała na syna.
Dysząc, nadszedł Mavranos z kocem, który rozłożyli w pyle i zabrali się w skupieniu do delikatnego przeniesienia nań chłopca.
W izbie przyjęć Desert Springs Hospital przy Flamingo Road lekarze przełożyli szybko chłopca na wózek, który potoczono na oddział chirurgiczny. Rana Scotta została opatrzona za pomocą bandaża i plastra, a potem, na kontuarze obudowanej szkłem recepcji, on i Diana wypełniali niezbędne formularze.
Stali ramię w ramię, ale nie rozmawiali ze sobą. Kiedy papierkowa robota została skończona, Diana poszła do automatu telefonicznego, by zadzwonić do Hansa, a Crane powlókł się do poczekalni, w której Ozzie siedział na jednej z kanap.
Stary człowiek spojrzał na niego pozbawionym nadziei wzrokiem.
– Dzieciak jest pierwszym z nas – rzekł Ozzie cicho. – Nie ma mowy, żeby mógł teraz opuścić miasto. Na Wielkanoc wszyscy będziemy martwi.
– Pewnie masz rację – odparł Scott drętwo; na stoliku, pod przymocowanym do ściany telewizorem, który migał z wyłączonym głosem, spostrzegł dzbanek z kawą. – Kawy?
– Tak, czarnej.
Gdy Crane wrócił z dwoma parującymi styropianowymi kubkami, obok Ozziego siedziała Diana; na kolanach miała rozłożone otwarte czasopismo i wlepiała wzrok w artykuł traktujący o tym, jak zbudować ogrodowe barbecue. Dopiero teraz spostrzegł, że Diana ma nadal na sobie służbowy uniform od Smitha – czarne spodnie w czerwone pasy oraz czerwono-białą bluzkę, czerwień-szą teraz od krwi jej syna.
– Kawy, Diano? – zaryzykował.
Potrząsnęła głową, a on westchnął i postawił kubek Ozziego na stoliku.
Zrezygnował z prób wciągnięcia jej w rozmowę.
W trakcie jazdy na złamanie karku do szpitala Ozzie pouczał ich, co mogą powiedzieć policji, a Crane, przenosząc wzrok z pasów jezdni przed nimi na mijane samochody, próbował zająk-liwie wykrzykiwać do tyłu przeprosiny pod adresem Diany, która kucała na tylnym siedzeniu obok Scata; ale Ozzie przerwał mu po zaledwie kilku sylabach:
– Synu, ona nie chce teraz tego słuchać.
Więc siedział obecnie na tyłku, sączył swoją kawę i czekał.
Znikoma szansa, pomyślał Crane. Zaledwie znikoma szansa, żeby kula trafiła w dzieciaka. Wiedziałem, że są ludzie, którzy nas ścigają, ale dlaczego rzucone przez Boga, determinujące los kości, zdają się przesądzać o wypierdoleniu nas z gry? Migotanie przedsionków u Susan. Rak Arky’ego-będę musiał zapytać go o jego cenne statystyki.
Mavranos zabrał Olivera mustangiem, by wraz z chłopakiem zaczekać na resztę towarzystwa w obrotowym barze w Circus Circus. Diana i Ozzie zgodzili się, że lepiej będzie, by nikt nie wracał do jej domu. Crane zastanawiał się, czy była w stanie podczas krótkiej rozmowy telefonicznej przekonać swojego „życiowego partnera”, żeby się stamtąd wyniósł. Stwierdził jednak, że nie.
W fotelach bliżej korytarza siedziało kilkoro innych ludzi – młody mężczyzna w podkoszulku bez rę!cawów, przyciskający do ramienia zaplamiony krwią łachman, oraz kobieta, mrucząca coś cicho do płaczącego na jej podołku dziecka – ale jedynymi głosami, jakie Crane słyszał, były sporadyczne, zwięzłe, kodowane sygnały publicznego systemu adresowego.
Po kilku minutach zjawił się policjant, ubrany w brązowy mundur z krótkimi rękawami. Był w towarzystwie dyżurnego lekarza i, rozmawiając, stanęli obaj przy okienku recepcjonistki. Policjant miał ze sobą notatnik. Crane podniósł się i podszedł do nich bliżej; czuł przy każdym kroku pieczenie w nodze oraz w boku, ale miał nadzieję usłyszeć coś pokrzepiającego na temat stanu Scata.
Funkcjonariusz wypełniał raport, dotyczący hospitalizowania postrzelonego osobnika, i Scott usłyszał, że lekarz powiedział, iż strzał był dalekiego zasięgu, broń miała kaliber od 0.32 cala do 9 milimetrów; pocisk zgruchotał prawą orbitę oka, przeszył czaszkę, a potem wyszedł w pobliżu ucha, poza płatem skroniowym, który został uszkodzony. Było zbyt wcześnie, żeby stwierdzić, jak poważnie, chociaż „zachowanie się rannego” – ściąganie ramion – nie wróżyło nic dobrego. Nie, rana nie mogła być wynikiem samookaleczenia.
W końcu policjant przeszedł obok Scotta i zwrócił się do Diany, która wstała i poszła za nim pokrytym wykładziną korytarzem. Crane zbliżył się do Ozziego.
– Powie mu prawdopodobnie, że Scata postrzelił jakiś mój kumpel.
Ozzie westchnął i potarł pokryte brązowymi plamami czoło.
– Nie, synu. Ona rozumie, że ujawnienie tego sprawiłoby, iż wypadek stałby się przestępstwem federalnym, co prawdopodobnie ściągnęłoby nam na głowy FBI – a to oznaczałoby dalsze opóźnienie wyjazdu jej i jej dzieci.
Crane usiadł i siorbał kawę; kubek trzymał w obu dłoniach, dzięki czemu nie trzęsły mu się ręce.
– Chciałbym, żebyśmy mogli wprowadzić w to FBI.
– Jasne – rzekł Ozzie. – Wyjaśnij im, że wszystko to są elementy zmagań, mających wyłonić magicznego Króla Rybaka i że ten świr znalazł Dianę, posługując się kartami do gry i mapami Polski. A oni nie zgodzą się nigdy na przyznanie jej obstawy, której potrzebuje, ani na objęcie jej programem ochrony świadków.
Gdy Scott dopił kawę, podniósł czasopismo Diany i spojrzał na zdjęcia barbecue w stylu „zrób to sam”. Usiłował wyobrazić sobie siebie, Ozziego, Dianę i obu chłopców, jak smażą hamburgery, rzucają do siebie plastikowym latającym talerzem lub kłusują o zmierzchu do domu, by obejrzeć na wideo Big czy coś innego – ale przypominało to próbę wyobrażenia sobie życia w starożytnym Rzymie.
Wróciła Diana z policjantem; oboje podeszli do kanapy, na której Diana usiadła. Funkcjonariusz spojrzał na Scotta.
– To pan jest Scott Crane, druga ofiara strzelaniny?
Policjant był młodszy od Scotta, miał wąsy, które mogłyby być niewidoczne w ostrzejszym świetle, i zachowywał się z taką swobodą, jakby co noc rozmawiał z matkami o strzelaniu do ich dzieci.
Crane podniósł dłoń, żeby wskazać swoją obandażowaną ranę, widoczną pod na wpół rozpiętą koszulą, ale ręka tak mu się trzęsła, że pozwolił jej opaść na kolana.
– Tak – potwierdził.
– Może pan pójść ze mną?
Scott wstał i ruszył za mężczyzną do małego pomieszczenia w głębi korytarza. Policjant zamknął drzwi i Crane rozejrzał się wokół. Anonimowość pomieszczenia-kanapa, para foteli, słabo świecąca lampa, stojąca obok stolika z telefonem – wydawała się niestosowna w szpitalu. Dotarło do niego, że czułby się swobodniej, rozmawiając w przejściu, gdyby przerywali im często śpieszący się lekarze oraz pielęgniarki, pchające szpitalne wózki.
– Mogę zobaczyć jakiś dowód pańskiej tożsamości?
Crane wyjął portfel i wręczył tamtemu kalifornijskie prawo jazdy.
– Proszę usiąść – powiedział policjant.
Crane opadł niechętnie na jeden z foteli.
– Ten adres w Santa Ana jest aktualny?
– Tak – odparł Scott.
Funkcjonariusz zapisał numery i oddał dokument.
– Piszę raport o strzelaninie na autostradzie – odezwał się. – Może opowiedziałby mi pan dokładnie, co zaszło?
Crane zrelacjonował temu człowiekowi wszystko, co się wydarzyło, począwszy od telefonu Snayheevera, chociaż – zgodnie z tym, na co Ozzie nalegał podczas błyskawicznej jazdy do szpitala – Scott twierdził, że powodem ich wyjazdu z Los Angeles była chęć odwiedzenia Diany z przyczyn czysto towarzyskich; i nie wspomniał ani o tym, że został ostrzelany w czwartek w Los Angeles, ani o spotkaniu ze Snayheeverem w Baker. Zeznał, że Dondi podał mu swoje nazwisko dopiero dziś w nocy. W połowie opowieści Scotta policjant nakazał przez krótkofalówkę wysłanie samochodu w miejsce, w którym Crane pozostawił Snayheevera – nieprzytomnego i prawdopodobnie rannego.
– Sądzę, że człowiek, który postrzelił jej syna, mieszka w naszym motelu – rzekł Scott. – Facet, który zatrzymał się w sąsiednim pokoju, jeździ białym porschem, a mój przybrany ojciec nazwał go kiedyś zombie. I zdawało się, że go to wpieprzyło. Dziś w nocy, tam, gdzie to wszystko się stało, facet w białym porsche’u, prawdopodobnie ten sam gość, próbował poderwać Dianę, a ona mu powiedziała, żeby spadał. Zrobiła to ostro. Być może strzelał do niej lub do starego.
– Dobra – policjant zapisał to w swoim raporcie. – Detektywi sprawdzą to.
Spojrzał na Scotta bez zainteresowania.
– Gdzie jest rewolwer, z którego postrzelił pan kidnapera?
– Na zewnątrz, w samochodzie.
– Należy do pana?
– Tak.
– Zarejestrowany na pańskie nazwisko?
– Tak.
– Dobra. Gdzie pan się zatrzyma?
– Dobry Boże, nie wiem. Prawdopodobnie w Circus Circus.
– Proszę tak zrobić i podać nam numer pokoju, jak tylko się pan zamelduje.
– Gra.
Policjant pstryknął swoim długopisem i wsadził go do kieszonki na piersi.
– Na razie rozważymy przypuszczalne powiązanie tych dwóch zdarzeń. Mam nazwiska oraz adresy pozostałych świadków. Oni także powiedzieli, że zatrzymają się w Circus Circus. Prawdopodobnie jutro detektywi przesłuchają was wszystkich.
Crane mrugnął.
– To znaczy?
– W sprawie dzisiejszej nocy. Proszę tutaj zostać, wkrótce przyjdzie tu lekarz wraz z innymi członkami rodziny.
Policjant wetknął podkładkę z raportem pod pachę i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Crane oparł się w fotelu i odetchnął. To było łatwe; obawiał się, że za postrzelenie człowieka zostanie automatycznie aresztowany albo że przynajmniej skonfiskują mu broń. Sądzę, że wyglądam na niewinnego człowieka, pomyślał.
Do diabła, jestem niewinny! Jedyną złą rzeczą, jaką zrobiłem, było zagranie we Wniebowzięcie dwadzieścia jeden lat temu!
Wspomniał koniak i piwo, wypite w Whiskey Pete’s w sobotnią noc, a potem odrzucił niecierpliwie tę myśl.
Drzwi otworzyły się ponownie i do środka, szurając nogami, weszli Diana i Ozzie, za którymi podążał młody lekarz. Scott poczuł się dotknięty widokiem idealnie uczesanych, czarnych włosów mężczyzny. Nikt nie usiadł, zatem Crane wstał i oparł się o ścianę.
– Jestem doktor Bandholz – rzekł lekarz. – Oczywiście, wszyscy państwo wiecie, że chłopiec został postrzelony. Kula strzaskała kość orbity oka oraz skroniowy fragment czaszki za uchem. Wystąpiło mocne krwawienie, bo głowa to bardzo unaczyniony obszar ciała, ale nie doszło do poważnej utraty krwi. Sądzę, że możemy uratować oko i odbudować jego orbitę.
– Czy będą – szepnęła Diana-jakieś dysfunkcje mózgu?
Bandholz westchnął i przeciągnął dłonią przez włosy, burząc
swoją fryzurę.
– Przypuszczalnie doszło do pewnych uszkodzeń mózgu – rzekł-ale osiemdziesiąt pięć procent kory nie jest w normalnych warunkach wykorzystywane, w związku z czym funkcje zniszczonej tkanki są często przejmowane przez inne jej obszary. Problem, z jakim się borykamy, polega na puchnięciu mózgu – a to dlatego, że nie ma miejsca na to, by kora zwiększała swą objętość bez powodowania tym samym odcięcia dopływu krwi. By temu przeciwdziałać, podaliśmy chłopcu sterydy, dożylnie trzydzieści miligramów decadronu dziś w nocy, a potem będziemy aplikować po cztery miligramy co sześć godzin. Podajemy mu także mannitol, który jest środkiem moczopędnym, co ma na celu obkurczenie tkanek. Niektórzy lekarze zastosowaliby barbiturany, by w gwałtowny sposób wyłączyć w tym czasie funkcjonowanie mózgu, ale uważam, że jest to nadal postępowanie eksperymentalne i nie zamierzam tego zrobić.
– Kiedy odzyska przytomność? – spytała Diana.
– Trudno powiedzieć. W istocie, komputer wyłącza się, kiedy usiłuje sam się naprawić. Mózg to… coś w rodzaju lodów z owocami. Wisienka na górze to kora mózgowa; część, która czyni z nas ludzi, która myśli, jest świadoma, i tak dalej. Pod spodem są orzechy, czekolada i inne łakocie, które zarządzają różnymi czynnościami naszego ciała, a poniżej znajdują się same lody – poziom utrzymania funkcji życiowych, takich jak oddychanie, praca serca, i temu podobne. Podczas takiego urazu jak ten, „wisienka” jest pierwsza w kolejce do wyłączenia i – jak na razie – jest to jedyna część mózgu, która przestała funkcjonować.
Crane uznał ponuro w duchu, że ten człowiek celowo wybrał taką banalną, śmieszną metaforę, by uśmierzyć nieco ich niepokój oraz zmniejszyć szok, w jakim się znajdowali. Spojrzał na Ozzie-go i Dianę, rozważył swoje własne uczucia i stwierdził, że to wszystko spowodowało tylko, iż sytuacja stała się jeszcze bardziej zagmatwana. Diana popatrzyła niewidzącym wzrokiem na Ozziego, a potem ponownie na lekarza.
– Czy jest w śpiączce?
– Tak – potwierdził Bandholz. – To jest słowo, które oddaje ten stan, ale pacjent jest młody i znajduje się pod najlepszą możliwą opieką. Proszę posłuchać, pani syn nie odzyska przytomności dziś w nocy. Jutro, kiedy go odwiedzicie, będziecie państwo chcieli być w dobrej kondycji, więc jedźcie teraz do domu. Dam wam środki uspokajające, jeśli uważacie…
– Nie – odparła Diana. – Nic mi nie będzie. Zanim wyjdziemy, chciałabym go zobaczyć.
Spojrzała w kierunku Scotta.
– Sama.
– Dobrze – zgodził się lekarz – ale krótko. Proszę zrozumieć – jest podłączony do systemów podtrzymywania życia. Pod obojczyk ma wsunięty trójprzewodowy cewnik, który monitoruje ciśnienie krwi w jego płucach i…
– Chcę go tylko zobaczyć.
– Dobrze, zaprowadzę panią. Wy, panowie, możecie wrócić do poczekalni.
W terenówce Ozzie usiadł obok Scotta, a Diana zajęła miejsce za nimi. Kiedy tylko ruch na to pozwalał, Crane przekrzywiał głowę, by patrzeć na nią we wstecznym lusterku; Diana w bezruchu wyglądała przez boczne okienko, a mijane przez nich rozmaite światła rozjaśniały lub ocieniały jej profil. Odezwała się w końcu, kiedy pod złotymi i czerwonymi światłami Barbary Coast skręcił w prawo, w Strip.
– Gdyby nawet zgodzili się jakimś cudem przewieźć Scata samolotem do któregoś z pozamiejskich szpitali – powiedziała z namysłem – to i tak byłby łatwy do wyśledzenia. Ja zaś poleciałabym z nim, a ci źli faceci wiedzą, że postąpiłabym tak.
Ozzie wziął oddech, jakby miał zamiar z tym polemizować, ale potem wypuścił powietrze z płuc i stwierdził:
– Racja.
Widoczny po ich prawej ręce Flamingo stanowił falującą kaskadę światła w kolorze ognia, ale w przodzie błysnęły nagle prawdziwe pomarańczowe płomienie i buchnął w górę świetlisty, wzburzony dym. Crane zaklął i zdjął nogę z pedału gazu.
– To wulkan przed Mirage – wyjaśniła Diana. – Wybucha co dwadzieścia minut. Miejscowi, choć nie ma ich wielu, przyzwyczaili się do niego.
Ziewnęła. Crane znał ten rodzaj ziewania – oznaka znoszonego długi czas napięcia, a nie znudzenia.
– Muszę zostać w mieście – ciągnęła – i nawet, jeśli odwiedzę szpital w przebraniu, to nie będą mieli trudności ze znalezieniem mnie. Muszę zdobyć przewagę. Potrzebuję… pewnej mocy, jakiejś broni.
– Mamy broń – powiedział Crane. – Możemy pomóc…
– Może chcę twojej pomocy, a może nie – odparła. – Ale wezmę broń. Ale to, czego potrzebuję, to pewna… moc.
Crane widział we wstecznym lusterku, że machnęła w stronę otaczających ich gigantycznych kasyn.
– Pewni ludzie chcą mnie zabić, ponieważ stanowię dla nich zagrożenie. Jestem damą kier, tak? Jestem córką z krwi i kości mojej matki, która była kimś, kogo musieli się pozbyć.
Ozzie chciał się odezwać, ale uciszyła go, klepiąc starego człowieka po ramieniu.
– Chcę wiedzieć, w jaki sposób mogę się stać aktywnym zagrożeniem – ciągnęła. – Nie tylko pasywnym. Pragnę być żywym celem, który zjawia się i odpowiada na strzały. Chcę stać się Isis – z całą jej mocą, ze wszystkim tym, czego się obawiają.
