125521.fb2
Ale był tam słyszany pośród świętych hymnów
Głos jak z wód, ponieważ ona mieszka
w głębinie; spokojna, choć burze
mogą wstrząsnąć światem, to gdy powierzchnia się kołysze,
Ma moc chodzenia po wodzie jak nasz Pan.
Lord Alfred Tennyson, Idylle królewskie
Na gorącym i miedzianym niebie, Krwawe słońce o południu, Dokładnie ponad masztem stało, Nie większe od Księżyca.
Samuel Taylor Coleridge, The Rime ofthe Ancient
Mariner
Nano: A teraz proszę cię, słodka duszo, we wszystkich twych
odmianach,
Które ciało wybrałabyś dla swego pobytu? Androgyno: Szczerze mówiąc, to, w którym jestem: nawet bym
tu zamieszkał.
Nano: Ponieważ tutaj możesz kosztować rozkoszy każdej płci? Androgyno: Niestety, zaniechałem tych oklepanych przyjemności.
Ben Jonson, Yolpone
Nadzieje umierają, a ich groby są dowodem,
Że smutek ich i radość kończą się
Przed czasem, co łamie wszystkich ludzi niszczących
Wiarę między przyjaciółmi.
Algernon Charles Swinburne, Dedication
Chociaż przed obecną wyprawą Ozzie nie był w Las Vegas od dwudziestu lat, to znał ten rodzaj barów. Wczesnym wieczorem zapełniały się krzepkimi robotnikami budowlanymi, wychylającymi po szychcie piwo. Teraz klientelę stanowili maszyniści teatralni i aktorzy, a najpowszechniej pitym trunkiem było zimne białe wino. Po północy przypływały prostytutki, które piły to, co lubiły.
Dla Ozziego było to oko cyklonu, okres ciszy pomiędzy pierwszą a ostatnią walką.
Obrał z folii i otworzył paczkę chesterfieldów, którą kupił w automacie na rogu, po czym wytrząsnął z pudełka jeden papieros. Rzucił palenie w 1966 roku, ale nigdy tak naprawdę nie zapomniał tej dogłębnej satysfakcji, towarzyszącej zapalaniu papierosa i wciąganiu dymu głęboko do płuc.
Barman rzucił pudełko zapałek na bar obok kufla piwa Ozziego. Stary obdarzył go zmęczonym uśmiechem.
– Dzięki.
Potarł zapałkę i zapalił papierosa. Zanim z nich zrezygnował, przyjrzał się po raz ostatni innym możliwościom.
Wiadomość w kolumnie prywatnych drobnych ogłoszeń w „Sun” lub „Review-Journal”, pomyślał. Nie, Scott nie będzie czytał gazet.
A może, zastanowił się potem, zrobiłem wystarczająco wiele, zostawiając wiadomość w recepcji Circus Circus: „Zawiozłem małego Olivera do kobiety nazwiskiem Helen Sully w Search-light. Jej numer telefonu jest w książce. Ostatnim życzeniem Diany było, żebyś zaopiekował się jej oboma synami. Jest to coś, co możesz zrobić – uczyń to. Uściski, Ozzie”.
Ale Scott może nie wrócić do Circus Circus. Ozzie siorb-nął trochę zimnego piwa i zmarszczył czoło, przypomniawszy sobie, jak usilnie gruby chłopiec błagał go o to, żeby mógł z nim zostać.
– Nie jesteś zbyt stary na mojego ojca – powiedział zapłakany Oliver tego popołudnia, gdy Ozzie prowadził mustanga Diany drogą nr 95 na południe, w kierunku Searchlight. – Seat i ja potrzebujemy ojca.
Chłopiec był nadal oszołomiony i trząsł się; cała arogancja wyparowała z niego na skutek wysadzenia w powietrze jego domu i śmierci matki.
– Zamierzam znaleźć ci ojca, Oliver – powiedział Ozzie. – Przepraszam, nie przeszkadza ci, że tak cię nazywam?
– To jest twoje imię – odparł chłopak. – Nie przeszkadza mi to. Nawet nie nazywaj mnie… tym innym imieniem, które kiedyś chciałem mieć. To było… już nawet nie wiem, co. Zerwałem je z siebie i odrzuciłem.
Sully mieszkała tuż za granicami Searchlight w wielkim domu w ranczerskim stylu. Przed laty pracowała w pizzerii wraz z Dianą, lubiła ją, podtrzymywała z nią przyjaźń i miała sześciu synów; z radością zgodziła się zaopiekować oboma chłopakami Diany do chwili, póki nie pokaże się ich wuj.
Zerwałem je z siebie i odrzuciłem.
Ozzie zaciągnął się mocno papierosem i nie zakasłał. Jego płuca przypomniały sobie dym, najwyraźniej zastanawiając się, co się z nim przez ten czas działo? A chłopak nie wypowiadał się figuratywnie, pomyślał stary, sącząc swoje piwo. Widziałem przed frontem wysadzonego domu, jak odchodziła osobowość Gryzącego Psa.
Nie, Scott może nie odebrać wiadomości w hotelu, a ogłoszenie w gazecie nic nie da. Dopił piwo i zdusił w popielniczce niedopałek papierosa. Pochwycił wzrok barmana.
– Ma pan pod ręką talię kart? – spytał Ozzie.
– Jasne.
Barman pogrzebał w bałaganie obok kasy, a potem rzucił na kontuar obok Ozziego pudełko, na którym znajdowało się zdjęcie uśmiechniętej nagiej kobiety; gdy Ozzie otworzył je i wysunął zniszczone karty, to zauważył, że ich koszulki noszą ten sam obrazek.
– Gorąca talia – stwierdził sucho.
– Jeszcze jak. Zna pan jakieś sztuczki?
– Nie.
Ozzie zastanowił się, dlaczego nie nauczył się robić nic więcej, poza zarabianiem dzięki kartom na spokojne życie.
– Zawsze za bardzo się ich obawiałem – powiedział.
Spojrzał na barmana i zauważył, że chociaż mężczyzna był w średnim wieku, a jego fartuch ściśle opinał obfity brzuch, to był młodszy od Scotta i niepoliczalnie młodszy od samego Ozziego. Nie pora na oszczędzanie.
– Mogę je kupić? – spytał, poklepawszy dłonią lichą, zniszczoną talię.
Zdziwione spojrzenie barmana nabrało wyrazu wpół ukrytej pogardy.
– Możesz je sobie zatrzymać, pryku – odparł i odwrócił się w stronę telewizora na półce pod sufitem.
Ozzie uśmiechnął się kwaśno do siebie. Uważa, że wrócę do pokoju hotelowego i będę robił z tym żałosnym, powtarzającym się papierowym haremem… karciane sztuczki, pomyślał. Niech mu tam. Przy tym wszystkim opinia o mnie jednego barmana ma bardzo niewielkie znaczenie.
Czuł jednak, że się zaczerwienił i półświadomie dotknął zawiązanego pieczołowicie krawata.
Północ, zastanowił się, miał po lewej ręce. Przetasował szybko siedmiokroć karty i wyłożył cztery w formie krzyża. Walet kier znalazł się w jego północnym ramieniu.
A więc północ, pomyślał. Pomagając sobie aluminiową laseczką, zsunął się z barowego stołka i wyjął z kieszeni pieniądze, żeby zapłacić za piwo. Jak zawsze, zostawił precyzyjnie odliczony, piętnastoprocentowy napiwek.
Crane poprawił się na krześle i śledził licytację, która toczyła się wokół zielonego sukna stołu.
Był w sali karcianej kasyna Binion’s Horseshoe, tuż obok wejścia, które zostało wykute w ścianie, gdy Horseshoe przejęło sąsiadujący z nim Mint. Z wyłożonych boazerią ścian spoglądały w dół oprawione w ramy zdjęcia członków pokerowej Alei Sław – Wilda Billa Hickocka, Johnny’ego Mossa, Doyle’a Brunsona – i Crane, sącząc najświeższego burbona z lodem, zastanawiał się, co starzy mistrzowie powiedzieliby o jego grze.
Był na musie – pierwszy gracz po lewej ręce rozdającego – mając trzy walety. Zdawało się, że dziś w nocy, nieważne gdzie grał, nie może dostać złych kart – a teraz trzej inni pokerzyści wyrównali jego pięćdziesięciodolarowe otwarcie. To było dobre; mógłby dostać parę do swoich waletów, a pozostali gracze uważaliby prawdopodobnie, że Scott jest tak pijany, że równie dobrze może dokupować do pary i singla, do trzech kart w jednym kolorze lub do niczego prócz marzeń – tylko nie do wysokiej trójki.
To prawda, że był pijany. Pole jego widzenia zdawało się rozszerzać cały czas, jak w telewizorze z zepsutą synchronizacją pionową, więc, chcąc skupić na czymkolwiek wzrok, musiał opuszczać oczy.
A za każdym razem, gdy spoglądał na swoje karty, zmuszony był zamykać sztuczne prawe oko, gdyż inaczej widział przez nie, że trzyma w ręce karty do tarota. Nie ze śmiercionośnej talii swojego prawdziwego ojca, dzięki Bogu, ani nawet nie z tej, którą biedny Joshua starał się mu powróżyć, ale z talii, o której śnił – w której na dwójce Buław znajdowała się głowa cheruba, przebita przez dwa metalowe pręty.
– Wymieniasz? – spytał głośno rozdający.
Crane połapał się, że mężczyzna mówi do niego i że prawdopodobnie powtórzył już pytanie. Podniósł dwa palce i wyrzucił czwórkę i dziewiątkę kier. Kartami, które dostał w zamian, była dziewiątka i dwójka pik, żadna pomoc.
Dwaj gracze obok niego tylko postukali w stół – byli zdrowi, albo przynajmniej udawali, że dostali dobrą kartę z ręki.
I, pomyślał Crane smutno, obaj grali cały czas ostrożnie, nie wyrywając się z dwoma niskimi parami i najwyraźniej nigdy nie blefując. Prawdopodobnie dostali karty z ręki. Z pewnością przynajmniej jeden z nich dostał.
Tyle, jeśli chodzi o trzy walety.
Spasował, zamiast licytować, a kiedy jeden z tamtych wyrównał otwarcie Scotta, zrobił to i drugi; „zimna” stawka obeszła stół i wróciła do Crane’a, który wsunął dwa walety pod swoje żetony i wyrzucił resztę kart. Gdyby go o to poprosili, pokazałby im parę – co stanowiło minimum tego, z czym gracz mógł zrobić otwarcie; a otwarcie na musie tylko z parą waletów było głupim posunięciem. Uczynienie tego kroku przez Scotta musiałoby upewnić innych graczy, że Crane jest niedbającym o pieniądze pijakiem.
Od szesnastu godzin grał w pokera w całym mieście; zaczął we Flamingo, natychmiast po pierwszym telefonie od ducha Susan. Od tamtej pory dzwoniła kilka razy, łącząc się z automatami telefonicznymi, obok których zdarzyło mu się stanąć; głos miała ochrypły i nie rozmawiała dłużej, niż zabierało jej powiedzenie tego, że mu wybaczyła i go kocha. Wiedział, że Susan będzie czekać na niego w łóżku dowolnego pokoju, w którym się wreszcie znajdzie, ale niczym zdenerwowany pan młody w noc poślubną chciał wypić jeszcze parę drinków, zanim… się wycofa.
Dwukrotnie pośród tysięcy fragmentów przypadkowych rozmów – raz w Sands, a raz od taksówkarza, który zapytał go, czym się zajmuje – usłyszał o pokerowych rozgrywkach, które w następnym tygodniu – poczynając od środy w nocy, a na Wielkim Piątku kończąc – miały odbywać się na łodzi mieszkalnej na jeziorze Mead.
Starał się teraz o tym nie myśleć.
Sięgnął po swojego drinka, potem zawahał się i spojrzał w prawo – ale, oczywiście, nie stała tam żadna kobieta. Przez cały dzień łapał te mignięcia kątem swojego sztucznego oka. W jakiś sposób nie niepokoiło go to, że jest w stanie widzieć przez pomalowaną, plastikową półkulę; w jakiś sposób wiedział zawsze, że ojciec może oddać mu to, co kiedyś zabrał.
Pięćdziesiąt stóp dalej stali Richard Leroy i Vaughan Trum-bill, obserwując grę sponad dwóch automatów do wideo pokera; nawet w tę późną, środową noc Horseshoe było zatłoczone i obaj mężczyźni, chcąc utrzymać swoje miejsca, wkładali co chwilę do szczelin urządzeń ćwierćdolarówki i naciskali nieuważnie guziki.
– Beany będzie potrzebował więcej pieniędzy na grę – powiedział Trumbill, patrząc beznamiętnie na pokerzystów.
– Hmm? – mruknął Richard, podążywszy wzrokiem za spojrzeniem grubasa. – A tak, racja.
Wyraz twarzy miał obojętny; siwowłosy mały mężczyzna, obok którego na stole pokerowym leżał antyastmatyczny inhalator, wyciągnął z kieszeni marynarki zwitek banknotów, odliczył z niego dwadzieścia setek i rzucił je ponad zielonym suknem do rozdającego, który przesunął w jego stronę kilka stosów zielonych żetonów.
Chwilę później na twarzy Leroya zagościło ponownie ożywienie.
– Tam – powiedział. – Widziałeś naszą rybkę, otwierającą na musie z waletami? Musi być gotów do spadnięcia z drzewa; tak jest dojrzały.
– Pokazał dwa wałki, Betsy – odezwał się Trumbill. – Przepraszam, to znaczy Richard. Mógł mieć dwie pary albo nawet trójkę. Nie sądzę, żeby był tak pijany, jak myślisz.
W ciele Betsy Reculver stary człowiek mógłby się wściec, ale teraz, w powłoce Richarda, tylko się roześmiał.
– Przecież on jest już przesiąknięty alkoholem… Jest ścięty niczym krwawy strzęp wędrujący aortą.
Trumbill wzruszył tylko ramionami, ale był niespokojny i nie podobało mu się to porównanie, wygłoszone przez starego człowieka. Kilku facetów, którzy przyjechali samochodami na rejestracjach z Nevady, odwiedziło motel, w którym zatrzymał się Crane, i pytało o Scotta Stracha na Wróble Smitha; Trumbill obawiał się, że jakiś walet może podążać tropem Scotta i być na najlepszej drodze do wyeliminowania jednego z „gotowych do przywdziania” ciał Georgesa Leona, jego cennej rybki; i w jakiś sposób dręczyło go dokonane tego poranka zabójstwo – może dlatego, że wybuch porozrywał ciała na kawałki i rozrzucił strzępy, które schły na dachach i na gałęziach drzew; poza tym, żołądek Trumbilla ciążył nieprzyjemnie od LaShane’a. Nagi – jeśli pominąć splendor tysiąca tatuaży – wyciągnął po południu zastrzelonego psa do ogrodu z tyłu domu i zjadł na surowo dobrą połowę. Richard stłukł go potem.
Młody człowiek w bluzie od dresu przysunął się teraz bokiem do Vaughana i szepnął:
– Jeden z samochodów, który był w motelu, zaparkował właśnie przed sklepem z alkoholem za rogiem Pierwszej. Trzech facetów, rzucają monety i zmierzają tutaj.
Trumbill skinął głową.
– Niech twoi ludzie mają ich na oku – powiedział cicho, a młody człowiek potwierdził skinieniem głowy odebranie instrukcji i wybiegł na zewnątrz.
Richard, z podniesionymi brwiami, spojrzał na Trumbilla.
– Nie jesteśmy jedynymi, którzy czują, że on gra – wyjaśnił Vaughan. – Idą tutaj trzej faceci; muszą pracować dla któregoś z waletów. Możesz już wypatroszyć tę rybę? – spytał Trumbill.
– Nie, nie wcześniej niż w dzień przed Wielkanocą.
– Dlaczego nie spróbujesz? Gdybyśmy musieli uciekać, to by nam pomogło, gdyby współdziałał.
Richard zawahał się, a potem skinął głową i spojrzał skupionym, zimnym wzrokiem na Scotta.
Scott podnosił do ust swoją szklaneczkę – i nagle jego ramię szarpnęło się, brzeg naczynia uderzył go w nos, a burbon zapiekł go w oczy. Usta otworzyły się gwałtownie i Crane wydał z siebie głośny przeciągły gwiżdżący dźwięk.
Potem zamrugał wściekle, czując, że twarz czerwienieje mu z pijackiego zażenowania, i opuścił ostrożnie pustą szklankę na papierową serwetkę, leżącą na zielonym suknie.
– Och – odezwał się do krupiera, który patrzył na niego z pewnym zaskoczeniem – po prostu się obudziłem.
– Może pora pójść spać – zasugerował rozdający.
Crane przywołał obraz motelowego łóżka, oświetlonego bladawo przez stojącą za zasłoniętym oknem uliczną latarnię i wyobraził sobie leżącą w tym łóżku postać, wyciągającą ku niemu białe ramiona.
– Nie, jeszcze nie. Wciąż jeszcze mam trochę forsy!
– Jasne, niech gra – powiedział dobrze ubrany biznesmen, najwyraźniej Anglik, który zgarnął pulę zapoczątkowaną przez Scotta.
Siwiejąca linia jego włosów była wilgotna, a gra-jak dotąd – bardzo sztywna i zachowawcza. Crane domyślał się, że tamten nie czuł się dobrze w grze o wysokie stawki i w związku z tym doceniał obecność przy stole pijanego debila. Teraz uśmiechnął się nerwowo do Scotta.
– To wolny kraj, co nie?
Crane skinął ostrożnie głową.
– Jasne, że tak.
– A także z charakterem, na moje oko – ciągnął tamten z ożywieniem – chociaż macie pełno gnatów.
Krupier wzruszył ramionami i – z poślizgiem po suknie – zaczął rzucać karty do graczy. Znaczek wskazujący nominalnego rozdającego stał teraz przed Scottem, więc pierwszą kartę otrzymał Anglik, siedzący na lewo od Crane’a.
– Mnóstwo czego? – spytał Scott.
– Łamignatów-odparł tamten. – Są wszędzie, gdzie tylko spojrzeć. Krupier był szybki; każdy z ośmiu pokerzystów miał już przed sobą pięć kart, obróconych obrazkami do dołu. Crane skinął głową.
– Tak sądzę.
– Nie da rady – rzekł Richard Leroy, opierając łokcie o automat do gry.
Wrzucił z roztargnieniem kolejną ćwiartkę do szczeliny urządzenia i nacisnął guzik, a kiedy na ekranie pojawiły się karty, przód jego ubrania zamigotał od ich barw.
– Nie, jeśli nie chcesz, żeby się wściekł – zgodził się Trumbill.
Crane wytarł twarz rękawem koszuli, a gdy obok niego przechodziła kelnerka, pomachał w jej stronę pustą szklaneczką.
Drgawki i zwierzęce odgłosy, pomyślał mętnie. Dobra, przynajmniej nabywam okropnych manier przy stole. Mam tylko nadzieję, że nie porzygam się, nie stracę kontroli nad swoimi kiszkami ani nic w tym guście.
Anglik był na musie i Crane wiedział, że tamten ma najmar-niej parę asów. Żaden z pozostałych graczy nie przebił pięć-dziesięciodolarowego otwarcia i kiedy stawka obeszła stół, i dotarła do Scotta, to ten przypomniał sobie poniewczasie, że powinien rozsunąć rogi swoich kart i spojrzeć na nie, zamykając prawe oko. Miał króla pik i trefl, dwójki pik i karo oraz siódemkę kier. Bardzo dobre dwie pary. Pozwolił, by karty opadły płasko na stół i przesunął naprzód jeden czarny, studolarowy żeton.
– Podwajam – powiedział wyraźnie.
Anglik wyrównał, a potem poprosił o jedną kartę. Crane nie sądził, żeby ten człowiek miał dosyć nerwów, by po podniesieniu stawki iść na kolor lub pokera; przypuszczalnie próbował debrać coś do dwóch par, które były lepsze od dwójek na królach Scotta. Crane zastanowił się, czy nie postraszyć tamtego faktem, że nie zmieni kart, ale potem uznał, iż Anglik dojdzie do wniosku, że Scott blefuje, albo że jest tak pijany, iż widzi kolor tam, gdzie go nie ma. Zamiast tego zdecydował się odrzucić siódemkę i spróbować jednej szansy na jedenaście, że dostanie króla lub dwójkę, i będzie miał fulla.
Kiedy jednak wyciągnął siódemkę, wraz z nią wypadła i dwójka karo, jakby obie karty były do siebie przyklejone.
Zaskoczony, podniósł je ze stołu i otworzył prawe oko. Potem zamknął lewe.
Król trefl, widziany przez sztuczną gałkę oczną, trzymał metalowy pręt i siedział na rzeźbionym tronie w kształcie lwa; król pik stał się dziwacznym królem Mieczy – ponad powierzchnię wody wystawała tylko jego koronowana głowa oraz wzniesione ramię, dzierżące miecz; dwójka trefl była teraz znajomą dwójką Buław – głową srogiego cheruba, przebitą dwoma metalowymi prętami.
Wszystkie trzy twarze zwracały się w jego stronę, a ich malowane oczy zdawały się patrzeć z natarczywością w sztuczne oko Scotta. Przymulony Crane chciał, żeby to się skończyło. Gdzie, do diabła, jest jego drink?
Odrzucił posłusznie dwie karty, zatrzymując króle i cheruba.
Zamknął prawe oko, a otworzył lewe, zdrowe. Wszystkie te zerkania i mrugania po kąpieli w burbonie spowodowały, że spod powiek ciekły mu łzy.
– Dwie – powiedział do krupiera.
Pomimo łez, które spływały mu po policzkach, Scott był absolutnie spokojny, a głos miał trzeźwy.
Trzy karty, widziane przez lewe oko, stały się ponownie królami pik, trefl i dwójką trefl. Rozerwanie dwóch par i zatrzymanie dwójki z nadzieją na szczęśliwy trafnie stanowiło pociągnięcia, które zaaprobowałby jakikolwiek pokerowy znawca, ale okazało się, że otrzymane od dealera dwie karty to króle kier i karo. Miał teraz karetę króli – niemal na pewno lepszą rękę niż cokolwiek, co mógł mieć Anglik.
Jego samotny przeciwnik przesunął do puli cztery dwudzie-stopięciodolarowe żetony, a Scott podbił ośmioma swoimi; Anglik przebił, po czym to samo zrobił Crane i kolejno podnosili stawki – przerywając licytację tylko po to, by Scott zdołał wypić kolejnego, nowo dostarczonego drinka i zamówić następnego – póki w puli na środku stołu nie znalazł się cały stos żetonów
0 wartości ponad tysiąca dwustu dolarów. Crane miał jeszcze gotówkę w kieszeni, ale przepisy nie pozwalały na dokupienie żetonów w trakcie rozgrywki.
Zerknął z ciekawością na Anglika, który wyglądał tak, jakby był niemal gotowy chlusnąć sobie drinkiem w twarz, a potem zawyć. Mężczyzna trząsł się, a wargi miał białe.
– Co masz? – spytał skrzeczącym głosem.
Crane wyłożył swoje karty, odkryte.
– Kareta króli – powiedział.
Anglik spojrzał na niego; twarz miał bladą, ale uśmiechał się i potrząsał głową. Potem rzucił się do przodu i wlepił wzrok w karty Scotta. Jego usta poruszały się w milczeniu, jakby liczył króle, a później wzdrygnął się gwałtownie, zatoczył do tyłu, przewrócił swoje krzesło i zwalił się na pokrytą wykładziną podłogę.
Krupier wstał i pomachał ręką; w sekundzie nadbiegli susami dwaj pracownicy ochrony, zorientowali się w sytuacji i kucnęli nad leżącym Anglikiem.
– Wygląda na atak serca – powiedział szybko jeden z nich. – Tak… ma już sine paznokcie.
Zaczął walić wyspiarza pięścią mocno w pierś, podczas gdy drugi strażnik wyjął radiotelefon i mówił coś do niego.
Na przekór temu, co Crane słyszał o zapatrzonych w jeden cel hazardzistach Las Vegas, wielu ludzi porzuciło automaty do gry i patrzyło na leżącego na podłodze człowieka. Słysząc ich wymieniane szeptem spekulacje na temat szans tamtego na przeżycie, Scott czuł ulgę, że nie wiedzieli, iż to on powalił niewinnego Anglika. Ponownie otarł mankietem łzy.
Mogłem po prostu wymienić wszystkie pięć kart, pomyślał. Ale skąd mogłem wiedzieć? To nie jest moja wina. Po co grał, jeśli nie mógł sobie pozwolić na porażkę?
Krupier pochylił się nad stolikiem – pod brodą dyndały mu dwa bliźniacze końce krawata, każdy ze srebrnymi literami Horse-shoe – i z pełną namysłu rozwagą odwrócił karty Anglika.
Ósemka i cztery damy. Tamten z pewnością cierpiał na aryt-mie serca.
Crane zamknął lewe oko i spojrzał na swoje odkryte karty. Króle i przebity włóczniami cherub uśmiechali się teraz triumfalnie.
– Przyślij kogoś z szufladką po moje żetony – powiedział ochrypłym głosem do krupiera. – Chcę je wymienić na gotówkę.
Tamten spojrzał na niego beznamiętnym wzrokiem.
– Pora w końcu iść do łóżka.
Kiedy Trumbill ujrzał, że Crane wstaje od stołu, odwrócił się i pomachał ręką do młodego człowieka w bluzie dresowej, który grał bez zapału na automacie trzy rzędy za nim; młody mężczyzna skinął głową i dał dłonią sygnał komuś następnemu.
– Zdejmę go, jak tylko znajdziemy się na zewnątrz – powiedział Trumbill Leroyowi. – Nigdy dotąd mnie nie widział, a grubasy wzbudzają zaufanie.
– Jeśli się uśmiechają – rzekł Leroy z napięciem, obserwując, jak Scott układa w drewnianej kasetce stosy swoich żetonów. – Możesz się uśmiechnąć?
Spojrzał na Trumbilla, którego policzki stężały, wznosząc się nieco, dolna warga obwisła, odsłaniając zęby, a oczy stały się błyszczącymi szparkami.
– Cha, cha, cha! – zaśmiał się Trumbill.
– Zapomnij o tym – odparł Richard.
Scott podniósł skrzynkę i zaczął przepychać się przez tłum w kierunku kasy, a Leroy kroczył za nim, mając Trumbilla przy boku.
– Udawaj smutnego, jakbyś stracił oszczędności całego życia – powiedział Ricky, kiedy torowali sobie łokciami drogę przez falangi graczy. – Prawdopodobnie „Smutny Grubas” wystarczy.
Przed nimi Crane dźwignął skrzynkę na blat kasy, a siedząca wewnątrz kobieta wsunęła ją do środka.