Znajdowali się dokładnie na wprost błyszczącego wulkanu Mirage’u i Crane spojrzał w lewo, na tłumy ludzi stojących przy barierkach na trotuarze. Szybę w oknie miał opuszczoną, więc słyszał wznoszący się ponad ludzkie głosy ryk płomieni i zdawało mu się, że nawet z tego miejsca czuje ich gorąco.
Rozważył w duchu słowa Diany. To twoja działka, Ozzie, pomyślał. Ta sprawa przerasta moją zdolność pojmowania.
Przez prawie minutę Ozzie marszczył czoło, patrząc na ruch uliczny przed nimi. Potem powiedział z namysłem:
– Chryste. Idziesz na całość. Spadają na ciebie kary jak na odbywającego tournee gracza, który się zagapią, wchodzi automatycznie za każdym razem do banku, obstawia w ciemno i nie kupuje kart-i te bezwiedne licytacje okropnie dużo cię kosztują. Teraz się zbudziłaś, jednakowoż jesteś na musie, mając waleta i czwórkę zakryte oraz odkrytą damę. Do koloru.
Obrócił się na przednim fotelu.
– Możesz mi wyłowić piwo z tej skrzynki z lodem, skarbie? W porządku – dodał, zwracając się do Scotta – czwórka kier może wypić. Jednak walet w dalszym ciągu nie.
Gdy Diana otworzyła puszkę i wręczyła ją staremu ponad oparciem siedzenia, Ozzie pociągnął z niej długi łyk.
– Tak… – kontynuował – robiąc to ostatnie bezwiedne podbicie, weszłaś w ciemno i jedyne, co możesz teraz uczynić, to zagrać va bank i przesunąć od razu cały stos swoich żetonów na środek stołu.
Stary znowu ściga białą linię, pomyślał Crane. Jedzie ku grze, w której tamci prawdopodobnie pozabijają nas wszystkich.
– Nie będą się spodziewać krwi aligatora – ciągnął Ozzie – w żyłach kogoś, kto zdaje się grać jak noga.
Scott przypomniał sobie termin „krew aligatora” – w ten sposób Johnny Moss określał nieustępliwość pokerzysty. O ile się orientował, Moss nadal wygrywał turnieje w Binion’s Horseshoe, a musiał być teraz równie stary… jak Ozzie.
– A czym są te żetony? – spytała Diana. – I jak mam je popchnąć?
– Hm… powinnaś się poradzić Królowej – rzekł Ozzie – ale ona nie żyje. To była twoja matka.
Stary siorbnąłpiwa, trzymając puszkę w dłoni, którą z największym wysiłkiem zmuszał do tego, żeby się nie trzęsła.
– Jej… duch obudzi się prawdopodobnie później, w tym straszliwym Wielkim Tygodniu, który jest niemal za progiem. Księżyc minął pierwszą kwadrę i cały czas go przybywa, więc i ty, i ona stajecie się potężniejsze. W mieście pojawią się inne kobiety, które będą się starać o to, by zostać królową; ale ty jesteś jej córką i zajmujesz już pozycję, którą one dopiero chcą wywalczyć. Pragną cię znaleźć, usunąć ze sceny i stanąć na jej deskach zamiast ciebie. Jesteś jedyną, której dama kier udzieli… audiencji.
Crane zatrzymał samochód na światłach ulicznych w pobliżu Caesars Pałace i patrzył na tłumy pieszych, którzy zmierzali przez ulicę w kierunku pochodni oraz władczych figur, znajdujących się ponad głównym wejściem do świątyni kasyna.
– Co więc mam robić? – spytała Diana. – Sprawdzić, co pokazuje tablica losu? Wziąć kwas i spotkać się z matką w halucynacjach?
– Nie, nie. Jestem całkiem pewny, że coś takiego zwróciłoby tylko na ciebie uwagę i sprawiło, że twoje rywalki dowiedziałyby się, gdzie jesteś. Trzymaj się z dala od gry w karty i jakiegokolwiek hazardu. Prawdę mówiąc, powinnaś trzymać się także z daleka od Scotta – jest takim samym kandydatem na króla, jak ty na królową, więc kiedy jesteście razem, to świecicie prawdopodobnie niczym drogowa flara.
– Żaden problem – odparła Diana.
Crane nic nie odpowiedział i patrzył przed siebie przez popękaną przednią szybę, zalaną strugami neonowego światła, ale jego wargi odsłaniały zaciśnięte zęby. Trzy dni temu dźgnąłem się nożem w nogę, przypomniał sobie, by móc ostrzec cię przed tym wszystkim. Gdybyś wtedy wyjechała, Scatowi nic by się nie stało. Wszedłem na to wzgórze. Zmusiłem tego świra, żeby skierował broń na mnie, a nie na twojego syna.
– Woda, świeża woda – mówił teraz Ozzie. – Ma związek z boginią księżyca. Sądzę, że gdybyś mogła wykąpać się w świeżej, naturalnej wodzie, po czym spróbowałabyś… zwrócić się w myślach do swojej matki, do Lady Issit, to mogłoby to coś dać.
– Wykąpać się – powtórzyła Diana z powątpiewaniem w głosie. – Ale Ozzie, kąpałam się w tutejszej wodzie żaledwie dziś po południu i nic się nie stało. Kąpię się w niej codziennie od dziesięciu lat!
– Nie, nie kąpałaś się. Nie czytasz gazet? W Nevadzie toczy się obecnie „wodna wojna”. Las vegas to po hiszpańsku „łąki”; miasto leży w niecce artezyjskiej, ale studnie zaczęły wysychać już w latach czterdziestych, a tam, gdzie poziom wód opadł, pojawiły się zapadliska. Dopiero w 1982 roku miasto uzyskało dostęp do wód z jeziora Mead, a teraz i to nie wystarcza, i ciągną wodę z centralnej Nevady – z Railroad Valley, Ely czy Pioche. Las Vegas może dostać stamtąd tylko tyle wody, ile wynosi wysokość opadów, ale miasto złożyło podanie o prawo do większego parytetu, co nazywają „minowaniem” warstwy wód gruntowych.
Crane przypomniał sobie swoją wizję olbrzymich istot, zagłębionych w psychicznej warstwie wody. Zastanawiał się, czy rozciągająca się wokoło nizina powstała na skutek wyczerpania zasobów wody przez zużycie jej w jakiś niewyobrażalny sposób.
– Niemal na pewno-ciągnął Ozzie – wszystko to podsyca zły król. Nie chce, by pod ziemią znajdowała się jakakolwiek nieujarzmiona bogińska moc. Chce zatrzymać wodę, by służyła jako przeciwwaga. Nie podchodź w pobliże jeziora Mead przed rozmową z matką.
Po ich prawej stronie trwała budowa Holiday Casino. Crane wzdrygnął się na widok wielkiej repliki parowca rzecznego, oświetlonego neonowym blaskiem. Masywna, tarasowata struktura była teraz zwrócona frontem ku północy, a on wyraźnie pamiętał, że kiedy widział ją ostatnim razem, budowla patrzyła na zachód. Obracała się?
– Chodzi ci o studnię? – spytała Diana cicho. – Albo deszcz?
Prawy profil jej twarzy pobielał we wstecznym lusterku od elektrycznych świateł napisu HOLIDAY CASINO, biegnącego po średnicy górującego nad nimi koła łopatkowego.
Crane przypomniał sobie, jak wyglądała ta ulica, kiedy dawno temu przejeżdżał nią w towarzystwie swojego prawdziwego ojca. Frontier było zwyczajnym lokalem w ranczerskim stylu; znajdujące się dalej El Rancho Vegas wyglądało jak mała hiszpańska gospoda, a Flamingo stał daleko, w dumnym odosobnieniu, w rozciągającej się na południu ciemności.
– Albo lód do drinków, który trzymają tutaj od lat czterdziestych – rzekła Diana.
Obrotowy bar w Circus Circus znajdował się na drugim poziomie, który był tak naprawdę szerokim, ograniczonym barierą balkonem, biegnącym wzdłuż całego obwodu olbrzymiego kasyna, w związku z czym stojące w ciemności poniżej rzędy dzwoniących jednorękich bandytów były doskonale widoczne. Kasyno, prawdę mówiąc, stanowiło nieckę; powyżej, nad rozciągniętymi w połowie wysokości budynku sieciami o grubych sznurach, śmigali akrobaci w obcisłych, pokrytych cekinami trykotach, bujając się na trapezach pod odległy, wysoko zawieszony strop.
Sam bar obracał się z wolna i kiedy Crane wszedł tuż na przesuwającą się podłogę za Dianą, chcąc przejść przez bramkę jednocześnie z nią i nie czekać na następną przerwę w barierce, przypomniał sobie, że zastanawiał się, czy Holiday Casino wiruje powoli.
Mavranos siedział w boksie z 01iverem. Diana wślizgnęła się na miejsce obok syna i uściskała go, a Crane odwrócił wzrok, by nie widzieć wyrazu pogardy, jaka malowała się na twarzy chłopaka.
– Mówią, że wyjdzie z tego – odezwała się Diana.
Mavranos podniósł brew i spojrzał na Scotta, który wzruszył bezradnie ramionami.
– Zaprowadzę Dianę i Olivera do recepcji i wynajmę im pokój – rzekł Ozzie, kładąc dłoń na ramieniu Diany. – Chodź, skarbie.
Wstała, ciągnąc za sobą Olivera, i podeszła ze starym człowiekiem do barowych stołków w centrum sali, gdzie Ozzie polecił jej najwyraźniej, by na niego poczekała. Potem przykuśtykał z powrotem do ich boksu, w którym Crane siedział teraz naprzeciwko Mavranosa.
– Tak naprawdę, to ona cię nie wini – powiedział Ozzie cicho. – Kocha cię, chociaż, oczywiście, dzieciaka kocha bardziej, i teraz nie wybiega zbyt daleko myślą.
– Dzięki, Ozzie. Ja także ją kocham. I ciebie.
Stary skinął głową.
– Zameldujcie się w jednym pokoju i jeśli się uda, to zróbcie to na nazwisko Arky’ego. Skontaktuję się z wami, chłopaki, jeżeli będziecie mogli w czymś pomóc.
Ozzie odwrócił się i powędrował z powrotem tam, gdzie czekała Diana z synem, po czym we trójkę opuścili obracającą się podłogę i zniknęli wkrótce wśród falującego i trajkoczącego tłumu. Mavranos zakręcił na wpół opróżnioną szklanką.
– Nadal chcesz te dwa piwa?
Crane zadrżał. Chciał je; dwa, o których wspomniał na szczycie wzgórza, kiedy świat był piękny; ale najpierw pragnął sześciu innych. Dlaczego, do wszystkich diabłów, nie wolno mu się teraz upić?
Niech zaczną dzwonić automaty telefoniczne, pomyślał. Niemal na pewno nigdy więcej nie zobaczę Diany, a Susan – to zjawisko, które będę w stanie wziąć za Susan, jeśli będę szczęśliwy i pijany – musiała do tej pory stać się całkiem solidna.
Ale Ozzie powiedział, że Diana nadal go kocha i że zadzwoni, jeśli Scott będzie mógł służyć jakąkolwiek pomocą. Jeżeli będzie pił, to tylko sprowadzi jej na kark Dionizosa.
Ale ja nie mogę być żadną pomocą.
Karuzela wykonała pół obrotu. Był teraz zwrócony tyłem do jasno oświetlonych sklepów drugiego poziomu, po przeciwnej stronie dzwoniącej otchłani.
– Jasne – odparł.
Mavranos wzruszył ramionami i skinął na przechodzącą kelnerkę, a po chwili przed Scottem stanęły na stole dwie butelki budweisera – zmrożone i ciemne.
Arky zamówił dla siebie kolejnego coorsa i pociągnął z niego łyk.
– Jak poszło? – spytał. – Sądziłem, że cię zamkną.
Crane opisał mu krótkie przesłuchanie, jakiemu poddał go policjant.
– Uważam, że to była zwyczajna samoobrona-powiedział w końcu. – Kazał mi powiedzieć, gdzie się zatrzymam.
– Hmm. Posłuchaj, powinieneś był słyszeć Gryzącego Psa, kiedy tu jechaliśmy.
– Gryzącego Psa? – powtórzył Crane obojętnym tonem. – Ach, tak, Oliver. Co powiedział?
Mavranos zerknął na Scotta i zastanowił się, jak to wyjaśnić.
Chłopak śmierdział piwem i Mavranos zrozumiał, że jak tylko złapał swoją trzydziestkę ósemkę i pobiegł polną drogą, mały musiał się dobrać do jego skrzynki z lodem. Wydawało się to dziwaczną potrzebą, jeśli zważyć, że po drugiej stronie wzniesienia jego bratu groziło niebezpieczeństwo, ale Mavranos czuł, że nie była to odpowiednia pora – ani nie jego interes – by krzyczeć na chłopaka za wykradzenie mu piwa.
Ale kiedy Arky uruchomił mustanga Diany i, obserwując zmniejszające się szybko światła swojego suburbana, skręcił na północ w Boulder Highway, chłopiec roześmiał się cicho. Mav-ranos spojrzał na niego ostro.
– Zdarzyło się coś zabawnego, co mnie ominęło, Oliver?
Chłopak zmarszczył się.
– Nazywam się…
– Gryzący Pies, jak słyszałem.
Oliver rozluźnił się.
– Coś śmiesznego? – powtórzył. – Nie wiem. Może to zabawne, że dziecko może wydorośleć przez jedną noc.
– Kto dorósł? Ty?
– Jasne. Moi przyjaciele powiedzieli mi, że życie i śmierć zapisane są w kartach, i jeśli umiera ci ktoś bliski, to po prostu wzruszasz ramionami i grasz dalej. Aż do tej pory nie wierzyłem, że mają rację.
Mavranos przypomniał sobie ten wieczór, gdy jedna z jego córek została aresztowana w miejscowym sklepie muzycznym za kradzież. Miała piętnaście lat, i kiedy Arky poszedł do sklepu, żeby ją stamtąd zabrać, zachowywała się tak wyzywająco, jakby teraz nie pozostało jej już nic, poza przestępczym życiem; w związku z czym zrobiłaby lepiej, gdyby od razu zaczęła sobie w nim zdobywać właściwą pozycję.
Zatem Mavranos odezwał się łagodnie:
– Nie jesteś za to odpowiedzialny. Zostawiłeś go wieczorem, kiedy się bawiliście, ale to nie jest twoja wina…
– Co się stało, to się nie odstanie.
Arky poczuł zniecierpliwienie.
– Kto to są ci twoi kumple? Ci ważniacy, którzy przezwali cię Wymiotujący Pies?
– A ty się nazywasz Archimedes! – odciął się Oliver. – Nie uważasz, że to… gówniane imię?
Chłopak odetchnął głęboko dwa razy i poczuł, jak opada na niego dziwny spokój.
– Ale tak, coś w tym rodzaju. Ludzie nazywali mnie już tak, ale tamtego wieczoru uczynili z tego moje klubowe imię. To moja persona, jeśli w ogóle słyszałeś kiedykolwiek to słowo. Jeżdżą białymi pikapami El Camino, ale poodry wali „El” i „C” ze znaczków na błotnikach, więc to brzmi „amino”. Nazywają się „Amino Kwasy”.
– Mają samochody? Ile lat mają te dzieciaki?
– To nie są dzieci, oni…
Nagle chłopak przestał mówić i Mavranos spojrzał na niego. Z początku wydawało mu się, że Oliver zmaga się ze sobą, żeby się nie rozpłakać. Potem mały otworzył oczy i wywrócił je w głąb czaszki, a Mavranos uznał, że musi pojechać za Scottem do szpitala, ponieważ wygląda na to, iż Oliver ma jakiś atak. Jednakże chwilę później uspokoił się i spojrzał posępnie przed siebie.
– Nic ci nie jest, chłopcze? – spytał zdenerwowany Mavranos.
– Nie jestem chłopcem.
Potem nie rozmawiali aż do chwili, gdy Ozzie, Diana i Crane dołączyli do nich w obrotowym barze.
Mavranos powtarzał Scottowi rozmowę, podczas gdy bar wolno się kręcił; Arky był ciekawy, dlaczego Crane nie wypił, ani nawet nie dotknął, żadnego ze swoich piw.
– Twoja siostra ma dziwne dziecko – podsumował. – Rozmawiał ze mną mały chłopak, ale brzmiało to tak, jakby jakaś jego część wyschła – jakby pożegnał się z dzieciństwem i na skutek braku czegoś stał się dorosłym człowiekiem. Czytałem, że naukowcy potrafią usunąć gruczoł pewnym larwom, które w związku z tym zawijają się w kokon dużo wcześniej, niż powinny, a dorosły motyl, który stamtąd wypełza, jest karłowaty i zmutowany.
Crane myślał o bandzie tych Amino Kwasów i uwadze o tym, że „wszystko jest w kartach” – i uznał, że powinien porozumieć się na ten temat z Ozziem. Mavranos wskazał dwie butelki Scotta.
– Będziesz pił to piwo?
Crane podniósł jedną z nich i powąchał zawartość, a potem westchnął.
– Nie – odparł. – Możesz je wziąć.
Arky podniósł butelkę i zbliżył jej wylot do swoich ust – potem zakrztusił się i odstawił ją z powrotem. Piana płynęła mu po szyi za kołnierzyk; wypływała też z butelki, tworząc na stole kałużę. Mavranos zakasłał i rozejrzał się z zakłopotaniem.
– Musiałem do niej strząsnąć nieco popiołu z papierosa. To potrafi wywołać taką reakcję.
Crane skinął głową, ale podejrzewał, że winna tego była Susan, rozzłoszczona okazanym przez niego grubiaństwem. Odrzucił ją, najpierw prosząc tutaj o piwo, a potem zmieniając zdanie i przekazując je przyjacielowi.
– Pozwól, że ci kupię coorsy, Arky – powiedział Scott, zmuszając się do tego, żeby jego głos brzmiał beztrosko. – Nie sądzę, żeby z tą drugą butelką powiodło ci się dużo lepiej.
Wynajęcie pokoju za gotówkę nie nastręczyło żadnych problemów. Gdy Mavranos otworzył drzwi kluczem, Scott podszedł do telefonu. Zadzwonił na policję i został skierowany do detektywa Fritsa, który zanotował numer jego pokoju.
– Panie Crane-dodał Frits – grupa policjantów pojechała na Boulevard Highway i odszukała tę budę. Mówią, że znaleźli ślady krwi, potrzaskane szkło, krzesło, którego nogi owinięte są przeciętą taśmą izolacyjną, ana piasku pozachatąbroń, ale nikogo tam nie zastali. Ślady opon za budą wskazują, że porywacz odjechął^stamtąd jakimś bardzo małym samochodem.
– Widziałem to auto – powiedział Scott szybko. – Zapomniałem o tym wspomnieć. To coś, jak pudełkowaty angielski volkswagen. Nazywa się morris. Tak zakurzony, że trudno powie* dzieć, jakiego jest koloru.
– Och, to nam pomoże, dziękuję za współpracę.
Kiedy Crane odłożył słuchawkę, Mavranos otworzył drzwi do korytarza.
– Idę do miasta, Pogo – oświadczył. – Masz swój klucz?
– Tak. Dobrej zabawy.
– Jakżeby mogło być inaczej – rzekł Arky głucho. – W taką noc jak ta.
Wyszedł, po czym, grzechocząc klamką, sprawdził, czy drzwi są dobrze zamknięte.
Scott rozejrzał się po pokoju. Dywan i fotele było jaskrawoczerwone, a ściany pomalowano w czerwone, różowe i niebieskie pasy. Zgasił światło.
Rozebrał się w miłosiernym mroku i wczołgał na łóżko pod oknem, zastanawiając się, czy będzie w stanie usnąć. W czasie ostatnich stu godzin stał się człowiekiem nocy, ale w tym mieście to nic nie znaczyło.
Był w stanie drzemać, ale kilka godzin później otworzył oczy – i stężał, oblewając się nagle potem.
Szczur, wielki niemal jak opos, przywierał do abażura lampy, która stała po drugiej stronie pokoju. Kręcąc swobodną łapą, to pochylając łeb, to go podnosząc, tak że jego oczy błyszczały w świetle padającym ze szczeliny pomiędzy zaciągniętymi zasłonami, szczur zjadał bardzo powoli wielkiego owada – jednego z tych dużych, białych chrząszczy, znanych jako stonka ziemniaczana lub świerszcze jeruzalemskie, które Hiszpanie zwą ninos de la tierra, dziećmi ziemi. Owad także poruszał się wolno, machając w powietrzu długimi grubymi wielostawowymi odnóżami. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk.
Crane tylko patrzył, serce mu waliło, a w głowie miał pustkę.
Leżał może przez dziesięć minut, sztywny jak posąg i ciężko oddychając, i obserwował szczura konsumującego chrząszcza; a potem gryzoń przestał się poruszać. Najpierw swojego powolnego kołysania zaprzestała głowa, a później długi ogon, który, wijąc się w powietrzu, okręcił się dookoła ciała i przestał być widoczny. Po owadzie nie było śladu; szczur złożył przednie łapki i w gęstym mroku na abażurze ustał wszelki ruch.
Poruszając się równie śmiertelnie powoli, co owi zwierzęcy wojownicy, Crane wyciągnął rękę i włączył małą lampkę obok swojej głowy.
W rozbłyskującym nagle żółtym świetle ujrzał, że ciemna masa na abażurze nie była niczym innym, jak jego koszulą, którą rzucił tam niechlujnie, kiedy się rozbierał.
Mavranos, zauważył, nie wrócił jeszcze. Scott wstał z łóżka i podszedł do lampy. Przez chwilę patrzył na koszulę, a potem podniósł ją ostrożnie i cisnął w róg pokoju.
Nadal wstrzymując się z wydaniem osądu na to, co się wydarzyło, wrócił do łóżka, zamknął oczy i czekał, by sen wziął go w swoje objęcia.
– Widziałem jej przyjaciela, jak wchodził do domu i wychodził – powiedział Trumbill cierpliwie – ale ona, jak dotąd, nie pokazała się.
Siedział w fotelu obok okna w aluminiowej ramie, mając na sobie tylko luźne szorty. Oprócz fotela, w spartańskim wnętrzu nie było nic więcej poza stolikiem pod telewizor, dwoma wirującymi wentylatorami, styropianową skrzynką z lodem i śmietniskiem zużytych opakowań po kulkowych dezodorantach Ban, walających się wokół nóg fotela; Trumbill pocierał nowym dezodorantem kolorowo wytatuowaną skórę swojego olbrzymiego brzucha.
Wynajął to mieszkanie pośpiesznie o świcie i chociaż właściciel był w stanie podłączyć telefonpto w pomieszczeniu nie działał klimatyzator; pomimo stosowania środków przeciwpo-towych, Trumbill tracił cenną wilgoć.
– Przypilnuję ich w sprawie klimatyzatora – rzekła Betsy Reculver, która stała za nim – ale musisz tutaj zostać. Nie możesz stracić jej tak, jak zgubiłeś Sc… Crane’a w Kalifornii.
Tanie dywany zupełnie nie tłumiły kwaczącego echa jej głosu. Nie odwracając wzroku od okna, Vaughan wyciągnął za siebie pojemnik Bana.
– Posmarujesz mi plecy?
– Zapomnij o tym – w jej głosie usłyszał odrazę.
Trumbill wzruszył ramionami i, nie przestając wyglądać spoza na wpół odsuniętych zasłon okiennych na biały podwójny dom, widoczny po drugiej stronie ulicy, podjął trud wcierania dezodorantu w swoje bogato ilustrowane cielsko.
Wolałby być w domu, odwalając swój codzienny kierat, grabiąc wyżwirowany ogródek lub wożąc w klimatyzowanym jaguarze stare ciało Leona, ale rozumiał, że to musiało zostać wykonane. Osobą, którą usiłowali znaleźć, była najwyraźniej Diana. Policyjny raport łączył Dianę – która mieszkała w stojącym naprzeciwko bliźniaku – ze Scottem i Ozziem Crane’ami i, jak Betsy szybko spostrzegła, adres wskazywał na Isis Z Venus Avenue.
– Nie zużyłeś wszystkiego? – spytała Betsy.
Przez chwilę sądził, że rozważyła kwestię posmarowania mu pleców, ale Reculver podniosła ze stołu różową grudkę semtexu wielkości pięści.
– Całość wysadziłaby w powietrze połowę ulicy – odparł. – Znakomicie wystarczą dwa ładunki wielkości piłek golfowych, które umieściłem w paleniskach w piwnicy. Nawet detonując taką ilość, nie będę siedział przy oknie. Schowam się za rogiem, w korytarzu.
– Wygląda jak… marcepan.
– Śmiało, zrób z niego świnkę; nie wybuchnie bez spłonki. Prawdopodobnie można by go nawet całkiem bezpiecznie zjeść.
Zadrżała i odłożyła materiał wybuchowy. Chwilę później odezwała się:
– Przypuszczam, że podoba ci się ten wystrój wnętrza.
Trumbill obrzucił krótkim spojrzeniem nagie żółte ściany i oklejony wykładziną sufit.
– Pomalowane na biało i dużo chłodniejsze byłoby całkiem w porządku.
– Co ty masz przeciwko… żywszym kolorom?
Uwielbiam je, Betsy, pomyślał. Chcę tylko, żeby znalazły się we wnętrzu, które jest ograniczone moją skórą.
– Nie musisz iść na spotkanie z Newtem?
– Dopiero po południu. Ale dobrze, zostawię cię samego.
Słyszał jej kroki na dywanie, kiedy szła w kierunku drzwi, szurając nogami.
– Ale będę do ciebie dzwonić mniej więcej co piętnaście minut – dodała.
– Nie musisz tego robić – powiedział, ale była już za drzwiami, które zamknęła za sobą.
To oznaczało, że przez cały dzień będzie wisieć na telefonie – póki nie pokaże się Diana. Westchnął, wlepił wzrok w bliźniak i sięgnął do skrzynki z lodem po jeden z pasów surowej jagnię-ciny.
Świecące zza okna południowe słońce błyszczało gorącą czerwienią na stojącym na nieporządnym biurku Fritsa przycisku do papierów w kształcie piramidki, ale samo pomieszczenie było, oczywiście, chłodne. Crane, przycupnięty na obrotowym krześle naprzeciwko detektywa, żałował, że nie ma na sobie kurtki. Jego kubek z kawą parował nadal na skraju blatu biurka, ale był niemal pusty, a Scott nie chciał jeszcze wypijać kawy do końca.
Opowiedział Fritsowi tę samą wersję wypadków, którą przedstawił zeszłej nocy policjantowi, a detektyw przerzucał teraz kartki w swoim notesie – najwyraźniej zupełnie przypadkowo. Brązowe, kręcone, cofające się z wysokiego czoła włosy miał w nieładzie, a kiedy Crane na początku wizyty uścisnął mu dteń, to pomyślał, że w nie tak odległej młodości ten wysoki szczupły mężczyzna musiał prawdopodobnie być muzykiem rockowym. Myśli Scotta krążyły daleko od tego małego gabinetu i kościstego detektywa.
Idź na całość.
Crane nie był pewny, czy jego halucynacja z poprzedniej nocy, wizja szczura pożerającego chrząszcza, była łagodnym delirium tremens, czy nie – ale, tak czy inaczej, postanowił pozostać trzeźwy.
Rano, kiedy szedł z Mavranosem na śniadanie do kafejki Circus Circus, drogę zagrodziła im kobieta w średnim wieku, pchająca dziecięcy spacerowy wózek, i poprosiła Scotta, żeby uzdrowił dotykiem jej synka. Chcąc się jej pozbyć, Crane położył nieśmiało dłoń na główce dziecka – cokolwiek było malcowi, nie poprawiło mu się od tego wyraźnie – ale później, nad jajecznicą na bekonie, do Scotta dotarło, że nieznajoma wcale nie musiała być szalona. Być może wyczuła… że jest następcą tronu?
Pojął także, że mimo tego, iż wziął pieniądze za swoje karty podczas gry we Wniebowzięcie w 1969 roku, Diana może nie być jedyną osobą, która stała się celem odpowiadającym na strzały – która, mówiąc słowami Ozziego, może zagrać va bank. Możliwe, że szansa na przeżycie polegała na wyzwaniu rodzonego ojca Scotta na warunkach starego człowieka.
Frits zatrzymał teraz wzrok na jednej ze stron swojego notatnika i spojrzał na Crane’ a.
– A zatem wasza trójka postanowiła, ot, tak sobie, odwiedzić pana przybraną siostrę.
Scott mrugnął i zmusił się do skupienia uwagi na przesłuchaniu.
– Zgadza się.
– A Mavranos jest pańskim sąsiadem z Santa Ana?
– Tak. Ma raka i nie był nigdy w Vegas.
– Gdzie mieszka pański przybrany ojciec?
– Nie mam pojęcia – odparł Scott, potrząsając głową i uśmiechając się przepraszająco. – Pojechaliśmy po niego na Balboa Island.
Wzruszył ramionami.
– To wszystko było bardzo spontaniczne.
– Taka jest większość wyjazdów do Vegas – westchnął Frits i wrócił do przerzucania kartek w notesie.
Scott skinął głową i sięgnął pewną dłonią po kubek kawy; nie zdradził także odczuwanej ulgi wyrazem twarzy, oddechem czy jakimkolwiek widocznym drgnięciem.
Frits spojrzał na niego i z jego uśmiechu Crane poznał, że tamten zamierza wygłosić jakąś kolejną uwagę na temat spontaniczności wyjazdów do Las Vegas.
– Dlaczego, kiedy porsche się zatrzymało, krzyknął pan „padnij!”?
– Było dla mnie oczywiste – odparł Scott momentalnie, kupując cnotę nieprzemyślanej odpowiedzi kosztem zaangażowania się w przypadkowy początek – że nie był to dobry samarytanin, który podjeżdża, żeby nam pomóc. Stały tam dwa samochody, zaparkowane przodem do siebie, jakby były złączone kablami rozruchowymi, a obok widać było czworo dorosłych i dwoje dzieci.
Miał wreszcie to, o co mu chodziło.
– Rzucało się w oczy, że nie potrzebowaliśmy pomocy. Przyszło mi do głowy, że to wspólnik porywacza, który obserwował nas z pewnej odległości, po czym zjawił się natychmiast, gdy tylko Arky podjechał swoim suburbanem i wysiadł, trzymając broń w ręku.
– I wtedy rzeczywiście postrzelił chłopca.
– Zgadza się – przyznał Crane.
Przypomniał sobie to, co powiedział zeszłej nocy przesłuchującemu go policjantowi, więc dodał:
– Ale po tym, gdy Diana powiedziała nam, że ten facet z porsche’a usiłował ją poderwać, a także na podstawie tego, iż wydaje się, że to ten sam gość, którego Ozzie nazwał przedwczoraj zombie, dochodzę do wniosku, że może nie był wspólnikiem porywacza.;
Potrząsnął głową.
– Sądząc ze sposobu, w jaki się to potoczyło, mogło równie dobrze być i tak.
Frits gapił się na niego. Crane wytrzymał jego spojrzenie – najpierw bez żadnego wyrazu na twarzy, a potem ze słabym, figlarnym uśmieszkiem, z jakim mógłby się zwrócić do kogoś zastanawiającego się zbyt długo nad tym, czy spasować, czy blefować.
– Mógłbym pana aresztować – odezwał się detektyw.
– Za co? – spytał Crane szybko, nie poddając się przedwczesnej panice. – Za postrzelenie szalonego porywacza czy za porsche?
– Za porsche, powiedzmy. – Frits nadal wpatrywał się w niego.
Crane wytrzymywał jego spojrzenie, mając tylko nieco bardziej wytrzeszczone oczy niż poprzednio.
– Skąd pan zna Ala Funo? – spytał detektyw.
Crane wypuścił powietrze z płuc.
– Przypuszczam, że to nazwisko tego faceta, który wmeldował się do sąsiedniego pokoju w motelu. Nigdy wcześniej nie słyszałem o nim. Skąd miałbym go znać? Czy mieszka w Orange County?
– W hrabstwie Los Angeles.
– Nie słyszałem nigdy tego nazwiska. Aż do wczoraj nie widziałem także tego samochodu, chyba że wyprzedzał mnie na autostradzie.
Po trzech długich sekundach Frits opuścił z powrotem wzrok na swoje papiery.
– Zatrzymał się pan w Circus Circus?
– Tak. Pokój jest wynajęty na nazwisko Mavranosa.
– Dobra – detektyw usiadł prosto i uśmiechnął się. – Będziemy w kontakcie. Dziękuję za przybycie.
Crane pochylił się do przodu, mając na twarzy wyraz niepokoju.
– Niech pan posłucha, może to jest standardowa procedura, ta groźna postawa i te insynuacje, ale jeśli naprawdę uważa pan, że jestem w coś zamieszany, to chciałbym, żeby pan to po prostu powiedział; a ja wyjaśnię wszystko, co niewłaściwie pan rozumie. Janie…
Frits kiwał współczująco głową, ale teraz podniósł w górę dłoń i Crane zamilkł.
– Dziękuję, że pan przyszedł – powtórzył detektyw.
Scott zawahał się, a potem odstawił kubek na blat biurka.
– Hmm, dziękuję.
Podniósł się z krzesła i wyszedł z pokoju. Mavranos czekał w furgonetce.
– Nie trwało to długo – odezwał się, kiedy Scott wsiadł i zatrzasnął drzwiczki. – Byli tam Diana i Ozzie?
– Nie – odparł Crane. – Sądzę, że rozmawiał z nimi wcześniej. Wolałbym, żeby Ozzie nie rozdzielił nas, zanim mieliśmy okazję przedyskutować naszą wersję przebiegu wypadków. „Wpadliśmy spotkać się z Ozziem na Balboa, a potem rzuciliśmy wszystko i ruszyliśmy prosto do Las Vegas!” Jak ten detektyw zachowywał się wobec ciebie?
– Jak to powiedzieć? Oficjalnie.
Suburban zatrząsł się, gdy Arky uruchomił silnik.
– Po prostu kazał mi wszystko zrelacjonować. Czemu pytasz? Przycisnął cię?
– Tak, trochę.
– Hmm… przynajmniej jesteś nadal na wolności.
Niebieska półciężarówka ruszyła i Mavranos przejechał przez parking w kierunku wyjazdu na Strip.
– Posłuchaj, zamierzam spróbować szczęścia z totalizatorem w Caesars – mają tam jedno pomieszczenie wielkości hangaru lotniczego, na którego ścianach znajdują się setki monitorów telewizyjnych, a pokazujące się na nich rezultaty przebiegają falami przez obserwujących je ludzi niczym wiatr wiejący nad łanem pszenicy. Może znajdę tam jakąś wskazówkę. Chcesz iść ze mną czy podrzucić cię gdzieś?
– Tak, możesz mnie podwieźć do… najbliższego salonu, w którym wróży się z kart.
Mavranos spojrzał na niego z zaciekawieniem.
– Zdawało mi się, że Ozzie powiedział, abyś trzymał się z daleka od takich xztCTy.
Crane potarł twarz i zastanowił się, czy wygląda na tak wyczerpanego, jak się czuł.
– Tak, jeśli zamierzam uciekać, mając nadzieję, że się gdzieś ukryję. Ale jeżeli chcę… zrobić cokolwiek, to sądzę, że muszę odwrócić się i stawić czoło… temu… im… cokolwiek to jest.
Mavranos westchnął i dotknął chusty pod brodą.
– „Ponieważ nie ma grobów w Egipcie” – powiedział cicho, niemal do siebie – „czy zabierzesz nas stąd, żebyśmy pomarli na pustkowiu?”
– Znowu twój Eliot?
– Księga Wyjścia. W Biblii jest mnóstwo mądrości, Pogo.
Crane potrząsnął głową.
– Ozzie powiedział, żebym nie zaczynał czytać żadnej grubej książki.
W trakcie wczesnego popołudnia Betsy Reculver zadzwoniła do Trumbilla z tuzin razy, pytając, czy pokazała się już Diana albo Scott, i skarżąc się na wszystko – od bólu stawów począwszy, a na rezultatach samofhych wróżb karcianych skończywszy.
Podczas ostatniej rozmowy, po ponownym ostrzeżeniu go, by nie pozwolił uciec Dianie Ryan, Vaughan usłyszał przez telefon dźwięk gongu przy jej drzwiach, a potem warczenie LaShane’a.
– Czy to Newt już przyszedł? – spytał Trumbill.
– Pozwól mi dowlec moje zniszczone ciało tam, skąd będę widziała przez żaluzje.
Usłyszał, że jej oddech stał się cięższy, a odbiór z przenośnego telefonu zanikł, gdy Betsy przeszła przez drzwi.