– Jezu, znowu forsa – rzekł Trumbill kilka chwil później, gdy obserwował, jak Scott odbiera plik pieniędzy, zwija go i wciska do kieszeni. – Po wygranych w Dunes i Mirage musi mieć przy sobie ze dwadzieścia patyków.
– Możesz je sobie wziąć, jak go zwiniemy. Idzie do wyjścia – chłopcy Moynihana mają gdzieś przy krawężniku furgonetkę. Podprowadź go do nich.
– Dobra.
– Peeech!
Pikietujący nadal maszerowali w tę i z powrotem po chodniku Fremont Street, a krótkowłosa młoda kobieta używała ponownie swojego elektrycznego megafonu.
– Peeech w ‘Shoe! – brzęczał w gorącym powietrzu jej niski, wzmocniony głos, gdy Scott wyszedł chwiejnym krokiem na oślepiająco rozświetloną noc w centrum Las Vegas. – Wyłaźcie, frajerzy!
Wychodzę, pomyślał Crane, poklepując kieszenie w poszukiwaniu papierosów; na szczęście dla środowiska, nadaję się do socjodegradacji.
Znalazł paczkę cameli Arky’ego, wyjął niezdarnie jednego z nich i wsadził go pomiędzy suche wargi. Ma zapałki? Ponownie poklepał się po kieszeniach.
Zdrowe oko szczypało go od dymu i wyziewów kasyna, więc zamknął je i pozwolił sobie patrzeć dookoła tym plastikowym. Widziane przez nie kasyna i ulice wyglądały halucynacyjno-eg-zotycznie – niczym nieprawdopodobne samarkandzkie krajobrazy z błyszczącymi w słońcu, zakończonymi blankami pałacami oraz szerokimi bulwarami, zamieszkanymi przez wystrojonych Królów i Królowe.
Uśmiechnął się i oddychał głęboko, czując, jak alkohol mruczy mu w żyłach.
A potem wszystko zaczęło się zmieniać. Metaliczny klekot automatów do gry stał się szybkim, dudniącym tłem dzikiej muzyki, na którą składała się orkiestra trąbiących samochodów, stukających o trotuar obcasów i pijackich krzyków.
– Czas do domu, przegraaańcy! – nawoływała strajkująca w szarpiącym nerwy kontrapunkcie.
Przechodnie poruszali się jak zacinające się marionetki; najwyraźniej byli niechętnymi uczestnikami jakiegoś upadlająco mechanicznego tańca.
Crane poczuł się nagle bliski paniki; otworzył szeroko oboje oczu i oddychał głęboko. Zewsząd nacierał na niego smród spalin, odór potu i wiecznie gorący, pustynny wiatr.
Stał na Fremont Street, ludzie wokół niego byli zwykłymi przypadkowymi turystami, a on był po prostu pijany.
Papieros wisiał nadal przyklejony do jego dolnej wargi i Scott pomyślał, że gdyby mógł go zapalić, to poczułby się lepiej; mógłby też nieco wytrzeźwieć.
– Chce pan ognia? – zapytał ktoś obok niego.
Scott odwrócił się z uśmiechem ulgi na twarzy – a potem zamarł na widok podwójnej ekspozycji, z jaką znalazł się twarzą w twarz.
Lewym okiem widział grubasa, który przetrząsał kiedyś jego mieszkanie; grubasa, który zostawił na siedzeniu swojego szarego jaguara kopertę z uwagą „zlikwidować natychmiast” w dos-sier Diany; grubasa, który zżerał liście łaurowca po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko jego domu w Santa Ana.
A przez prawe oko Crane widział czarną kulę wielkości człowieka, z czarną, pokrytą naroślami głową i klockowatymi, szcze-ciniastymi, czarnymi ramionami; z dala od konturów tego tworu, odepchnięta przez niego, wygotowywała się Kirlianowska aura zielonych wici, niebiesko-zielonych skorup, zielonych rybich ogonów i czerwonych arterii.
Handlebar!, pomyślał Crane. Nie, Grubas Mandelbrota. Scott rzucił się do ucieczki, nie zwracając uwagi na palący ból w nodze. Przedzierał się po omacku przez tłumy i słyszał w swojej głowie tylko skamlenie.
Któreś światła na skrzyżowaniu pod niebiesko-białymi, neonowymi słońcami Horseshoe musiały być zielone, ponieważ tłum rozlał się na całą Fremont Street i Crane znalazł się na przeciwległym chodniku wcześniej, niż w ogóle do niego dotarło, że zszedł z krawężnika.
Tłum był rzadszy po lewej stronie; pobiegł tam, a jego buty kłapały na poplamionym trotuarze. Po prawej ręce otwierała się ulica i Scott skręcił za róg, tracąc niemal równowagę, gdy jego lewe kolano nie chciało się zgiąć; trochę podskakując, częściowo truchtając, ruszył w kierunku niebiesko-czerwonego szyldu sklepu z alkoholem.
Ta ulica, co go zdezorientowało, okazała się niemal pusta – dalej w przodzie stała taksówka, której silnik pracował na wolnych obrotach, a przeciwległym chodnikiem, pod wysokim wspor-nym murem piętrowego garażu szedł ciężkim krokiem samotny mężczyzna w kombinezonie. Crane ruszył biegiem w stronę taksówki… ale kątem zdrowego oka spostrzegł, że człowiek w drelichu wpatruje się bacznie w kierunku Fremont Street, a potem wskazuje na Scotta.
– Tak! – krzyknął ktoś zza pleców Crane’a.
Przechodzień w kombinezonie odwrócił się nagle w stronę Scotta, przykucnął i wyciągnął w jego kierunku złączone dłonie.
Nagły wybuch białego światła zaciemnił pięści mężczyzny, a po plecach Scotta zabębniły wyrwane ze ściany odłamki betonu.
Nawet nie myśląc, jakby działał przez niego ktoś inny, Crane rozpiął kurtkę i wyciągnął swój rewolwer; kolejny pocisk eksplodował na brzegu krawężnika przed Scottem, a on uniósł broń w obu rękach, wycelował w człowieka po drugiej stronie ulicy i pociągnął za spust.
Strzał ogłuszył go i oszołomił, i zdawało się, że odrzut pogruchotał mu kości w zwichniętym nadgarstku; Crane cofnął się i usiadł ciężko na chodniku.
Od Fremont Street nadbiegło echo dwóch głośnych wystrzałów. Crane spojrzał w tamtym kierunku, zerkając poprzez fruwające w polu jego widzenia oślepiająco czerwone kleksy, i ujrzał ten twór, który był jednocześnie grubasem i czarną kulą. Zjawisko rozrastało się, kiedy, machając swoimi bezkształtnymi ramionami, zmierzało w jego stronę.
Scott wstał i wycelował rewolwer, obawiając się tego, co kolejny strzał zrobi z jego nadgarstkiem. A potem dostrzegł kątem sztucznego oka miraż stojącej obok niego kobiety i mimowolnie odwrócił się po raz kolejny, by spojrzeć uważnie.
Tym razem była to realna postać: niska Azjatka, która wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć lat i miała na sobie taksówkarski uniform; chwyciła go za ramię.
– Zastrzel ich z taksówki – powiedziała szybko – kiedy będziemy odjeżdżać. Szybko, wsiadaj!
Gdy Crane gramolił się na fotel obok kierowcy, jego kciuk zwolnił kurek broni. Młoda kobieta znalazła się już za kółkiem i kiedy Scott zatrzaskiwał drzwiczki, nagłe przyspieszenie wcisnęło go w oparcie fotela.
Crane wepchnął rewolwer za pasek spodni. Ze zgaszonymi światłami taksówka skręciła z piskiem opon w lewo, w Bridger, pognała obok ciemnej siedziby sądu, zdążyła na zielone światło na Strip i przepadła w ciemnych traktach po drugiej stronie.
– Trafiłem tamtego faceta? – wydyszał Crane; złapał się podłokietnika i patrzył przed siebie na umykający pod kołami samochodu asfalt. – Tego tam… Zastrzeliłem go?
– Nie – odparła taksówkarka. – Ale zrobił to grubas, który cię ścigał. Dwa strzały, oba celne, powaliły Pana Dfelicha. Kto to jest ten gruby?
Scott zmarszczył czoło, usiłując wyobrazić sobie po pijaku powód, dla którego grubas miałby mu ocalić życie. Poddał się w tej kwestii.
– Nie wiem – odparł. – Kim jesteś?
– Bernardette Dinh – powiedziała.
Skręciła w prawo, w Maryland Parkway, i prowadziła teraz z normalną szybkością przez dzielnicę zabudowaną starymi domami, pełną drzew i oświetloną ulicznymi lampami.
Na siedzeniu pomiędzy nimi leżały dwie czapki baseballowe; Dinh podniosła jedną z nich i wypraktykowanym ruchem naciągnęła ją od tyłu na głowę – tak, że jej długie czarne włosy zniknęły pod przykryciem.
– Mów mi Nardie. I włóż tę drugą czapkę.
– Czy – zaczął Crane, stosując się do polecenia – uczestniczysz w tym wszystkim?
– Za chwilę. Otwórz schowek na rękawiczki. Ta rzecz, która wygląda jak mysia skórka, to fałszywe wąsy, kapujesz? Przyklej je.
Scott otworzył schowek. Wąsy wyglądały bardziej na pasek końskiej skóry, a kiedy przytknął ich przylepną stronę do swojej nie ogolonej górnej wargi, szczecina opadła mu na usta. Pomyślał, że musi wyglądać jak Mavranos.
Osunął się w dół na siedzeniu, żeby bębenek trzysta pięćdziesiątki siódemki nie ugniatał go w biodro.
Dużo gnatów dziś w nocy na Fremont Street, pomyślał.
To zdanie wzbudziło w jego głowie pewien rezonans, a potem Scott zaczął się śmiać, cicho i niewesoło, ponieważ zrozumiał, że to o to musiało chodzić Anglikowi, gdy mówił o „mnóstwie łamignatów”.
– Okrążymy wspak kwartał ulic dookoła Flamingo – odezwała się Nardie – żeby się upewnić, czy cię nie wyczują.
Crane otarł oczy rękawem koszuli
– Wspak?
– Przeciwnie do ruchu wskazówek zegara.
Scott przypomniał sobie, że Ozzie użył tych określeń, kiedy zmusił jego i Arky’ego do przełożenia kół suburbana. Więc to o tym mówił stary. Bezużyteczne bzdury. Westchnął i oparł się o trzeszczącą tapicerkę foteła.
– Zioniesz alkoholem – powiedziała Nardie, jakby zaskoczona. – Mocnym alkoholem! Jesteś pijany?
Zastanowił się nad tym.
– Trzeźwiejszy niż byłem w kasynie – odparł. – Ale tak, jestem zdecydowanie pijany.
– Ale kości wiodą mnie nadal ku tobie – stwierdziła z niedowierzaniem. – Musisz być biologicznym synem. Każdego normalnego… ambitnego rywala, takiego jak mój przyrodni brat, zdyskwalifikowałby na zawsze jeden łyk piwa. Nie poznałam smaku alkoholu.
– Nie zaczynaj – powiedział Scott.
Latarnie uliczne przemykały nad ich głowami z jaskrawą monotonią i Crane zaczynał robić się senny.
– To nie jest dla amatorów.
Przed sobą dostrzegł światła Smith Food and Drug, gdzie pracowała Diana, ale Nardie skręciła litościwie w Sahara Avenue.
– Nie jestem amatorką, chłopie – odparła, a potem głos Dinh zabrzmiał tak ogniście, że Scott spojrzał na jej szczupły profil, widoczny na tle przemykających świateł. – Dobra?
– Dobra – zgodził się. – To kim jesteś?
– Współzawodniczką. Posłuchaj, wiem, że dopiero co spotkałeś przewodzącą stawce Damę Kier. Ja… poczułam to, kiedy ty i ona zetknęliście się pierwszy raz, w poniedziałek wieczór. A teraz jesteś tutaj, postępując wbrew swoim własnym interesom – upijasz się i prawie pozwalasz facetom Obstadta, żeby cię zabili.
– Ona nie żyje – powiedział Scott obco. – Dziś rano ktoś zabił Damę Kier.
Nardie Dinh spojrzała na niego ostro.
– Dziś rano?
– Wcześnie rano.
Mrugnęła, a potem otworzyła usta i zamknęła je z powrotem.
– Dobra – rzekła. – Zatem zeszła ze sceny, zgadza się? Teraz posłuchaj Jesteś… – popatrzyła na niego. – Ty wiesz, co się dzieje, co? Kim jesteś?
Crane osunął się w fotelu, a oczy miał niemal zamknięte.
– Jestem synem złego króla – wyrecytował. – Hej, moglibyśmy zatrzymać się gdzieś na kielicha?
– Nie. Nie wiesz, że alkohol cię osłabia i zdaje na łaskę króla oraz pozostałych waletów? Jeśli tego nie spieprzysz, to masz dobrą okazję, żeby wysadzić z siodła swego ojca – potarła sobie twarz jedną ręką i odetchnęła.-Jest wszakże pewna rzecz, k,tórej nie masz.
– Dyplomu – powiedział Scott sennie, myśląc o filmie Czarnoksiężnik z Oz. – Medalu. Dowodu uznania.
– Królowej – rzekła Nardie niecierpliwie. – To jest jak w grze w Hołd ‘Em, łapiesz? Musisz wejść z dwoma kartami. W tym wypadku z Królem i Królową.
Scott przypomniał sobie, że Nardie powiedziała, iż także jest współzawodniczką. Usiadł prościej i spojrzał na nią ostro obojgiem oczu, chociaż jego zdolność widzenia przez to sztuczne prawie już zanikła.
Widziana przez lewe oko, była szczupłą młodą Azjatką, wyglądającą atrakcyjnie w kusym uniformie pomimo mocno zaciśniętych ust; czy było w niej coś innego, gdy spojrzeć sztucznym okiem? Smuga jasności, cień półksiężyca na przodzie jej czapki?
– Jesteś, hm… ochotniczką? – spytał niezręcznie.
– Po śmierci córki księżyca najlepszą, jaka jest – odparła. – Byłam wyeksponowana na działanie obrazów. Przypuszczam, że wiesz, jakie obrazy mam na myśli…
Crane westchnął. Gdzie tu jest coś do picia? Susan czekała na niego.
– Tak… znam te przeklęte obrazki.
Za oknem po swojej stronie zobaczył szyld – „U Arta, sala klubowa i restauracja – specjalność nocy”. To jedyna specjalność, jaką zdają się mieć w tym mieście, pomyślał.
– Latami nie jadłam czerwonego mięsa ani niczego, co ugotowano w żelaznym garnku i – spojrzała na niego – jestem dziewicą.
Mocny Boże.
– To dobrze… Przepraszam, jak się nazywasz?
– Nardie Dinh.
– To dobrze, Nardie. Posłuchaj, wyglądasz na miłą dziewczynę, więc dam ci pewną, naprawdę, ale to naprawdę, dobrą radę, dobrze? Wyjedź z Las Vegas i zapomnij o tym wszystkim. Jedź do Nowego Jorku, jedź do Paryża, jedź gdzieś daleko i nigdy więcej nie graj w karty. Jeżeli zapłaczesz się w te sprawy, to zyskasz tylko tyle, że zostaniesz zabita. Mój Boże, zaledwie kilka minut temu widziałaś zastrzelonego faceta. Czy to nie…
– Zamknij się, kurwa! – powiedziała.
Dłonie zaciskała na kierownicy, wdychała ze świstem powietrze przez rozdęte nozdrza. Była o połowę młodsza, ale Crane złapał się na tym, że kuli się, siedząc z dala od niej; twarz Nardie poczerwieniała od wyraźnej wściekłości.
– Ozyrys! – splunęła. – Adonis, Tammuz, pan Apollo Junior we własnej postaci – nie tylko dychawiczny stary pijak, ale także głupi idiota! Chryste, przysięgam, że przy tobie mój brat jest spoko!
Taksówka stała teraz na lewym pasie skrzyżowania ze Strip, a silnik auta pracował na jałowym biegu.
– Posłuchaj – rzekł Scott kategorycznie, szarpnąwszy za klamkę – wysiądę tutaj…
Nardie nadepnęła na pedał gazu i, ściągnąwszy kierownicę, śmignęła w lewo przez Strip, oświetloną blaskiem podskakujących reflektorów zbliżających się z przeciwka pojazdów. Otwarte drzwi po stronie pasażera obróciły się na zawiasach, a Crane zaparł się nogami i uchwycił lewą ręką deski rozdzielczej, by uchronić się przed wypadnięciem w prawo na umykającą nawierzchnię drogi. Klaksony trąbiły, opony piszczały i Scott doszedł do wniosku, kiedy już Dinh wyprostowała kierownicę i zwolniła na szczęśliwie pustych, prowadzących na południe pasach jezdni, że za nimi doszło do co najmniej jednej stłuczki.
Crane rozluźnił się nieco, a kiedy pęd powietrza przymknął otwarte drzwi, chwycił za klamkę i zatrzasnął je z taką siłą, że złamany uchwyt został mu w garści.
Samochód to śmiertelna broń, pomyślał, a ja nie chcę umierać trzeźwiejszy, niż muszę. Ustąp tej szajbusce.
– Chodziło mi o to… – zaczął groteskowo lekkim, konwersacyjnym tonem, ale Dinh przerwała mu.
– Och, nie – powiedziała sztucznie rześkim głosem. – Pozwól, że dokończę swą myśl, skarbie.
Jechała szybko, wyprzedzając inne samochody, a wstrętny, różowobiały olbrzym przed Circus Circus przepłynął po lewej stronie Scotta.
– Zastanówmy się. Po pierwsze, nie jestem dziewczyną, dobra? Nie sądzę nawet, żebym kiedykolwiek nią była. I nie jestem „miła” – w sylwestra zarżnęłam starą kobietę w pewnym domu w pobliżu Tonopah i naprawdę mam nadzieję, że mój brat jest jedynym, którego będę musiała zabić w okresie dzielącym nas od Wielkanocy. Ale nie zawaham się… Jeśli twoja dama kier żyje i wejdzie mi w drogę, nie zawaham się przed zabiciem i jej – wyglądało na to, że Nardie wygadała swoją złość i teraz prawie niedowierzająco potrząsała głową. – Gdybym była miłą dziewczyną, nie ocaliłabym ci życia.
Crane rozluźnił się ponownie, zapadł w fotelu i zmusił mięśnie powiek, by te pozostały otwarte.
– Tak czy inaczej, nie sądzę, Nardie, żeby ci się to udało – stwierdził. – Mój ojciec całkiem głęboko zapuścił we mnie szpony. Myślę, że od 1969 roku licząc, kiedy to zagrałem we Wniebowzięcie na tej łodzi mieszkalnej, nie ma dla mnie wielkiej nadziei.
Dinh skręciła gwałtownie w prawo, na parking Caesars Palące, pognała podjazdem i stanęła w kolejce taksówek. Obróciła się na fotelu, by spojrzeć mu w twarz. Oczy miała szeroko otwarte.
– Grałeś we Wniebowzięcie?
Grane skinął ciężko głową.
– I… wygrałem, by tak powiedzieć. Wziąłem pieniądze za swoją ułożoną rękę.
– Ale… nie, dlaczego miałby to zrobić? Byłeś już jego synem.
– Nie wiedział o tym. Ja tego nie wiedziałem.
– W jaki sposób, do diabła, znalazłeś się tam, na jego łodzi? Zostałeś w to wciągnięty, czy tak?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Byłem zawodowym pokerzystą, jak mój przybrany ojciec. To była gra w pokera.
– Wysiadaj z auta.
Crane podniósł złamaną klamkę.
– Musisz mnie wypuścić.
W jednej chwili otworzyła swoje drzwiczki, obiegła samochód przed przednim zderzakiem i szarpnięciem otworzyła drzwi po jego stronie. Wysiadł, wyprostował się i przeciągnął w gorącym suchym powietrzu.
– Masz jakąś dobrą radę? – spytała Nardie, spoglądając na niego nieodgadnionym wzrokiem.
Crane uśmiechnął się.
– Wydaje mi się, że teraz kolej na ciebie.
– Bez obrazy, ale naprawdę uważam, że najlepszą rzeczą, jaką możesz w tej sytuacji zrobić, to popełnić samobójstwo.
– Wezmę to pod rozwagę.
Poszła z powrotem do otwartych drzwi po stronie kierowcy i wsiadła do auta. Kiedy taksówka przyśpieszała, Scott zauważył na jej tylnym zderzaku nalepkę: Jedna atomowa rodzina może ci zepsuć cały dzień.
Po odjeździe Dinh Scott spoglądał przez jakiś czas na drugą stronę Las Vegas Boulevard – na olbrzymi falujący neonowy stos całopalny, jakim było Flamingo.
Gdy budynek zaczął rosnąć mu w oczach, Crane zrozumiał, że skierował swe kroki w jego stronę. Będą mieli wolny pokój na środową noc, pomyślał.
Susan, oczywiście, czekała na niego – spragniona. Rozebrał się szybko i wpełzł na łóżko obok niej, po czym kochali się rozpaczliwie całymi godzinami.
Scott nie był zupełnie świadom tego momentu, gdy jego przytomość została ostatecznie zepchnięta w zapomnienie snu – w pokoju hotelowym znajdowała się pełna butelka Wild Turkey i za każdym razem, kiedy Susan zaczynała zapadać się pod nim, uwalniał swoje usta od jej gorącej wilgotności i pociągał kolejny łyk z butelki, by odzyskać jej spoconą, spragnioną cielesność – ale jego przebudzenie, godziny później, odbyło się z niemal słyszalnym trzaskiem.
Leżał nagi na dywanie w plamie słonecznego blasku i przez kilka minut, jeśli pominąć pracę płuc, w ogóle się nie ruszał; nadwerężona maszyneria jego sił była całkowicie zajęta próbą obłaskawienia ostrych boli, które szarpały jego ciało i zdawały się przyszpilać go do podłogi. Głowa i krocze były niesamowicie poplamionymi i wysuszonymi truchłami rozjechanych zwierząt, leżących na poboczu jakiejś przecinającej dzikie ostępy autostrady.
W końcu przez powierzchnię jego umysłu przebiła się jedna myśl, podobna człowiekowi, który przedziera się przez pozbawiony stropu, potrzaskany korytarz zbombardowanego domu: Jeśli to był seks, jestem gotów, by radośnie objąć Śmierć.
Z miejsca, w którym leżał, widział na dywanie pustą i przewróconą butelkę Wild Turkey. Stwierdził, że ponownie nic nie widzi swoim sztucznym okiem.
Przez chwilę nie miał żadnych innych myśli. Czując zawrót głowy, dźwignął się na kolana i zauważył, że rozkopane łóżko, chociaż zaplamione krwią i burbonem, jest puste – a potem podniósł się do pozycji wyprostowanej. Idąc na chwiejnych nogach do nie zasłoniętego okna, zataczał się niebezpiecznie.
Musiał być na dziewiątym piętrze. Pod nim leżał wielki owalny basen o wygiętych końcach, obramowany po wschodniej stronie, jak nawiasem, chropowatym dachem budynku, który Scott rozpoznał momentalnie, pomimo że pierwszy raz w życiu widział go z wysokości.
To był pierwotny dwu – i trzypiętrowy budynek Flamingo, skarlały i pomniejszony przez lustrzane wieże, które otaczały go teraz z trzech stron i zasłaniały na niego widok ze Strip; Crane poczuł mgliste przygnębienie, widząc, że tam, gdzie niegdyś znajdował się różany ogród Bena Siegela, teraz jest beton, na którym stoją różowe łóżka plażowe, dźwigające opalone ciała.
Zataczając się, odszedł od okna i drżącą ręką podniósł spodnie. Jeśli twoje oko obraża cię, wydłub je, pomyślał; a jeśli obraża cię twoja żwawość, wyjdź i znajdź coś, w czym ją utopisz.
Sklep monopolowy znajdował się na Flamingo Road, tuż za wielopiętrowym parkingiem. Po przespacerowaniu się w tę i z powrotem po wąskich przejściach pomiędzy półkami, Scott oddzielił studolarowy banknot od jednego ze swoich zwitków w kieszeni i zapłacił za sześciopak budweisera oraz – co wydawało się ważne – za tanią, skórzaną czapkę w błazeńskim stylu, która przypominała koronę z dwoma kabłąkami. U jej otoka wisiały pomalowane na srebrno figurki zwierzątek, a z przodu miała wydrukowany złoty napis: Las Vegas. Kasjer nie miał trudności z wydaniem reszty z setki.
Crane włożył czapkę na głowę, wcisnął sześciopak pod pachę i ruszył w stronę Flamingo. Po kilku krokach w gorącym słońcu wyjął jedną z puszek i otworzył ją. W tym mieście wolno pić na ulicy, powiedział sobie.
Pociągnął łyk zimnego, pieniącego się płynu i uśmiechnął się, gdy piwo ochłodziło jego przegrzaną maszynerię. „Słód potrafi sprawić więcej od Miltona”, zacytował w duchu A.E. Housmana, „by uzasadnić boskie drogi ku człowiekowi”.
Szedł teraz dużo wolniej i, ciesząc się suchym ciepłem porannego słońca na twarzy, zaczął śpiewać:
Piwo z rana jak śmietana Walczyłem z nim i… wygrało, Walczyłem z nim i… wygrało.
Roześmiał się, pociągnął kolejny łyk i zaczął inną piosenkę:
Znowu jestem w sosie
Gotów podjąć… swój krzyż,
Gotów przyjąć ten kłopot znów,
Nie pamiętając nic, niestety, niestety, nie pamiętając nic.
Za sklepem z alkoholem, obok kontenera na śmieci, siedziało z pół tuzina mężczyzn i Crane skierował ku nim swoje chwiejne kroki.
Kiedy podszedł do nich na odległość kilku jardów, spojrzeli na niego uważnie, a on zauważył, że grali w karty. Pięciu z nich było w wieku dwudziestu, trzydziestu lat, ale szósty wyglądał na setkę; miał na sobie zniszczony zielony spłowiały poliestrowy garnitur, a jego kościste dłonie i łysą czaszkę znaczyły brązowe plamy.
Jeden z młodszych mężczyzn spojrzał nieprzyjaźnie na Scotta.
– Masz jakiś problem, łajzo?
Przypomniawszy sobie, że broń zostawił w pokoju, Crane wyszczerzył się.
– Problem? – powtórzył. – Tak… mam problem. Mam paczkę piw, a nie mogę znaleźć nikogo, kto by się ze mną napił.
Tamten odprężył się i uśmiechnął, chociaż nadal miał zmarszczone brwi.
– Tutaj pomagamy obcym. Siadaj.
Scott usiadł na asfalcie i oparł się o gorący metal kontenera. Tamci grali na ćwierćdolarówki w pokera, w którym wygrywa najsłabsza ręka – chociaż, gdy licytacja obeszła w koło, Scott zauważył, że ten staruch stawiał brązowe owale spłaszczonych centówek.
– Doktor Leaky może grać na to badziewie, bo kupuje alkohol – wyjaśnił ten, który wyzwał Scotta. Zdawało się, że wołano go Wiz-Ding. – Jeśli podtrzymasz dobrą tradycję, to dojdziesz, być może, do tego, żeby także grać śmieciami.
Scottowi udało się znaleźć w kieszeni trochę ćwiartek wartych w sumie parę dolarów i rozegrał kilka rozdań, ale, jak wczoraj, dostawał ciągle wysokie trójki i fulle, które w tym rodzaju pokera były przegrywającymi rękami.
– Często tutaj gracie, chłopaki? – spytał Crane.
Odpowiedział mu wiekowy mężczyzna, zwany doktorem Leaky.
– Gram tutaj od zawsze – rzekł. – Grałem koło śmietników za Flamingo. Tam były wtedy… takie bungalowy na zapleczu… z Frankiem Sinatrą i Avą Gardner.
Chrząknął obojętnie.
– Ta dziewczyna miała gadkę; nie słyszałem nigdy takiego języka.
Wiz-Ding pociągał z „granatu” – butelki taniego wina – które spłukiwał łykami piwa, i ciągle tracił ćwiartki. Posłał Scottowi złe spojrzenie.
– Odkąd tu usiadłeś, mam parę za każdym razem, choćbym wymienił jedną kartę.
Nawet z piwem we krwi, które zaczynało w nim buzować, Scott pojął, że czas na niego.
– Dostawałem karty, które chciałbym mieć, gdybyśmy grali w normalnego pokera – powiedział pojednawczo – a teraz, chłopaki, zabraliście wszystkie moje ćwierćdolarówki.
Oparł dłonie płasko na asfalcie, żeby się podnieść.
– Wrócę później, jak odbiorę emeryturę.
Wiz-Ding uderzył Scotta, kiedy ten pozbawiony był oparcia, i Crane – zdezorientowany z powodu piekącego bólu w lewym oczodole – upadł na bok, kopiąc nogami w powietrzu. Kiedy obrócił się i stanął z wysiłkiem na nogi, dwaj inni gracze złapali Wiz-Dinga i przytrzymali go.
– Zjeżdżaj – powiedział jeden z nich Scottowi.
Doktor Leaky, nie pojmując niczego rozglądał się wokoło.
– Jego oko – wymamrotał. – Co mu się stało w oko?
Crane podniósł czapkę, włożył ją na głowę i wstał. Wiedział, że lepiej zrobi, nie wygłaszając żadnych uwag na pożegnanie ani nie próbując odzyskać pozostałych piw. Skinął tylko głową, odwrócił się i poszedł do sklepu monopolowego.
„Jeszcze jeden i jeszcze jeden kielich”, pomyślał, cytując teraz Omara Khayyama, „do spłukania wspomnienia tej impertynencji”.
Wszedł do środka, skierował się do chłodziarki i przyniósł na kontuar dwie sześciopuszkowe zgrzewki piwa, a wówczas kasjer spojrzał na jego spuchnięte oko i potrząsnął odmownie głową.
Crane westchnął i wyszedł z pustymi rękami na gorący chodnik Flamingo Road.
Gdy ujrzał niebieski kabriolet camaro, który stał przy krawężniku z pracującym na wolnych obrotach silnikiem, przypomniał sobie, że spodziewał się go. Susan za kierownicą wyglądała całkowicie materialnie; jej szczupła blada twarz odbijała światło słońca tak pewnie, jak każde inne oblicze, a uśmiech miała promienny.
Po dziesięciosekundowym wahaniu, powłócząc nogami, podszedł do auta i otworzył drzwi po stronie pasażera. Na środku siedzenia stała dopiero co otwarta puszka budweisera – i pozwolił sobie uznać, że to dla niego.
To także jest zgodne z prawem, pomyślał Scott; podniósł piwo do ust, wsiadł i wolną ręką zamknął za sobą drzwiczki. Wystarczy, że kierowca nie trzyma żadnego alkoholu.
– Co się stało z twoim okiem, kochanie? – spytała Susan, kiedy włączyła się do ruchu i przejechała na pas przeznaczony do skrętu w lewo.
– Ktoś imieniem Wiz-Ding – odparł.
Lewe oko było tak spuchnięte, że niemal zamknięte, ale szczęśliwie odkrył, że znowu może widzieć przez prawe, to sztuczne. Jak dotąd, oglądany przez nie świat wydawał się normalny – niebieskie niebo, czerwone Barbary Coast Casino po prawej ręce, a przed nimi wysoka reklama Dunes, której falujące światła, nawet w pełnym świetle dnia, były nadal słabo widoczne.
– Ach, ten facet – roześmiała się Susan i Crane pojął, że czymkolwiek było to, co przybrało kobiece kształty, znajdowało się w stanie zażyłości z wszelkimi straceńczymi pijakami.
Ta myśl sprawiła, że poczuł zazdrość.
– Żadnych różowych słoni dla niego – powiedziała. – Jak sądzisz, co byłoby właściwe?
Crane czuł w dalszym ciągu swoje ciało tak, jakby został wyłojony baseballowymi kijami.
– Co powiesz o jednym z tych dużych chrząszczy? Ninos de la tierra?
Skręcając w lewo, w Strip, roześmiała się ponownie.
– Nie możesz się na mnie nadal za to złościć. Wzgardzona kobieta, rozumiesz? Czułam twoje delirium tremens. Poprosiłeś o mnie, zjawiłam się, a ty zmieniłeś zdanie i zaoferowałeś mnie swojemu przyjacielowi – na chwilę zwróciła na niego swoje srebrzyste oczy.-Mogłam ci zafundować coś dużo gorszego niż widok szczura i owada w przeciwległym końcu pokoju.
Crane wyobraził sobie, że, na przykład, ma w łóżku kilka tych grubonożnych „dzieci ziemi” – i wzdrygnął się w gorącym słonecznym blasku.
– Było, minęło – powiedział z niedbałym machnięciem. – Dokąd jedziemy?
– Twoje wspomnienie już się niemal zatarło – rzekła Susan z aprobatą. – Jedziemy na spacer po pustyni. Odwiedzić zrujnowaną kaplicę, która będzie tam na nas czekać. Duchowo niezwykle dobroczynna, pomoże ci się przygotować do… zostania królem.
Lub vice versa, pomyślał Crane z rezerwą. Pomoże Królowi przygotować się do tego, by stać się mną. Puszka w jego dłoni była pusta.
– Zatrzymamy się przy sklepie monopolowym, żeby uzupełnić zaopatrzenie-powiedziała Susan, która, oczywiście, zauważyła ten problem; zachichotała.-Wiesz, kiedy powiedziałam ci, żebyś kupił kapelusz, to miałam na myśli coś bardziej…
Patrząc na nią, Scott podniósł majestatycznie brew.
– Masz jakieś zastrzeżenia… co do wybieranych przeze mnie męskich nakryć głowy?
– Sądzę, że to jest „kanarek czarniawy” – stwierdziła.
Mimo uspokajającej mgły alkoholu, która go spowijała, jej odpowiedź wstrząsnęła nim. Było to zdanie z książki, którą on i Susan – ta prawdziwa, nieżyjąca Susan – uwielbiali: Lud in the Mist Hope Mirlees. Bohater powieści, zgromiony za ubranie przez roztargnienie na czas żałoby kanarkowożółtego garnituru, zaprotestował słabo, że to jest „kanarek czarniawy”.
Czy to coś, co prowadziło samochód, było w jakimś stopniu prawdziwą Susan? A jeśli sugerowała, że powinien nosić żałobę, to czy odnosiło się to do Diany? Do zmarłej Susan? Jego samego wreszcie?
Na południe od Aladina, w zasięgu oślepiających wielobarwnych wież Ekskalibura, Susan podjechała na parking małego sklepu monopolowego; szyld w stylu lat pięćdziesiątych nad jego drzwiami głosił: Niebiańskie alkohole.
– Zaczekam na zewnątrz – powiedziała, wyłączając silnik.
Crane skinął głową i wysiadł z samochodu. Zerknął na szklane drzwi sklepu, przekonany, że mignął mu obraz wchodzącego do środka przygarbionego małego chłopca – ale drzwi pozostały nieruchome i mogły nie być otwierane od całych godzin lub dni. Wzruszył ramionami i poszedł w stronę wejścia.
Po jasności pustynnego słońca lokal wydał się wewnątrz ciemny i zdawało mu się, że stelaże są pełne warzyw w puszkach, ozdobionych wyblakłymi etykietami. Pod wiszącymi wysoko półkami, zastawionymi zakurzonymi ceramicznymi karafkami z podobizną Elvisa dla kolekcjonerów, gnieździła się kasa i kontuar oraz, na pierwszy rzut oka niewidoczna, stara kobieta z wytatuowaną na twarzy gwiazdą – od ucha do ucha i od brody do czoła.
Skinął jej głową i poszedł w głąb pomieszczenia. Nie wyglądało na to, by ktokolwiek inny był w sklepie.
Przy tylnej ścianie stała chłodziarka, ale na półkach w jej wnętrzu nie było nic poza „granatami” – dwunastouncjowymi butelkami wzmacnianych win, takich jak Thunderbird, biały port-wajn Galio i Night Train. Och, dobra, pomyślał, przyglądając się im z uśmiechem – w czasie sztormu każdy port jest dobry. Przyklejone od wewnątrz na szybie nalepki polecały wino o nazwie Gryzący Pies. „Po prostu powiedz uuuuch!”, radziła reklama.
Nazwa marki coś mu przypomniała – coś, co jeden ranny chłopiec mógł stracić, a inny zraniony chłopiec mógł znaleźć i uznać za dodające otuchy – ale w tej chwili nie widział żadnej korzyści z dalszego drążenia jakichkolwiek wspomnień. Otworzył drzwi szafy chłodniczej, wziął w każdą rękę za szyjki po dwie butelki i ruszył w stronę kasy.
Ozzie przejechał w brązowym mustangu Diany obok sklepu z alkoholem, kiedy camaro skręcił tam, żeby zaparkować; ale stary zauważył, że przy krawężniku Strip staje za nim szary jaguar i zrozumiał z ponurą niechęcią, że musi go prowadzić tamten grubas. Gdy podążał za camaro od sklepu monopolowego przy Flamingo, Ozzie miał próżną nadzieję, że to tylko jakiś inny jaguar z Las Vegas.
Wjechał mustangiem Diany na parking biura turystycznego i zawrócił, by być gotowym do wyjazdu, gdyby dwa pozostałe auta ruszyły.
Na siedzeniu pasażera leżała rozrzucona stara talia kart z nagimi kobietami na koszulkach. Nawet jeśli karty miały doprowadzić go do Scotta, to patrzenie na nie przygnębiało Ozziego; zebrał je więc, wyrównał talię i włożył ją do kieszeni na piersi.
Mam w kieszeni brudne karty, pomyślał. Potarł policzek i pożałował, że nie miał okazji się ogolić.
Patrzył przez zakurzoną przednią szybę na spieczoną autostradę i suchy, zachwaszczony teren poza nią. W Las Vegas, pomyślał, w którym duchowe wody gruntowe są równie wyczerpane, co ta zwykła woda, wskaźnik samobójstw jest najwyższy na świecie; ta okolica Strip nazywana jest zaś Paradyzem nie z powodu jakichś cech, które by ją upodobniały do Edenu, lecz tylko dlatego, że stał tu niegdyś klub, zwany Pair O’Dice.
To nie jest miejsce, jakie wybrałem. Ale nie mogę powiedzieć, że nie wiedziałem, co było… w kartach. Dostałem tę rękę w niedzielę rano, gdy zostałem przy stoliku siedmiokartowego pokera do momentu wyłożenia kart, podczas gry po dwa i cztery dolary w Commerce Casino, tam, w L.A.
Dwójka pik oznaczała wyjazd, pożegnanie ukochanych; trójka trefl to było powtórne małżeństwo dla jednego lub obojga z nich; piątka karo to prezent ślubny, obietnica pomyślności i szczęścia w tym małżeństwie lub małżeństwach; dziewiątka kier, „karta życzeń”, była kolejnym prezentem ślubnym, pomyślnym spełnieniem aspiracji.
To były karty Scotta i Diany. Trzy karty, które leżały nieod-kryte, były tymi, które kupił dla siebie w celu usiłowania kupienia życia dla nich. Czwórka kier to był „stary mentor”, karta którą identyfikował ze sobą; ósemka karo to stara osoba, podróżująca daleko od domu, a as pik był, oczywiście, Śmiercią.
Kiedy poprawił się w fotelu, doleciała go smuga zapachu perfum Diany.
Czas, pomyślał. Czas… czas… czas.
Poklepał kieszeń płaszcza i poczuł ponury spokój, promieniujący z małego rewolweru kalibru.22, naładowanego pociskami o zwiększonej eksplozywności i ściętych czubkach.
Miałeś trzy dni, powiedział do siebie. To dosyć czasu.
Na południe od miasta Susan skręciła w I-15. Czerwone pachołki, odzielające przebudowywaną część szosy, zwęziły na chwilę autostradę do jednego pasa, ale ruch był na tyle mały, że nawet nie musiała zwolnić poniżej czterdziestu mil na godzinę; a kiedy roboty drogowe zostały poza nimi, przyspieszyła do jakichś siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu mil. Scottowi wydawało się, że małe, szeroko rozrzucone domy i rancza, leżące dalej na obszarze pustyni, wyglądają niczym obronne forty.
Na południe od Las Vegas, w którym pozostały wieżowce i ulice, krajobraz rozpostarł szeroko swoje ramiona; rozległa równina dookoła nich nie była doskonale płaska, ale wspinała się ku odległym wzniesieniom, by spotkać się z górami. Crane wyobraził sobie, że pojazd bez hamulca bezpieczeństwa stoczyłby się stamtąd prosto na tę autostradę – chociaż z niej Scottowi nie udałoby się go dostrzec.
Targający jego siwe włosy powiew był gorący, a słońce w pozbawionym dachu samochodzie ciążyło mu na barkach i udach, więc zerwał kapsel z jednej z chłodnych butelek Gryzącego Psa i pociągnął z niej długi łyk.
Ciemne wino, dużo mocniejsze od piwa, zdawało się generować w jego wnętrzu ogień, który dawał odpór pustynnemu gorącu. Rozbudziło go także, zrywając mu z głowy koc mglistej nieuwagi, ale – ku swojej satysfakcji – Scott przekonał się, że nie potrzebuje już dłużej tego pledu; czuł się teraz zobojętniały na śmierć Diany oraz problemy Ozziego i Arky’ego. To, pomyślał, jest w końcu prawdziwa, zimna dorosłość, pozbawiona choćby krzty potrzeby ojca.
– Chcesz trochę? – zapytał, podnosząc butelkę w stronę Susan.
– Ja tym jestem, kochanie – powiedziała, nie odrywając wzroku od drogi. – Jak się czujesz?
Udzielenie szczerej odpowiedzi wymagało od Scotta chwili namysłu.
– Oderwany.
– To dobrze.
Przed nimi, z prawej strony autostrady, widoczna była teraz jakaś stara zrujnowana kamienna budowla; gdy zadziałały tarczowe hamulce kabrioletu, Crane pochylił się do przodu.
Scott patrzył na to, co stanowiło najwyraźniej cel ich podróży. Pustynne miraże powodowały, że trudno było ocenić kontury konstrukcji-w jednej chwili ściany z szarego kamieni a zdawały się ciągnąć daleko w głąb pustkowia, a już w następnej wyglądały na coś niewiele większego od wąskich pozostałości opuszczonego kościoła.
Przez ostry optymizm porannego upojenia dotarło do Scotta mignięcie niepokojącej odrazy.
– Z kim – spytał ostrożnie – mamy się tutaj spotkać?
– „Spotkałeś swego ojca na stacji kolejowej?” – odezwała się Susan, cytując dowcip, jaki jego prawdziwa, nieżyjąca żona kiedyś mu opowiedziała. – „Nie, znam go od lat!”
Zakręciła kierownicą i wjechała na wyżwirowaną zatoczkę. Kiedy wyłączyła silnik, do samochodu podpełzła cisza, która cofnęła się potem, ustępując miejsca słabemu odgłosowi wiatru, świszczącego w rzadkich krzakach, rosnących wzdłuż nierównych kamiennych ścian.
Crane wysiadł z samochodu – niosąc torbę z butelkami oraz tę jedną flaszkę, którą już napoczął – i zauważył, że ponad sto jardów za nimi toczy się szary jaguar, a chwilę później śmignął obok brązowy mustang, wzbijając wątłą smugę kurzu.
Wiedział, że mógłby sobie przypomnieć oba te samochody, gdyby mu na tym zależało, ale nie dbał o to. Był przekonany, że swoje uczucia zostawił poza sobą, wraz ze zrzuconą skorupą młodości.
Susan zrobiła trzy kroki po piasku w stronę wejścia, które utrzymywało zniszczone kamienne nadproże, przypominające fragment Stonehenge. Obejrzała się na niego.
– Chodźmy.
Podniósł do góry otwartą butelkę, by pociągnąć kolejny łyk zimnego Gryzącego Psa.
– Czemu nie?
Wejście prowadziło na okrągły, pozbawiony dachu dziedziniec, którego podłogę tworzył teraz jedynie pofałdowany piasek w kolorze kości. Na tej nierównej nawierzchni stały wyschnięte kaktusy, podobne ustawionym w przypadkowy sposób krucyfiksom. Crane mrugnął i potarł sztuczne oko, ale nie potrafił ocenić odległości, która dzieliła go od przeciwległej ściany budowli.
Susan wzięła torbę i ujęła go za uwolnioną od ciężaru rękę. Kiedy brnęli we dwoje przez piasek, jej dłoń stała się w końcu sucha, a kłykcie kamienne; wypił więc trochę wina, by odzyskać jej miękkość – a po niedługim czasie musiał uczynić to ponownie.
Słońce było plasterkiem magnezji, płonącej bielą na kopule nieba. Crane czuł, że to suche gorąco redukuje go.
Kamienie pod stopami zdawały się skruszone przez rozkład, podziurawione jak rzeszoto przez jakąś wewnętrzną erozję; Scott widział uciekające węże i skorpiony, które były nieorganiczne, wykonane z klejnotów i polerowanych kamieni; oraz suche sko-rupy JaJ ptaków, wirujących ponad jego głową i wydających dźwięki podobne do odgłosu pękającego szkła.
Wiedział, że gdyby otworzył swoje spuchnięte lewe oko, ujrzałby krajobraz odmienny od tego dostrzeganego przez sztuczną gałkę oczną.
Wcześniej, gdy wysiadał z samochodu, widział plamy zieleni oraz białe, czerwone i pomarańczowe kwiaty, które rozkwitły po wtorkowym nocnym deszczu – ale kiedy wkroczył do zrujnowanej kaplicy i przeszedł po tym rozległym podłożu, dostrzegał już tylko kamień, piasek i wyschnięte na brąz kaktusy, które, jak się przekonał, gdy wraz z Susan minął pierwszy z nich, były rozszczepione i ukazywały stwardniałe, koronkowe rdzenie ich szpiku kostnego.
Jego własne dłonie zaczęły wysychać i pękać, więc upuścił pustą teraz butelkę i z torby, którą niosła Susan, wyjął następną; odkręcił kapsel i pociągał z niej częściej niż z tej poprzedniej – ponieważ teraz pił po to, by podtrzymać ich oboje. Ściekający pot szczypał go w czoło pod otokiem błazeńskiej czapki.
W szczelinach potrzaskanych ścian zawodził wiatr; monotonny chór, który, według Scotta, wydobywał się z wyschniętego gardła idioty, jakim była sama pustynia – całe przesłanie zagubione w głębokiej, malignacyjnej zgrzybiałości.
Ozzie zawrócił mustanga we wnęce postojowej i cofnął go na północ, w stronę spustoszonego budynku – którego istnienie w tym miejscu było zupełnie niewytłumaczalne – po czym, gdy zobaczył, że grubas i siwowłosy mężczyzna wchodzą przez kamienne wrota do rozległej ruiny, zwolnił i skręcił w kierunku wschodniej krawędzi autostrady. Z jaguara wysiadł jeszcze jeden człowiek, młodszy, ubrany w brązowy mundur służby ochrony, ale stanął na podjeździe i obserwował Ozziego, który parkował po drugiej stronie zatoczki.
Do policyjnego pasa, jak zauważył Ozzie, młody człowiek miał przypiętą kaburę. Dobra, pomyślał, wyłączywszy silnik mustanga, ja także jestem uzbrojony. Będę musiał załatwić tego faceta, nie pozwalając sobie zapomnieć, dla kogo on pracuje.
Trzęsącymi się palcami zapiął płaszcz, a potem otworzył drzwiczki auta na pustynny upał i podjął trud wyłowienia aluminiowej laseczki ze szczeliny pomiędzy siedzeniami.
W miarę tego, jak ochroniarz zbliżał się do niego, Ozzie słyszał za sobą stukające o nawierzchnię autostrady jego półbuty. Próbując nie zwracać uwagi na przerażający, rozpaczliwy lament w swojej głowie, stary wsunął dłoń do kieszeni płaszcza.
W czasie swojego długiego życia musiał czterokrotnie wycelować broń w innego człowieka; już to powodowało, że trząsł się za każdym razem i czuł mdłości. Nigdy nikogo nie zastrzelił.
Podchodzący mężczyzna zawołał coś do niego.
Ozzie obejrzał się przez ramię na młodego strażnika, który stał teraz tuż za nim.
– Słucham?
Brązowa dłoń ochroniarza ściskała drewnianą kolbę tkwiącego w kaburze rewolweru kalibru.38.
– Powiedziałem, kurwa, żebyś się odsunął od samochodu.
Wyjął broń i wycelował w kolana Ozziego.
– Nie nosi pan piór, więc to pan musi być tym starym człowiekiem. Pan się nazywa, hm, doktor Leaky?
Wyrównaj stawkę, pomyślał Ozzie.
– Zgadza się, synu.
– Dobra. Pan Leroy powiedział, że może się pan tu zjawić. Niech pan zostanie na zewnątrz. Polecono mi, bym pana zabił, jeżeli spróbuje pan iść za nimi – i zrobię to.
– Mogę wsiąść do jaguara i włączyć klimatyzację?
Młody człowiek mierzył cały czas w kolana Ozziego i patrzył mu prosto w oczy. Na zdecydowanie zbyt krótką chwilę przeniósł wzrok na jaguara po drugiej stronie autostrady.
– Sądzę, że tak.
– Mógłbyś wyjąć z samochodu moją laskę? Trudno mi się zginać.
Mężczyzna spojrzał na Ozziego z irytacją, najwyraźniej zastanawiając się, czy warto kłopotać się rewidowaniem starego.
– Do diabła – powiedział w końcu, włożył broń do kabury i zrobił krok w stronę mustanga.
Boże, wybacz mi!, pomyślał Ozzie. Nie zapominaj, dla kogo on pracuje; jest żołnierzem w ich armii. Odsunął się od otwartych drzwiczek.
Gdy tamten się pochylił, Ozzie wyjął z kieszeni płaszcza swoją małą dwudziestkę dwójkę, wyciągnął ją przed siebie i dotknął lufą kręconych włosów na potylicy ochroniarza.
I czując, jak jego dusza obumiera mu w piersiach, nacisnął spust.
Mężczyzna zanurkował w przód w poprzek siedzenia, nogi ugięły się pod nim, a potem – wyprostowane – sterczały przez moment z samochodu, kiedy miotał się i chrząkał wewnątrz mustanga; po chwili zwiotczał, a Ozzie powiódł pełnymi łez oczami po obu stronach pustej autostrady.
Wystrzał, stłumiony przez wnętrze samochodu, był tylko nieco głośniejszy od wymierzonego komuś policzka i Ozzie wiedział, że wiatr uniósł ten odgłos – nierozpoznawalny – w dal.
Pomyślał o tym, by wsunąć nogi zabitego pod kolumnę kierownicy. A potem o potrzebie wyciągnięcia laski spod martwego ciała.
W końcu oparł się tylko na szerokich plecach zabitego i – patrząc wyłącznie na kaburę z bronią, a nie na krew – wyłowił rewolwer ochroniarza, po czym odwrócił się, by pokuśtykać bez pomocy laski przez autostradę w kierunku groźnej kaplicy na jałowej ziemi.
Podobnie jak podłoże zrujnowanego Koloseum, przestrzeń, którą przemierzali Scott i Susan, pocięta była rowami, jakby dawno temu w jakiejś ogromnej piwnicy zapadły się stropy korytarzy. Wędrówka tymi transzejami sprawiała, że oczy mieli osłonięte przed niesionym przez wiatr piaskiem, nic natomiast nie chroniło ich przed naporem słonecznego żaru.
Za każdym razem, gdy wchodzili na piaszczyste zbocze, by wspiąć się na poziom posadzki, Crane widział, że odległa ściana znajduje się coraz bliżej.
Rana w udzie, która przez minione dni znacznie się zabliźniła, teraz zaczęła ponownie krwawić, co tworzyło na jego dżinsach czarną lśniącą plamę.
W końcu wdrapał się w górę po raz ostatni i ujrzał, że od ściany dzieli go już tylko płaszczyzna piasku; w murze widział architektoniczną lukę, zarośniętą przez gąszcz ostów.
Scott odwrócił się, by spojrzeć za siebie i ocenić, jaki dystans przebyli, ale widok tego, co znajdowało się na najbliższym kaktusie, spowodował, że podskoczył i zaklął.
Były to wysuszone ludzkie zwłoki, zawieszone głową w dół i przywiązane do szczytu kaktusa za kostkę jednej nogi, podczas gdy druga – chociaż najwyraźniej sztywna teraz niczym wyrzucone przez morze drewno – została niegdyś zgięta w kolanie przez grawitację i tak pozostała na zawsze. Odwodnienie nadało twarzy wisielca wyraz spokoju.
A potem oczy truchła otworzyły się, ich białka zapłonęły na tle brązowej skóry, a Crane krzyknął i szarpnął się w tył, cofając się przed czystą złośliwością, jaka zalśniła w czarnych błyszczących źrenicach.
Stojąc z tyłu, Susan dotknęła pleców Scotta.
– Pamiętasz go. Chodź i poznaj innych.
Odrętwiały, Crane pozwolił się jej obrócić w stronę szczeliny w murze.
Oset, który ją zagradzał, był wielki jak piec, a kiedy Scott wyostrzył na nim wzrok, okrągły suchy krzak eksplodował, zamieniając się w drzazgi. Przegrzanym powietrzem wstrząsnął głuchy wystrzał i Crane pojął, że ktoś wypalił w oset ze strzelby.
Zatrzymał się i zagapił na tak nagle otwarte przejście.