Trumbill doszedł do wniosku, że odczuje wielką ulgę, kiedy nowa gra przejdzie już do historii, a dusza Georgesa Leona będzie miała do zasiedlenia grupę świeżych ciał – wszystkich tych, które zostały zdobyte i zapłacone w 1969 roku.
Facet musi tęsknić za swoimi jajami, uznał Vaughan. Dwadzieścia lat to długi okres ciąży, gdy chce się mieć dzieci; szczególnie jeśli musiałeś począć ich więcej, zanim mogłeś poznać pierwotny los.
To dziwny sposób, żeby zostać takim królem, pomyślał.
Trumbill rozumiał, że w przeszłości królowie nie zabijali umysłów własnych potomków, by ukraść ich ciała, a po prostu mieli dzieci; i że taki król panował nad urodzajną zieloną krainą, a nie nad jałową pustynią; i że dzielił swoją władzę z królową; i że obcował z olbrzymimi, starymi jestestwami, znanymi jako Archetypy lub bóstwa, jak równy z równymi – a nie przez oficjalne, zdalne mediacje strasznych kart.
Usłyszał, że Reculver chrząka ze zdumieniem.
– Mój Boże, Vaughan – odezwała się – to jest ten gość, Al Funo! Wygląda jak szmata – nie ogolony i strasznie zdenerwowany.
Przez telefon Trumbill usłyszał kliknięcie włączanego domofonu.
– O co chodzi?
Potem dobiegł go męski głos, któremu przefiltrowanie przez dwa głośniki przydało blaszanego brzmienia.
– Pani Reculver, muszę z panią porozmawiać.
– Umów się z nim – powiedział Trumbill. – Wymyśl jakieś miejsce, w którym moglibyśmy się z nim spotkać.
– Och – odparła Reculver, mówiąc głośno do domofonu. – Możemy spotkać się z panem… ponownie w Lindy’s, we Flamingo…
– Muszę porozmawiać z panią teraz! – dobiegł Vaughana głos Funo.
– Nie – powiedział natychmiast Trumbill.
Domofon ponownie kliknął.
– Vaughan, on zniknie, jeśli z nim nie pogadam! A to nasz jedyny trop, jaki prowadzi do Diany! Ona nie jest taka głupia, nie wróci do tego domu, który obserwujesz; to czysta strata czasu, żebyś tam siedział jak jakaś cholerna ropucha! Muszę zrobić wszystko, co możliwe, prawda?
– Betsy, wejdź w Hanariego, możesz? Ten Funo to świr…
– Odchodzi.
Trumbill usłyszał stuknięcie i zrozumiał, że Betsy odłożyła słuchawkę na stolik obok drzwi wejściowych. Ponownie rozległ się szczęk przycisku domofonu.
– Dobrze, niech pan wejdzie – dobiegły go jej słowa, po czym rozległ się trzask odsuwanego rygla.
Trumbill wstał w spartańsko urządzonym pokoju, a jego wielobarwny brzuch zatańczył przed oknem, które wychodziło na Venus Avenue.
– Weź przynajmniej broń!-krzyknął do telefonu. – Niech cię szlag, Betsy, weź broń!
Usłyszał przez telefon warczenie LaShane’a, po którym nastąpił niemożliwy do pomylenia odgłos strzału z bliskiej odległości. Chwilę później rozległ się drugi strzał. Pies przestał warczeć.
– Cholera – wymruczał Trumbill, patrząc niecierpliwie na bliźniak po drugiej stronie ulicy i ściskając mocno słuchawkę. – Betsy? – zawołał. – Betsy, nic ci się nie stało? Odpowiedz mi szybko albo dzwonię pod 911!
Wiedział, że gdyby go słyszała, odezwałaby się i nie pozwoliła tego zrobić.
Wszystko, co słyszał przez telefon, było mglistym szumem nie przerwanego połączenia.
– Betsy! – zawołał znowu; spoza okiennej szyby ziewnęła w jego stronę pusta ulica. – Betsy, co się stało?
Rzucił pojemnik Bana i wyłączył oba wentylatory, żeby słyszeć lepiej dźwięki, które mogłyby pochodzić od znajdującej się po drugiej stronie przewodu Betsy.
W końcu rozległ się stukot, jakby ktoś podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu, po czym zabrzmiał młody kobiecy głos:
– Pięć, pięć, pięć, trzy, osiem, jeden, zero, zgłasza się kontroler przerwanych rozmów od Richarda Leroya z pięć, pięć, pięć, trzy, pięć, dziewięć, trzy. Może pan zwolnić linię?
– Tak – odparł Trumbill przez zaciśnięte zęby.
Rozległo się kolejne szczęknięcie, a potem drżący męski głos:
– Vaughan, to ja. Jestem w Richardzie – dyszał Ricky. – Jezu, zastrzelił mnie!
Przerwał, żeby odkaszlnąć, a Trumbill poczuł zadowolenie, że tamten nie posłużył się astmatycznym ciałem Beany’ego.
– To Funo mnie załatwił. Wykrwawiłem się na śmierć na własnym progu, nie dalej jak dziesięć sekund po tym, gdy mnie postrzelił i uciekł.
Przez moment Trumbill słyszał tylko dyszenie tamtego; potem Richard podjął wątek.
– Merde, Vaughan, ciało Reculver leży tam – w połowie na zewnątrz, a w połowie wewnątrz domu!
– Gdzie jesteś?
– W Richardzie? Nie wiem, w jakimś korytarzu z telefonem – biblioteka college’u, jak sądzę, widziałem ją tylko przez sekundę, tyle tylko, żeby dostać się do telefonu. Widzę teraz tylko przez Beany’ego. W Beanym przywołuję taksówkę przed Flamingo. Dotrę do domu szybciej, niżbym miał przejść do swojego auta tutaj, w kampusie. Cholera, mam nadzieję, że nikt nie zgłosił strzelaniny ani nie zauważą tego biednego ciała!
– Czy Newt będzie miał dosyć rozumu, żeby wciągnąć je do środka?
– Newt. Dobra myśl. Mógłby, od trzydziestu lat jest mi winien swoją duszę. Nie chciałby być łączony z żadnym policyjnym śledztwem. Jeśli jednak widzi to z ulicy, to może po prostu nie zatrzymać się.
– Myślę, że powinienem tutaj zostać – westchnął ciężko Vaughan.
– Tak, oczywiście. Bzdurzyłem, mówiąc, że Diana tam się nie zjawi. Zostań i zabij ją. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby kręciła się tutaj jakakolwiek dama kier, kiedy zostały mi tylko trzy ciała. Będę działać poprzez Richarda i Beany’ego.
Trumbill wiedział, że stary nie chce jeszcze przejmować ciała Arta Hanariego; stanowiło jego wizytówkę. Taką, jaką ostatnim razem był Richard. Chciał, by doskonale wypoczęte i piękne ciało Hanariego mogło w odpowiedni sposób pełnić honory domu podczas nadchodzącej serii gier we Wniebowzięcie.
Nagle głos Richarda wzniósł się do krzyku:
– Renaissance Drive, róg Tropicana i Eastern!
W telefonie zapanowała głucha cisza.
Trumbill zrozumiał, że ostatni okrzyk był echem głosu starego Beany’ego, podającego kierunek jazdy taksówkarzowi przed Fla-mingo, a przekazanym mu bezwiednie przez Richarda, który znajdował się w uniwersyteckiej bibliotece.
Kiedy Crane wszedł do wnętrza i zamknął za sobą drzwi, * wzorzyste zasłony w pomieszczeniu były zaciągnięte na okna, a chociaż obok półek z książkami i ustawionych wzdłuż przeciwległej ściany gablot wystawowych jaśniały jarzeniówki, to najwięcej światła rzucała żelazna czarna lampa, która stała na wielkim stole.
Szczupły, siwobrody mężczyzna odłożył książkę i wstał, a Scott zobaczył, że tamten ma na sobie niebieską satynową togę.
Przynajmniej dostosował się do otoczenia, pomyślał Crane nerwowo.
– Mogę panu w czymś pomóc? – spytał mężczyzna.
– Hmm, mam nadzieję – odparł Scott. – Chciałbym, żeby mi pan powróżył z kart.
Chłodne powietrze pachniało nieznacznie płynem do czyszczenia dywanów i kadzidłem, co mu przypomniało, że jego oddech było prawdopodobnie czuć cebulą. Mavranos uparł się, żeby zatrzymali się po drodze na cheeseburgery, chociaż kiedy zajechali na miejsce, Arky ugryzł tylko kilka kęsów.
– Oczywiście.
Jeśli tamten poczuł zapach cebuli, to przynajmniej nie dał tego po sobie poznać.
– Proszę usiąść przy stoliku. Na imię mam Joshua.
– Scott Crane.
Dłoń Joshui była miękka i zimna, i po dwóch potrząśnięciach Scott uwolnił ją ze swego uścisku.
Stary człowiek otworzył drzwi, żeby zawiesić na klamce plastikową tabliczkę z napisem „Nie przeszkadzać”, a potem, gdy Crane zajął miejsce w wygodnym skórzanym fotelu, usiadł naprzeciwko niego, po północnej stronie stolika. Stół o szklanym blacie był na tyle szeroki, że gdyby grali w szachy, to w celu dosięgnięcia najdalszych pionków Scott musiałby się wysunąć do połowy ze swojego siedziska.
– Standardowe wróżenie – powiedział Joshua – które obejmuje rozłożenie dziesięciu spośród dwudziestu dwóch kart Wielkiego Wtajemniczenia, kosztuje pięćdziesiąt dolarów.
– Istnieje bardziej… gruntowne przepowiadanie?
– Tak, panie Crane. Mogę rozłożyć pełną, siedemdziesięcioośmiokartową podkowę. Trwa to znacznie dłużej, ale daje lepszy pogląd. Za to należy się sto dolarów.
– Ułóżmy tę podkowę.
Crane wydobył z kieszeni studolarowy banknot i położył go na szkle. Uznał przy tym, że gdyby ktokolwiek ich obserwował, to doszedłby prawdopodobnie do wniosku, że stary człowiek dołoży setkę ze swoich pieniędzy, a potem rozda karty do Head-Up pokera – ale białe, długie palce Joshui odsunęły banknot.
Wróżbita odwijał teraz wielką, prostokątną płachtę fioletowego jedwabiu z czegoś, co okazało się drewnianą, wypolerowaną kasetką.
– Stawiano panu kiedyś kabałę kartami tarota?
– Nie… sądzę. Nie tak naprawdę. Czy nie mógłby pan tego zrobić normalnymi kartami do gry?
– W prostacki sposób – tak. – Joshua uśmiechnął się, otworzył pudełko i wyjął talię kart większych niż normalne i o kraciastych koszulkach. – Ale wróżba byłaby tak nieprecyzyjna, że ani nie mógłbym wziąć za nią pieniędzy, ani nie poleciłbym jej jako odpowiedzi na poważne pytanie. Tarot to osobliwy instrument, a zwykłe karty stanowią jego uproszczenie i okrojenie; formę przystosowaną do gry.
Patrząc na Scotta, dodał bez uśmiechu:
– To nie jest gra.
– Nie byłoby mnie tutaj, gdybym tak uważał. – Crane oparł się w fotelu, skrywając swoje zdenerwowanie.
Dopiero trzeci raz zostanie skonfrontowany z talią tarota – a po raz pierwszy karty będą mówić do niego, odpowiedzą na jego pytanie – a on nie oczekiwał tego z ochotą.
– Jak to działa? To znaczy, skąd karty… o mnie wiedzą?
– Skłamałbym, gdybym panu powiedział, że wiem to z absolutną pewnością. – Joshua rozłożył karty obrazkami do dołu na rozpostartym jedwabiu i przesuwał je delikatnie obiema rękami. – Niektórzy ludzie uważają, że to całkowita magia, ale mam też małą, głupią broszurkę, która powiedziałaby panu, że wibracje wypromieniowywane przez pańskie palce reagują z tlenem w pomieszczeniu w ten sposób, że wskazują, której karty należy dotknąć.
Zebrał talię i postukał w jej krawędzie, by ją wyrównać.
– Prawda jest taka, że to działa.
Podparł palcami brodę, kładąc przed sobą uporządkowane karty.
– Mogą być ocalałymi fragmentami Księgi Tota, pochodzącymi z czasów najdawniejszych królestw egipskich i przekazanymi potajemnie potomności. Iamblichus, Syryjczyk żyjący w czwartym wieku twierdził, że członkowie tajemniczych kultów Ozyrysa zamykali swych nowicjuszy w pomieszczeniu, na którego ścianach były wymalowane dwadzieścia dwa potężnie oddziałujące symboliczne obrazy – i są dwadzieścia dwie karty Wielkich Arkanów, tych zbywających kart, które zostały odrzucone ze współczesnej talii do gry. Cokolwiek reprezentują, one… rezonują mocno z elementami ludzkiej psyche w taki sposób, w jaki uderzenie w kamerton może wprawić w wibrację szklankę stojącą w drugim końcu pokoju. Ja sądzę, że kryje się za nimi – w skali mikro i makro – wrażliwość na bodźce; są nas świadome. A zatem tamci prawdopodobnie mnie rozpoznają, pomyślał Crane. Usiądź mi na kolanach, Sonny Boy. Wytarł palce o nogawki spodni.
– A teraz chcę – powiedział Joshua – żeby oczyścił pan umysł ze wszystkiego poza pytaniem, na które pragnie pan uzyskać odpowiedź. To poważna sprawa, więc proszę poważnie to traktować.
Oczyść umysł dla kart, pomyślał Crane. Skinął głową i odetchnął głęboko.
– Jak brzmi pańskie pytanie? – spytał Joshua.
Scott zdusił uśmiech desperacji, i kiedy się odezwał, jego głos brzmiał spokojnie:
– W jaki sposób przejmę robotę swojego ojca?
Joshua potwierdził skinieniem głowy.
– Może pan potasować? – zapytał, przesuwając talię w kierunku Scotta.
– Tak.
Crane podzielił talię i siedem razy przetasował ją szybko, instynktownie kładąc obie części płasko na powierzchni stolika, żeby nie pochwycić choćby mignięcia obrazka dwóch spodnich kart. Popchnął talię z powrotem w kierunku Joshui.
– Przełożyć?
– Nie.
Stary człowiek rozdał szybko karty w ten sposób, że powstały dwa stosiki – jeden dwa razy wyższy od drugiego; ten wyższy potraktował tak samo, po czym kolejny wyższy z otrzymanych stosików spotkał ten sam los – został podzielony w stosunku dwa do jednego…
W końcu Joshua miał przed sobą sześć nierównej wysokości kupek kart; podniósł skrajny zachodni stosik i zaczął układać karty na stoliku w pionowy wzór.
Pierwszą kartą był Giermek Pucharów – obrazek przedstawiał młodego mężczyznę w stroju sprawiającym wrażenie renesansowego, który stał przed stylizowanym wyobrażeniem oceanu i trzymał kielich z wychylającym się z niego rybim łbem.
Crane rozluźnił się, czując jednocześnie ulgę i rozczarowanie. Malunek sporządzony był w dziewiętnastowiecznej manierze, a nie stanowił jednego z tych średniowiecznych obrazków o żywych barwach, jakimi posługiwał się jego ojciec. Przypuszczalnie wróżenie tą talią nic nie da, uznał.
Po słabym trzasku, jaki wydała z si jbie karta, dotykając jedwabiu, rozległ się stukot kropli deszczu o szybę okna za zasłonami.
Kiedy niebo jest szare… pomyślał Crane.
Następną kartą był Cesarz; stary władca siedział na tronie z niezgrabnie skrzyżowanymi nogami, jakby z powodu jakiejś kontuzji.
Oknem wstrząsnął bliski grzmot, a z ulicy dobiegł pisk opon i łomot, jaki towarzyszy wypadkowi drogowemu. Wzmógł się deszcz, jego krople syczały, spadając na nawierzchnię ulicy.
Joshua podniósł wzrok, zadrżał, ale odkrył trzecią kartę. Był nią Głupiec – młody mężczyzna tańczył na skraju przepaści, podczas gdy pies chwytał go za obcasy.
Reszta kart wyskoczyła nagle z dłoni Joshui i posypała się na Scotta, który uchylił się, gdy – świszcząc i stukając o siebie – przemknęły obok niego. Jedna uderzyła w powierzchnię jego plastikowego oka i w ciągu tego krótkiego, wstrząsającego momentu Crane stał się ponownie małym chłopcem, oszołomionym na skutek odniesionego obrażenia i doznanej nieznośnej zdrady.
Zmusił się do myślenia; do przypomnienia sobie, kim był i dlaczego się tutaj znalazł.
Karty, powiedział do siebie szorstko, pamiętasz? Nie płacz, nie masz pięciu lat. Przyszedłeś, żeby ci powróżono z kart.
Tak czy inaczej, sądzę teraz, że każda talia tarota będzie działać, stwierdził w duchu.
Serce mu waliło.
Pomyślał: ale nie podoba mi się to albo nie rozumiem odpowiedzi.
Scott wypuścił powietrze z płuc; słyszał, że karty nadal stukają na dywanie za jego plecami. Ostrożnie podniósł się z fotela. Kolorowe kartoniki miotały się w tę i z powrotem, jakby budynek znajdował się w epicentrum trzęsienia ziemi. Na zewnątrz rozszalała się ulewa. Joshua odepchnął do tyłu krzesło i wstał.
– Wynoś się stąd – wyszeptał do Scotta. Jego twarz była przeraźliwie blada. – Nie chcę wiedzieć, kim jesteś. Po prostu… wyjdź stąd natychmiast!
Crane oddychał szybko, a jego dłonie zacisnęły się kurczowo z powodu nagłej żądzy wypicia drinka, ale potrząsnął głową.
– Ja – powiedział dobitnie – nadal chcę uzyskać odpowiedź na swoje pytanie.
Stary człowiek wydał z siebie przenikliwy, znamionujący zgryzotę okrzyk.
– Czy nie jest dla ciebie oczywiste, że nie mogę ci pomóc? Mój Boże… – urwał.
Scott nabrał nagle pewności, że tamten chciał powiedzieć coś w rodzaju: nikt ci, kurwa, nie może pomóc!
– Kto? – nalegał Crane. – Kto może?
– Jedź do papieża, nie wiem. Wezwę policję, jeżeli nie…
– Na pewno znasz kogoś, kto może bawić się w to bez ograniczeń. Powiedz mi, kto to jest.