Kiedy usłyszał dwa szorstkie, metaliczne szczęknięcia, które towarzyszyły ponownemu naładowaniu broni, odwrócił się.
Kilka jardów za nim grubas stąpał ostrożnie po nierównym gruncie, mając n^ sobie elegancki garnitur i niosąc pod pachą zawieszoną na pasie strzelbę, wycelowaną w ziemię. Scott odczuł mgliste zadowolenie, stwierdziwszy, że grubas nie pojawił się dzisiaj w postaci pokrytej brodawkami kuli. Kilka kroków za nim znajdował się inny mężczyzna, którego Crane nie widział ostro swoim sztucznym okiem. Najwyraźniej tamci dwaj szli za Scot-tem i Susan jedną z równoległych transzei.
Kościste palce Susan spoczywały nadal na jego ramieniu.
– Chodź – powiedziała. – Poznaj mnie.
Crane pozwolił jej, by popchnęła go przez potrzaskane kamienne przejście. Zrobił kilka kroków po podłożu kolejnej rozległej i pozbawionej dachu zapiaszczonej przestrzeni, a potem odwrócił się i spojrzał na swoją towarzyszkę.
Aż mu zawirowało w głowie na skutek doznanego szoku i tylko się cofnął.
Najwyraźniej od chwili, gdy ostatni raz na nią patrzył, Susan zdjęła z siebie całe ubranie. Gdyby był to zauważył, ostrzegłby ją przed tym, co mogło się stać, co się właściwie stało – wyschła kompletnie, a jej nagość wyglądała teraz przerażająco.
Susan była szkieletem, pokrytym ściśle cienką, skurczoną przez słońce skórą; piersi zamieniły się w płaskie placki, a krocze stanowiło dziurę, jakby wydartą w wypchanej trocinami lalce; oczy i usta miała tak szeroko otwarte, że nie mogła ich zamknąć, a z oczodołów i ust ulatywała para, gdyż jej język i gałki oczne obumierały.
Ale uśmiechała się; kościstą brązową stopą wykopnęła wielką purchawkę, luźno zakotwiczoną w piasku, a potem – krocząc na długich nogach – poszła dalej i wykopała kolejną.
Wokoło wystawało z piasku mnóstwo takich piłkowatych tworów; i Scott zauważył teraz, kiedy przyglądnął się im uważniej, że były to mrugające, wykrzywiające się głowy ludzi, zakopanych po szyje w pustyni. Obok sterczały ręce, które trzymały ułożone w wachlarze karty do gry.
Susan skakała lekko z miejsca na miejsce, jak małpa machała nad głową długimi brązowymi ramionami i zatrzymywała się przed każdym kolejnym susem tylko na tyle, by kopniakiem oderwać od kręgosłupa kolejną głowę.
Starczy chór wiatru, wyjącego pośród potrzaskanych kamieni, był tutaj głośniejszy i nagle Crane rozpaczliwie zapragnął się napić.
W butelce, którą niósł, znajdował się tylko cal ciepławego, zbełtanego wina; przytknął naczynie do ust – a potem czknął, opuścił głowę i napełnił flaszkę zwymiotowaną krwią. Odrzucił butelkę, a krew chlusnęła w powietrzu z szyjki, spryskując piasek.
Susan pognała wielkimi susami przez pustynię z dwoma pozostałymi butelkami. Być może zwolni, żeby mógł ją dogonić.
Przez kaprawe oczy Richarda Leroya Georges Leon obserwował Scotta, który – potykając się – odchodził za pląsającą postacią Śmierci – i jego należące do ciała Leroya usta wykrzywił pełen satysfakcji uśmiech Leona.
Nie było tutaj żadnego problemu. Towarzyszył Trumbillowi podczas tej szczególnej inicjacji tylko dlatego, że ze Scottem Crane’em było związane coś takiego, co wywoływało w nim mroczny niepokój, gdy znajdował się w ciele Betsy Reculver.
Westchnął, myśląc o Reculver, której ciało Trumbill pogrzebał – nietknięte, jak uparł się Leon – w ogrodzie z tyłu domu przy Renaissance Drive.
Kiedy ujrzał ją podczas pierwszej gry na jeziorze w 1949 roku, Betsy Reculver liczyła sobie dziewiętnaście lat. Miała wówczas wdzięk długonogiej źrebicy o brązowych krótko obciętych włosach, które spadały jej na oczy, gdy zerkała w swoje karty. Podbijając stawkę, uśmiechałasię figlarnie, a kiedy przełożył talię podczas Wniebowzięcia i wygrał jej ciało, stał się gorzko świadomy swego pokiereszowanego i bezkształtnego krocza; i pragnął przez chwilę, by mógł uczynić z niej raczej prawdziwą Królową niż jedno ze swych honorowych dzieci.
Dwadzieścia lat później, w 1969 roku, to właśnie tutaj, w tej magicznej zrujnowanej kaplicy, widział po raz ostatni osobę, którą była.
Oczywiście, do tego czasu picie i złe sny już dawno starły z niej elfi wdzięk, ale w wieku trzydziestu dziewięciu lat Betsy była nadal uderzająco przystojną kobietą. I wysoko trzymała brodę, gdy podążała za Dionizosem-Śmiercią, która – jak Leon pamiętał – przybrała postać ojca Betsy i poprowadziła ją poza potrzaskaną kaplicę, stojącą na jałowej ziemi.
Zasadniczo, tamci rzucali na niszczycielską twarz Dionizosa obraz członka rodziny. Co do Scotta, to zdawało się – jak to miało miejsce chwilę temu – że jest to zasuszony okruch małego chłopca, ale w końcu okazała się nią ponownie projekcja jego zmarłej żony – póki nie odrzuciła wszystkich wizerunków i nie stanęła przed nim naga i niezaprzeczalna.
Ale, zgodnie z przewidywaniem, nadal to ścigał.
Leon obejrzał się na drogę, którą przebyli, i na wyszczerbione mury, zasłaniające autostradę. Nie wyczuwał tam obecności żadnych ludzkich istot, nawet ochroniarza. Prawdopodobnie facet zasnął i nie miał snów.
Zastanowił się, czy jego pierwsze ciało, mające teraz dziewięćdziesiąt jeden lat, podąża tutaj za nimi. Leon wiedział, że powinien lepiej panować nad krokami tego starego truchła, które, jakkolwiek by było, stanowiło rezerwuar jego oryginalnego DNA. Jeśli klonowanie ludzi miało stać się pewnego dnia rzeczywistością, ten stary, stetryczały słoik krwi będzie można wykorzystać do stworzenia kolejnej kopii jego prawdziwego ciała – kompletnego, wraz z genitaliami; ciała, które Leon mógłby przywdziać podczas gry i znaleźć się z powrotem tam, gdzie był przed tą nieszczęsną strzelaniną z 1948 roku.
Splunął na piasek pod nogami i obserwował skwierczenie śliny. Doktor Leaky był tak upokarzająco odrażającą karykaturą. Leon sprawił, że próbki krwi starucha przechowywano w każdym banku tkanek na całym świecie.
Niechby ten stary sukinsyn wylazł pewnego dnia przed nadjeżdżający autobus, pomyślał Georges. Nie będę za to odpowiedzialny; w żadnym wypadku nie zabiję niczego, co by mogło być nazwane mną.
Leon spojrzał na Trumbilla, który pocił się u jego boku i żuł kolejną pałeczkę selera. Grubas wyjmował teraz przekąski ze swojej kieszeni szybciej, gdyż postać Śmierci była nie zamaskowana.
– Podążę za nim przez jeszcze jedno Większe Wtajemniczenie – powiedział Leon.
Trumbill skinął głową; usta miał pełne i zajęte żuciem. Obaj mężczyźni ruszyli ponownie przed siebie.
Zgarbiony Ozzie posuwał się wolno naprzód po zewnętrznej stronie potrzaskanej ściany; dyszał, mruganiem powiek starał się odpędzić napływający mu do oczu pot i zgrzytał zębami z powodu bólu, wywołanego trzymaniem wyciągniętej stale przed siebie ręki, której dłoń ściskała pięć kart – obrazkami na zewnątrz, w związku z czym za każdym razem, gdy na nie spojrzał, widział zdjęcia nagich kobiet, uśmiechających się do niego z koszulek kart. Cały czas myślał o żołnierzach Makdufa, którzy podkradają się w Makbecie pod zamek Dunzynan, trzymając, jako kamuflaż, pęki gałęzi.
Co mniej więcej sto stóp zatrzymywał się, po czym robił ciasne kółko, idąc w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara; w trakcie tego rozprostowywał zaciśnięte palce, a potem przebierał w kartach, by wybrać spośród nich kolejną piątkę jako osłonę. Zawsze wybierał pięć takich, które symbolizowały sprzeczności, jak impotencja i promiskuityzm, niemowlęctwo i starczośc lub histeria i przebiegłość; takie kombinacje tworzyły zerowe zbiory, które ukrywały istnienie za nimi ludzkiego umysłu, a jednocześnie stanowiły w jakiś sposób obrazy tego miejsca, służąc dzięki temu jako swego rodzaju psychiczny kamuflaż.
Potężne szare kamienne ściany były potrzaskane i zerodowane jakby przez wieki złej pogody, ale Ozzie widział od czasu do czasu kształty, które zostały niegdyś wyryte w nich tak głęboko, że w ostrym świetle słonecznym były nadal widoczne jako słabe zadrapania. Widział kanciaste słońca, księżyce i napisy, co wyglądało jak mapa połączeń autobusowych – długie linie z poprzecznymi kreskami pod różnymi kątami – a w jednym miejscu okrutny obraz ryby, atakującej podbrzusze jelenia.
Czuł, że niektóre z tych kamieni są zimne, gdy się o nie ocierał, a inne były ciemne, jakby kryły się w mroku, chociaż kobaltowe niebo było bezchmurne; dwa zaś okazały się mokre od wody, która z koniuszków palców Ozziego smakowała jak solanka. Najwyraźniej ta zrujnowana katedra, czy cokolwiek to było, nie znajdowała się całkowicie w tym miejscu – prawdopodobnie nawet nie całkiem w jednym czasie.
Uważał, by nigdy nie potasować kart. Bóg jeden wiedział, jakie potężne stare portrety przybrałaby ta talia lub czyją uwagę by zwróciła.
W każdym miejscu, w którym ściany były rozłupane wystarczająco głęboko, by mógł widzieć ponad nimi, Ozzie zaglądał ostrożnie do wnętrza zrujnowanej budowli. Jak dotąd, Crane oraz kobieta, z którą wędrował, wspinali się bądź schodzili w głąb długiej, poprzerywanej transzei – co sprawiało, że szli w równym tempie z nim, idącym powłóczącym krokiem; grubas zaś, i jego siwowłosy towarzysz, ledwo nadążali za Scottem.
Cztery postaci wewnątrz budowli zatrzymały się przed drugim wejściem katedry, a przykucnięty Ozzie obserwował je spoza wysokiego do pasa fragmentu muru. Grubas wypalił ze strzelby; Ozzie wyprostował się na moment, celując połyskującą, stalową lufą trzydziestki ósemki strażnika w plecy grubego, po czym zrozumiał, że strzał tamtego wymierzony był w zarośla ostu.
Trzęsąc się, opuścił kurek broni. To byłby strzał ze zbyt dużego dystansu i siwowłosy mógłby zanurkować w głąb transzei, i odpowiedzieć ogniem – a tak naprawdę, to Ozzie chciał dostać właśnie jego.
To było ciało zajmowane obecnie przez prawdziwego ojca Scotta; przez człowieka, który doprowadził przypuszczalnie do śmierci Diany. Istniała nawet szansa na to – ale tylko szansa – że było to jedyne ciało, jakie pozostało temu staremu psychicznemu kanibalowi.
Już czas, pomyślał Ozzie, porzucić całe to skradanie się i podejść bliżej.
Ale czy potrafię wypalić komuś w plecy bez ostrzeżenia?
Strzelenie ochroniarzowi w tył głowy było – i nadal tak czuł – zbyt wielkim i przerażającym doświadczeniem, by mógł sobie z nim poradzić – jak patrzenie wprost w stojące w zenicie słońce.
Przekonasz się, kiedy znajdziesz się tam, powiedział do siebie.
Zatknął rewolwer za pasek, po czym przeszedł – niezręcznie i ciężko – przez zimny mokry mur, stojący w gorącym słonecznym blasku.
Utykając, Crane posunął się tylko kilkanaście jardów, podążając za swoją straszliwą oblubienicą, kiedy jego zranione udo poddało się i Scott zwalił się ciężko na gorący piasek. Mrówki, jak miedziane wiórki, wędrowały zapamiętale po grzbietach jego dłoni.
Za nim zachrzęściły kroki, wiec obejrzał się. Grubas i jego niewyraźnie widoczny towarzysz stali teraz na piasku w odległości zaledwie kilku kroków od ostatniego przejścia w murze. Twarz tego drugiego, widziana przez sztuczne oko Scotta, stanowiła jasną migoczącą plamę, jakby wirowała bardzo szybko.
A teraz pojawił się i trzeci mężczyzna, stojący za plecami tamtych dwóch w półcieniu zrujnowanego otworu, i po chwili Crane poznał go – to był jego przybrany ojciec. Ozzie miał siatkę z trzema złotymi kielichami, a czwarty trzymał przed sobą w wyciągniętej dłoni. Scott czuł jedynie zniecierpliwienie, pewny, że jego stary, przybrany ojciec nie może mieć tutaj nic ważnego do powiedzenia czy zrobienia, ale zamknął prawe oko i sięgnął ręką w górę, by podnieść lewą spuchniętą powiekę.
Teraz widział, że Ozzie trzyma wielki stalowy rewolwer, z którego celuje w plecy dwóch pozostałych mężczyzn. Zdawał się wahać, a potem krzyknął:
– Stać!
Tamci dwaj odwrócili się w stronę źródła niespodziewanego głosu i kiedy już byli w ruchu, a grubas chwycił lufę strzelby, by ją podnieść, broń Ozziego zagrzmiała dwukrotnie.
Krew spryskała Scotta, gdy towarzysz grubasa o niewyraźnej twarzy zgiął się gwałtownie, a potem wyprostował i padł w tył na piasek z rozłożonymi ramionami i rozwaloną potylicą-a grubas się zatoczył.
Ale udało mu się podnieść broń i wystrzelić.
Biała koszula Ozziego eksplodowała czerwoną mgłą, gdy ładunek śrutu zwalił go z nóg.
Cała chłodna dojrzałość Scotta przepadła wraz z odgłosem tego strzału, a kiedy ruszył naprzód, jego usta otworzyły się w pozbawionym słów krzyku protestu.
Mrugając, grubas obrócił się niezręcznie i przesunął w tę i z powrotem mechanizm repetujący strzelby, a towarzyszący temu odgłos zginął w drgającym, dzwoniącym powietrzu.
Lufa wycelowana była w kolano Scotta i Crane zatrzymał się.
Twarz grubasa była biała jak mleko, a ponad jego prawą brwią i w dół karku sączyła się jaskrawa krew, płynąca z rany, którą kula Ozziego wydarła mu na skroni. Mówił coś wolno, ale uszy Scotta nie funkcjonowały. Potem grubas spojrzał na zwłoki swojego towarzysza.
Scott poczuł się pusty i ogłuszony, jakby wystrzelony ładunek trafił w jego klatkę piersiową; nie patrzył na Ozziego, więc przez chwilę spoglądał tam, gdzie i grubas.
Tempo rozmazanych szybkich zmian, które zachodziły na przedziurawionej twarzy spadło i Crane widział ją kolejno jako oblicze starego mężczyzny w koronie, żywotnego, opalonego, ciemnowłosego człowieka i małego chłopca. Ciemnowłosym mężczyzną był, oczywiście, Ricky Leroy, który w 1969 roku patronował grze we Wniebowzięcie… ale dopiero, gdy Crane rozpoznał rysy małego chłopca, padł wstrząśnięty na kolana.
Była to twarz jego nieomal zapomnianego starszego brata, Richarda, towarzysza dziecięcych zabaw Scotta do czasu, kiedy Ricky nie stracił swej osobowości i nie zajął pozycji czujki na dachu bungalowu przy Bridger Avenue.
Każde oblicze było zastępowane powoli przez kolejne, aż w końcu na kamienistym gruncie leżał stary człowiek, którego korona stała się niewidoczna.
Crane oparł się jedną dłonią na piasku, a drugą ręką dotknął z wahaniem poplamionych krwią białych włosów – ale to ciało było zwłokami od bardzo dawna, co najmniej od 1949 roku.
W końcu Scott podniósł głowę i zaczął pełznąć na czworakach do miejsca, w którym na gruboziarnistym pyle leżał rozciągnięty Ozzie – zakrwawiony i bez ruchu.
Dotarło do niego jak przez mgłę, że grubas schylił się i podniósł rewolwer, a teraz odchodził wolno-brnął z powrotem przez przejście w stronę autostrady i zaparkowanego jaguara; a potem Crane zauważył postać, która klęczała nad ciałem Ozziego.
Była to wysuszona Susan; jej wygłodniały uśmiech zwrócił się w kierunku Scotta niczym jaskrawe światło, przesączone przez zatrute akwarium. Szaleńcze skoki sprawiły, że jej zetlała skóra podarła się i opadła, i teraz Susan była pozbawionym płci szkieletem, przyodzianym tylko w najskromniejsze resztki organicznej materii.
Crane zrozumiał, że to już nie jest alkohol, Dionizos. To była obojętna Śmierć. Nie była niczyim sojusznikiem.
I zabrała Ozziego. Scott nie mógł patrzeć na rozszarpaną klatkę piersiową starca; zamiast tego spoglądał na stare pomarszczone dłonie, które trzymały niegdyś, rzucały i dobierały tak wiele kart, a teraz były puste.
Śmierć wyciągnęła powoli przed siebie rękę i dotknęła kościstym palcem czoła Ozziego – i jego ciało zapadło się w szary kurz, na którym pozostał jedynie zmięty, żałosny garnitur. Moment później gorący poryw wiatru oślepił Scotta niesionym piaskiem i porwał w wirze ubranie oraz pył ponad zrujnowane ściany i szeroką na całe mile twarz pustynni.
Nagły podmuch przewrócił Scotta na plecy, a kiedy wiatr przepadł, zmykając w stronę gór, Crane usiadł i mruganiem pozbył się piasku z oczu. Ożywiony szkielet zniknął i – pominąwszy zwłoki Richarda Leroya-Scott był sam w odosobnionych ruinach.
Słońce paliło go w głowę; wiatr zdmuchnął jego błazeńską czapkę. Stanął z wysiłkiem na nogach i rozejrzał się wokoło po potrzaskanych murach.
Uważasz, że twój stary ocipiał, co?, przypomniał sobie słowa Ozziego z tamtej nocy w 1960 roku, kiedy jeździli w kółko, szukając Diany; i wspominał, jak Ozzie szedł za nim po schodach Mint Hotel, szurając rozpaczliwie nogami, płacząc i prosząc go, by Scott nie brał udziału w grze na jeziorze w 1969 roku; i pamiętał, jak wyglądał kruchy i wytworny stary człowiek w niedzielę rano – zaledwie cztery dni temu? – gdy on i Arky spotkali się z nim na Balboa Island.
Wracaj do swoich powieści Louisa L’Amour i fajek Kaywoodie, powiedział mu wczoraj Crane. W każdym razie stary człowiek nie był gotowy do łagodnego wejścia w tę dobrą noc, do spoczęcia w umierającym świetle.
A czy Scott był teraz na to gotowy?
Spojrzał na ciemne plamy na kamiennej ścianie. Prawdopodobnie była to krew Ozziego.
Nie, jeszcze nie. Zaczął kuśtykać w stronę autostrady.
Patrząc na numery apartamentów na mijanych drzwiach, Diana kroczyła w złotym świetle wczesnego wieczoru wzdłuż ograniczonego poręczą betonowego ganku na pierwszym piętrze. Poniżej, na dziedzińcu znajdował się basen i powietrze pachniało chlorem.
Przez większość dnia to zamartwiała się, to drzemała na trawiastym wzgórzu w Clark County Community College, używając zwiniętego starego dziecięcego kocyka jako poduszki. W przeszłości myślała często, że miło byłoby spędzić jakiś czas z dala od Scata i Olivera, ale teraz, ponieważ tak właśnie było, nie potrafiła prawie myśleć o niczym innym, jak tylko o nich. Czy Ozzie zawiózł Oli vera do domu Helen Sully w Searchlight? Diana zatelefonowała pod numer Helen, ale nikt tam nie odpowiadał. Może Funo, lub ktoś inny, pojechał za Ozziem i zabił go oraz jej syna? Czy od czasu jej ostatniego telefonu jakiś gracz, uczestniczący w tym okropnym zamieszaniu, nie pojechał do szpitala i nie zabił Scata?
Od chwili wybuchu przekonywała samą siebie, że chłopcy są bezpieczniejsi, przebywając z dala od niej – ale widok stojących w słońcu zielonych drzew przyprawiał ją o mdłości wywołane poczuciem winy – i nie była w stanie myśleć o Scacie, który budził się, być może, bez niej w szpitalu lub samotnie w nim umierał, albo o Oliverze – samotnym pośród obcych i przekonanym, że Diana nie żyje.
Zatrzymała się teraz przed drzwiami apartamentu nr 27 i zmusiła się do tego, by oddychać głęboko i przypomnieć sobie cel, dla którego tu przyszła. Wcześniej była tutaj tylko raz, w nocy, i nie pamiętała dobrze rozkładu budynku, ale według napisu na skrzynce pocztowej z parteru, było to mieszkanie Michaeła Stike-leathera.
Zapukała i ujrzała po chwili, że widoczne w judaszu światło pociemniało; potem usłyszała grzechot łańcucha w prowadnicy i drzwi stanęły otworem.
Podstarzały surfer na środku pustyni, pomyślała, kiedy Micha-el wyszczerzył się do niej, mile zaskoczony.
Stikeleather miał na sobie spodnie w kolorze błękitu nieba i białą koszulę, rozpiętą do połowy klatki piersiowej, porośniętej kręconymi blond włosami. Koszula nie była włożona w spodnie – by ukryć wystający brzuch, uznała.
– Wiem, kim jesteś! – odezwał się radosnym tonem, podnosząc w górę jedną rękę. – Jesteś…
Twarz zapadła mu się nagle i zmarszczył się stosownie, kiedy w widoczny sposób usiłował sobie przypomnieć, kim jest jego gość.
– …dziewczyną Hansa. Przykro mi z powodu tego, co się stało. Czytałem o tym. Był porządnym facetem, Hans. Dobra, wchodź.
Diana weszła do salonu oświetlonego przez modernistyczny pas świateł. Na brązowych ścianach wisiały oprawione w aluminiowe ramki pastele, przedstawiające piękne kobiety i tygrysy, a w odległym kącie, przy niskiej kanapie, stał za szklanymi drzwiczkami czarny zestaw stereo.
– Na imię masz…? – spytał Mike.
– Doreen – odparła Diana.
– Racja, racja, Doreen. Doreen. Napijesz się czegoś?
– Jasne. Czegoś zimnego.
Mike mrugnął i wszedł do oświetlonej jarzeniowym światłem kuchennej wnęki. Diana słyszała, jak otwiera lodówkę, a potem uderza o kontuar pojemnikiem z lodem.
– Czujesz się na siłach, żeby o tym porozmawiać? – zawołał.
Diana usiadła na kanapie.
– Pewnie – odparła głośno.
Na ławie o szklanym blacie leżał wachlarz z pięciu egzemplarzy „Penthouse’a”.
Mike wszedł do pokoju z dwoma wysokimi szklankami.
– Seven &Seven – powiedział; wręczył Dianie jedno naczynie i usiadł obok niej na sofie.-W gazetach podali, że policja uważa, iż to była bomba.
Diana pociągnęła ze swojego drinka długi łyk.
– Nie sądzę – odparła. – W pomieszczeniu od tyłu Hans usiłował produkować PCP. Miał tam wiele… eteru i innego świństwa. Myślę, że sam się wysadził w powietrze.
Ramię Mike’a spoczywało na oparciu kanapy za plecami Diany; teraz pogłaskał ją po głowie.
– Ach, to cholerny skandal. Sądzę, że ze względu na biznes turystyczny policja uznała, iż bomba jest lepsza niż fabryka prochów, co? – roześmiał się, a potem przypomniał sobie, żeby zmarszczyć brwi. – Cholera, anielski pył – powinien był mi powiedzieć, mógłbym mu dać wszystko, czego chciał.
– Zawsze mówił, że można na ciebie liczyć. – Diana zmusiła się, by spojrzeć w niebieskie oczy Mike’a. – Powiedział, że gdybym kiedykolwiek potrzebowała pomocy, to powinnam przyjść do ciebie.
Najwyraźniej wszystko szło w taki sposób, w jaki Mike miał nadzieję, że pójdzie. Jego ręka ugniatała teraz ramię Diany, a okrągła opalona twarz była nieco bliżej jej twarzy. Oddech Mike’a pachniał ostro Binacą; w kuchni musiał mieć schowaną jedną z tych małych butelek.
– Rozumiem, Doreen. Potrzebujesz jakiegoś lokum?
Opuściła wzrok na swój drink.
– Tak… i kogoś, kto by poszedł ze mną jutro na jego pogrzeb.
Szczególnie dealer narkotykowy, pomyślała, gdyby sprawy potoczyły się w taki sposób, w jaki się spodziewam.
– Załatwione – powiedział miękko.
Był chyba o krok od pocałowania jej, ale uśmiechnęła się i oparła o kanapę z dala od niego.
– Czy mogę skorzystać z telefonu, żeby zadzwonić do syna? Jest u przyjaciół w Nevadzie. To lokalne połączenie. – Pewnie, Doreen, telefon jest tam, na kuchennym blacie. Diana wstała i podeszła do aparatu. Kiedy wystukiwała numer Helen Sully, zauważyła, że Stikeleather nie opuścił pokoju.
Telefon po drugiej stronie zadzwonił sześć razy, a jej serce zaczęło dudnić mocno w piersi, kiedy w słuchawce rozległo się w końcu szczęknięcie i usłyszała głos Helen:
– Halo?
Diana odetchnąła głośno i oparła się o kontuar.
– Helen – powiedziała – to… ja. Czy Ollie jest z tobą?
– Jezu! – wykrzyknęła Sully na drugim końcu przewodu. – Diana? Oliver i ten stary facet powiedzieli nam, że nie żyjesz! To ty, Diana? Och, Boże, ja…
– Tak, to ja. To było nieporozumienie. Najwyraźniej, nieprawdaż? Słuchaj, czy jest tam Ollie? Mogę z nim porozmawiać?
– Jasne, skarbie. Może ty zmusisz go do powiedzenia dwóch słów lub by spojrzał komuś prosto w twarz. Jak długo będziemy mieć… to znaczy, kiedy ty…
– W Wielkanoc; zabiorę go na święta.