– Przysięgam ci, że nie wiem i wezwę policję…
– Dobra – rzekł Scott, wstając i uśmiechając się szeroko. – Jeśli mi nie powiesz, kto to jest, wrócę tutaj i… nie, dowiem się, gdzie mieszkasz, przyjdę tam i… – co może przerazić starego człowieka? -…i absolutnie nagi zagram tymi przeklętymi kartami w samotnika – krzyczał teraz. – Przywiozę tuzin trupów i zagram z nimi we Wniebowzięcie, a zamiast żetonów będziemy używać opłatków komunijnych. Będę przeklętym jednookim waletem i zagram o swoje oko!
Sięgnął do twarzy, wyjął sztuczną gałkę oczną i w trzęsącej się pięści wyciągnął ją w kierunku starego.
Podczas wybuchu Scotta wróżbita opadł z powrotem na swój stołek, a teraz płakał. Przez chwilę żaden z nich nic nie mówił.
– Tak czy inaczej, nie ma to już znaczenia – wyszlochał w końcu Joshua. – Nie ma mowy o tym, żebym po dokonaniu tej wróżby – tego częściowego czytania kart – ośmielił się pozostać w Las Vegas.
Niebieska toga ułożyła się wokół jego torsu śmiesznie i patetycznie.
– Niech cię szlag! Będę musiał znaleźć sobie inną pracę. Prawdopodobnie nie będę mógł wróżyć z kart. Teraz znają moją twarz. Dlaczego, na Boga, przyszedłeś do mnie?
– Kwestia przypadku – odparł Scott, zmuszając się do tego, by nie przejmować się losem starego człowieka.
Wcisnął sztuczne oko na miejsce i podszedł do okna.
– Kto to jest?
Joshua pociągnął nosem i wstał.
– Proszę, jeśli jesteś choć trochę człowiekiem… Jak się nazywasz?
– Crane, Scott Crane.
– Jeśli masz w sobie choć trochę ludzkich uczuć, Scott, to nie mów mu, kto cię przysłał. – Joshua otarł oczy workowatym rękawem. – Nie znam jego prawdziwego nazwiska, nazywają go Spider Joe. Mieszka w przyczepie na Rancho, przy Tonopah Highway. To po prawej stronie drogi, dwie godziny jazdy od miasta; przyczepa mieszkalna i kilka chałup, z wielkim znakiem w postaci Dwójki Mieczy na froncie.
Karty na dywanie przestały wirować, więc Joshua ukląkł i zaczął zbierać je ostrożnie przez jedwabny materiał, uważając, by żadnej nie dotknąć gołą ręką.
– Mógłbyś mi wyświadczyć jeszcze jedną przysługę, Scott? – spytał zgryźliwie.
A gdy Crane skinął głową, stary ciągnął dalej:
– Weź ze sobą te karty, moje karty… a także zabierz z powrotem swoje sto dolarów. Nie mógłbym ich użyć; a nawet gdybym je spalił, mogłoby to zwrócić na mnie więcej psychicznej uwagi.
Crane odsunął kotary, żeby wyjrzeć na zalaną deszczem ulicę, a teraz wzruszył ramionami i skinął głową.
– Dobra.
Joshua rozpiął ze znużeniem swoją niebieską satynową szatę i zdjął ją z siebie. Pod nią miał szorty i koszulkę polo firmy Lacosta; sprawiał wrażenie człowieka o dobrej kondycji fizycznej, jakby oddawał się sumiennie ćwiczeniom sportowym, i Crane pomyślał nagle, że prawdziwe imię wróżbity musi brzmieć bardziej przyziemnie niż Joshua.
– Słyszałem, że trzeba przeżegnać jego dłoń srebrem – powiedział stary zmęczonym głosem. – Weź dwa srebrne dolary, ze szczerego srebra. Twierdzi, że dzięki temu rzeczy nie widzą go, że srebro zasłania wzrok zmarłego – rzucił banknot Scotta na stolik obok zawiniątka z kartami, a Crane schylił się, żeby to wszystko podnieść; pieniądze i karty wepchnął do kieszeni kurtki.
– Odwiedzę go dzisiaj – rzekł.
– Nie. – Joshua wszedł za kasę obok półek z książkami; fluorescencyjne lampy zaczęły gasnąć ze stłumionym klikaniem. – Nie zrobi niczego, póki w górze jest to samo słońce. Musi nastać nowy dzień. Dzisiaj wszystko jest zbyt… rozbudzone.
Crane widział, że po policzkach starego człowieka nadal płyną łzy.
– A co powiesz na inną setkę? – spytał Crane z zażenowaniem.
– Nie tknę żadnych twoich pieniędzy. – Joshua wyciągał banknoty z kasy sklepowej, zdając się zasłaniać ją przed wzrokiem Scotta. – Możesz sobie pójść? Nie uważasz, że dosyć już narozrabiałeś?
Scott zogniskował spojrzenie na półce, na której stała książka Kwietne leki, i pełen poczucia nieszczęścia zastanowił się, na jakie choroby kwiatom potrzebne są lekarstwa? Zakłopotany, skinął głową i ruszył w kierunku drzwi, ale po kilku krokach zatrzymał się i odwrócił.
– Niech pan posłucha – powiedział ochrypłym głosem. – Uważał pan, że ta działalność nie ma… kolców? Chodzi mi o to, że robił pan to dla pieniędzy, dla forsy. Czy do tej pory to wszystko były herbatki dla starych bab i licealistek? Nie wiedział pan, że na zewnątrz czają się potwory?
– Teraz wiem o tym z absolutną pewnością – odparł stary. – I uważam, że ty jesteś jednym z nich.
Crane rozejrzał się w panującym wokół mroku, spoglądając na niewinne obrazy, książki i zioła w słoikach.
– Mam nadzieję, że tak – stwierdził i wyszedł na bębniący deszcz, opuszczając zlikwidowany przez siebie salon wróżb.
Chociaż jego dzień minął dwa dni temu, Snayheever miał ponownie na głowie swój pióropusz. Pióra obwisły w deszczu.
Siedział na mokrej trawie wąskiego, przypominającego park terenu, który ciągnął się wzdłuż Strip po stronie Mirage’u – przed nim, za balustradą, gdzie nawet pomimo deszczu widoczne były ciemne sylwetki przepychających się obok siebie turystów, zbrojnych w kamery wideo, wzburzona woda laguny podchodziła do stóp wulkanu – i chociaż nocny wiatr niósł smród spalin samochodowych i wilgotnych ubrań, Dondi czuł się tak, jakby znajdował się głęboko pod wodą. Mokre pióra wyglądały jak wodorosty i chwasty, gdy wiatr poruszał nimi i zasłaniał mu widok.
Poskromił ból w zranionej ręce. Kiedy zeszłej nocy odzyskał przytomność, leżąc na podłodze budy ze sklejki na uboczu Boul-der Highway, spojrzał na swoją prawą dłoń i zapłakał. Kula po prostu rozerwała ją, a jeden palec gdzieś przepadł. Usiłował wrócić starym morrisem do Las Vegas, ale zbyt trudno było sięgać w poprzek lewą ręką do dźwigni zmiany biegów, a poza tym nie widział wyraźnie – każda zbliżająca się para reflektorów podwajała się w jego oczach, a na niebie wisiały dwa księżyce.
W końcu porzucił samochód w zatoczce na poboczu szosy i poszedł pieszo do miasta.
To była długa wędrówka. Kiedy zaczęła mu wracać ostrość widzenia, eksplodujący ból w ręce urósł do palącego żywym ogniem pulsowania, więc zmusił swój umysł, by zapadł się z powrotem w omdlenie zanikającego szoku.
Czuł się jak pływak, który wypuszcza z płuc bąble powietrza w celu zanurzenia się, i niewyraźnie rozumiał, że to było coś jak jego tożsamość, jego osobowość, jego wola, że się poddawał – ale nigdy nie był w istocie przywiązany do tych rzeczy.
Inni ludzie nigdy nie wydawali mu się tak naprawdę żywi, ale teraz ulegli zredukowaniu do kanciastych mobili, które porzuciły wszelkie pretensje do trójwymiarowości i podrygiwały w jakimś wietrze bez znaczenia. O tym, że ludzie mają fizyczną głębię i masę, wiedział tylko stąd, że zawsze stawali do niego twarzą i zmieniali wygląd wraz z tym, jak on się poruszał.
Teraz, ponieważ ludzie nie rozpraszali go, był w stanie widzieć bogów.
Dostrzegł ich tego wieczoru, kiedy szedł wzdłuż zalanego deszczem chodnika Strip, czując się, jakby płynął, i używając w tym celu swojej niechlujnie zabandażowanej ręki jako płetwy. W jednej chwili niestosowność ich pozornej wielkości sprawiała wrażenie, że wysokie kasyna karlały, gdy kroczyli obok nich, a w następnej naśladowali ornamenty masek przejeżdżających samochodów.
W otwartym wejściu Imperiał Pałace zobaczył maga siedzącego przy pokrytym zielonym suknem stole, na którym znajdował się stos monet, kielich i gałka oczna; a środkiem ulicy, na długich nogach, których najgrubszymi fragmentami były kolana, szła zmumifikowana Śmierć, wywołując słabe wzdrygnięcia wśród tłumów patykowatych postaci; na tle mroczniejącego ponad Fla-mingo nieba kołysał się Wisielec; odwrócona do góry nogami twarz patrzyła łagodnie na Snayheevera.
Widoczne przed nim sylwetki zdradzały teraz większe podniecenie i Dondi podniósł się. Ze szczytu wulkanu zaczęły buchać płomienie.
Ale nagle to nie był już wulkan przed Mirage’em, tylko Wieża – wysoka, ogromna i tak stara, że jej mury były zerodowane niczym ściana kamieniołomu. Z nieba uderzyła oślepiająca strzała błyskawicy, trafiając w spękane blanki; ogromne kamienne kloce obracały się w powietrzu podczas powolnego lotu w dół, a wraz z nimi spadła obleczona w szatę postać, która mogła być tylko Cesarzem.
Snayheever odwrócił się i odpłynął we względny mrok kasyn, stojących przy Strip.
Burzowe chmury gromadziły się nad pustynią jak olbrzymie, wysokie okręty, a silny deszcz podniósł mgiełki kurzu, po czym wypełnił łożyska strumieni płynącą wartko brązową wodą. Długa kręta linia szosy I-15 pociemniała od wilgoci i wkrótce lśniła w światłach reflektorów aut, które poruszały się po niej niczym powolne pociski smugowe.
Samochody na Fremont Street błyszczały, odbijając tęczowe światła neonów, a dzieci, które stały na pokrytych wykładzinami trotuarach, czekając na swoich rodziców, stłoczyły się w wejściach kasyn. Dominującym dźwiękiem stał się szum deszczu – tłumił stukanie oraz gwałtowne wybuchy dzwonków jednorękich bandytów; i chociaż strajkujący przed Binion’s Horseshoe nie zaprzestali chodzenia w kółko z transparentami, to bez elektrycznego megafonu krzyki młodej pikieterki były mniej piskliwe.
Wewnątrz kasyn tylko przelotny zapach czyichś mokrych włosów dawał znać zgromadzonym tu ludziom, że na dworze pada; ale przy stołach do blackjacka karty leżały zwrócone figurami ku górze przez mniej więcej połowę czasu, trudno też było znaleźć czynne stoły do ruletki, ze względu na ilość kół, które unieruchomiono w celu sprawdzenia ich, gdyż zero i podwójne zero wyskakiwało na nich częściej, niż powinno; a wielu starszych ludzi grających na automatach musiano wyprowadzić – całych we łzach i skarżących się, że urządzenia gapiły się na nich.
Na południu Fremont Street panował wzmożony ruch – autobusy, stare volkswageny „garbusy”, nowe rolls-royce’y i procesja białych chevroletów El Camino – a przed kaplicami ślubnymi stały kolejki kobiet w sukniach i mężczyzn w smokingach moknących cierpliwie w prześwietlonym na biało deszczu. Wielkie kasyna na południu – Sands, Caesars Pałace, Mirage i Flamingo – wyglądały na mokrym niebie jak flary trupiego światła.
Kiedy deszcz zabębnił i zagrzechotał dookoła niej, tłukąc w dach wysokiego biało-różowego gmachu, którym był Circus Circus, Diana – stojąc pomiędzy kablami i przewodami poniżej wznoszącego się nad nią lasu anten i talerzy satelitarnych – otuliła się mocniej swoją szatą i zadrżała.
Miasto, rozpościerające pod nią wszystkie swe pałace i rozżarzone arterie, wydawało się tak daleko, jak ciemne chmury nad głową; nawet odległy księżyc, niewidoczny teraz, zdawał się bliższy.
Godzinę temu zadzwoniła do szpitala i doktor Bandholz powiedział jej, że stan Scata nieco się pogorszył.
Chłopiec miał teraz podłączony kateter, który wnikał pod kość obojczykową i poprowadzony był przez żyłę do „samego serca”, a potem przeciągnięty do arterii płucnej – co miało zapewnić, że ciśnienie krwi w płucach Scata nie wzrośnie, gdyż w przeciwnym wypadku nie byłyby one w stanie przyjąć tlenu – ale teraz oddychał przez rurę intubacyjną, włożoną do ust. Jeśli jego oddech nie ustabilizuje się w najbliższym czasie, podłączą go do IMV, co, jak zrozumiała, było jakimś nowoczesnym rodzajem respiratora.
Po odbyciu rozmowy z lekarzem, Diana wybrała numer swojego domu. I kiedy zgłosił się Hans, westchnęła – tyleż z ulgi, co i z powodu zniechęcenia. Przynajmniej nadal żył.
– Hans, musisz się stamtąd wynieść, to nie jest bezpieczne miejsce – powiedziała mu.
– Diana – odparł – mam zaufanie do policji.
Czekała, znużona, aż zacznie znowu utyskiwać, że gdyby zeszłej nocy pozwoliła policji zająć się sprawą porwania, to Seat nie umierałby teraz w szpitalu. Powiedział jej to podczas wczorajszej rozmowy, a ona odłożyła wówczas słuchawkę; i wiedziała, że zrobiłaby to ponownie, gdyby postąpił tak samo. Nie zrobił tego.
– Nawiasem mówiąc – odezwał się – twój przyrodni brat postrzelił tego faceta, tak?
– Nie. Czy ty w ogóle nie słuchasz? Człowiek, który trafił Scata, to ktoś zupełnie inny; ktoś, kto wie, gdzie mieszkam, i prawdopodobnie jest nadal w mieście. Wyprowadź się z domu.
– Jeśli mnie eksmitujesz – odparł Hans pompatycznie – to mam prawo do co najmniej trzydziestodniowego okresu wypowiedzenia.
– Ty idioto, ci ludzie nie dadzą ci nawet trzydziestu sekund!
Zreflektowała się, że Hans jest winny tego, co Ozzie zwykł był nazywać „zbrodniczą głupotą”.
– Zadzwonię na policję, opowiem im o twoich uprawach trawki i…
– Odwiedziłaś dzisiaj Scata w szpitalu? – przerwał jej ze złością.
– Nie… – odparła cicho.
– Hmm, skądś to wiedziałem. Pójdziesz do niego wieczorem?
– Nie wiem.
– Rozumiem. Dlaczego nie sprawdzisz w tablicach losu – spytał głosem, który drżał pod ciężarem sarkazmu – czy to bezpieczne?
– Wynoś się z domu! – wrzasnęła, a potem przerwała połączenie.
Czy to jest bezpieczne?
Alfred Funo, pomyślała teraz, gdy deszcz bębnił o kałuże wokół jej gołych stóp. Mam nadzieję, że załatwię pana pewnego dnia, panie Alfredzie Funo.
Zeszłej nocy Funo opuścił motel przed przybyciem policji, ale wyglądało na to, że jego wyjazd był pośpieszny i policjanci znaleźli pod łóżkiem parę dziewięciomilimetrowych naboi. Diana nie miała wątpliwości, że to Funo postrzelił jej syna.
A to nie byli wszyscy: istniał ten Snayheever oraz grubas w jaguarze, a – według Ozziego – i dziesiątki innych.
Wykąp się w tutejszej naturalnej wodzie, polecił jej Ozzie.
Wilgotna spódnica, buty, bluzka i bielizna wisiały przerzucone przez napięty kabel wielkiego urządzenia klimatyzacyjnego, a teraz Diana rozpięła otulającą ją szatę i, pozwoliwszy jej opaść, stała naga w smagającym ją deszczu.
Mamo, pomyślała, patrząc w niebo. Mamo, usłysz swoją córkę. Potrzebuję twojej pomocy.
Minęła minuta, podczas której jedyną zmianą było to, że deszcz stracił nieco na intensywności, a powietrze ochłodziło się. Kałuże wokół jej stóp burzyły się i bulgotały, jakby Diana kąpała się w wodzie sodowej. Drżała i zaciskała zęby, żeby powstrzymać je od szczękania.
Co ja robię?, zapytała się nagle. Aresztują mnie tutaj. Nic z tego nie jest prawdą.
Odwróciła się w stronę wiszących w ciemności ubrań, a potem zawahała się.
Ozzie w to wierzy, pomyślała. Mnóstwo mu zawdzięczasz; nie możesz także uwierzyć, choćby na kilka chwil?
Jaką masz inną szansę – ty i twoje dzieci?
W co ja, właściwie, wierzę? Że znajdę mężczyznę, z którym będę mogła dzielić życie? Że ze Scatem wszystko jest w porządku? Że Oliver jest normalnym chłopcem? Że mogę mieć tę jedną rzecz, której potrzebuję jak kwiat słońca – rodzinę, stanowiącą coś więcej niż tylko jej patetyczną karykaturę? Jaki w ogóle mam powód, żeby wierzyć w którąkolwiek z tych rzeczy?
Spróbuję w to uwierzyć, pomyślała, gdy po jej twarzy spływały łzy zmieszane z zimnym deszczem. Jestem córką bogini księżyca. Jestem nią. I mogę ją przywołać.
Spojrzała ponownie w zachmurzone niebo. Deszcz zaczął nagle padać intensywniej niż przedtem, żądląc jej twarz, ramiona i piersi, ale nawet teraz, gdy pod naporem porywistego wiatru musiała się cofnąć, żeby nie stracić równowagi, nie było jej zimno. Serce jej waliło, w rozczapierzonych palcach czuła mrowienie, a istnienie dwudziestodziewięciopiętrowej przepaści za krawędzią dachu – która wprawiła ją w zdenerwowanie, gdy otworzyła przemocą drzwi i wyszła na zewnątrz – było ożywiające.
Bardzo dawne wspomnienie spowodowało, że chciała przez moment, by był tutaj wraz z nią jej przybrany brat Scott i doświadczał tego samego przeżycia, ale szybko odegnała od siebie tę myśl.
Mamo! Próbowała rzucić tę myśl w niebo jak włócznię. Chcą mnie zabić. Pomóż mi ich pokonać.
Spoza gnających ciemnych chmur ponad jej głową wychynął na moment niepokaźny półksiężyc i zajaśniał na niebie.
Chmury wydawały się teraz ogromnymi skrzydłami lub pelerynami i Diana pomyślała, że pomimo syczenia deszczu słyszy muzykę – chór tysiąca głosów, nikły jedynie z powodu tytanicznej odległości.
Kolejny silny poryw wiatru rzucił poziomo krople deszczu i Diana stała się natychmiast świadoma tego, że nie jest już sama na dachu.
Chwyciła się napiętego kabla, ponieważ wiatr sprawiał, że pokryta papą powierzchnia dachu zdawała się kołysać niczym pokład statku. A potem jej nozdrza rozszerzyły się od niemożliwie słonego zapachu morza, zaś dudniący grzmot brzmiał niczym huk wysokich fal, walących o urwisko.
Słony wodny pył zaszczypał ją w oczy, a kiedy mogła się znowu rozejrzeć, ujrzała-odrętwiała i drżąca gwałtownie – że jest na okręcie i opiera się o drewniany reling, akilka jardów przed nią, po przeciwnej stronie pokładu, znajduje się schodnia, wiodąca na forkasztel. Przybrzeżne fale uderzały gdzieś w ciemności o skały.
To się stało, gdy pomyślałam o statku, powiedziała do siebie oszalała. Tutaj naprawdę coś się dzieje, ale przybiera kształt moich imaginacji.
Znowu dostrzegła nad głową świecący sierp, ale teraz widziała, że to nie jest księżyc – i nie mógł nim być również kilka minut temu, gdy go ujrzała pierwszy raz, ponieważ przypomniała sobie, że tej nocy księżyc był po pierwszej kwadrze. Półksiężyc zdobił koronę wysokiej kobiety, która stała tam, na pokładzie wysokiego forkasztelu. Kobieta miała na sobie togę, jej piękna twarz wyrażała siłę, ale w otwartych oczach brak było choćby śladu człowieczeństwa.
Śpiew chóru stał się teraz głośniejszy; być może dobiegał z kryjącego się w ciemności nadbrzeża, dźwięki na niebie zaś pochodziły wyraźnie od pędzących dokądś skrzydeł.
Gdy jej czoło dotknęło mokrych desek pokładu, Diana zrozumiała, że opadła na ręce i kolana.
Dotarło do niej bowiem w najgłębszym, najstarszym jądrze umysłu, że znalazła się w obliczu bogini. To była Izis, która w starożytnym Egipcie wskrzesiła zamordowanego i zapomnianego boga słońca, Ozyrysa, swego brata i męża; to była Isztar, która w Babilonie uwolniła Tammuza z podziemnego świata; to była Artemida, bliźniacza siostra Apollina; i jednocześnie Pallas Atena, bogini dziewiczości, i Eiłejty, bogini porodu.
To jej Grecy złożyli w ofierze dziewicę, zanim popłynęli pod Troję; ona przywróciła życie swemu synowi Horusowi, uśmierconemu przez ukąszenie skorpiona; i chociaż to jej były poświęcone dzikie zwierzęta, była łowczynią pomiędzy bogami.
To była Persefona, bogini wiosny i kochanka Adonisa, która została porwana do podziemnego świata przez boga zmarłych.
Potem Dianę oblał strach, i został rozwiany, i ponownie stała się świadoma faktu, że jest kobietą o nazwisku Diana Ryan, mieszkanką miasta zwanego Las Vegas.
Wstała ostrożnie na kołyszącym się pokładzie. Kobieta z forkasztelu patrzyła jej w oczy i Diana zrozumiała, że tamta ją kocha – kochała ją jako niemowlę oraz przez owych trzydzieści lat rozłąki.
Mamo!, pomyślała Diana i ruszyła przed siebie. Śliskie deski pokładu wybrzuszały się pod jej gołymi stopami.
Teraz, pomiędzy nią a zejściówką, pojawiły się jakieś postaci, które zagradzały jej drogę. Zerknęła poprzez wodny pył na najbliższą z nich – i nagle dogłębnie poczuła, że noc jest zimna.
To był Wally Ryan, jest eks-mąż, który zginął dwa lata temu w wypadku samochodowym. Oczy pod zlepionymi deszczem włosami miał pogodne i ślepe – ale było jasne, że nie pozwoli jej przejść.
Obok niego stał Hans z pociemniałą od deszczu, nieporządną brodą. Och nie, pomyślała, on także jest duchem? Zabili go, starając się dostać mnie? Ale rozmawiałam z nim nie dalej, jak półgodziny temu!
Było tam jeszcze kilka innych postaci, ale nie przyglądała się ich twarzom.
Popatrzyła na kobietę, która zdawała się spoglądać na nią z miłością i współczuciem.
Diana cofnęła się. Grzmot fal stał się głośniejszy. Na wpół słyszalna pieśń odległego chóru nabrała przerażającej monotonii.
To nie są duchy, pomyślała. To nie o to chodzi. Hans nie jest martwy. To są obrazy mężczyzn, którzy byli moimi kochankami.
Faceci, z którymi byłam, nie pozwalają mi podejść do matki.
Tak jak potrafiła to robić w snach, że zaczynały rozpraszać się w jawę, Diana próbowała zmusić siłą woli fantomy do pierzchnięcia – ale one stały tam, gdzie były, najwyraźniej równie solidne, co pokład i reling. Były to jej własne wyobrażenia, ale nie miała nad nimi władzy.
Dlaczego?, pomyślała zrozpaczona. Czy przez te wszystkie lata miałam pozostać dziewicą?
Spojrzała przez strugi deszczu w oczy bogini, starając się uwierzyć, że odpowiedź brzmi „nie”. Przez moment, który nie mógł być dłuższy od minuty, w trakcie której stojące przed nią postaci nie poruszały się inaczej, jak tylko wraz z kołyszącym się pokładem, i gdy deszcz bębnił o deski wokół niej niczym grudki gliny, starała się nadal wierzyć, że odpowiedź jest negatywna.
W końcu poddała się.
Usiłowała przekazać mentalnie wrażenie, że to nie jest w porządku; że jest osobą żyjącą w tym świecie, a nie w tamtym.
A potem, spoglądając na swoje bose stopy na pokładzie, chciała sobie przypomnieć, ze względu na matkę, jakieś tłumaczące ją okoliczności łagodzące.
I nie mogła sobie przypomnieć.
Mamo, pomyślała, ponownie spoglądając w górę z rozpaczą, czy nie ma sposobu, żebym mogła do ciebie dotrzeć?
A potem w jej umyśle rozbłysła pewna idea, abstrakcyjna i pozbawiona jakichkolwiek słów czy obrazów. Gdy zanikła, Diana starała się przydzielić jej jakieś słowa, by zdefiniować ją na własny użytek – totem?, pomyślała; relikwia, ogniwo, talizman, pamiątka? Coś z czasów, kiedy były razem?
Wrażenie minęło; a wszystkim, co pozostało, były zapamiętane słowa, które usiłowała do niego dopasować.
Ponad światłami miasta zajaśniała błyskawica, a następujący po niej huk był gromem, a nie odgłosem grzmotu przybrzeżnych fal. Diana znajdowała się na dachu Circus Circus – sama i drżąca w deszczu.
Stała kilka minut i wpatrywała się w niebo; potem włożyła niechętnie swoje przemoknięte ubranie i powlokła się w stronę drzwi na strych.
Nardie Dinh czuła, że to się zbliża – to straszliwie bliskie pojawienie się księżyca, który nie był jeszcze jej matką.
Na szczęście nie wiozła pasażera. Skręciła gwałtownie i przejechała przez dwa mokre pasy Strip, ściągając na siebie wściekłe trąbienie klaksonów innych samochodów, po czym nadepnęła na hamulec, zatrzymując taksówkę przy czerwonym krawężniku obok Hacienda Camperland, po południowej stronie Tropicana Avenue.
Gdy tylko wyłączyła silnik, straciła przytomność.
I śniła. We śnie znajdowała się z powrotem w długim pomieszczeniu o wysokim suficie w domu schadzek w pobliżu Tono-pah, i chociaż dwadzieścia dwa obrazy na ścianach zdawały się poruszać w swoich ramach, to nie patrzyła na nie.
Ściany wokół niej grzmiały i skrzypiały, jakby wszystkie dziewczyny w małych pokoikach zajęte były ogromnymi klientami – minotaurami i satyrami – a nie zwykłymi biznesmenami i kierowcami ciężarówek. Usiadła na pokrytej dywanem podłodze i zmusiła się do tego, by oddychać równo i cicho; miała nadzieję – nawet we śnie – że zarządzenia jej brata pozostają ciągle w mocy i choć jego przyrodnia siostra jest więźniem w ośrodku cielesnych rozkoszy, to w żadnym wypadku nie ma prawa w nich uczestniczyć.
Obrazy wydawały teraz dźwięki – słyszała słaby śmiech, krzyki i marsową muzykę. Ich ramy stukały o gipsowe ściany.
Potem rozległ się kolejny grzechot – klamki w drzwiach. Nardie cofała się, szurając rękami i nogami, póki nie zatrzymała się na ścianie naprzeciwko drzwi. Ponad nią, przypomniała sobie, wisiał obraz Głupca.
Drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wszedł jej brat.
Włosy miał napomadowane i zaczesane do tyłu w kaczy kuper, ale – niestosownie do miejsca – ubrany był w sobolową szubę. W prawej dłoni trzymał wysoki złoty krzyż z pętlą na szczycie, egipski ankh.
– Śnisz w końcu, moja słodka azjatycka siostrzyczko – powiedział Ray-Joe Pogue swoim afektowanie słodkim głosem.
Kiedy szedł wolno w jej stronę, jego wąską twarz wykrzywiał uśmiech. Mijane przez niego obrazy bębniły gwałtownie o ściany.
– I uchowałaś się dla mnie.
– Nie dla ciebie – powiedziała wystarczająco głośno, by być słyszaną ponad całym harmiderem.
Obudź się, nakazała sobie natarczywie. Naciśnij czołem klakson, otwórz drzwiczki, posłuchaj wezwań dyspozytora.
– I nagle tutaj, w mieście, co? – spytał. – Na południe ode mnie, dalej wzdłuż Marina i Tropicana. Jestem w drodze. Straciliśmy oboje mnóstwo czasu, który powinniśmy nadrobić. Pozbawiony kobiecej części magii napotkałem różne przeszkody. Musiałem zabić Maxa, a potem jezioro Mead nie chciało przyjąć jego głowy. Sądzę, że może przyjmie ją od ciebie albo od nas obojga, kiedy już się połączymy. Sprawdzimy to?
Podniosła się powoli, sunąc plecami po ścianie, i nie przestała pchać nawet wówczas, gdy poczuła na swoich ramionach trzęsącą się krawędź ramy obrazu z Głupcem. Obraz odczepił się z gwoździa i spadł, a ona widziała przez moment, że jej bratu z konsternacji opadła szczęka – a kiedy obraz uderzył o podłogę, to nie towarzyszył temu taki odgłos, jaki wydaje drewno spadające na dywan.
To był dźwięk samochodowego klaksonu i gdy Nardie podniosła głowę z kierownicy, trąbienie ustało, a ona wyprostowała się w swojej zaparkowanej taksówce i, łapczywie chwytając ustami powietrze, obserwowała wycieraczki, które zgarniały z przedniej szyby rozbryzgi deszczu. Wyciągnęła trzęsącą się rękę i przekręciła kluczyk w stacyjce.
Silnik zaskoczył natychmiast, więc wrzuciła bieg i włączyła się ostrożnie do ruchu.
Uciekłam na czas, pomyślała niepewnie, ale teraz wie, że jestem w mieście. Pojadę od razu Piętnastą na północ i wysiądę gdzieś tam, w okolicy Fremont Street.
Jej twarz była chłodna od potu.
Gdybym umiała się modlić, pomyślała, zmówiłabym modlitwę za duszę biednego starego Maxa, który kiedyś mnie kochał; tym niemniej, niech po wieczność smaży się w piekle.
Al Funo przeciągnął się na tylnym siedzeniu swojego dopiero co kupionego dodge’a z 1971 roku, zaparkowanego po nie oświetlonej stronie ulicy, i spróbował ułożyć się wygodnie. Poprzedni właściciel miał najwyraźniej psa, który lubił podróżować autem, ale – co równie pewne – nie przepadał za kąpielami.
Funo sprzedał swoje porsche pośrednikowi przy Charleston, żeby mieć za co kupić eleganckie podarunki dla Diany i Scotta. Dwa długie czarne etui na biżuterię – dwa masywne złote plecione naszyjniki, które kosztowały go niemal tysiąc dolarów każdy – były zawinięte w jego marynarkę, leżącą na przednim siedzeniu.
Musiał kupić podarunki dla swoich przyjaciół, by rozproszyć wszelkie możliwe nieporozumienia – ale nadal był zły na pośrednika, który nazwał jego porsche 924 „zwykłym, przechwalonym yolkswagenem” i dał za nie Funo tylko trzy i pół tysiąca dolarów. Ten dodge kosztował go tysiąc, co pozostawiło go pod koniec dnia z zaledwie pięciuset dolarami. Nie chciał posługiwać się kartą kredytową, jeśli mógł tego uniknąć; policja wiedziała już teraz z pewnością, kim jest, i gdyby Funo użył karty, zostawiłby im trop.
Powinien jak najszybciej wydostać się z miasta. Oprócz policji, szukał go VaughanTrumbill… i Funo czuł napięcie w powietrzu, jakby ktoś opierał się coraz mocniej i mocniej o płaszczyznę okiennej szyby, albo jakby gdzieś wzrastała gorączka, z konwulsjami i halucynacjami. Coś tu się miało wydarzyć; coś, co dotyczyło prawdopodobnie grubasa, Scotta i Diany, a w chwili, w której to miało eksplodować, Funo pragnął znaleźć się z powrotem bezpiecznie w L.A., ukryty za jedną ze swych zastępczych tożsamości.
Zwinął się na wąskim siedzeniu, usiłując lekceważyć namolne bębnienie deszczu o dach samochodu. Lepiej złap trochę snu, powiedział sobie, jeżeli jutro chcesz pogodzić się z Dianą.
O świcie Diana zamówiła u obsługi hotelowej Circus Circus dzbanek kawy. Choć Oliver spał nadal w łóżku, zaniosła parujący kubek w pobliże telefonu i wybrała numer pokoju Ozziego.
– Halo? – zaskrzeczał jego starczy głos. – Diana?
– Tak – odparła. – Ja…
– Skąd dzwonisz? Poszłaś wczoraj do szpitala. Powiedziałem ci, żebyś trzymała się z daleka…
Zacisnęła wargi.
– Nie, nie poszłam. Scykorowałam. Seat i tak by nie wiedział, że tam jestem, chociaż czuję się teraz tak, jakbym go porzuciła. Oz, posłuchaj, ja – roześmiała się nieprzyjemnie – wykąpałam się zeszłej nocy w deszczu i wydaje mi się, że widziałam swoją matkę. Odniosłam wrażenie, że nie mogę się do niej zbliżyć, nie mogę z nią porozmawiać, ponieważ nie jestem dziewicą.
Obudził się Oliver, zauważyła. Chłopak wywrócił oczami i robił miny, kładąc palec wskazujący na ustach.
– Daj mi chwilę – powiedział Ozzie.
Usłyszała odgłos, z jakim stary człowiek odłożył słuchawkę, a potem słaby dźwięk płynącej wody. Po chwili był z powrotem.
– Wolałbym, żebyś nadal była dziewicą-stwierdził zrzędliwie. – Młodzi mężczyźni, których… zresztą, nieważne. Dobra, to może być prawdą. Sądzę, że może mieć znaczenie, by córka księżyca była dziewicą. Ale ty jesteś nadal jej biologicznym dzieckiem. Może istnieć jakiś sposób na… symboliczne odzyskanie dziewictwa, wiesz? Jest jakiś ślad nadziei?
– No cóż, pojawiła się pewna myśl, pod sam koniec, kiedy spytałam ją, jak mogłabym do niej dotrzeć. To była idea czegoś, jak „relikwia” czy „ogniwo”. Coś z czasów, gdy byłam z nią trzydzieści lat temu. Myślałam o tym przez większą część nocy i sądzę, że gdybym mogła zdobyć jakieś przedmioty, które należały do Lady Issit, to połączyłyby mnie z nią, dotarłabym do niej.
– Boże, nie mam pojęcia, jak mogłabyś to zrobić. Przypuszczam, że gdybyś była w stanie odkryć, skąd pochodziła lub coś w tym stylu…
– Oz, ten stary dziecięcy kocyk, w którym przyniosłeś mnie do domu, kiedy wraz ze Scottem byliście tutaj w 1960 roku – czy to było coś, co miałeś ze sobą w samochodzie, czy też znalazłeś mnie w nim?
– Tak! – powiedział stary z podnieceniem. – Tak, byłaś w to zawinięta, kiedy znalazłem cię w krzakach! Masz go nadal?
– No cóż, nie przy sobie. Ale sądzę, że wiem, gdzie leży w domu. Przyślę Olivera do twojego pokoju. Jeśli nie zostanę zabita, kiedy będę zabierała ten kocyk dziś rano, wywołam cię do holu Rivery-to dokładnie po drugiej stronie ulicy-o dziesiątej przed południem. Jeżeli zapytam o Olivera Crane’a, będziesz wiedział, że wszystko w porządku, a jak o Ozziego Smitha, to będzie znaczyło, że mnie mają. W tym wypadku będę chciała, żebyś zawiózł Olivera do domu mojej przyjaciółki w Searchlight. Nazywa się Helen Sully, zapisz to sobie, dobra? Będzie szczęśliwa, mogąc ulokować go u siebie; ma mnóstwo własnych dzieci. Na przekór chęci bycia opanowaną i praktyczną, miała na policzkach łzy, a głos jej drżał, gdy mówiła dalej:
– Niech Scott zrobi wszystko, co może, żeby ochronić Scata – niech nawet, umrze; to jego wina, że mój syn został postrzelony.