Albo będę martwa, pomyślała Diana. A co się stanie z moimi chłopcami, jeśli umrę? O Chryste!
– Helen, nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo to doceniam… jestem ci winna…
– Do diabła, Diano, jedno dziecko więcej w domu przez półtora tygodnia? Ja… tak, to twoja mama…
Na drugim końcu linii rozległ się stukot, a potem Oliver zasapał do słuchawki:
– Mamusiu, to ty? Mamusiu?
– Tak, Ollie, to ja, kochanie. Nic mi nie jest, wszystko dobrze.
– Widziałem, jak dom wyleciał w powietrze!
– Widziałeś? Mój Boże, przykro mi z tego powodu. Musiałeś pomyśleć… nieważne, absolutnie nic mi nie jest. W porządku? I będę…
– Mamusiu, tak mi przykro!
– Z jakiego powodu? Ty nie…
– Z powodu zabicia Scata i wysadzenia domu, ja…
– Skarbie, nie zrobiłeś żadnej z tych rzeczy! To było niczym błyskawica, która uderza w ludzi; nie zrobiłeś tego! A Seat wyzdrowieje, lekarze mówią… – walcząc ze szlochem, udała, że odkasłuje. – Seat wyjdzie stamtąd bardzo szybko, naprawdę, zdrów jak dawniej. Zabiorę cię na Wielkanoc, a może i wcześniej; w najgorszym wypadku za półtora tygodnia.
Zakryła dłonią mikrofon i odetchnęła głęboko kilka razy.
– Jak ci jest u Helen? Jedzenie jest smaczne?
Od razu pożałowała tych słów, przypomniawszy sobie, jak starała się pilnować jego diety – nawet kiedy chciał zjeść tylko jabłko lub pikle.
– No cóż, po prawdzie, to nic jeszcze nie jedliśmy. Na kolację będziemy chyba mieli hot-dogi. Kiedy najszybciej będziesz mogła przyjechać i mnie zabrać? Wiesz… wiesz co mamusiu?
– Ja… co, Ollie?
– Hmm… kocham cię. Chciałem ci to powiedzieć.
Dianie się zdawało, że serce stanęło jej w piersi. Nigdy wcześniej nie wyznał jej tego; możliwe, że i ona sama nigdy tego nie zrobiła.
– Boże, ja także cię kocham, Oliver. Przyjadę i wezmę cię…
Przez szerokość wyłożonego dywanem pokoju spojrzała na Mike’a Stikeleathera.
– Przyjadę i wezmę cię – powtórzyła – jak tylko załatwię tutaj jedną czy dwie rzeczy. Dobrze?
Obaj – 01iver i Stikeleather – powiedzieli:
– Dobra.
Pomiędzy stolikami szumiały odkurzacze, a mężczyźni w kombinezonach chodzili w tę i z powrotem pomiędzy rzędami automatów do gry, obracali klucze w otworach z boku urządzeń i pod okiem znudzonych ochroniarzy wysypywali drobne do plastikowych kubełków.
Archimedes Mavranos oparł się o wyściełany brzeg stołu do gry w kości i pożałował, że nie pomyślał o zjedzeniu rybki, którą miał w kieszeni.
Jakąś godzinę temu uznał, że na zewnątrz, w prawdziwym świecie, wzejdzie zaraz słońce i skierował się do kafejki, czy co to tam było w tym kasynie, i wmusił w siebie jajecznicę oraz tosta; poczuł jednak zawrót głowy, pobiegł do łazienki i zwymiotował wszystko, co zjadł. Przed toaletą czekała na niego kasjerka, żądająca zapłaty.
Ale nadal był głodny i chwilę temu – zastanowiwszy się, czy złota rybka w wypełnionym wodą plastikowym woreczku nadal żyje – rozważał przez moment kwestię zjedzenia jej.
Zdusił mdłości i przyjrzał się sytuacji na stole. Na linii leżały teraz dwa czarne studolarowe żetony, zamiast tego jednego, który tam położył, a trzy znajdowały się poza linią, gdzie odłożył swoje wygrane. Wygrał w tym czasie, kiedy nie zwracał uwagi na grę. Pchnął trzy żetony poza linię, gotów przesunąć dwa z powrotem, gdy tylko rzucający obstawi numer.
Krupier przesunął biały krążek na czwórkę, znajdującą się u szczytu rysunku na zielonym suknie. Był to szósty raz z rzędu, kiedy aktualny rzucający wybrał ten numer jako swój cel, i boks-man – srogi, wiekowy facet, ściśnięty pod szyją wąskim krawatem, który zdawał się go dławić – odstawił pokaz polegający na podniesieniu kości i bacznym ich obejrzeniu.
Mavranos pamiętał, by położyć dwa czarne żetony poza linię, a moment później rzucający miał kolejną czwórkę.
Boksman patrzył teraz zimno na Mavranosa, najwyraźniej zastanawiając się, czy nie współuczestniczy on w jakimś oszustwie. Arky nie winił go za to; jakie mogły być szansę wyrzucenia sześciu czwórek pod rząd? Szczególnie, jeśli chodzi o wyglądającego na chorego łazęgę, grającego czarnymi żetonami i opuszczającego ostatni zakład?
Mavranos wygrał niemal dwa tysiące dolarów tylko dzięki temu jednemu rzucającemu, który obstawiał swoje szczęście pomarańczowymi, dziesięciodolarowymi żetonami; ale Arky miał zawroty głowy, był chory i nie mógł się powstrzymać od dotykania zawiązanej dookoła szyi chusty i kryjącego się pod nią guza, wyczuwalnego poniżej ucha. Guz był teraz zdecydowanie większy niż wtedy, gdy on, Scott i stary człowiek wyjechali z Kalifornii. Arky tracił na wadze, tracił swoją cenną życiową substancję; nic dziwnego, że nawet zjedzenie złotej rybki wydawało mu się przez moment dobrym pomysłem.
I widział podczas gry dziwne rzeczy, ale nic takiego, co mógłby spożytkować.
Zastanawiał się, jak toczyły się beznadziejne poszukiwania Ozziego, Scotta i Diany, i czy poprawiło się chłopcu w szpitalu. Arky wzdrygnął się na wspomnienie rozwalonej przez kulę głowy dziecka.
Przez moment czuł się nie w porządku, że wyprowadził się z Circus Circus, nie pozostawiając tamtym żadnych wskazówek, dzięki którym mogliby się z nim skontaktować.
Potrząsnął głową. Niech sobie wynajmą kierowcę. Mavranos miał własne problemy.
Zebrał żetony w obie dłonie i odszedł od stołu. Nie chciał zwracać na siebie uwagi. W jakimś kasynie w nocy – zeszłej nocy, jeżeli na zewnątrz panował dzień – wygrał tak dużo przy stole do blackjacka, podbijając lub obniżając stawki zgodnie z tym, jak brzmiał podobny do reggae rytm dzwonienia automatów do gry, że personel zaczął podejrzewać, iż Arky jest liczącym karty geniuszem. Dwaj mężczyźni zażądali od niego okazania dowodu tożsamości, po czym zapowiedzieli mu, że jeśli wejdzie jeszcze kiedykolwiek do tego kasyna, to zostanie aresztowany pod zarzutem wtargnięcia na cudzy teren.
Wywalając stos żetonów na kontuar kasy, zmarszczył z zakłopotaniem brwi; nie potrafił sobie przypomnieć, które to było kasyno. Mógł tam wrócić przez zwykły przypadek…
– Jezu – powiedział ktoś za nim.
Mavranos odwrócił się i ujrzał mężczyznę, który gapił się na niego z zaprawioną rozbawieniem pogardą.
– Co z tobą, facet? Czy tak bardzo dopisywało ci szczęście, że nie mogłeś pobiec do toalety?
Arky podążył wzrokiem za spojrzeniem nieznajomego i zauważył, że lewa nogawka jego spłowiałych dżinsów pociemniała od wilgoci. Przez jedną przerażającą chwilę myślał, że tamten ma rację – że wyczerpanie spowodowało, iż zlał się w spodnie, nawet tego nie zauważywszy. Potem przypomniał sobie rybkę i wcisnął trzęsącą się rękę do kieszeni płóciennej kurtki.
Plastikowy woreczek był sflaczały; musiał przygnieść go łokciem, kiedy niósł żetony do kasy. Złota rybka, którą miał przy sobie i traktował jako „jądro krystalizacji”, gdyż wyczytał gdzieś, że przedstawicielki jej gatunku nie zdychają nigdy z naturalnych przyczyn, była z pewnością martwa lub właśnie zdychała.
Nie spał od dwudziestu czterech godzin i w jakiś sposób myśl o małej złotej rybce, zdychającej w jego kieszeni, wywołała w nim nieznośny smutek; podobnie jak i fakt, iż ojciec jego córek stoi o świcie w kasynie i wygląda tak, jakby zlał się w portki.
Arky oddychał nierówno, a łzy zamgliły mu wzrok, kiedy przepychał się przez drzwi wejściowe na piekarnicze gorąco dnia.
Do drzwiczek po stronie pasażera w należącej do Mike’a Stikeleathera półciężarówce nissana było przyśrubowane lusterko i kiedy wrócili na parking po krótkiej ceremonii pogrzebowej, która zgromadziła niezbyt liczne grono żałobników, Diana przekręciła je tak, by móc widzieć, co się dzieje za nimi – i na widok podążającego z tyłu białego dodge’ a poczuła podszyte napięciem zadowolenie.
Zeszłej nocy Mike zabrał ją do włoskiej restauracji w pobliżu Flamingo, a kiedy wrócili do jego mieszkania, usiłował ją pocałować. Obroniła się przed nim, mówiąc z pełnym zadumy uśmiechem, że po śmierci Hansa jest na to zbyt wcześnie. Mike przyjął to całkiem dobrze i pozwolił jej spać na swoim wodnym łóżku, podczas gdy sam zajął kanapę – aczkolwiek w sposób, który wskazywał jasno, że „to tylko na jedną noc”.
Z pierwszym brzaskiem dnia, nasłuchując uważnie chrapania Mike’a, które dobiegało z salonu, Diana wstała i przeszukała jego sypialnię. W szafce znalazła walizeczkę. Zapamiętała dokładnie jej ustawienie – to, w jaki sposób dyplomatka opierała się o buty narciarskie – a potem wyjęła ją i otworzyła. Biały proszek w pękatych plastikowych woreczkach o strunowych zapięciach miał powodujący drętwienie języka smak kokainy, a dwudzie-stodolarówki w zwitkach dawały sumę ponad dwóch tysięcy dolarów. Odstawiła wszystko z powrotem, tak jak było, i wróciła do łóżka. Potem, podczas przygotowywania kawy, udało się jej wsunąć do torebki mocny nóż do steków, chociaż nie planowała jego użycia.
Jak dotąd, wszystko szło dobrze.
Kilka godzin później, podczas pogrzebu, zmówiła dziękczynną modlitwę do swej matki, ponieważ jednym z żałobników okazał się Al Funo.
Miała nadzieję, że się tu pokaże. Biorąc pod uwagę jego dziwacznie towarzyskie podejście do kwestii zabójstw, był to jedyny pomysł, jaki przyszedł jej do głowy odnośnie do sposobu, w jaki Funo miałby ją znaleźć.
I oto był tam; stał za rodzicami Hansa na trawniku, pod płóciennym namiotem, i uśmiechał się do niej smutno ponad trumną z włókna szklanego. W rewanżu uśmiechnęła się także, skinęła głową i mrugnęła, bezradna wobec próby wyobrażenia sobie, jakim cudem mógł przypuszczać, że chciałaby go widzieć – ale rozumiejąc z mrugnięcia, które otrzymała od niego w odpowiedzi, tak właśnie uważał.
Samochód, do którego Funo wsiadł potem, różnił się mocno od porsche’a, jakim Al jeździł, kiedy widziała go w poniedziałek w nocy – porsche’a, z którego postrzelił Scata – ale był przynajmniej w stanie nadążyć za nissanem Mike’a.
Gdy Stikeleather podjechał do krawężnika przed swoim blokiem mieszkalnym, biały dodge zaparkował jakieś sto stóp za nimi.
Diana wysiadła z półciężarówki i, stojąc przed przednim zderzakiem, zaczekała na Mike’a.
– Nie odwracaj się – powiedziała cicho – ale z cmentarza przyjechał za nami kumpel Hansa. Wydaje mi się, że chce ze mną pogadać.
Mike zmarszczył z niepokojem czoło, ale nie odwrócił się.
– Przyjechał tutaj za nami? Nie lubię…
– Ja także nie. To dealer i Hans nigdy mu nie ufał. Posłuchaj, daj mi kluczyki, to pojadę za nim, kiedy stąd odjedzie.
– Pojedziesz za nim? Dlaczego? Muszę się wziąć do roboty…
– Chcę się tylko przekonać, że opuści tę okolicę. Nie będzie mnie najwyżej dziesięć minut.
– Dobra, niech będzie. – Mike zaczął zdejmować kluczyk z kółka. – Tylko dla ciebie, Doreen – dodał z uśmiechem.
Włożyła klucz do kieszeni i posłała Mike’owi całusa, a potem ruszyła w stronę białego dodge’a.
Idź na górę, Mike, myślała, podczas gdy podeszwy jej butów stukały miarowo o zalany słońcem trotuar, a torebka kołysała się u jej boku. Nie wystrasz tego gościa kręceniem się tutaj i szpiclo-waniem.
Nie obejrzała się za siebie, ale najwyraźniej Mike nie zrobił niczego, co mogłoby zaalarmować Funo. Gdy podeszła do jego samochodu, Al sięgnął ponad siedzeniem i zwolnił klamką drzwiczki po stronie pasażera.
Diana otworzyła je i usiadła w fotelu, pozostawiając drzwiczki otwarte.
Funo uśmiechał się, ale był blady i wyczerpany; jednak jego biała koszula i brązowe spodnie wyglądały na nowe, a białe sznurowane reeboki lśniły, pomyślała, jak brzuchy homarów albinosów.
– Mój tajemniczy nieznajomy – odezwała się Diana.
– Cześć, Diano – powiedział poważnie. – Przykro mi, że zeszłej nocy tak niefortunnie zaczęliśmy naszą znajomość. Nie wiedziałem, że martwiłaś się o dzieci.
Zmusiła się, by jej nieśmiały uśmieszek pozostał na twarzy – ale jak ten człowiek mógł jej to powiedzieć? Po strzeleniu do jednego z jej synów?!
– Lekarze mówią, że chłopak wyliże się z tego – odparła.
Zastanawiała się jednocześnie, czy Funo mógłby się posunąć do tego, by zatelefonować do szpitala i stwierdzić, że to nie była prawda.
Pomyślała, iż nie miałoby to prawdopodobnie żadnego znaczenia. Czuła, że chodzi o ten rodzaj gierki, co podczas popołudniowej herbatki, w trakcie której od wypowiedzi uczestników oczekiwano tylko tyle, by były przyjemne.
– Hej, to wspaniale-powiedział i strzelił palcami. – Mam coś dla ciebie.
Stężała, gotowa wyszarpnąć nóż z torebki, ale tym, co Funo wyjął spod swojego siedzenia, była długa czarna kasetka ze sklepu jubilerskiego.
Kiedy ją otworzył, a Diana ujrzała złoty łańcuch, leżący na wyścielającym wnętrze pudełka czerwonym aksamicie, to okazała jedynie zadowolenie, a nie zdziwienie.
– Jest piękny…! – Sprawiła, by jej głos brzmiał miękko i z przydechem. – Nie powinieneś był… Boże, nawet nie wiem, jak się nazywasz.
– Al Funo. Mam także prezent dla Scotta. Powiesz mu o tym?
Powiem mu, kiedy spotkam się z nim pewnego dnia w piekle, pomyślała.
– Oczywiście. Wiem, że będzie ci chciał podziękować.
– Dałem mu już złotą zapalniczkę Dunhilla – rzekł Funo.
Skinęła głową, tęskniąc do normalnej ulicy w środku dnia, widocznej za oknami samochodu; zastanawiała się, jak długo mogłaby kontynuować bez zgrzytów ten fantastyczny dialog.
– Jestem pewna, że musi być zachwycony, mając tak szczodrego przyjaciela – szarżowała.
– Och – powiedział Funo bez namysłu. – Robię, co mogę. Moje porsche jest w komisie; wynająłem to auto.
Skinęła głową.
– Możemy od czasu do czasu zaprosić cię na kolację?
– Byłoby miło – stwierdził poważnie.
– Czy masz… Czy jest jakiś numer telefonu, pod którym można cię złapać?
Wyszczerzył się i mrugnął do niej.
– Ja was znajdę.
Audiencja zdawała się mieć ku końcowi.
– Dobra – rzekła ostrożnie i przeniosła ciężar ciała na prawą stopę, która spoczywała na trotuarze. – Będziemy czekać na wiadomość od ciebie
Uruchomił silnik samochodu.
– Fajno.
Wysiadła z auta i stanęła na krawężniku. Sięgnął w bok i zatrzasnął drzwiczki, a potem odjechał.
Póki dodge nie skręcił w prawo, Diana szła wolno w kierunku półciężarówki nissana; potem podbiegła do auta.
Tego ranka ruch na Bonanza Street był niewielki i musiała trzymać się swoim nissanem daleko z tyłu za dodge’ em, pozwalając, by przedzielały ich inne samochody. Dwukrotnie zdawało się jej, że zgubiła Funo, ale potem dostrzegła, że daleko przed nią skręca w prawo na parking Marie Callender’s. Przejechała obok, a potem zawróciła, nie śpiesząc się, i sama wjechała na plac.
Pusty dodge stał przed pozbawioną okien ścianą restauracji.
Doskonale.
Przyhamowała tylko na tyle, by wbić sobie do głowy numer rejestracyjny, a potem wyjechała z parkingu i pognała z powrotem pod dom Mike’a.
Kiedy otworzyła drzwi mieszkania, Stikeleather krążył po kuchni.
– Dobra – odezwał się Mike niecierpliwie – dokąd pojechał?
– Nie wiem, odjechał wzdłuż Bonanza Street. Posłuchaj, zapamiętałam numer rejestracyjny jego auta, ponieważ zapytał podczas rozmowy, czy jesteś przyjacielem Hansa, Mikiem, o którym wie, że jest dealerem. Sądzę, że Hans musiał mu o tym powiedzieć.
– Hans mu to powiedział? Ma szczęście, że nie żyje-Diana pomyślała, że Stikeleather wygląda tak, jakby był jednocześnie zły i miał zamiar się rozpłakać. – Nie chcę słyszeć podobnych bzdur!
Podeszła do niego i pogłaskała go po usztywnionych sprayem blond włosach.
– Nie zna twojego nazwiska – powiedziała – i nie wie, w którym apartamencie mieszkasz.
– Powinienem jednak zawiadomić swojego… faceta, którego ja… Och, do diabła… zmusił mnie do tego, żebym się stąd wyprowadził.
– Miałeś iść do pracy – uśmiechnęła się do niego Diana. – Zobaczę, czy w nocy nie będę mogła… rozproszyć twoich zmartwień.
Słysząc to, Mike się ożywił.
– Nie ma sprawy – powiedział. – Daj mi kluczyk od auta.
Wręczyła mu go, a kiedy Stikeleather wyszedł i Diana usłyszała, że jego półciężarówka odjeżdża sprzed bloku, podeszła do telefonu i zadzwoniła po taksówkę.
Potem pobiegła do sypialni i wyjęła z szafy walizeczkę, a dookoła nadgarstka zapętliła druciany wieszak. Zwitki banknotów upchnęła do swojej torebki, a woreczki z kokainą opróżniła do toalety, którą spłukała cierpliwie trzy razy.
Zbiornik rezerwuaru napełniał się ponownie ze świstem, podczas gdy Diana wyniosła pustą dyplomatkę na przechodni ganek i zamknęła za sobą drzwi.
Dodge stał nadal na parkingu Marie Callender’ s. Ucieszy ła się, że Funo nie był mężczyzną, który pochłania szybko śniadanie.
A teraz, pomyślała, kiedy zapłaciła za taksówkę, popracujesz kilka minut w napięciu.
Zmusiła się do tego, żeby nie okazywać pośpiechu, i podeszła do samochodu Funo, odwijając po drodze z nadgarstka druciany wieszak i rozkręcając podwójną helisę jego haczyka. Wyprostowała drut i zagięła ciaśniej pętlę. Po dotarciu do dodge’a Funo wsunęła haczyk pomiędzy szybę a ramę drzwi po stronie kierowcy.
Trzęsły się jej ręce, ale pętla za szybą była nieruchoma i już za pierwszym razem udało się jej zaczepić nią przycisk blokady zamka. Pociągnęła w górę i mechanizm odskoczył ze stłumionym szczęknięciem.
Diana rozejrzała się nerwowo dookoła, ale nikt na nią nie patrzył, a i Funo nie wychodził jeszcze z restauracji.
Otworzyła drzwiczki i wsunęła pustą walizeczkę pod siedzenie kierowcy.
Po zamknięciu auta okrążyła je, stanęła z przodu i zwolniła zaczep maski. Kiedy ją podnosiła, zawiasy skrzypiały głośno, ale Diana sięgnęła spokojnie do korka wlewu oleju usytuowanego ukośnie sześciocylindrowego silnikai odkręciła go. Potem wyjęła z portmonetki garść drobniaków i wrzuciła je do otworu, słysząc, jak dziesiątki, ćwierćdolarówki i centy stukają o sprężyny zaworów.
Chwilę później zakręciła korek wlewu oleju, opuściła maskę samochodu i odeszła, oddychając swobodniej z każdym krokiem, który oddalał ją od auta tego przeklętego człowieka.
Zachowała sobie jedną ćwierćdolarówkę, by zatelefonować po kolejną taksówkę.
Okazało się, że pływającym po stawie kaczkom żółty ser smakuje dużo bardziej od chleba, i wkrótce cały skromny lunch Nardie Dinh przepadł w wodzie.
Usiadła z powrotem w cieniu topoli amerykańskiej, skierowała wzrok poza staw z kaczkami i spojrzała ponad trawiastymi wzgórzami parku w kierunku biurowca, w którym pracowała podczas dnia. Niedługo skończy się jej przerwa śniadaniowa i Nardie wróci tam, nic nie zjadłszy.
Znowu.
Od chwili, gdy w środę wczesnym popołudniem zjadła sałatkę – niemal czterdzieści osiem godzin temu, tuż przed ocaleniem Scotta Crane’a przed zamachowcami Neala Obstadta – nie miała niczego w ustach.
I, oczywiście, nie spała od początku roku – wyjąwszy dwa krótkie okresy w trakcie minionego tygodnia.
Świętowała Tet* w Las Vegas, wśród brzęku, trąbienia i neonów Fremont Street oraz kasyn Strip, zamiast pomiędzy straganami kwiatów, stoiskami z herbatą i kandyzowanymi owocami oraz przy sztucznych ogniach, jakie zapamiętała z Hanoi. Zaś ludzie wokoło niej siedzieli w samochodach, a nie na rowerach, ale w obu tych miejscach doznawała tego samego wrażenia świętowania w cieniu nieszczęścia. Otwory w chodnikach Hanoi, znajdujące się co czterdzieści stóp, były małymi okrągłymi schronami przeciwbombowymi, do których należało wskoczyć, gdy amerykańskie samoloty znajdowały się w odległości trzydziestu kilometrów od miasta i rozlegał się drugi alarm; w Las Vegas zaś Nardie miała przy sobie amfetaminę, by łykać ją za każdym razem, kiedy jej czujność zaczynała słabnąć.
* Tet – obchody wietnamskiego Nowego Roku Księżycowego, przypadające na koniec stycznia lub początek lutego.
Pościła po prostu dlatego, że widok jedzenia, a szczególnie wizja wkładania pożywienia do ust, żucia go, przełknięcia i przyswojenia budziła w niej odrazę; nie stanowiło to świadomie podjętej decyzji, jak miało to miejsce w wypadku bezsenności, ale Dinh była nieprzyjemnie świadoma mitologicznej paraleli. W angielskim tłumaczeniu trzynastowiecznego francuskiego Morte Ar-tu, Dziewica Astolat, która w poemacie Tennysona stała się lady Shalott, ofiarowała się Lancelotowi, a potem, kiedy ten jej odmówił, zabiła się, rezygnując ze snu i przyjmowania pokarmu. Jej ciało zostało złożone na barce i puszczone z biegiem Tamizy.
W środę w nocy Nardie zaoferowała się Scottowi Crane’owi i, w większym czy mniejszym stopniu, odmówili sobie nawzajem. Czy to wymuszone głodowanie mogło stanowić konsekwencję tego faktu?
Z nagłym pluskiem i trzepotem skrzydeł wszystkie kaczki poderwały się do lotu. Nardie wzdrygnęła się i podniosła na nie wzrok, zastanawiając się z trwogą, jaki obiorą kierunek, ale ptaki rozpierzchły się we wszystkie strony po błękitnym czystym niebie i po kilku chwilach została sama na brzegu lekko wzburzonej wody.
Wstała zgrabnie. Jest tutaj, pomyślała, czując, że wali jej serce, a usta ma wyschnięte. Ray-Joe Pogue jest gdzieś tutaj. Znalazł mnie aż w Henderson.
Rozejrzała się wokoło po zielonych wzgórzach, widocznych z miejsca, w którym się znajdowała, ale w zasięgu jej wzroku nie było nikogo.
Powinnam uciekać, pomyślała, ale w jakim kierunku? A jeśli mnie widzi, to – osłabioną z głodu – zdoła mnie dogonić.
Muszę uciekać, muszę uciekać, muszę uciekać! Marnuję cenne sekundy!
Niebo zdawało się wybrzuszać ku niej i obawiała się, że widok przekraczającego grzbiet wzgórz jej przyrodniego brata – wysokiego, szczupłego, bladego i ubranego jak Elvis Presley – okradłby ją z jakiejkolwiek zdolności ruchu.
Opierała się plecami o korę topoli amerykańskiej, po czym obróciła się nagle i objęła jej pień-nie przeczuwała, że zamierza wspiąć się na drzewo, póki nie stwierdziła, że wdrapała się już kilka jardów w górę szarego pnia, niszcząc prawdopodobnie swój wełniany żakiet i bluzkę.
Korona drzewa składała się ze zbitego gąszczu okrągłych żółtozielonych liści i Dinh miała nadzieję, że gdyby dostała się na jedną z niemal pionowych gałęzi, byłaby dobrze ukryta. Gorący płytki oddech palił gardło Nardie, a w polu jej widzenia pływały tęczowe błyski, ale nie zasłabła, chociaż obawiała się, że samo wyobrażenie sobie któregokolwiek z obrazków kart spowodowałoby, że wylądowałaby z powrotem na trawie, nieprzytomna i gotowa dla niego.
Chwyciła podrapanymi rękami rozwidlenie najbliższej gałęzi, a potem – rozdzierając przy tym bluzkę w szwie – przerzuciła przez konar nogę, którą, owinąwszy wokół niego, zaczepiła obok lewej dłoni i z pewnym wysiłkiem, który wydarł z jej gardła jęk, podciągnęła się w górę na to ciasne siodło. Mając stopę opartą o odnogę wysoko przed sobą, nie spoczęła, póki – szorując plecami po pniu – nie wyprostowała się; a potem znieruchomiała, starając się usilnie uspokoić gwałtowny oddech.
Wreszcie doprowadziła do tego, że chociaż nadal oddychała przez usta, to robiła to cicho. Słyszała podobny do szeptu odgłos ruchu drogowego na McEvoy Street, co zdawało się niczym głośniejszym od dźwięku, jaki towarzyszy zdejmowaniu walizek z karuzelowego podajnika na lotnisku, a otaczające ją liście szeleściły słabo niczym mrowie bardzo odległych kastanie-tów. Przez przerwę w listowiu w kształcie klina widziała żółty kwadrat sera Kraft, który kołysał się łagodnie na powierzchni stawu.
Starała się przekonać samą siebie, że się myliła, że nie było go tutaj, ale nie potrafiła w to uwierzyć. A gdy usłyszała szelest stóp, przesuwających się w trawie, zamknęła na moment oczy.
– Bernardette – powiedział miękko pod nią i musiała zagryźć usta, by powstrzymać się przed odpowiedzeniem mu, przed krzyknięciem do niego w taki sposób, w jaki dziecko mogłoby zawołać podczas zabawy w chowanego – by pozbyć się okropnego napięcia wywołanego świadomością, że To się zbliża.
– Nie ma szynki – odezwał się teraz.
Jego słowa były wyraźne; nie mogła go źle zrozumieć, ale to nonsensowne zdanie spowodowało, że jeszcze bardziej zapragnęła krzyknąć. Z całą pewnością wiedział, gdzie Nardie się ukrywa i tylko znęcał się nad nią psychicznie!
– Ser – stwierdził. – I chleb. To dobrze, nadal trzymasz się z dala od mięsa. Moja dziewczynka. Wciąż kręcisz się tutaj jako córka pani Porter.
Nardie przypomniała sobie, że opowiedział jej kiedyś o istnieniu bardzo starej piosenki, która przetrwała po dziś dzień – chociaż w obecnej wersji „Persefona” została zdeprecjonowana fonetycznie do „Pani Porter”.
Spojrzała w dół i poczuła, że z przekłutego ucha wypadał jej kolczyk. W tym samym momencie przycisnęła łokcie do pnia drzewa i złapała niezdarnie małą złotą kuleczkę, przytrzymując ją pomiędzy pniem a rękawem żakietu. Czuła, jak kolczyk wciska sięjej w ciało powyżej stawu łokciowego i niemal bez większego zainteresowania zastanawiała się, ile czasu minie, zanim zaczną jej drżeć mięśnie przedramienia.
Ray-Joe odezwał się radośnie:
Poskoczył kochanek, wdział szaty, drzwi rozwarł przed swoją jedyną, I weszła dziewczyna do chały, Lecz z chaty nie wyszła dziewczyną.
Recytował jedną z szalonych przyśpiewek Ofelii z Hamleta. Gdy Nardie była uwięziona w podłym burdelu, zwanym DuLac’s, czytywał jej czasami tę sztukę. W głowie, a nie na głos, wyrecytowała następny kuplet:
Cny młodzian się tego nie wstydzi, Gdy tylko nastręczy się możność*.
Zastanawiała się, czy byłaby w stanie oprzeć się mu, gdyby zobaczył ją tu w górze. Roześmiał się.
– Ray-Joe Active! – powiedział do siebie w dziecinnej manierze. – Ray-Joe uwalnia Vegas!
Nardie Dinh widziała go teraz pod sobą; jego uczesanie w kaczy kuper połyskiwało ponad wielkim kołnierzem skórzanej białej kurtki, wysadzanym kryształami górskimi. Pogue trzymał w dłoni pneumatyczny pistolet i Nardie wiedziała, czym broń jest naładowana-strzałkami wypełnionymi środkami uspokajającymi i zakończonymi igłami strzykawek, takimi jak pocisk z jasno-czerwonym upierzeniem – rzucającym się w oczy niczym ekscentryczne przybranie rękawa jej bluzki – którym trafił ją na pustyni Tonopah w tamten grudniowy poranek.
Jej ramię, to samo, które przyjęło wtedy w siebie strzałkę, zaczęło teraz drżeć. Wkrótce niezręczny nacisk przedramienia na kolczyk osłabnie i złota kulka spadnie na ziemię. Spoglądając w dół, oceniła, że kolczyk wylądowałby obok lewej stopy jej brata. Usłyszałby to i spojrzał w dół – a potem w górę.
– Zastanawiam się, czy słyszysz mnie w swojej głowie – powiedział cicho. – Zastanawiam się, czy przyjdziesz tutaj, pod to drzewo, jeśli na ciebie zaczekam. Wiemy oboje, że chcesz. Spotkałaś go w środę wieczorem, co? Syna Króla, księcia, genetycznego Waleta Kier. I stałaś się łatwym celem do wyśledzenia. Jestem całkiem pewny, że nie namierzyłbym cię, gdybyś go zerżnęła. Co ci to mówi?
Że zachowuję cnotę dla ciebie?, pomyślała. Tak to sobie wyobrażasz?
Ramię bolało ją mocno. Czy istotnie czekam na niego?, zastanowiła się. Czy to wszystko – zadźganie Madame DuLac, ucieczka do Las Vegas, wykorzystanie mocy, którą mi dał do unikania
* W. Szekspir, Hamlet, tłum. J. Paszkowski, Warszawa 1980, akt IV, scena 5. snu – nie jest niczym innym, jak oznaką buntu, czczym gestem, próbą przekupienia własnej ambicji, zanim pozwolę sobie wsiąknąć w bezpieczną rolę Królowej-zombie, którą dla mnie zaplanował? Czy obawiałam się tego, że Scott Crane może – w dalszym ciągu – być w stanie pokonać swego ojca i tylko chwyciłam się wiarygodnej wymówki, żeby od niego uciec?
Może naprawdę chcę ulec Rayowi-Joe Pogue?
Nie, uznała. Nie, nawet jeżeli to prawda. Nawet gdybym żyła przez ostatnie trzy miesiące pozorami, to niniejszym ogłaszam te pozory za rzeczywistość.
I przycisnęła łokieć mocniej do drzewa, pragnąc wcisnąć sobie kolczyk w ciało.
Hałas ruchu drogowego w tle wzmógł się – ktoś przejeżdżał w pobliżu samochodem.
Ujrzała, że brat spojrzał nagle w głąb parku i zrozumiała, że zbliżający się samochód musi jechać po trawie. Potem dotarło do niej, że jest ich więcej niż tylko jeden.
– Cholera – zaklął Pogue cicho.
Zrobiwszy szybki krok, Ray-Joe odsunął się od drzewa, a potem usłyszała, że brat odchodzi pośpiesznie, idąc przez trawę. Uniosła ramię, pozwalając spaść kolczykowi. Lecz w tym samym momencie zastanowiła się, czy nie robi tego zbyt wcześnie, czy chciała zrobić to tak wcześnie.
Słyszała, jak opony samochodowe drą darń; odwróciła się w kierunku przeciwnym do tego, w którym leżał staw, i rozsunęła na boki pęki liści. Na moment mignął jej kształt białego samochodu, gnającego po trawie. Była to jedna z tych półciężarówek… jak to one się nazywają? El Camino. Potem ujrzała jeszcze jedną, taką samą jak pierwsza. Przyjechały tutaj za Pogue’em?
Nie słyszała żadnych strzałów ani krzyków… a po kilku minutach dobiegł ją dźwięk zbliżających się policyjnych syren. Warkot białych samochodów oddalił się.
Gdy usłyszała, że niemożliwy do pomylenia hałas, powodowany przez radiowozy, zbliżył się, a potem, że auta zatrzymują się, ich silniki pracują na wolnych obrotach, a z policyjnego radia dobiegają kodowane rozmowy, Nardie uspokoiła się i zaczęła zsuwać się z drzewa.
Kiedy te samochody zaczęły przedzierać się przez trawę, przećwiczyła szczegółowo w głowie swoją wersję wydarzeń, którą zamierzała obwieścić policjantom: po prostu weszłam na drzewo, panie oficerze; Bernardette Dinh, sir; pracuję tam dalej, w agencji ubezpieczeniowej.
Tym razem miałaś szczęście.
Widząc zajeżdżającą pod dom półciężarówkę Mike’a, którą Stikeleather zaparkował w ocienionej uliczce, Diana poczuła, że nie musi udawać przerażonej. Miała tylko nadzieję, że przewidziała prawidłowo, co Mike zrobi.
Kilka godzin temu rozsunęła szyby balkonowego okna w salonie, a potem poszła do sypialni i wywaliła na podłogę wszystkie szuflady; wyciągnęła z szafy wszystkie pudełka i je także wybebeszyła. Żałowała, że nie zauważyła, jakie cygara pali Funo, gdyż mogłaby zapalić jedno i wdeptać je w brązowy dywan.
Drzwi mieszkania były otwarte, więc słyszała ciężkie kroki Mike’a, zbliżającego się gankiem pierwszego piętra.
I oto był, uśmiechając się, przyklepując swoje wylakierowane włosy i zionąc w wieczornym powietrzu Binacą na odległość dwóch jardów.
– O co chodzi, kochanie? – spytał, obdarzając ją spojrzeniem, które uznała za mówiące: „no, no, dupeńko”.
– Kiedy byłam w sklepie, ktoś włamał się do mieszkania – powiedziała zdenerwowana.
Uśmiech Stikeleathera zniknął, chociaż jego usta pozostały otwarte.
– Nie wiedziałam, czy chciałbyś, żebym wezwała gliny – ciągnęła Diana – więc po prostu czekałam. Nie wiem, czy coś zginęło, ale może ty się zorientujesz? Sypialnię splądrowali całkiem nieźle.
– Jezu – odezwał się zajękliwym szeptem, ruszając w stronę drzwi sypialni. – Ty pierdolona dziwko, sypialnia, Jezu Chryste, spraw, żeby to nie była prawda, spraw, żeby to nie była prawda.
Poszła za nim i obserwowała, jak wlecze się prosto do szafy. Zagapił się na nie zasłonięte niczym buty narciarskie, a potem rozejrzał się po podłodze.
– Jezu – mówił nieobecnym tonem – już nie żyję, już nie żyję. To zrobił ten twój kumpel, przyjaciel Hansa, ta rzecz nie należała do mnie, będziesz musiała powiedzieć Floresowi, że to jest twoja wina… nie, nie mogę przyznać, że pozwoliłem ci u siebie zostać, kobiecie, która… która sprowadziła tutaj kolejnego dealera. Niech cię szlag! Wynoś się stąd i nigdy więcej nie wracaj; zabierz całe gówno, jakie ze sobą przyniosłaś.
Kiedy się do niej odwrócił, twarz miał tak bladą i zmacerowa-na przez strach, że na jej widok cofnęła się.
– Ten numer rejestracyjny samochodu – powiedział z naciskiem. – Zabiję cię na miejscu, jeżeli go nie pamiętasz!
Wyrecytowała mu go.
– Biały dodge – dodała – mniej więcej z siedemdziesiątego roku. Facet nazywa się Al Funo, F-U-N-O.
Przypomniawszy sobie, że nie należy wypadać z roli, posłała mu łamiące serce spojrzenie, po czym powiedziała:
– Przykro mi, Mike. Nie mogę tutaj zostać? Miałam nadzieję…
Szedł wolno w stronę telefonu.
– Idź i znajdź sobie alfonsa; nie należysz do mojego życia.
Diana wsunęła już wcześniej do torebki mały żółty kocyk, więc wychodząc z mieszkania podniosła ją i przerzuciła jej pasek przez ramię.
Idąc po betonowych stopniach w stronę trotuaru i ulicy, pomyślała o Scalcie, który przypięty do respiratora i pokłuty cewnikami miał spędzić w szpitalu piątą noc; żywiła nadzieję, że to, co zrobiła, zaowocuje pomstą za los jej syna.
Tak jak powiedział krupier, mała plastikowa kulka leżała na zielonym polu podwójnego zera koła ruletki. Mężczyzna sięgnął teraz grabkami i przesunął ostatni z niebieskich żetonów, zabierając go z mistycznej tablicy okresowej stołu.
Archimedes Mavranos stracił właśnie ostatnie pieniądze, jakie zdobył w trakcie trzydniowej sesji hazardu. Przepuszczenie ich zabrało mu nawet mniej czasu niż wygranie. Sięgnął do kieszeni kurtki, a krupier spojrzał na niego wyczekująco, sądząc najwyraźniej, że klient zamierza kupić kolejne żetony, ale Mav-ranos pomiędlił tylko palcami plastikowy woreczek. Woda była nadal chłodna i nowa złota rybka prawdopodobnie ciągle żyła.
Ale Mavranos nie trafił na tego rodzaju zmianę fazy, co do której żywił nadzieję, że mogłaby zmusić jego buntujący się układ limfatyczny do prawidłowego działania.
Odkrył istnienie innych rzeczy – widział stare kobiety, grające równie namiętnie co on i mające na dłoniach ogrodowe rękawice, przez które pociągały dźwignie jednorękich bandytów, pragnąc użyźnić zimną i nieurodzajną glebę; widział hazardzi-stów oszołomionych spadającymi na nich przed świtem wygranymi, którzy po całych godzinach gry i zdobyciu tysięcy dolarów nie dawali krupierom ani grosza napiwku; albo takich, którzy z obojętnością wręczali kelnerkom studolarowe żetony w zamian za szklankę wody mineralnej; widział graczy tak otyłych i zdeformowanych, że sama ich obecność wywołałaby mimowolne okrzyki zdziwienia w każdym innym mieście poza tym jednym, w którym okoliczności działania sprawiały, że wygląd fizyczny absolutnie się nie liczył; i hazardzistów, którzy, bez mrugnięcia, „przerżnąwszy”, jak się tutaj mówiło, zdobywali się na postawienie kolejnej stawki, o której wiedzieli z góry, o której niemal na pewno wiedzieli z góry, że zostanie wkrótce stracona – jeden z nich zwierzył się Mavranosowi, że pierwszą rzeczą zaraz po hazardzie i wygrywaniu jest sam hazard.
Mimo tego wszystkiego zdawało mu się nadal, że widzi czasami kontury swojego wybawienia. Lub starał się wierzyć, że tak jest.
Przypomniał sobie Arthura Winfree, który dzięki precyzyjnie wyliczonym błyskom światła zniszczył biologiczny zegar życia zamkniętych w klatce komarów, tak że owady spały i roiły się bez stosowania się do jakiegokolwiek czasowego wzorca, a rytm ich życia można było przywrócić do naturalnego cyklu – wzlotu o świcie, zapadnięcia w odrętwienie o zmierzchu – tylko przez kolejny błysk. Winfree znalazł najwyraźniej czuły punkt, geometryczną osobliwość, dzięki badaniu raczej kształtu danych na temat komarów, a nie liczb, które ten kształt wyrażały.
Ludzie w Las Vegas postępowali według tego zaburzonego, pozbawionego rytmu modelu zachowań komarów Winfree’ego. W kasynach nie było, oczywiście, zegarów ani okien, więc facet siedzący tuż obok ciebie w porze lunchu mógł być cierpiącym na bezsenność człowiekiem, który wymknął się ze swojego pokoju o pomocy na przekąskę. Mavranos zastanawiał się, czy jeden z nocnych, próbnych wybuchów atomowych z lat pięćdziesiątych nie rzucił na miasto swojego jaskrawego blasku w tym konkretnym momencie, który był osobliwością.
Arky zdobył się na cierpki uśmieszek na myśl o tym, że jego największą nadzieją na wyleczenie się z raka może być pobliska detonacja kolejnej bomby.
Koło kręciło się ponownie. Ruletka była jedyną grą w kasynie, w której kolor nie określał wartości żetonu; tu barwa przypisana była poszczególnym graczom. Ponieważ Mavranos odszedł od stołu, to ktoś inny mógł teraz grać niebieskimi krążkami.
Nadal miał w półciężarówce około pięćdziesięciu dolarów w gotówce, które były włożone w jedną ze zwariowanych map Dondiego Snayheevera i… i nie miał pojęcia, co z tymi pieniędzmi zrobić. Mógł ponownie spróbować coś zjeść, chociaż zaczynało to wyglądać na chybione, upokarzające zajęcie, lub mógł użyć ich jako wkupne do jakiejś gry. Czego powinien spróbować? Keno?* Koła Fortuny?
Przepchnąwszy się przez wahadłowe szklane drzwi, Arky zauważył, że jest już noc – Bóg jeden wiedział, która była godzina – i że wyszedł z Sahara Casino.
Czując zawrót głowy i stąpając ciężko wzdłuż wiodącego na parking chodnika, starał się uzmysłowić sobie, czego naprawdę pragnął – i ujrzał się, jak remontuje w garażu jakiś stary samochód, podczas gdy żona pichci coś w kuchni, a jego dwie córki siedzą w salonie na kanapie, którą on sam ponownie obił, i oglądają telewizję. Jeśli wydam te pięćdziesiąt dolarów na paliwo, pomyślał, mogę znaleźć się tam jutro rano i mieć… może z miesiąc takiego życia.
Zanim rozchoruję się do tego stopnia, że będę musiał iść do szpitala.
Miał ubezpieczenie, polisę, która kosztowała go kilkaset dolarów miesięcznie i stanowiła, że w każdym roku musiał pokryć pierwsze dwa tysiące dolarów kosztów opieki lekarskiej-potem towarzystwo ubezpieczeniowe płaciło osiemdziesiąt procent czy coś takiego – ale nawet gdyby umieranie nic nie kosztowało, to zostawiłby Wendy i dziewczynki tylko z paroma polisami rentier-skimi i bez żadnych dochodów. Wendy musiałaby znaleźć ponownie pracę jako kelnerka.
Zatrzymał się w padającym z góry białym blasku i spojrzał na swoje dłonie. Były pokryte bliznami i stwardnieniami, które miały swoje źródło w wieloletnim posługiwaniu się ręcznymi narzędziami, a kilka szram na kłykciach pochodziło z czasów młodzieńczych kolizji z kośćmi szczękowymi i policzkowymi jego przeciwników. Przyzwyczajony był do tego, by załatwiać swoje sprawy tymi rękami.
Wsadził je do kieszeni i poszedł dalej.
* Keno – gra przypominająca bingo.
Mavranos zatrzymał się kilka jardów przed swoją zaparkowaną ciężarówką. W spowijających to miejsce mrokach widział jakąś postać, która opierała się o maskę.
Kto to taki, do diabła, pomyślał. Złodziej? W środku jest broń oraz reszta moich pieniędzy. Ale dlaczego leży na masce? Może jest pijany i zatrzymał się tutaj, żeby mi obrzygać auto?
– Odsuń się, chłopie – powiedział głośno. – Odjeżdżam stąd.
Postać podniosła wzrok.
– Arky, musisz mi pomóc.
Chociaż głos był słaby, Mavranos poznał go. Należał do ScottaCrane’a.
Arky obszedł auto, żeby dostać się do drzwi kierowcy, otworzył je z zamka i pociągnął. Wewnętrzne światło rzuciło poprzez przednią szybę na twarz Scotta ponury światłocień i Mavranos wzdrygnął się, widząc podbite oko przyjaciela, zapadnięte policzki i włosy w strąkach.
– Witaj, Pogo – powiedział Arky cicho. – Co się stało?
Mavranos wsiadł i sięgnął w bok, by otworzyć drzwi pasażera.
– Wsiadaj i opowiedz mi o tym – zawołał.
Powłócząc nogami, Crane obszedł drzwiczki i wspiął się na siedzenie, a potem odchylił głowę z zamkniętymi oczami i tylko oddychał przez jakiś czas przez otwarte usta. Jego oddech śmierdział jak kocia kuweta. Mavranos zapalił camela.
– Kto cię uderzył?
– Jakiś pijany łajza – Scott otworzył oczy i usiadł prosto. – Mam nadzieję, że Susan zsyła na niego dużo wielkich robaków.
Mavranos czuł w oczach nabrzmiewające, gorące łzy wyczerpania. Jego przyjaciel – najbliższy przyjaciel w tych czasach, w tych złych czasach – został załatwiony. Najwyraźniej Scotto-wi nie udało się uwolnić od kłopotów.
Ani mnie, pomyślał Mavranos. Powinienem jechać do domu, póki jeszcze mogę; powinienem spędzić czas, jaki mi pozostał, z rodziną. Nie mogę go już więcej tracić na pomaganie skazanemu facetowi, nawet jeśli jest… był… moim przyjacielem.
Proch do prochu, złapał się na myśli. Życie do piachu.
Zamknij się.
– Ozzie nie żyje-mówił teraz Crane.-Grubas go zastrzelił. Stary umarł, ratując mi życie; w każdym razie uwolnił mnie od nich na jakiś czas. Ocalił mi życie, oddał mi je.
– Nie mogę… – zaczął Mavranos, ale Scott mu przerwał.
– Kiedy byłem w szkole podstawowej, wkładał zawsze… banana do mojej torebki z drugim śniadaniem – powiedział Crane; twarz wykrzywiał mu grymas, który mógł uchodzić za uśmiech. – Kto by chciał jeść w południe papkowatego starego ciepłego banana, kapujesz? Ale nie potrafiłem go wyrzucić, zawsze go zjadałem… ponieważ zadawał sobie kłopot – rozumiesz? – żeby mi go dać. I teraz zadał sobie kłopot – Jezu, to go zabiło – żeby mi dać moje własne życie.
– Scott – odezwał się Mavranos-ja nie…
– A potem odebrałem jego liścik, w którym napisał, że powinienem zająć się chłopcami Diany. Diana także nie żyje, wysadzili ją w powietrze, ale jej synowie nadal żyją.
Odetchnął, a Mavranos opuścił szybę w drzwiach auta.
– Musimy ich ocalić.
Arky potrząsnął ponuro głową i ścisnął Scotta za ramię. Bardzo niewiele z tego wszystkiego miało dla niego jakikolwiek sens – robactwo, banany i co tam jeszcze – i obawiał się, że większość to były halucynacyjne zwidy.
– Ty ich ocal, Pogo – powiedział miękko. – Jestem zbyt chory, by się na cokolwiek przydać. I mam żonę, i dzieci, które powinienem zobaczyć przed śmiercią.
– Możesz… – Crane wziął głęboki oddech. – Możesz nacisnąć na spust. Widzisz wystarczająco dobrze, by prowadzić w blasku dnia. Kiedy się rozwidni, muszę odwiedzić faceta, który mieszka w przyczepie za miastem. Próbowałem zrobić to wczoraj, ale – roześmiał się – byłem w takiej cholernej depresji. Miałem naprawdę kurewskie delirium łremens i większość dnia przepłakałem na parkingu w samochodzie Diany. Z otworów mojej twarzy wychodziły robaki – wyobraź to sobie! Ale teraz zjadłem trochę i myślę, że jestem w porządku.
Przynajmniej nadal możesz jeść, pomyślał Mavranos ze złością.
– To jedź – powiedział szorstko. – Gdzie jest teraz ten samochód?
– Zaparkowany tam dalej w tym samym rzędzie. Szukając twojej półciężarówki, objechałem parkingi wszystkich kasyn w mieście. W Circus Circus powiedzieli mi, że się wyprowadziłeś, nie zostawiając żadnej wiadomości.
– Nie mam obowiązku zostawiać ci żadnej wiadomości; nikomu z was. Niech to szlag, Scott, mam własne życie, bez względu na to, jak niewiele mi go jeszcze zostało. Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz, że mógłbym zrobić? Poza tym, do kogo mam strzelać?
– Och, nie wiem… może do mnie. – Crane rozglądał się wokoło, mrugając, a potem podniósł mapy Snayheevera. – Jeśli, na przykład, stanę się ponownie Gryzącym Psem. Przynajmniej mogę sprawić, by mój prawdziwy ojciec nie dostał tego ciała, by móc robić ludzi w wała.
Obok nich przejechał szybko samochód, a odbicie jego tylnych świateł w popękanej przedniej szybie suburbana rozbłysło jak smuga za wyrzuconym niedopałkiem papierosa.
– Chcesz, żebym ja to sprawił – powiedział Mavranos – i umarł przypuszczalnie w więzieniu Clark County, zamiast na łonie rodziny. Bardzo mi przykro, facet, ale…
Urwał. Crane rozłożył mapę Kalifornii i, nie zwróciwszy uwagi na dwudziestodolarowy banknot, który z niej wypadł, zagapił się ponownie na linie, które Snayheever wyrysował na nierównej, wschodniej granicy stanu.
– To nie jest marszruta-stwierdził Scott obojętnym tonem. – To są kontury. Widzisz? Jezioro Havasu, gdzie teraz znajduje się oryginalny Most londyński, to grzbiet nosa, Blythe to podbródek, a autostrada nr 10 jest linią szczęki. Teraz poznaję ten wizerunek – to Diana.
Jego twarz była pozbawiona wyrazu, ale po policzkach ciekły mu łzy.
Wbrew postanowieniom, Mavranos spojrzał na mapę. Dostrzegł teraz, że ołówkowe linie tworzyły kobiecy profil, odwrócony i z zamkniętymi oczami. Uznał, że mogła to być podobizna Diany.
Crane rozłożył mapę „Rozbiór Polski – 1939” i tym razem Arky ujrzał, że mocne, ołówkowe kreski tworzyły obraz grubej, przyobleczonej w togę postaci o nieokreślonej płci, tańczącej zgrabnie z koźlonogim diabłem. Wyobrażał sobie ponuro, że to także może mieć coś wspólnego z problemami przyjaciela.
– Nie mogę ci pomóc, Scott – odezwał się Mavranos. – Nie mam już żadnych dodatkowych pieniędzy. Mogę podrzucić cię dokądś, jeżeli to jest po drodze, w kierunku południowym od miasta.
Crane wydawał się spokojny i Mavranos miał nadzieję, że tamten poprosi o podwiezienie go do Flamingo lub w jakieś podobne miejsce, dzięki czemu Arky’emu będzie się przynajmniej zdawało, że oddaje mu jakąś ostatnią nędzną przysługę.
– Nie teraz-odparł Crane cicho. – Kiedy wzejdzie słońce. I chciałbym spróbować złapać kilka godzin snu.
Mavranos potrząsnął przecząco głową, starając się jednak nie przypominać sobie wszystkich tych popołudni, które spędził na ganku Scotta, pijąc piwo.