Oliver usiadł na łóżku, a na twarzy miał jeden ze swych wyrazów omdlałego zniecierpliwienia.
– Nie chcę nigdzie jechać z tym starym facetem – odezwał się, ale matka uciszyła go machnięciem dłoni.
– Nie, Diano – powiedział Ozzie trzęsącym się głosem. – Ja pójdę, mną nie będą zawracali sobie głowy…
– Nie będziesz wiedział, gdzie go szukać, Ozzie; może nie leżeć dokładnie tam, gdzie mi się zdaje, że go schowałam. Będę szybka… nie, posłuchaj mnie, powypycham ubranie tak, żeby wyglądać grubo, ubiorę perukę, czy co tam, i przyjadę taksówką, więc jeśli ktoś będzie obserwował dom, to nie będą pewni czy to ja-mówiła, zagłuszając wypowiadane drżącym głosem protesty Ozziego. – A potem wyjdę tylnymi drzwiami, przeskoczę przez ogrodzenie na Sun Avenue, żeby złapać inną taksówkę do Civic Center.
– Przewrócę dom do góry nogami, aż to znajdę, Diano! – krzyczał Ozzie. – Ja…
– Ciebie także szukają – powiedziała. – Jeśli tam są, nie dadzą ci tyle czasu, żebyś coś znalazł. Dziesiąta, hol Rivery. „Ozzie Smith” oznacza „uciekaj”.
Przerwała połączenie w trakcie próśb starego.
Ozzie także odłożył słuchawkę i nagle wybrał 911. Gdy tylko odezwał się kobiecy głos, zaczął szybko mówić, starając się znaleźć odpowiednie słowa i sprawić, by policja dotarła jak najszybciej do domu Diany.
Siedząc teraz na hotelowym łóżku i pochylając się do przodu nad widełkami telefonu, Ozzie trzymał mocno słuchawkę w swojej szczupłej, brązowo nakrapianej dłoni.
– Nazywam się Oliver Crane – mówił przenikliwym głosem – a ona Diana, hm, Ryan. Jestem spokojny. Piętnaście piętnaście Venus Avenue w północnym Las Vegas. Zeszłej nocy został porwany i postrzelony jej syn, powinniście mieć raport w tej sprawie… Nie, nie wiem, jak ten facet wygląda; nazywa się Alfred Funo… Wasz detektyw powiedział dziś rano… Proszę mi wierzyć, że grozi jej niebezpieczeństwo. Co?… Tak, będzie tam ten idiota, jej przyjaciel, na imię ma Hans… Nie, nie znam nazwiska… sześć stóp, tęgi, rozczochrana broda. Ona przyjedzie taksówką… Oczywiście, że nie wiem jakiej firmy! Nie, nie będzie mnie tam. Niech pani posłucha, proszę się postarać i przysłać dwa radiowozy, dobrze?
Ozzie odłożył słuchawkę i ledwo miał czas włożyć spodnie i koszulę, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Pokuśtykał przez pokój i wpuścił do środka grubego chłopca.
– Gdzie twoja matka? – spytał szybko Ozzie, wychodząc do holu, by spojrzeć w obie strony korytarza.
Oliver wzruszył ramionami.
– . Poszła. Przytrzymywała windę, póki nie zobaczyła, że otwiera pan drzwi. Znajdzie się w taksówce, zanim zdąży pan włożyć buty.
Podszedł do okna i odsunął zasłony.
Ozzie mrugał, oślepiony białym pustynnym słońcem.
– Włożę buty wystarczająco szybko, synu.
Spojrzał odruchowo na swój przenośny ekspres do kawy. Nie ma na to czasu, uznał. Zawahał się. Nie, pomyślał, potrzebuję kofeiny. Podszedł szybko do toaletki i trzęsącymi się rękami otworzył plastikowy woreczek ze strunowym zapięciem, po czym wytrząsnął do jednej z hotelowych szklanek dużą porcję rozpuszczalnej kawy.
– Posłuchaj teraz – powiedział, niosąc szklankę do łazienki. – Zostawię cię w jakimś miejscu dla dzieci.
Odkręcił nad urny walką kurek z gorącą wodą.
– I chcę, żebyś tam na mnie czekał, rozumiesz? – zawołał, przekrzykując warczenie kranu.
Woda zagrzała się szybko; nalał trochę do szklanki i zamieszał pieniący się brązowy płyn trzonkiem darmowej szczoteczki do zębów Circus Circus.
– Nie będzie mnie tylko około godziny, jak sądzę, ale jeśli nadejdzie południe, a ja nie wrócę, zadzwoń na policję i powiedz im wszystko – powiedz, że muszą cię ukryć przed tymi samymi ludźmi, którzy postrzelili twojego brata.
– Wszyscy mnie porzucają – stwierdził Oliver.
Ozzie wrócił szybko do pokoju i usiadł na łóżku w pobliżu stojących na podłodze butów.
– Przykro mi – powiedział chłopcu. – Mamy kłopoty i nie chcemy, żebyś w nie wpadł.
Szybkimi rykami wypił kawę-niezbyt gorącą, za to dwa razy mocniejszą.
– Jezu – potrząsnął głową. – Ach, i nie dzwoń do tych swoich kumpli, do Amino Kwasów, obiecujesz?
Chłopak wzdrygnął się.
– Jestem dorosły. Sam decyduję o tym, z kim chcę rozmawiać.
– Nie w obecnym bałaganie, mały. – Ozzie odstawił pusty kubek, po czym schylił się ze znamionującym wysiłek chrząknięciem, podniósł buty i zaczął je wkładać na bose stopy.
– To są sprawy, o których nie masz pojęcia. Zaufaj mi. Jestem twoim dziadkiem i robimy to dla bezpieczeństwa twojej mamy.
Kiedy chłopak odezwał się ponownie, jego głos zabrzmiał grubiej.
– Mów mi Gryzący Pies.
Ozzie zamknął oczy. Nie mogę iść, pomyślał. Jeśli zostawię tego małego samego, zadzwoni do swoich kumpli; pewne jak to, że siedzę tutaj.
Dobra…
Dobra, więc zostanę tutaj i nie pojadę na Venus Avenue. Tam zjawią się gliniarze. A jeśli policjanci nie przyjadą, to w czym pomoże jej jeden stary facet? Szczególnie taki o niespokojnych kiszkach, który nie miał właściwie czasu, by pójść do łazienki.
– Dobra, panie Gryzący Psie – powiedział zmęczonym głosem – może masz rację, co do tego, że wszyscy cię porzucają. Może powinniśmy po prostu… zjeść gdzieś razem śniadanie.
– Gdzieś, gdzie podają piwo – przerwał chłopak. – Ty zamówisz, a ja je wypiję, gdy nikt nie będzie tego widział, dobra?
– Nie, nie możesz pić piwa. Mój Boże, nie ma jeszcze ósmej rano.
Ozzie nadal trzymał w dłoniach sznurówki lewego buta i ku swemu ponuremu zdumieniu zauważył, że jego guzowate stare palce nadal je zawiązują. Skarpetki, powiedział sobie; skoro nie jedziesz na Venus Avenue, masz czas włożyć skarpetki.
Palce, kierowane najwyraźniej własną wolą, zawiązały sznurówkę i przeniosły się na drugi but.
– Poza tym jesteś zbyt młody, by pić piwo – rzekł. – Zamierzałem powiedzieć, zanim mi przerwałeś, że ty i ja moglibyśmy zjeść gdzieś śniadanie już po tym, jak pojedziemy do waszego domu, żeby się przekonać, że twojej mamie nic nie grozi.
Buty były zawiązane; Ozzie wstał, czując się słabo. Kawa w żołądku zalegała mu niczym szufla asfaltu.
– Gotów do wyjścia? Chcemy tam dotrzeć przed nią. Będziemy się śpieszyć, a ona nie. I mam nadzieję, że będzie miała dosyć rozumu, żeby okrążyć najpierw raz czy dwa kwartał ulic w taksówce, ale ma nad nami przewagę. Chodźmy.
– A co, jeśli nie zechcę iść… – zaczął chłopak, ale wzdrygnął się, kiedy stary spojrzał na niego twardo.
– Chodźmy – powtórzył Ozzie cicho.
Oliver patrzył na niego przez chwilę, a potem skulił ramiona, jakby znowu był małym dzieckiem, i wyszedł z pokoju za swoim dziadkiem.
Hans miał słuszny powód do zdenerwowania.
W końcu policjanci celowali do niego z wyciągniętych rewolwerów, kiedy odpowiedział na ich natarczywe pukanie-wszystkie te wyczyny Johna Wayne’a! – ale schowali broń do kabur, gdy otworzył drzwi i patrzył na nich, mrugając – zaspany i zdumiony. Teraz, przygotowując trzęsącymi się rękami kawę w małej kuchni, Hans był wdzięczny przynajmniej za to, że przybrany, zwariowany ojciec Diany podał im jego rysopis. Gdyby nie rozpoznali w nim „przyjaciela” Diany, najprawdopodobniej zakuliby go w kajdanki i rzucili na podłogę!
Popatrzył ponad kuchennym blatem na dwóch policjantów, którzy stali na dywanie przy oknie w plamie słonecznego blasku.
– Chcecie kawy, chłopaki?
Starszy z nich, Gould, spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem i potrząsnął głową.
– Nie, dzięki.
– Hmm. – Hans obserwował szklany dzbanek, pokrywający się parą w miarę tego, jak kapała do niego kawa. – Kompletne świry – ciągnął, starając się nie mówić ani zbyt szybko, ani przymilnie. – Ten stary oraz brat Diany uważają, że ona jest egipską boginią Izydą.
– Nie interesują nas ich poglądy religijne, panie Ganci.
– Dobra. – Hans wzruszył ramionami i zgodnie skinął głową. – Powiedziałem im zeszłej nocy, żeby poszli na policję.
– Już pan to mówił.
Funkcjonariusz Gould wskazał głową w stronę okna.
– Hamilton chyba widzi taksówkę.
Hans obszedł kontuar i wyjrzał przez okno spoza policyjnych pleców. Jeden z funkcjonariuszy, którzy stali obok drugiego radiowozu, wpatrywał się intensywnie w głąb uliczki, w kierunku Civic Center Drive. Kilka sekund później przed dom podjechała żółta taksówka i zatrzymała się za radiowozem, a chwilę potem wysiadła z niej gruba kobieta.
Hans miał właśnie powiedzieć, że to nie jest Diana, ale ujrzał twarz przybyłej. Mrugnął i przetarł oczy. To była Diana, ale wypchała czymś siedzenie rajstop i koszulę na brzuchu tak, że wyglądała na otyłą kobietę w ciąży.
– Tak… – odezwał się. – To ona.
Policjant na zewnątrz, pewnie ów Hamilton, podszedł do niej, gdy płaciła taksówkarzowi, a potem eskortował ją w drodze do domu.
Kiedy taksówka odjechała, a Hamilton i Diana pośpieszyli w stronę drzwi wejściowych, Hans poczuł niepokój, widząc, że ona z kolei nie wygląda na zdenerwowaną obecnością natrętnych policjantów. Za mundurem panny sznurem, pomyślał.
Starszy policjant przepchnął się obok Hansa i otworzył drzwi. Diana i Hamilton weszli do środka, wnosząc ze sobą w stęchły mrok świeży zapach trawników i trotuaru. Hans żałował, że przybrany ojciec Diany nie zatelefonował wcześniej, by mu powiedzieć, że wezwał policję; Hans wziąłby wówczas tusz.
– Jak to policjant Hamilton prawdopodobnie pani powiedział, madame – zwrócił się Gould do Diany – odebraliśmy wiadomość, że grozi pani niebezpieczeństwo. Pochodziła od Olivera Crane’a, który, jak zrozumieliśmy, jest pani przybranym ojcem?
– Twój pomylony stary – dodał Hans pomocnie.
– Zamknij się, Hans – odparła Diana.
– Może by pan usiadł, panie Ganci, i dał nam porozmawiać z panią Ryan? – spytał Gould niezbyt uprzejmie.
Taksówka z Ozziem wyjechała zza rogu Venus w samą porę, by stary zdążył ujrzeć policjanta, który wchodził do domu ze śmiesznie pogrubioną Dianą; Ozzie westchnął, rozluźnił się i oparł wygodnie na czarnym winylowym siedzeniu.
– Wygląda na to, że z twoją mamą wszystko w porządku – powiedział przez ramię do siedzącego z tyłu Olivera.
– Śmierdzi tutaj wymiotami – rzekł chłopak.
Kierowca, który wyglądał tak, jakby przed laty był bokserem, rzucił we wstecznym lusterku zirytowane spojrzenie na małego.
– Chce pan, żebym się zatrzymał?
– Hmm… – Ozzie nie mógł wziąć chłopca do domu, w którym w każdej chwili mogła wybuchnąć strzelanina czy coś takiego, ale z drugiej strony, jeśliby zostawił go samego w taksówce, to Oliver na pewno by uciekł. – Nie, niech pan tutaj zaparkuje. Chcę się przekonać, że Diana wychodzi z glinami.
– Nie ma sprawy. – Taksówkarz podjechał do krawężnika o dwa domy dalej od bliźniaka Diany i przestawił lewarek zmiany biegów w pozycję „parkowanie”.
Hans obserwował z zainteresowaniem Hamiltona, gdy ten skradał się ostrożnie po całym domu, sprawdzając, czy w którymś z pokoi nie kryją się zabójcy; Ganci zapamiętywał to, by móc włączyć taką scenę do swojego scenariusza – nie ma wszak nic lepszego, jak doświadczenie z pierwszej ręki.
Kiedy jednak funkcjonariusz oświadczył, że chci ałby przeszukać i ogródek z tyłu domu, po czym zszedł tam po drewnianych schodkach, Hans tylko usiadł, żywiąc nadzieję, że nikt nie zauważył, jak nagle spocił się i pobladł.
Marihuana, pomyślał z konsternacją. Znajdzie uprawę, a ja pójdę do więzienia. Będę twierdził, że nic o tym nie wiem, że myślałem, iż to zwykłe chwasty przy płocie. Czy pomyślą, że jestem dealerem? Wykryją, że znam Mike’a, który naprawdę jest handlarzem narkotyków? Czytałem w „Hunter Thompson”, że w Nevadzie grozi ci… dożywocie!… jeżeli zostaniesz uznany za dealera. To nie może nadal być prawdą.
Pomyślał, że za chwilę zleje się w spodnie. Boże, nie pozwól, żeby to znaleźli. Proszę cię, Boże! Pójdę do kościoła, protago-nistę w moim scenariuszu uczynię chrześcijaninem, ożenię się z Dianą, tylko niech on wróci bez żadnej złej wieści, żeby świat wokół nas wyglądał tak samo, jak do tej pory.
Bał się podnieść kubek kawy. Trzęsłyby mu się ręce, a gliniarze zauważyliby to; są szkoleni, by dostrzegać takie drobiazgi. Rozejrzał się po wnętrzu domu; wszystkie zwyczajne przedmioty wydawały mu się nagle cenne i stracone-niczym rowery i wędki w tle starych fotografii. Spojrzał na Dianę i poczuł, że ją kocha jak nigdy dotąd.
Tylne drzwi skrzypnęły, a potem na kuchennym linoleum zadudniły wysokie buty. Hans udawał, że wpatruje się w wiszący nad telefonem kalendarz.
– Pani jest tą kobietą, której syn został porwany zeszłej nocy i postrzelony, tak? – usłyszał słowa Hamiltona.
Diana musiała skinąć głową, ponieważ mężczyzna ciągnął:
– A to jest pani przyjaciel? Mieszka tutaj z panią?
Nastąpiła pauza.
– Dobra.
Hans usłyszał, że tamten wzdycha.
– Wrócę tu za godzinę lub dwie, jak tylko sprawdzę w książce na posterunku wygląd pewnych liści, dobrze?
Nastąpiła kolejna przerwa.
– Dobrze?
Hans podniósł wzrok i zrozumiał, że policjant mówi teraz do niego. Nagle zaczęła go palić twarz.
– Dobrze – odparł cichutko.
Gould rozmawiał przez krótkofalówkę, po czym zatknął ją sobie za pas.
– Frits mówi, że ten stary ma osiemdziesiąt dwa lata i nie wydaje się, by cokolwiek jasno wiedział – nawet to, po co przybył do miasta. Dyżurna spod 911 powiedziała, że jego zawiadomienie brzmiało niemal tak, jakby to niebezpieczeństwo mu się przyśniło. Sądzę, że jest po prostu zdenerwowany i zdezorientowany z powodu tego, co przytrafiło się jego wnukowi. Ale proszę być ostrożna w takich sprawach, jak otwieranie drzwi, pani Ryan, i proszę nas wezwać, gdyby odebrała pani jakieś tajemnicze telefony lub miała dziwnych gości.
– Zrobię tak – odparła Diana, uśmiechając się; pożegnała policjantów uściskiem dłoni. – Dzięki za pomoc, nawet jeśli to był tylko fałszywy alarm.
Kiedy gliniarze w końcu wyszli, drzwi zamknęły się, a Hans usłyszał uruchamiane silniki i odjeżdżające samochody, podniósł swój kubek kawy i cisnął nim o ścianę.
Gorący napój rozbryzgał się po całej kuchni, a porcelanowe odłamki zagrzechotały i zakręciły się na podłodze.
– To wszystko wina twojej przeklętej rodziny! – wrzasnął.
Diana pobiegła do sypialni, a on kroczył za nią.
– Co mam zrobić z tymi roślinami? – natarł. – Zakopać je? Nie mogę ich wynieść do śmietnika; gliny tylko czekają, żebym zrobił coś takiego!
Otworzyła energicznym szarpnięciem skrzynię, w której trzymała różne stare przedmioty – takie choćby, jak podręczniki z ogólniaka – i wyrzucała na podłogę lalki oraz pozytywki.
– Poza tym, będą mnie teraz obserwować za każdym razem, kiedy przejadę ulicą!-ciągnął. – Jak mam się spotkać z Mikiem?
Walnął pięścią w ścianę, zostawiając wklęśnięcie w suchym tynku.
– Stokrotne dzięki, Diano! Myślałem, że odeszłaś!
Wstała, trzymając jakiś stary zniszczony żółty kocyk.
– Teraz odchodzę.
W kuchni zadzwonił telefon.
– Nie odbieraj! – powiedziała nalegająco, więc pobiegł do kuchni i triumfalnie podniósł słuchawkę.
– Halo?
Stała tuż za nim, nadal trzymając ten głupi, mały pled. Hans był zadowolony, widząc, że jej spojrzenie pod tytułem „mam na głowie ważniejsze rzeczy niż ty” zniknęło. Teraz była po prostu przerażona. Bardzo dobrze.
– Mówi pan, że chce rozmawiać z Dianą? – spytał, przeciągając płynącą z tej chwili przyjemność.
Była blada i potrząsała w jego stronę głową z najbardziej błagalnym spojrzeniem, jakie widział kiedykolwiek na ludzkiej twarzy.
– Nie – szepnęła. – Proszę, Hans!
Na moment niemal zmiękł, już prawie powiedział: „Nie, od wczoraj nie ma jej w domu, ale jest tutaj jej siostra, gdyby pan chciał z nią porozmawiać. Diana dosyć wycierpiała przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny – zostawiła cały swój majątek, syn niemal martwy w szpitalu…”
Sama sobie jest winna; postąpiła wbrew jego radom. A teraz trawkę można uważać za straconą, a on stał się człowiekiem podejrzanym, znalazł się w kręgu zainteresowania policji.
Jego uśmiech wykrzywiła złośliwość.
– Jasne – odparł. – Jest tu obok.
Gdy padło pierwsze słowo, zaczęła biec w stronę tylnych drzwi, wołając do niego, żeby biegł za nią.
Odłożył nawet słuchawkę i zrobił pierwszy krok, ale przypomniał sobie, że ma swoją dumę. Nie potrzeba mi żadnej przeklętej, histerycznej baby, powiedział sobie. Jestem pisarzem – twórcą całą gębą.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na bliźniak po drugiej stronie ulicy, Trumbill odłożył na stolik słuchawkę telefonu, podniósł mały przekaźnik radiowy i wstał. Kiedy zjawiła się policja, włożył spodnie, koszulę i buty, a teraz zabrał nadajnik za róg korytarza, z dala od okiennej szyby.
Diana przebiegła sprintem pomiędzy pojemnikami na śmieci, a potem posuwała się ciężko przez nieporządną trawę w kierunku ogrodzenia z sekwoi na tyłach domu; i choć zastanawiała się, czy nie robi z siebie po prostu pośmiewiska, to skoczyła, chwyciła łupliwe szczyty sztachet i przerzuciła ciało na drugą stronę ogrodzenia, do następnego ogródka.
Spojrzał na nią przestraszony pies, ale zanim zdążył choćby warknąć, Diana przebiegła przez ogród, wdrapała się na furtkę z siatki ogrodowej i pobiegła pędem czyimś podjazdem i dalej, przez pustą Sun Avenue, a stary żółty kocyk furkotał u jej młócącej powietrze pięści.
Ozzie otworzył drzwi taksówki, wystawił stopy na krawężnik i zaczął wysiadać…
…gdy w powietrzu rozległ się dudniący huk, który zatrzasnąwszy drzwiczki, przewrócił go na trawnik.
Front domu Diany eksplodował, a wybuch wyrzucił przez szerokość ulicy miliony wirujących w powietrzu desek i odłamków kamieniarki; a kiedy oszołomiony Ozzie usiadł na trawie, ujrzał grzyb burego dymu, który wznosił się pod czyste niebo. W uszach słyszał tylko głośne dzwonienie, ale widział fragmenty cegieł oraz dachówek, które spadały na trawnik na prawo od niego i grzechotały na zasłanym nagle dymną mgłą chodniku, a nos szczypał go od ostrej chemicznej woni, podobnej do zapachu ozonu.
Oliver wyskoczył z tylnego siedzenia taksówki i pobiegł w stronę zniszczonego domu. Taksówkarz postawił Ozziego na nogi; mężczyzna krzyczał coś, ale Ozzie strząsnął z siebie jego ręce i ruszył za chłopcem.
Przypominało to chodzenie w tych frustrujących snach, jakie często miewał. Wysiłek ciągnięcia jednej nogi, a potem drugiej przez gęstą zupę powietrza był tak wyczerpujący, że musiał patrzeć na zaśmiecony trotuar, by sprawdzać, czy się porusza, czy tylko kiwa i poci w jednym miejscu.
W nawierzchnię przed nim walnęła dwustopowej długości metalowa rura, która odskoczyła nagle, by zdewastować żywopłot przy krawężniku; niewyraźnie i jakby z daleka usłyszał, że zadźwięczała na skutek uderzenia. Może nie ogłuchł trwale. Szedł dalej, chociaż nie było to ani trochę łatwiejsze.
Mieszkanie stanowiło wydrążoną muszlę trzech ścian, pochylających się na zewnątrz i całkowicie pozbawionych dachu. Z miejsca, w którym niedawno była kuchnia, buchał wysoki na jedną stopę płomień. Drzwi sąsiedniego segmentu wyglądały na względnie całe, chociaż w żadnym z okien nie było szyb.
Oliver stał na ścieżce z szeroko rozłożonymi ramionami, a potem opadł na kolana i wyglądało na to, że wymiotuje gwałtownie lub ma drgawki; mimo że spazmy zdawały się rozdzierać chłopakowi żebra, Ozzie sądził, że Oliver zmusza się do tego w sposób, w jaki ktoś może pociąć sobie rękę na krwawe strzępy, byle tylko uwolnić ciało od nieznośnej obcości uporczywej drzazgi.
Moment później Ozzie mrugnął, przetarł oczy i zastanowił się, czy na skutek uderzenia drzwiczkami taksówki nie doznał wstrząsu mózgu – ponieważ zdawało mu się, że widzi podwójnie: na ścieżce obok chłopca kulił się – na wpół zachodząc na niego – jego półprzeźroczysty duplikat.
Potem, chociaż młody Oli ver nie poruszył się, sobowtór wstał, odwrócił się i wkroczył w niewidzialność.
Ozzie miał trudności z oddychaniem, a kiedy wypuścił chrapliwie powietrze z płuc, stwierdził, że krwawi z nosa. Krew musiała plamić cały gors jego koszuli.
Dokuśtykał w końcu do Olivera, który teraz klęczał. Ozzie ukląkł obok niego. Twarz chłopca była czerwona i wykrzywiona w gwałtownym szlochu, a gdy Ozzie objął go ramionami, mały przylgnął do starego człowieka, jakby był on jedyną pozostałą mu na świecie osobą.
W pomieszczeniu pralni, w bloku mieszkalnym po drugiej stronie Sun Avenue, Diana wsparła się o pralkę i czekała, żeby uspokoił się jej oddech i zwolniło nieco bicie serca.
Potężne uderzenie, które wstrząsnęło ulicą pod jej stopami, sprawiło, że czuła się zbyt oszołomiona, by płakać, ale w głowie nie miała nic, prócz monotonnej, nieskończonej litanii słów: Hans, Hans, Hans…
W końcu była już w stanie oddychać przez nos; wyprostowała się. Chyba dlatego, że stała twarzą w twarz z pralką, wyłowiła z kieszeni trzy ćwierćdolarówki i wsunęła je do szczelin w uchwycie urządzenia.
Maszyna ruszyła ze szczękiem i Diana usłyszała szum wody lejącej się do wnętrza pralki. Nieruchome powietrze czuć było wybielaczem i detergentami.
Hans, ty przeklęty, arogancki, pozerski głupku, pomyślała, nie zasługiwałeś na wiele, ale zasłużyłeś na coś lepszego od losu, który cię spotkał. Zmusiła się do tego, by nie wspominać różnych sytuacji – w łóżku, ale także podczas gotowania kolacji czy wakacyjnych wyjazdów z 01iverem i Scatem, w trakcie których Hans był troskliwy, czuły i pełen humoru.
– Czy to była bomba?-dobiegł ją zza pleców kobiecy głos.
Diana odwróciła się. Kopiąc przed sobą plastikowy kosz pełen ubrań, przez drzwi przechodziła bokiem siwowłosa kobieta, poruszająca się za pomocą aluminiowego balkonika.
Diana wiedziała, że powinna się odezwać, sprawiać wrażenie zaciekawionej.
– Nie wiem – odparła. – To… brzmiało jak bomba.
– Chciałabym to widzieć. Posuwałam to draństwo wzdłuż krytego przejścia pomiędzy domem a garażem, i nagle: buuum!, a potem widzę, jak całe to gówno fruwa w powietrzu! Prawdopodobnie to była wytwórnia narkotyków.
– Fabryczka narkotyków.
– PCP* – powiedziała stara kobieta. – Możesz tam włożyć moje pranie? Zginanie się zabija mnie.
– Jasne. – Diana wsunęła żółty kocyk do ciasnej kieszeni na biodrze, a potem wyciągnęła ubrania z kosza i wepchnęła je do pralki.
– Do produkcji PCP używają eteru i innych chemikaliów, które muszą gotować. A ponieważ są ćpunami, to nie uważają. Buum!
Stara spojrzała na maszynę, w której obracał się pusty bęben.
– Skarbie, te pralki są tylko dla lokatorów.
* PCP, phencyclidine hydrochloride – silny środek psychodeliczny.
– Właśnie się wprowadziłam. – Diana wyjęła z portfela dwudziestodolarowy banknot. – Nie mam jeszcze samochodu. Jest tu ktoś, komu mogłabym zapłacić, żeby zawiózł mnie do pracy? To jest tuż… tuż za college’em.
Starucha zogniskowała wzrok na dwudziestce.
– Ja cię mogę zawieźć, jeżeli zaczekasz, aż moje pranie będzie gotowe, i jeśli nie masz nic przeciwko temu, że ktoś cię zobaczy w zniszczonym dziesięcioletnim plymouthcie.
– Nie obchodzi mnie samochód, ale czy nie mogłybyśmy pojechać od razu?
– A co z praniem?
Diana machnęła w kierunku drewnianej półki na białej ścianie.
– Jestem pewna, że następna osoba, która skorzysta z pralni, odłoży je na bok.
– Z pewnością – stara wzięła dwadzieścia dolarów. – Pojedziemy, jeśli wyłowisz z powrotem rzeczy i zaniesiesz je do mojego mieszkania. Myślę, że pranie mogę zrobić później.
– Wspaniale – rzekła Diana.
Zaczęły jej się trząść łokcie i kolana; wiedziała, że zaraz się załamie i zacznie płakać, a nie chciała, żeby stało się to w chwili, gdy przebywała nadal w pobliżu tego obszaru pechowych, niebieskich ciał.
Crane zamierzał właśnie wyjść ze swojego pokoju w Circus Circus, kiedy zadzwonił telefon.
Zostawił notatkę dla Mavranosa, który ścigał gdzieś swoją statystyczną zmianę fazy, wcisnął za pasek rewolwer, zapiął zamek błyskawiczny nylonowej kurtki i teraz, z dłonią na gałce drzwi, zawahał się i zapatrzył na dzwoniący telefon.
Ozzie lub Arky, pomyślał. Nawet Diana nie wie, że jesteśmy tutaj. Jeśli to Arky, to będzie chciał, żebym mu pomógł w jakiś głupi sposób, a ja muszę się dostać do przyczepy Joe Spidera. A jeżeli to jest Ozzie, to może mieć jakieś wiadomości o Dianie; znać jakiś sposób, dzięki któremu mógłbym jej pomóc, w jaki mógłbym, przynajmniej częściowo, odkupić swoją winę wobec niej.
Dla Diany, pomyślał, ruszając w stronę telefonu, przełożę wizytę u Joe Spidera na inny dzień. Podniósł słuchawkę.
– Halo?
Z początku nie wiedział, kto to jest – słyszał tylko, że ktoś szlocha.
– Halo! – powiedział Crane niespokojnie. – Proszę mówić!
– To ja, synu, Ozzie – rozległ się głos starego człowieka, zdławiony przez łzy.-Jestem znowu na posterunku policji, i oni chcą, żebyś tu przyjechał. Z Archimedesem.
– Dlaczego? Szybko!
– Ona nie żyje, Scott. – Stary pociągnął nosem. – Diana nie żyje. Wróciła do domu, by coś stamtąd zabrać, a tamci wysadzili ją w powietrze. Byłem tam, widziałem to – poszedłbym za nią, ale miałem ze sobą Olivera… och, Boże, co ja najlepszego wam zrobiłem?
Diana nie żyła.
Całe napięcie i nadzieja wypłynęły ze Scotta; i kiedy się odezwał, uczynił to, czując łagodne odprężenie absolutnej rozpaczy.
– Byłeś dobrym ojcem, Ozzie. Wszyscy umierają, ale nikt nie miał lepszego ojca od tego, jakim ty byłeś dla nas dwojga. Kochała cię, i ja cię kocham; i oboje wiedzieliśmy zawsze, że i ty nas kochasz – westchnął, a potem ziewnął. – Oz, wracaj teraz do domu. Wróć do rzeczy, które lubisz, do swoich powieści Louisa L’Amour i fajek Kaywoodie.
Wejdź łagodnie w tę dobrą noc, pomyślał; spoczywaj w umierającym świetle.
Słuchawka telefoniczna ciążyła mu nieznośnie, ale odłożył ją bez żadnego dźwięku. Przez chwilę siedział na łóżku, prawie nie myśląc. Wiedział, że policja chce go przesłuchać i w końcu zapuka do jego drzwi, ale nie miał ochoty ani biegać za gliniarzami, ani unikać ich.
Telefon zadzwonił ponownie; pozwolił mu hałasować.
Czytał kiedyś, że ciśnienie powietrza na poziomie morza wynosi czternaście funtów na cal kwadratowy. Zastanawiał się mgliście, czy będzie w stanie podnieść się i pokonać ten napór, czy potrafi oprzeć się choćby temu, by nie opaść w tył na łóżko.
W końcu poczuł zapach. Znał go – poranny zapach gorącej kawy.
Odwrócił głowę w kierunku szafki przy łóżku, a potem poderwał się gwałtownie. Obok budzika stał parujący kubek kawy – biały kubek od McDonald’sa z napisem „Dzień dobry”, podobny do pół tuzina tych, które on i Susan mieli nie wiadomo skąd.
Wstał i wyszedł z pokoju.
Policja mogła go szukać w obrotowym barze, więc zjechał windą na parter i wyszedł przez frontowe drzwi Circus Circus, a potem przeszedł przez szeroki parking do miejsca, w którym gigantyczna biała kamienna małpa kierowała ruch uliczny na południe, w oświetlony jaskrawym słońcem przestwór Las Vegas Boulevard. Zatrzymał taksówkę i kazał się zawieźć do Flamingo.
Kiedy wysiadł z niej na miejscu, ruszył wolnym krokiem przez zatłoczony trotuar, a potem w górę po schodach, i wszedł do kasyna przez obramowane mosiądzem szklane drzwi. Meandrując, pokonał wyłożony dywanem mrok, zalegający pomiędzy automatami do gry i stołami do blackjacka, i dotarł do mieszczącego się w głębi baru.
– Lufę Wild Turkey – powiedział kelnerce, która podeszła w końcu do jego stolika – z budweiserem. Mógłbym dostać telefon do stolika? Spodziewam się rozmowy.
O tak wczesnej porze bar był niemal pusty i wystarczająco jasno oświetlony, by sala kasyna za łukowatym przejściem stanowiła ciemność, wypełnioną bezsensownym klekotem i błyskaniem świateł.
– Skarbie, mogę ci przynieść telefon, ale lepiej żebyś to ty zadzwonił. Mamy wiele linii – masz znikome szansę na odebranie jakiejkolwiek rozmowy.
Crane skinął głową i machnął ręką.
Oparł się wygodnie i spojrzał nerwowo na wiszące na ścianach obrazy w ramach. Lokal mojego ojca, pomyślał. Zastanawiam się, czy ciągle tu wraca, czy nadal ma tutaj kryjówkę dla rzeczy, które mogą go skrzywdzić. Jeśli tak, to schowek może być gdziekolwiek. To nie może być to samo miejsce, ta dziura w murze pod wejściowymi schodami. Tych schodów już nie ma – tak jak nie ma Champagne Tower, różanego ogrodu Siegela i frontowego trawnika. Może nadal tu wraca – może wróci tu kiedyś w moim własnym ciele, kiedy już je przejmie.
Crane myślał o swoim ojcu, który zabierał go, jako małego chłopca, na ryby na jezioro Mead i opowiadał mu o pły wach kart; i który zranił potem Scotta i zniknął na zawsze z jego życia.
Whisky i piwo pojawiły się wraz z telefonem i po zapłaceniu kelnerce Crane gapił się po prostu na te trzy obiekty, spoczywające na czarnym blacie stolika.
To tyle, jeśli chodzi o cel, który się ostrzeliwuje, pomyślał. To tyle, jeżeli chodzi o zagranie va bank. Mam właśnie zamiar wyjść z ukrycia z pustymi rękami; spasować po zalicytowaniu wszystkiego oprócz ostatniej straszliwej stawki.
Co Ozzie powiedział?
Wysadzili ją w powietrze.
Sądzę, myślał Scott, że powodem, dla którego nie odczułem jej śmierci za pośrednictwem naszej psychicznej więzi, było to, że ona sama także jej nie poczuła. Natychmiastowa destrukcja – co tu jest do komunikowania?
Podniósł szklaneczkę z alkoholem i zagapił się na bursztynowego koloru whisky. Mogę po prostu tego nie zrobić, pomyślał; mogę odstawić szklankę i pojechać taksówką na posterunek policji. Wyrównać stawkę i żyć dalej.
Po co?
Nie dzieliłem z nią jej bólu, bo go nie było. Ale może dzielę z nią śmierć.
Wysączył szklaneczkę jednym długim haustem, czując, jak miły płomień alkoholu rozgrzewa mu gardło i żołądek. Potem wypił połowę zimnego budweisera i rozparł się na wyściełanym płótnem krześle – mrugając, patrząc niewidzącym wzrokiem i czekając.
Zadzwonił stojący przed nim telefon i Scott przyłożył słuchawkę do ucha.
– Witaj, Susan – powiedział.
Odetchnął i potoczył obojętnym wzrokiem po wnętrzu baru w poszukiwaniu jakiegoś opóźniającego czynnika, ale nic takiego nie znalazł; wypuścił powietrze z płuc.
– Wybaczysz mi?
W holu, w kasynie i restauracjach Riviery ponad paplaninę gości i graczy oraz nieustanne grzechotanie żetonów wzbił się bezcielesny, adresowany do wszystkich głos:
– Wzywa się Olivera Crane’a, wzywa się Olivera Crane’a.
Trwało to krótką chwilę, a potem spiker poddał się i przeszedł do innych ogłoszeń oraz wezwań.