Proch do prochu. Życie do piachu. Zmusił się do powiedzenia:
– Nie. Wyjeżdżam teraz.
Crane skinął głową i pchnięciem otworzył drzwiczki.
– Będę na ciebie czekał – świt, parking Troy and Cress Wedding Ćhapel.
Stanął obok samochodu.
– Ach, masz – dodał i zagłębił rękę w kieszeni dżinsów, po czym rzucił na siedzenie gruby zwitek dwudziestodolarówek. – Skoro brak ci forsy.
– Nie! – krzyknął Mavranos. – Nie będzie mnie tam. Nie możesz… nie możesz mnie o to prosić!
Scott nie odpowiedział, a Arky obserwował, jak szczupła sylwetka jego przyjaciela znika w ciemności. Po chwili usłyszał dźwięk uruchamianego i odjeżdżającego samochodu.
Mavranos poklepał się po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych, a potem ruszył ciężko z powrotem w stronę kasyna. Musiał natychmiast usłyszeć głos żony.
W holu Sahary był szereg automatów telefonicznych, z których jeden dzwonił nieprzerwanie. Arky wrzucił ćwiartkę do szczeliny na monety aparatu najbardziej oddalonego od tego hałasującego i wystukał swój domowy numer. Przez cienką membranę usłyszał zaspany głos Wendy.
– Halo? – odezwała się. – Arky?
– Tak, Wendy, to ja, przepraszam, że dzwonię o takiej godzinie…
– Dzięki Bogu, tak się martwiłam…
– Posłuchaj, Wendy, nie mogę długo gadać, ale wracam do domu.
Przysłonił dłonią drugie ucho, przeklinając w duchu tego, kto sprawiał, że tamten telefon dzwonił tak długo.
– Czy…
– Nie. Nadal jestem chory, ale chcę… być z tobą i dziewczynkami.
Być albo nie być, pomyślał gorzko.
Nastąpiła długa przerwa, podczas której liczył bezradnie dzwonki, które rozlegały się na odległym końcu rzędu automatów telefonicznych, a potem usłyszał głos Wendy:
– Rozumiem, kochanie. Dziewczynki będą chciały cię zobaczyć. Tak czy inaczej mają ojca, z którego mogą być dumne.
– Będę przed lunchem. Kocham cię, Wendy.
Kiedy mu odpowiedziała, słyszał w jej głosie łzy:
– Kocham cię, Arky.
Przerwał połączenie i ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się, zirytowany, przed dzwoniącym wciąż telefonem i podniósł jego słuchawkę.
– Czego? – wrzasnął do mikrofonu.
W uchu zazgrzytał mu ostry, kobiecy śmiech.
– Kocham cię, Arky – powiedziała nieznajoma. – Przekaż Scottowi, że powiedziałam, że go kocham, zrobisz to?
Mavranos był wstrząśnięty, ale odparł cicho:
– Żegnaj, Susan.
Odwiesił słuchawkę i wyszedł z kasyna.
Znalazłszy się w powrotem w terenówce, uruchomił silnik… a potem siedział po prostu w ciemnej kabinie, gapiąc się na pieniądze, które Crane rzucił na siedzenie.
Ojciec, z którego mogą być dumne, pomyślał. Co to znaczy? To powinno oznaczać, że chodzi o ojca, który nie opuszcza dzieci. Ojciec, z którego mogą być dumne. Co jest złego w zwykłym ojcu, którego córki mogą kochać przez kilka tygodni? Co, do diabła, jest w tym tak strasznego?
Wendy powiedziała: „Kocham cię, Arky”. Dobra, kogo miała na myśli? Kim jest ten, kogo ona kocha? Mężczyzną, który odszedł dumnie, by odzyskać zdrowie, i który dotrzymuje słowa, danego swoim przyjaciołom? Oni zniszczyli tego faceta, skarbie, on już nie istnieje.
Podniósł pieniądze i schował je do kieszeni, wiedząc, że on i Wendy będą ich potrzebować.
Niech to szlag, pomyślał, czy naprawdę wolałabyś rgartwego mężczyznę, z którego mogłabyś być dumna od… od złamanego faceta, którego mogłabyś przynajmniej objąć?
Czy nie możemy udawać, że nigdy nie spotkałem Scotta Crane’a?
O świcie szerokie pasy ruchu Strip były nieco mniej zatłoczone – głównie przez cadillaki, wiozące swych właścicieli z powrotem do hoteli po całonocnej, wytężonej grze, oraz przez zniszczone półciężarówki, których kierowcy jechali na czter-dziestopięciocentowe śniadanie – i Crane był zadowolony, że może zostawić mustanga na parkingu Troy and Cress i odejść od niego. Auto mogło być poszukiwane i chociaż policja nie powinna mieć żadnego szczególnego powodu, żeby zatrzymać Scotta, to bardzo żywo przypominał sobie słowa porucznika Fritsa, mówiącego o tym, że Crane powinien zostać wtrącony do więzienia.
Scott szedł cicho obok zamkniętych, wielokolorowych drzwi motelu dla nowożeńców. Kiedy je mijał, jego usta wykrzywiał słaby uśmiech. Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, oblubieńcy, pomyślał. Przyczepcie do swoich samochodów te tablice rejestracyjne z napisem „Związani”, zachowajcie zdjęcia i taśmy wideo, zabierzcie ze sobą plakietki z przysięgą małżeńską i powieście je na ścianach swoich nowych jak spod igły domów.
Stojąc na krawężniku, oparł się o słup latarni i powiódł wzrokiem w obie strony Strip, wyglądając niebieskiej półciężarówki. Suche powietrze było nieruchome, zastygłe pomiędzy chłodem nocy, a piekielnym gorącem rodzącego się dnia. Nie drżały mu ręce i podobał mu się pomysł, by w czasie jazdy do przyczepy Spidera Joe zatrzymać się gdzieś na śniadanie; obawiał się jednak, że Mavranos, jeśli się pokaże, nie będzie chciał nic jeść. Nie wyglądało na to, żeby ostatnio w ogóle jadł cokolwiek.
W tej chwili Arky mógł przejeżdżać przez Barstow, zmierzając z powrotem w kierunku gmatwaniny dróg szybkiego ruchu hrabstwa Orange. Crane miał nadzieję, że tak nie jest.
Szczyt Vegas World po drugiej stronie ulicy zapłonął żółtym blaskiem pierwszych promieni słońca i Crane, oglądając się za siebie na wschód, ujrzał kontur wieży Landmark Hotel, odcinający się na tle blasku wschodzącego słońca.
Spojrzał w obie strony wzdłuż ulicy. Ani śladu niebieskiej terenówki.
Westchnął i gdy zawrócił w kierunku parkingu Troy and Cress, poczuł się nagle dużo starszy. Wziąć samochód?, zastanowił się. Jak długo może przetrzymać mnie Frits? Wezwałbym taksówkę, ale czy kierowca zaczeka przed przyczepą Spidera Joe? Jeśli wokoło zaczną latać różne przedmioty, tak jak w środę, w tym salonie wróżbiarskim biednego Joshui, to prawdopodobnie nie.
Wsiadł do auta Diany i uruchomił silnik. Rozejrzał się po wnętrzu samochodu, patrząc na kasety z muzyką country &wes-tern, starą szczotkę do włosów Diany i pudełko chesterfieldów na konsolecie. Czy Diana je paliła? Chesterfieldy to była marka Ozziego, zanim rzucił palenie. Czy stary kupił paczkę, przewidując, że to nie będzie już miało żadnego znaczenia?
Tam, na pustyni huknął strzał karabinowy – a potem na czysty piasek opadł kurz. Crane oparł głowę na obręczy kierownicy i w końcu – obok śpiących, anonimowych nowożeńców – zapłakał po zabitym przybranym ojcu, który znalazł go tak dawno temu, zabrał do siebie i uczynił swoim synem.
Po chwili, zza pleców, dotarło do niego basowe mruczenie wielkiego, źle wyciszonego motoru, które zagłuszało stałe świdrowanie ośmiocylindrowego, widlastego silnika mustanga.
Scott spojrzał we wsteczne lusterko i uśmiechnął się przez łzy na widok niebieskiego cielska suburbana oraz szczupłej twarzy Mavranosa, który spoglądał na niego groźnie znad kierownicy.
Crane wyłączył silnik i wysiadł z auta, a Arky otworzył drzwiczki po stronie pasażera.
– Dałeś mi w nocy osiemset dolarów – odezwał się Mavranos wojowniczo, kiedy Scott wspiął się na siedzenie i zatrzasnął drzwi. – Masz więcej?
– Tak, Arky, mam. – Crane pociągnął nosem i otarł oczy. – Nie wiem, ze dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy, jak sądzę. Poklepał się po kieszeni kurtki. – To, co ci dałem, to były tylko moje dwudziestki. Nie mogłem ostatnio w nic przegrać, z wyjątkiem Lowballu*.
– Dobra. – Mavranos ruszył autem do przodu, a potem wrzucił ze zgrzytem wsteczny bieg.-Za to, że ci pomagam, chcę
Lowball – odmiana pokera, w której wygrywa właściciel najgorszych kart. całej forsy, poza tą, której będziemy potrzebować na niezbędne wydatki. Reszta przyda się mojej rodzinie.
– Jasne. – Crane wzruszył ramionami. – Kiedy złapiemy parę wolnych godzin, wygram dla ciebie dużo więcej.
Arky cofnął auto, a potem wrzucił jedynkę i skręcił kierownicą, zmierzając do wyjazdu z parkingu.
– Przypuszczalnie zostaniemy zabici podczas dzisiejszej eskapady?
Scott zmarszczył brwi.
– Chyba nie; nie sądzę. Jak tylko siądę do kart, grubas dowie się, gdzie jestem; ale, nawet jeśli nie jest w szpitalu, to zanim dotrze na miejsce, nas może już dawno tam nie być – a poza tym, on najwyraźniej pracuje dla mojego ojca. Chce, żebym żył.
Scott spojrzał przez ramię na stos śmieci na tylnym siedzeniu.
– Masz nadal swoją trzydziestkę ósemkę i strzelbę?
– Tak…
– Mam nadzieję, że wpadniemy na grubasa.
– Wspaniale. Posłuchaj, zanim stąd odjedziemy, chcę się zatrzymać przy Western Union i posłać Wendy forsę.
– Och, jasne, facet. – Crane spojrzał na niego. – Rozmawiałeś z nią?
– Tak, zeszłej nocy… i zatelefonowałem do niej ponownie, zanim tu przyjechałem – odparł Mavranos.-Powiedziałem jej, że nie… poddam się niczemu, czemu nie powinienem się poddawać. Zrozumiała to.
Jego zmęczona twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu.
– Sądzę, że jest ze mnie dumna.
– Dobra – stwierdził zakłopotany Scott. – To dobrze. Hej, przejedź cicho obok tych pokoi. Nowożeńcy odsypiają w nich weselnego szampana.
Potem tylko skrzywił się i zamknął oczy, ponieważ Mavranos zaklął grubiańsko i jadąc w stronę ulicy, opierał się cały czas na klaksonie.
– To tutaj – odezwał się Crane dwie godziny później.
Pochylił się do przodu, wskazując wielką zardzewiałą tablicę w postaci Dwójki Mieczy, której obraz falował przed nimi w rozgrzanym powietrzu.
– Cholera – rzekł Mavranos.
Odwrócił puszkę coorsa do góry dnem i, opróżniwszy ją, rzucił przez ramię na tył ciężarówki.
– Zdawało mi się, iż mówiłeś, że masz mnóstwo forsy.
Crane musiał przyznać, że stojąca samotnie na skraju pustynnej autostrady budowla, składająca się z przyczepy i dobudowanych do niej chat, nie wygląda dostatnio.
– Nie sądzę, żeby ten facet robił to dla pieniędzy – odparł. Wyciągnął dłoń ze lśniącymi na niej dwoma srebrnymi dolarami. – To wszystko, co mi polecono przynieść.
– Hmm,
Podczas drogi z miasta prawie nie rozmawiali ze sobą. Scott spędził większość podróży na obserwowaniu jadących za nimi pojazdów, ale nie wypatrzył żadnego szarego jaguara. Być może grubas umarł na skutek wstrząsu, wywołanego przez ranę postrzałową, albo nie był w stanie go wyśledzić, gdy Scott… unikał Susan.
Mavranos zwolnił i zaczął sygnalizować zamiar zjechania z autostrady, a Crane spoglądał na dziwaczną małą osadę, która stanowiła cel jego podróży. Wielka stara przyczepa mieszkalna
– ustawiona na drewnianej ramie, łaciata i ryzykownie pomalowana na kilka wyblakłych odcieni zieleni – zdawała się stanowić pierwotne jądro tej kolonii, ale z tyłu dobudowano mnóstwo krytych blachą falistą bud, i wyglądało na to, że z boku przymocowano klatki oraz kojce dla drobiu. Dwa zrujnowane pikapy, mniej więcej z 1957 roku, rdzewiały na niebrukowanej przestrzeni pomiędzy przyczepą i autostradą, a za nimi stała, wyglądająca na nową, furgonetka volkswagena. Całe to miejsce było najwyraźniej wypalone i zniszczone przez dekady działania bezlitosnego słońca.
– Chez Spider Joe – odezwał się Crane z udawaną radością.
– Tamten facet cię wychujał-powiedział Mavranos, zwalniając niemal do zera i skręcając na pylisty plac. – Ten, który ci powiedział o tym miejscu.
Ciężarówka zatrzęsła się; obracające się opony wydawały spod siebie trzaski i zgrzyty.
– Zrobił cię w wała.
Arky wyłączył w końcu silnik, a Crane czekał, aż opadną największe chmury pyłu, jaki wzbili w powietrze; potem otworzył drzwiczki. Mimo że powiew wiatru był gorący, to chłodził jego spoconą twarz.
Poza cichym stukaniem stygnącego silnika i odgłosem szurania ich powolnych kroków, gdy obaj z Mavranosem zmierzali ciężko w stronę frontowego ganku, jedynym towarzyszącym im dźwiękiem był głośny furkot klimatyzatora. Scott czuł zwróconą na nich czyjąś uwagę i zdał sobie sprawę, że odbierał to wrażenie od jakiejś mili czy dwóch.
Wszedł na ganek i zastukał w ramę siatkowych drzwi, poza którymi ział mrok jakiegoś nie oświetlonego pomieszczenia; dostrzegał w nim kanapę i stolik.
– Halo? – zawołał nerwowo. – Jest tam kto?
Teraz widział obciągnięte dżinsami nogi kogoś, kto siedział wewnątrz na fotelu, ale wysoki, chroboczący dźwięk, dochodzący zza zachodniego węgła domostwa kazał mu spojrzeć w tamtym kierunku.
Z cienia przyczepy wyszło stworzenie, które przez jedną, mrożącą krew w żyłach chwilę wydało się Scottowi gigantycznym, idącym w ich kierunku pająkiem.
Obaj z Mavranosem zeskoczyli z ganku, ale kiedy Crane przyjrzał się uważniej postaci, która zatrzymała się teraz przed nimi, to spostrzegł, że jest to mężczyzna, z którego paska sterczą dziesiątki kołyszących się metalowych anten; każda miała inną krzywiznę – niektóre ocierały się o bok przyczepy, a inne rysowały linie w kurzu podłoża.
– Jezus Maria! – powiedział Mawanos, przyciskając dłoń do piersi. – Czujniki krawężnika! Obawia się pan zadrapać zaślepki łożysk podczas parkowania deskorolki?
Scott widział, że ozdobiona siwą brodą głowa mężczyzny odchylona była w stronę nieba i że nieznajomy nosił ciemne okulary.
– Spokojnie, Arky – odezwał się cicho, łapiąc Mavranosa za ramię. – On jest chyba niewidomy.
– Ślepy? – krzyknął Mavranos, najwyraźniej nadal zły, że się przestraszył. – Kazałeś mi przejechać taki kawał drogi, żeby spotkać się z niewidomym wróżbitą z kart?
Scott przypomniał sobie o istnieniu wewnątrz przyczepy drugiej osoby.
– Nie sądzę, żeby to był ten facet – powiedział. – Przepraszam pana – ciągnął głośniej, a serce nadal biło mu mocno z powodu nagłego pojawienia się owadzionogiego mężczyzny – jesteśmy…
– To ja jestem Spider Joe-odezwał się tamten, zagłuszając wznoszący się śmiech Mavranosa. – I jestem ślepy.
Ukryta w gęstwinie nieporządnej brody twarz obcego była pociemniała od słońca i pokryta głębokimi bruzdami, a brudny kombinezon nadawał mu wygląd przymierającego głodem mechanika samochodowego.
– Powiedziano mi – rzekł Scott bezradnie – że potrafi pan… hmm, czytać z kart tarota.
Mavranos, zgięty w pół i oparty dłońmi o kolana, trząsł się teraz ze śmiechu.
– Wychujał cię, Pogo! – dławił się.
– Czytam z kart tarota – odparł spokojnie niewidomy – kiedy czuję, że muszę. Wejdźmy do środka.
Joshua naprawdę coś wiedział na temat całej tej sprawy z kartami, przypomniał sobie teraz Crane, ruszając naprzód, a jego przerażenie tamtego dnia było prawdziwe.
– Chodź, Arky – powiedział.
Mavranos nadal parskał, ale obecnie, kiedy obaj wkroczyli z powrotem na ganek i otworzyli drzwi, jego śmiech był nieco wymuszony. Wnętrze przyczepy czuć było starym papierem książkowym i kminkiem.
Siedząca w fotelu osoba okazała się drobną starą kobietą, która uśmiechnęła się, pokiwała głową, a potem skinęła w kierunku sofy, stojącej pod dalszą ścianą. Szurając nogami, Crane i Mavranos poszli w jej stronę i okrążyli niski drewniany stolik, lecz nim usiedli, Scott zachwiał się, czując, że wyłożona dywanem podłoga ugięła się pod nimi.
W drzwiach ukazała się sylwetka Spidera Joe, który przepchnął się do środka przy akompaniamencie głośnego skrobania i drapania zginanych sztywnych drutów. Crane widział, że wyblakła tapeta w małym pomieszczeniu jest pocięta i podarta, a pokrycie kanapy poznaczone licznymi szwami, wszystkie zaś półki wisiały na tyle wysoko, by być poza zasięgiem anten Spidera Joe.
– Booger – powiedział Spider Joe.
Crane zagapił się na niego.
– Może – ciągnął gospodarz – zaparzyłabyś kawę dla tych dwóch gości.
Stara kobieta skinęła głową, wstała i, wciąż się uśmiechając, wyszła pośpiesznie z pokoju. Scott pojął, że musiała mieć na imię Booger, ale pomimo tego nie śmiał spojrzeć na Mavranosa z oba-. wy, że obaj ulegną atakowi histerii i pospadają ze śmiechu z kanapy.
– Hmm – zaczął, starając się, by jego głos brzmiał naturalnie. – Panie…?
– Spider Joe, tak mnie nazywają – odparł siwobrody mężczyzna, stojąc z założonymi ramionami na środku pomieszczenia. – Po co pytasz, chciałeś mi wypisać czek? Nie przyjmuję czeków. Mam nadzieję, że przywiozłeś dwa srebrne dolary.
– Jasne, ja tylko…
– Ona i ja używaliśmy różnych nazwisk. Odrzuciliśmy je dawno temu. Teraz nazywamy się tak, jak wołają na nas ludzie z Indian Springs, kiedy jedziemy tam do sklepu.
– Zabawne imiona – zauważył Mavranos.
– Są upokarzające – rzekł Spider Joe.
Zdawało się, że stwierdza tylko fakt, nie skarży się.
– Zastanawiałem się – Scott przyśpieszał bieg spraw – w jaki sposób czytasz karty, skoro jesteś niewidomy?
– Nikt, kto nie jest ślepy, nie powinien się nawet zabierać do wróżenia z kart tarota – odparł wróżbita. – Chirurg nie używa skalpela o dwóch ostrzach, co nie? Cholera.
Odwrócił się hałaśliwie i sięgnął opaloną dłonią na półkę. Stały na niej w szeregu drewniane kasetki, ustawione jak książki, i Spider Joe przebiegł palcami po zwróconych ku niemu ich bokach, po czym wybrał jedną.
Usiadł po turecku przed stolikiem, a jego anteny kołysały się i pobrzękiwały, zawadzając o włosie zniszczonego dywanu; pudełko położył na stoliku.
– To jest talia, której używam najczęściej – wyjaśnił; podniósł wieczko i rozwinął tkaninę, w którą spowite były karty. – Istnieje pewne niebezpieczeństwo związane z korzystaniem z jakiejkolwiek talii tarota, a ta stanowi szczególnie potężną konfigurację. Ale czuję, że wy, panowie, jesteście już całkiem nieźle spierdoleni, więc do diabła z tym.
Crane rozejrzał się po pokoju i zauważył na dywanie plamy po jedzeniu, a na stojącym dalej stoliku stos zniszczonych egzemplarzy „Świata Kobiet” – i przypomniał sobie wysmakowany, nastro-. jowy salon Joshui. Być może, pomyślał Scott, jeśli dysponujesz naprawdę gorącym materiałem, to nie musisz go już przystrajać.
Niewidomy wysypał karty z kasetki, obrazkami w dół, i odłożył ją na bok. Dwoma wypraktykowanymi ruchami rąk przerzucił karty koszulkami do dołu i rozłożył je w wachlarz.
Crane rozluźnił się, widząc, że nie była to talia, jakiej używał jego prawdziwy ojciec, ale nawet w tym słabym świetle rozpoznał manierystyczny, zmysłowy styl drobiazgowego, krzyżowo kreskowanego rytu.
– Widziałem tę talię – odezwał się Scott. – Albo przynajmniej jej część.
Spider Joe wyprostował się, a dwie spośród jego anten, których końce uwolniły się od dywanu, podskoczyły i kołysały się w powietrzu.
– Doprawdy? Gdzie?
– No, cóż… – Scott zaśmiał się nerwowo.
Ostatnio podczas gry w Five-Draw w Horseshoe, pomyślał.
– Dwójka Pucharów to twarz cheruba, którą przebijają dwa pręty, zgadza się?
Spider Joe odetchnął ochryple.
– Jesteś… katolickim księdzem?
Mavranos usiłował się roześmiać, ale szybko zrezygnował.
– Nie – odparł Crane. – Jeśli jestem kimkolwiek, to pokerzystą. Zajmujemy się tutaj prawdziwie gównianą sprawą, więc powiem ci prawdę – wyhalucynowałem tylko te karty i widziałem je w snach.
– To, o czym mówisz – rzekł Spider Joe z namysłem – to odmiana talii Soła Busca, o której nawet ja mało co słyszałem. Nigdy jej nie widziałem; przypuszcza się, że jedyny istniejący egzemplarz zamknięty jest w podziemiach Watykanu. Nawet wybitni naukowcy nie mogą dostać pozwolenia na obejrzenie kart, a w ogóle wiadomo o nich tylko dzięki listowi niejakiego Paulinusa da Castelletto, napisanemu w 1512 roku.
Stara, nazywana Booger, wróciła do pomieszczenia, niosąc tacę, na której szczękały kubki i łyżeczki. Klęknęła i ustawiła ją ostrożnie na dywanie obok stolika.
– Mleko czy cukier? – spytał Spider Joe.
– Czarną-odparł Mavranos, a Crane skinął głową; Booger wręczyła im parujące kubki, a potem rozmieszała w dwóch pozostałych naczyniach po trzy kostki cukru i jedno podała Spiderowi.
– Moja talia-powiedział Joe-jest po prostu standardową talią Soła Busca. Przykro mi. Ale to będzie działać. Jest to reprodukcja kart, które znajdowały się w posiadaniu mediolańskiej rodziny o nazwisku Soła Busca – przy okazji, nazwisko to oznacza „jedyne polujące towarzystwo” – która pozwoliła sfotografować ten komplet w 1934 roku. Zaraz po tym zniknęła i rodzina, i karty.
Mavranos siorbnął łyk kawy i pochylił się do przodu, by dotknąć brzegu jednej z tekturek.
– Są znaczone! – stwierdził. – A raczej oznaczone alfabetem Braille’a, powinienem był powiedzieć.
Crane spojrzał na stolik i zauważył, że każda karta miała wybitą co najmniej jedną dziurkę w jakimś miejscu obrzeża, jakby wciąż i wciąż, w rozmaitych pozycjach, były przybijane pinezkami do kolejnych ścian.
– Tak, w ten sposób je poznaję – rzekł Spider Joe. – Ale fakt, że każda karta znaczącej talii tarota ma przynajmniej jedną dziurkę, stanowi także pewien środek bezpieczeństwa. Karty wszystkich „ciężkich” talii, pochodzących z okresu od piętnastego do siedemnastego stulecia, mają otworki po gwoździkach.
– Aha! – odezwał się Mavranos. – To coś podobnego do kołka w sercu wampira albo do srebrnej kuli na wiłkołaka.
Po raz pierwszy Spider Joe uśmiechnął się.
– Podoba mi się to. Tak… sądzę, że to działa podobnie, ale tylko w… w głowie obserwatora. Jeśli nie ma nikogo, żadnej istoty ludzkiej, która patrzyłaby na karty, to są one tylko prostokątami tektury. Potężne jest to, czym stają się wówczas, gdy poprzez oczy wchodzą ci do głowy, a kilka dzi urek po gwoździach wystarcza do topograficzego obniżenia ich mocy o jeden stopień. To jak katalizator spalin w nowoczesnym samochodzie.
Zakołysał się tam, gdzie siedział, a jego anteny zachwiały się w powietrzu.
– Niech każdy z was dotknie teraz swoich oczu srebrnymi dolarówkami i podaje na drugą stronę.
Crane podniósł dwie monety i pozwolił, by srebrna krawędź
stuknęła o plastikową powierzchnię sztucznego oka; ot tak, po
. prostu na szczęście. Podał dolarówki Mavranosowi, który dotknął
nimi opuszczonych powiek, a potem położył monety ze stukotem
na laminatowym blacie stolika.
Spider Joe namacał srebrne krążki i wetknął je za szkła swoich ciemnych okularów. Zebrał talię kart w stos, ułożony obrazkami w dół, i popchnął go w kierunku Scotta.
– Potasuj.
Crane potasował talię siedmiokroć, chociaż za każdym razem trudno było wyrównać ją w zgrabny blok, gdyż krawędzie otwor-ków sterczały na zewnątrz i zahaczały o brzegi innych kart.
Spider Joe wyciągnął rękę i pomacał blat stołu w poszukiwaniu talii, a potem przysunął ją na swoją stronę.
– Jak się nazywasz?
– Scott Crane.
– A jak – dokładnie – brzmi twoje pytanie?
Crane rozłożył ręce w geście znużenia, a potem zreflektował się, że jego gospodarz nie widzi tego.
– Jak mogę przejąć robotę swojego ojca? – powiedział.
Spider Joe pokręcił głową, jakby rozglądał się po nędznym salonie swojej przyczepy.
– Och, wiesz, że masz kłopoty, co? Skoro jesteś pokerzystą, to dwadzieścia lat temu musiałeś grać na jeziorze Mead?
Wyszczerzył się, pokazując nierówne, żółte zęby.
– Rozumiem, że to jest twoje pytanie? Coś o twoim ojcu?
Scott uśmiechnął się tępo w odpowiedzi.
– Tak…
Booger wydała z głębi gardła jakieś chrząknięcie i Crane domyślił się poniewczasie, że kobieta jest niemową.
– Posłuchaj – odezwał się Spider Joe, a w jego głosie brzmiała złość. – Jestem tutaj, by ci pomóc, a nie w jakimkolwiek innym celu. Myślę, że przypuszczalnie jesteś już martwym człowiekiem, wyeksmitowanym człowiekiem, ale może być coś, co mógłbyś zrobić. O to zapytaj karty, a nie o jakąś pierdoloną robotę.
– On jest moim ojcem – odparł Scott. – Ja chcę przejąć jego robotę. Sprawdź, co mówią karty.
– Sprawdź to – powiedział Mavranos do Spidera Joe. – Rozłóż karty. Jeśli nikomu nie spodoba się to, co wyjdzie, wrócimy do miasta po kolejne dwa dolce. Siedząc na dywanie, Spider Joe kołysał się tylko przez jakiś czas, a jego wychudła twarz była pozbawiona wyrazu. – Dobra – odparł, a potem podniósł talię.
Pierwszą kartą, wyłożoną z trzaskiem obrazkiem ku górze na stolik, był Giermek Pucharów; grawiura przedstawiała młodego mężczyznę w renesansowym stroju, patrzącego na lampę na postumencie.
Crane stwierdził, że siedząc na nędznej kanapie w mrocznym salonie przyczepy, zapiera się mocno nogami – ze względu na deszcz lub dźwięk samochodów łomoczących na autostradzie albo z powodu kart mogących mu skoczyć do twarzy. Ale chociaż światło słoneczne, które wpadało ukośnie przez weneckie żaluzje, zdawało się przybierać na szklistości, jakby przepływało przez klarowną żelatynę, a trzask uderzających o blat stolika kart był szczególnie płynny i wyraźny, to jedyną fizyczną zmianą, jaka zaszła w pomieszczeniu, okazała się brzęcząca inwazja pary much z kuchni.
Następną kartą był obrazek mężczyzny w zbroi, stojącego przed podzielonym na trzy segmenty globem; tytuł brzmiał NA-BVCHODENASOR, co przypuszczalnie stanowiło usiłowanie oddania wymowy słowa Nabuchodonozor.
Scott zauważył, że te karty nie wykazywały żadnej skłonności do podrywania się w powietrze pod wpływem jakiegokolwiek psychicznego powiewu, i przypomniał sobie, co było irracjonalne, że Spider Joe nazwał je „ciężką” talią.
W pomieszczeniu przybyło much i wszystkie one brzęczały nad kartami, jakby obrazki stanowiły jakieś aromatyczne pożywienie.
Palce Spidera Joe przebiegły po dziurkach wybitych na marginesach dwóch kart, po czym wróżbita chrząknął ochryple i zaczął mówić:
– Hagioplasty raz, dwa, trzy – powiedział schrypniętym głosem; słowa zdawały się wykasływane zawzięcie, niczym krwawe skrzepy – gumby, gumby, pudding i szyszka, a Bob jest twoim wujem, a księżyc moją matką. Mógłbym wymusić obowiązki, ale nie hojność, łodzie mieszkalne, rzeki i rybaków, on łowi tam cały czas, to jest tak, jak ty mówisz pescador.
Bezsensowne słowa odbijały się w umyśle Scotta głośnym echem; a potem Crane uznał, że już wcześniej zostały one uformowane w jego głowie, a przez Spidera Joe jedynie powtórzone. Stupor zdawał się opuszczać jego mózg i Scott był świadomy pewnego zaproszenia do tego, by uwolnił swoje myśli jak odlatujące we wszystkich kierunkach ptaki. Zdawało się ważne, że ślepiec zamilkł i nie powiedział tego wszystkiego w obecności much.
Wszystko było ważne. Wiedział, że powinien być na zewnątrz, odczytując to, co chmury starałyby się mu zakomunikować.
Mavranos, który siedział obok niego na kanapie, pochylił się w przód; usta miał otwarte. Muchy bzyczały głośno – musiało ich być ze sto, wirujących ponad stolikiem – i Scott zastanawiał się, czy Arky ma zamiar je zjeść, by w ten sposób się przekonać, co one wiedzą. Prawdopodobnie muchy wiedziały bardzo wiele. Stara kobieta wstała i zaczęła tańczyć na dywanie – wolno i niezgrabnie; ramiona miała wyciągnięte, a z kubka, który nadal trzymała, rozlewała się kawa.
– Ojciec – mówił Spider Joe – gra w Lowball o śmieci, następny po jednookim walecie.
– Nie – czknął Mavranos; trzęsącymi się rękami zrzucił z blatu obie karty, a potem wstał i wytrącił resztę talii z dłoni Spidera Joe. – Nie – powtórzył głośno. – Nie chcę tego.
Wróżbita opadł nagle na podłogę – milczący teraz i z obwiś-niętą szczęką, gdy opuścił go atak chorobliwej paplaniny – i zdawało się, że w pozycji pionowej utrzymują go tylko wygięte w łuk anteny. Muchy rozpierzchły się po całym pomieszczeniu.
– Ty także tego nie chcesz – zwrócił się Arky do Scotta.
Crane wziął głęboki oddech i zebrał myśli.
– Nie-przyznał szeptem; machaniem ręki odganiał muchy od swojego oka.
Szczęki Spidera Joe zamknęły się z cichym kłapnięciem; wstał zręcznie, a sztywne druty zakołysały się w powietrzu pośród miotających się bez ładu i składu owadów.
– Żaden z nas tego nie chce – powiedział.
Wyjął srebrne dolarówki spoza szkieł przeciwsłonecznych okularów i rzucił je na stolik.
– Wyjdźmy na zewnątrz. Niech jeden z was przyprowadzi Booger.
Stara kobieta przestała tańczyć, więc Mavranos ujął ją za łokieć i powiódł w ślad za Spiderem Joe, który – brzęcząc drutami – wyszedł niezdarnie przez drzwi i zszedł po drewnianych schodkach. Crane ruszył na zewnątrz, uważając na to, by nie patrzeć na porzucone na dywanie karty.
Zerknął nasłoneczny blask, zalewający pustynię i autostradę, a gorąco spadło nagłym ciężarem na jego głowę, ale widok rozległego płaskiego krajobrazu stanowił ulgę po klaustrofobicz-nym wnętrzu przyczepy.
Spider Joe kroczył przez podwórze, aż jego anteny zachrobo-tały o błotnik najbliższego pikapa, a potem wróżbita zawrócił i cofnął się o połowę przebytego dystansu.
– Nadal jestem dla nich kanałem – powiedział. – Czasami biorą mnie w posiadanie jak te… te bóstwa voodoo czynią to z Haitańczykami. Nigdy wcześniej nie było Głupca.
Lub Dondiego Snayheevera, pomyślał Crane.
– Robota twojego ojca – ciągnął Spider Joe, potrząsając głową. – Powinieneś był mi powiedzieć, kim jesteś. Myślę, że powróżyłbym ci przez telefon albo listownie.
– Nie jestem… – zaczął Scott.
– Zamknij się.
Mavranos i Booger usiedli na stopniach, pozostawiając Scotta i Spidera Joe samym sobie, stojących naprzeciw siebie.
– Booger i ja pracowaliśmy dla twojego ojca. – Wróżbita potarł twarz.-Teraz już nawet o tym nie rozmawiam, więc mnie wysłuchaj. Byłem malarzem miniatur, od dziecka kształconym we Włoszech, by stać się jednym z malarzy najcięższej talii tarota, absolutnie kurewskiej bomby wodorowej, kart, które znane są jako Lombardy Zero.
Wycelował palec w Scotta.
– Widziałeś jedną z moich prac, gdy grałeś we Wniebowzięcie. – Potrząsnął głową, a gorący powiew potargał jego siwą brodę.-Na świecie nie ma nigdy więcej niż paru facetów, którzy potrafią je namalować; i nawet jeśli jesteś młody i dysponujesz zdrowym ciałem oraz umysłem, to stworzenie jednego kompletu zabiera dobry rok. Albo zły rok. A potem musisz długo odpoczywać. Uwierz mi, że masz pełne prawo wymienić własną cenę.
Szybkim krokiem zatoczył kółko, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara; dla Scotta znaczyło to tyle samo, co. znak krzyża nakreślony przez katolika.
– Booger – ciągnął wróżbita – była rybą-czyścicielem, wykonującą jego zlecenia w zamian za możliwość prowadzenia najelegantszego stylu życia, jakiego mogło dostarczyć Las Vegas – które nawet w latach czterdziestych i pięćdziesiątych było całkiem szykowne. Istniała pewna kobieta, która stanowiła dla niego zagrożenie – w 1960 roku Booger dotarła do niej blisko, została jej przyjaciółką i… umówiła się z nią na spotkanie pewnej nocy w Sahara. Booger nie przyszła tam, za to pojawił się Vaughan Trumbill i zabił tę kobietę. Jej nowo narodzona córeczka gdzieś przepadła, ale Booger postarała się, żeby dziecko także umarło.
Crane spojrzał mimowolnie na starą kobietę. Jej twarz pozbawiona była wyrazu.
– Wykonałem dla niego talię kart – rzekł Spider Joe. – Musiał ją mieć od wiosny sześćdziesiątego dziewiątego. Używał jej. A potem, pewnego dnia, ja i Booger mieliśmy z nim spotkanie.
Pięści wróżbity zacisnęły się, ale jego głos brzmiał spokojnie.
– Był w jednym z ciał, które przywdział właśnie po grze, w ciele kobiety imieniem Betsy, i podczas gdy go słuchaliśmy, ona – był w tej powłoce zaledwie od dnia czy dwóch – ona wróciła na kilka sekund na powierzchnię, ta Betsy. I to ona wyjrzała z tamtych oczu.
Crane spojrzał ponownie na Booger. Twarz starej nie ujawniała nadal żadnych uczuć, ale teraz na jej pomarszczonych policzkach widniały łzy.
– Płakała – powiedział Spider Joe miękko – i błagała nas, byśmy… byśmy zatrzymali ją na powierzchni; byśmy uczynili coś, co mogłoby ją uchronić przed ponownym zatonięciem, teraz już na zawsze, w czarnym zbiorniku, w którym pływają Archetypy, a indywidualne umysły rozpuszczają się po prostu podczas drogi w głębiny.
Zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je z płuc.
– A po chwili to znowu był on. Ona odeszła, z powrotem w ciemność, a my… my zrozumieliśmy, że wiemy o Śmierci więcej, niż wiedzieliśmy wcześniej. Booger i ja odebraliśmy rozkazy, wyszliśmy i odsunęliśmy się od świata – z dala od samochodów, domów, wykwintnego jedzenia i eleganckich ubrań, nawet od naszych nazwisk – i nigdy do tego nie wróciliśmy. Booger odgryzła sobie język, a ja wyłupiłem swoje oczy.
Crane usłyszał, że Mavranos zamruczał za nim: „Jezu!” Przez chwilę Scott po prostu w to nie wierzył. Potem spojrzał na mocno owłosione policzki Spidera Joe i przypomniał sobie psychiczną zapaść, jakiej doznał na widok kart Lombardy Zero – i starał się wyobrazić sobie przerażenie, towarzyszące dowiedzeniu się z pierwszej ręki, że zmarli nie zawsze odchodzą po prostu w niepamięć, ale mogą wrócić, cierpiąc, by stanąć z tobą twarzą w twarz; i pomyślał, że mimo wszystko może być prawdą, iż ta kobieta wolała odebrać sobie mowę, niż bez końca aranżować śmierć swoimi kłamstwami, lub że ten mężczyzna wolał się oślepić, niż malować nadal kolejne talie takich kart. Spider Joe wzruszył ramionami.
– Robota twojego ojca – powiedział znowu. – Muszę ci powiedzieć, że twój ojciec niemal cię już dostał. ZImusił cię do złożenia ludzkiej ofiary i…
– Kiedy? – Crane potrząsnął głową. – Nigdy nikogo nie zabiłem?
Z wyjątkiem Susan, pomyślał. Jedna z przypadkowych chorób. Wywołana przeze mnie. Czy zabiłem także Dianę?
– Możesz nie wiedzieć, że to robisz-rzekł wróżbita niemal dobrotliwie – ale on wręczył ci nóż, a ty go użyłeś. Nawet na podstawie tego krótkiego czytania kart widziałem to w twojej sylwetce osobowościowej wyraźnie niczym znamię. Jak mówię, możesz nie być tego świadomy. Mogło się to zdarzyć w ostatnim tygodniu – z pewnością w nocy – i prawdopodobnie było związane z grą w karty, a ofiara pochodziła przypuszczalnie z jakiegoś miejsca, oddzielonego przez nieujarzmioną wodę – zza morza.
– O mój Boże-jęknął cicho Seott. – Anglik.
Mnóstwo łamignatów w tym kraju, powiedział wówczas wyspiarz. Miał rację, uznał teraz Crane. Zamragałgwaltownie i ode-gnał wspomnienie anemicznej, wesołej twarzy tamtego.
– Robota twojego ojca – mówił ponownie Spider Joe. – On jest twoim ojcem, więc teoretycznie możesz ją przejąć. Nie wiem jak. Musisz się skontaktować ze starym Królem.
– Z kim?
– Nie wiem.
– Gdzie go znajdę?
– Nie wiem. Przypuszczalnie na cmentarzu – starzy Królowie są niemal zawsze martwymi Królami.
– Ale jak ja…
– Dość – stwierdził wróżbita. – Czytanie z kart skończyło się. Wynoś się stąd. Prawdopodobnie powinienem cię zabić – mógłbym – i z pewnością to zrobię, jeżeli kiedykolwiek tu wrócisz.
Wiatr świszczał w rzadkich suchych krzakach, rosnących wzdłuż zatoczki autostrady. Mawanos wstał i podszedł do sub-urbana.
– Warn także życzę miłego dnia – wycedził. – Chodź, Scott.
Crane mrugnął i potrząsnął głową, a potem odkrył, że wlecze się za przyjacielem.
– Och, jest jeszcze jedna rzecz – zawołał Spider Joe.
Scott zatrzymał się i odwrócił.
– Spotkałeś niedawno swojego ojca – a przynajmniej jego stare, odrzucone ciało. Widziałem to, kiedy byłem w posiadaniu Głupca. Ciało grało w Lowball na bezużyteczne drobniaki.
Odwrócił się w stronę przyczepy i poszedł w kierunku Booger, a jego anteny rysowały linie w pyle.
– No i – odezwał się Mavranos, kiedy wyprostował kierownicę i nacisnął na akcelerator – to wszystko wyjaśnia, nie?
Szyba po jego stronie była opuszczona i gdy czołowy wiatr zaczął odrzucać do tyłu jego czarne włosy, Arky przechylił kolejną puszkę coorsa i pociągnął z niej długi łyk.
– Wszystko, co ci zostało do zrobienia, to zadać parę pytań umarlakowi. Truposzowi, o którym nie wiesz ani kim był, ani gdzie go pochowano. Cholera, moglibyśmy się z tym uwinąć przed lunchem.
Crane zerkał na rosnące rzadko niskie krzaki i popękane skały, które w połowie drogi ku dalekiemu horyzontowi rozmazywały się w jedną plamę, zanikając ostatecznie w ostrej kresce pod błękitnym niebem.
– Myślałem, że ma sto lat – powiedział cicho. – W istocie ma… dziewięćdziesiąt jeden. Jak oni go nazywają? Pułkownik Bleep? Nie, doktor Leaky.
Mavranos obdarzył go niepewnym uśmiechem.
– Kto to jest? Twój martwy Król?
– W pewnym sensie. Nie, to ciało mojego prawdziwego ojca. Jest teraz zgrzybiałe i sądzę, że stary już z niego nie korzysta i pozwala mu się szwendać na własną rękę. Pamiętam… że zabierał mnie na ryby na jezioro Mead i pokazywał mi, jak nabijać przynętę na haczyk; i mój ostatni spędzony z nim dzień, gdy miałem pięć lat, a on wziął mnie na śniadanie do Flamingo, a na lunch do Moulin Rouge, który spłonął w latach sześćdziesiątych, jak mi się zdaje.
Potrząsnął głową; miał ochotę wypić jedno z piw Mavranosa. Naprawdę zimne piwo, pomyślał, wypite szybko, które mości się potem mroźnie w żołądku… nie. Nie teraz, kiedy jest coś do zrobienia.
– Wieczorem wybił mi oko. Rzucił we mnie talią Lombardy Zero, a krawędź jednej karty rozcięła mi gałkę oczną. Nic dziwnego, że osobowość Gryzącego Psa odpowiadała mi – oderwany fragment zranionego i porzuconego małego chłopca, który nie miał czuć bólu.
– Pogo, ja naprawdę mocno staram się wierzyć, że nie jesteś szalony, ale musisz mi trochę w tym pomóc, wiesz?
Crane nie słuchał Mavranosa.
– Myślę, że gdybym wiedział wtedy, dwa dni temu, kto to jest, ten zramolały staruch, to bym… nie wiem, chciał go może uściskać, czy nawet poprosić, by mi wybaczył wszystko to, co zrobiłem, że się na mnie wściekał. Sądzę, że kochałem go ciągle; myślę, że kochała go jakaś część mnie, która jest nadal pięcioletnim chłopcem.
Wytrząsnął z paczki jednego z cameli Mavranosa i zapalił zapałkę, osłaniając jej płomień od wiatru.
– Ale to było wtedy, zanim grubas zabił Ozziego-zdmuchnął zapałkę i wcisnął ją do popielniczki. – Teraz uważam, że chętnie wbiłbym mu na jego stary, zatracony łeb żelazną obręcz.
Mavranos był wyraźnie oszołomiony tym wszystkim, ale skinął głową.
– Oto właściwy duch.
Wypatrując szarego jaguara, Crane podjął obserwację autostrady w obu kierunkach.
Nie zwrócił uwagi na wielkiego brązowego kempingowego winnebago z załadowanym rowerami bagażnikiem na dachu i nalepką „Klub Dobrego Sama” na tylnej szybie. Wyprzedzili go, a winnebago sapał pracowicie, tocząc się za nimi w pozostawianym przez nich pylistym kilwaterze i nigdy na dobre nie znikając z pola widzenia.
Zatrzymali się na lunch przy Burger Kingu, gdzie Crane zjadł dwa cheeseburgery, podczas gdy Mavranos zdobył się na wypicie koktajlu waniliowego. Scott pomyślał, że najprawdopodobniej Arky ma trudności z przełykaniem.
W małym motelu przy Maryland Parkway wynajęli pokój za gotówkę i gdy Arky spał, odpoczywając przed udaniem się do sklepu po złotą rybkę oraz przed spędzeniem kolejnej nocy na tropieniu statystycznej zmiany fazy, Crane kupił w automacie w recepcji motelu kilka puszek coli i przez dwie godziny chodził dookoła basenu, patrzył na wodę i starał się wykombinować, gdzie mógłby znaleźć martwego Króla.
Kiedy o północy Arky wrócił do pokoju chwiejnym krokiem, Scott siedział wyprostowany w śpiworze na podłodze i rysował coś machinalnie w bloku papieru.
– Zgaś światło, Pogo – powiedział Mavranos głosem ochrypłym z wyczerpania i zwalił się w ubraniu na łóżko.
Crane wstał i wyłączył lampę, po czym wrócił do śpiwora, ale długi czas leżał w ciemności, nie mogąc zasnąć i wpatrując się w sufit.
Do pełni brakowało dwóch dni i gdy Georges Leon odłożył delikatnie słuchawkę telefonu, zirytowało go, że tam, na wschód od Paradise, księżyc lśnił za oknem wielkiego winnebago mocniej niż jakiekolwiek sztuczne światło. Nie lubił naturalnego światła, a już szczególnie księżycowego.
Nie zamierzał złościć się z powodu rzeczy, które Moynihan powiedział mu przez telefon, ani ze względu napieniądze, których tamten się domagał.
Słyszał Trumbilla, który łomotał w małej łazience, a pomimo włączonego na pełną moc z klimatyzatora, chłodne powietrze czuć było selerem, krwią, wątrobą i olejem z oliwek. Leon czekał, żeby TrumbiH wyszedł; nie miał ochoty wchodzić do łazienki i patrzeć na to wielkie, nagie wytatuowane cielsko, które klęczało na podłodze, zakopane i zagłębione po ramiona w przerażającej sałatce, którą Vaughan przygotował w wannie.
Leon znajdował się w teraz w ciele krzywonogiego starego Beneta – musiał dopilnować, by nikt nie nazywał go Beany – i w tej postaci nie lubił wydawać ostrych rozkazów czy narzucać swego autorytetu. Twarz była zbyt okrągła i rumiana, a policzki i sąsiedztwo oczu zbyt głęboko pobrużdżone od głupkowatego uśmieszku, który Leon pozwolił przybierać ciału, kiedy pozostawiał je w rozmaitych kasynach jako podstawionego pokerzystę. Wyglądał jak Mikey Rooney. Nawet głos, jak zauważył bezradnie w trakcie dopiero co zakończonej telefonicznej rozmowy, był ciągle piskliwy.
Oczywiście piękne ciało Arta Hanariego spoczywało nadal w stanie fizycznej doskonałości w łóżku La Mansion Ddeu, ale Leon bardzo chciał zadebiutować w nim w środową noc, podczas pierwszej, wielkotygodniowej gry na jeziorze.
No cóż, dzieliły go od tego momentu tylko cztery dni. Tyle wytrzyma w Benecie.
A potem, od Wielkiej Soboty, będzie mógł zacząć przybierać ciała, które oznaczył, i za które zapłacił, w 1969 roku.
Najwyższy, kurwa, czas. To było dwadzieścia jeden długich lat. Dobrze byłoby się dostać do jakichś nowych nosicieli. Ten Crane wygląda nieźle – Leon wyjrzał przez okno, by się upewnić, że w motelowym pokoju Scotta nadal panuje ciemność – a kilka z tych ciał, które TrumbiH już pochwycił i uspokoił, wyglądało cholernie dobrze. W dzisiejszych czasach ludzie bardziej o siebie dbali.
Słyszał teraz lejącą się wodę, a Trumbill chrząkał, wycierając się. Kamper zakołysał się lekko na resorach.
Kilka minut później grubas wkroczył do wąskiego pokoiku, zapinając na olbrzymim brzuchu podobną do żagla koszulę, a jego obszerne spodnie marszczyły się fałdziście ponad gołymi, niebiesko-czerwonymi stopami. Na bandażu, który miał owinięty wokół głowy, powyżej ucha pokazała się ponownie czerwona plama. Ciśnienie krwi tego faceta, pomyślał Leon, musi być takie, jak wody na stawidłach Zapory Hoovera.
– Przyjeżdżają? – spytał Trumbill.
– Powiedział, że nie wcześniej niż jutro. Musi to być z dala od ludzi i wszystko, co zgodził się zrobić, to zawlec dokądś nieprzytomne ciało. Nie sądzę nawet, żeby jego ludzie byli uzbrojeni.
Bandaż podskoczył, kiedy Trumbill uniósł brwi.
– Moynihan mnie nie zna – ciągnął Leon, utrzymując ton głosu na jednym poziomie.-Powiedziałem mu, że byłem wspólnikiem w interesach Betsy Reculver, a on odparł, że powinienem jej kazać do niego zadzwonić; albo przynajmniej Richardowi Leroyowi. Wyjaśniłem Moynihanowi, żeby ciebie o wszystko zapytał, a on na to, że właśnie słyszał, iż zostałeś zastrzelony. Jak ręka i noga?
Trumbill zakołysał swoim potężnym ramieniem.
– Teraz czuję tylko napięcie, jakbym kopał rowy. Już nie drętwieje. I zjadłem odpowiednie potrawy, by odtworzyć utraconą krew.
Wyjrzał przez okno na ciemny pokój motelu.
– Nie lubię ran głowy.
– Jesteś wielkim szczęściarzem. Richard i strażnik poszli do piachu – Leon dotknął swego obecnego czoła. – Dwukrotnie w jednym tygodniu zostałem wykopany z ciała.
Trumbill odwrócił się od okna i zagapił się na niego beznamiętnie.
– Wywleczony, co?
Leon wyszczerzył się, a potem zgasił uśmiech, kiedy przypomniał sobie, jak musi wyglądać w tej chwili twarz klowna.
– O świcie zatelefonuję do garażu – powiedział – i każę im przysłać tutaj camaro. To pudło może nadążyć, ale nie może ścigać.
– Dobra. A ja mam broń naładowaną pociskami ze środkami uspokajającymi.
Leon usiadł i obrócił fotel w stronę okna.
– Wezmę pierwszą wachtę – rzekł. – Obudzę cię o… – spojrzał na zegar na ścianie ze sklejki -…o czwartej.
– Dobra. – Trumbill powlókł się na tył kampera, gdzie znajdowała się koja do spania.
– Może rano łazienka będzie nieco wyższa.
– Jak tylko zamkniemy Crane’a w klatce, sprzedamy to pudło takie, jakie jest.
Słońce stało już wysoko, a powietrze było gorące, gdy Scott, nadal rozczochrany po nocy, wyszedł z recepcji motelu i kopnął w drzwi pokoju. Mavranos otworzył je, mrugając w świetle dnia, a Crane wręczył mu jedną z zimnych puszek coli.
– Nie mają kawy – powiedział Scott, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi. – To zadziała, w końcu to także kofeina.
– Chryste. – Mavranos otworzył puszkę, pociągnął łyk i wzdrygnął się.
Crane oparł się o zniszczoną toaletkę.
– Posłuchaj, Arky, nurkowałeś kiedy? – spytał.
– Jestem dzieckiem miasta.
– Cholera. Dobra, zaczekasz na łodzi.
– To jest dokładnie to, co zrobię. Zaczekam na łodzi. Twój martwy Król leży gdzieś pod wodą?
– Sądzę, że w jeziorze Mead – odparł Crane. – W każdym razie jego głowa.
Mavranos pociągnął kolejny łyk coli, a potem odstawił puszkę i wyszedł majestatycznym krokiem na zewnątrz. Crane usłyszał, że Arky otwiera drzwi półciężarówki, a kiedy przyjaciel wrócił, niósł ociekającą puszkę coorsa.
– Widziałem muchy, kotłujące się i bzyczące nad kartami – rzekł wolno Mavranos, upiwszy potężny łyk – i słyszałem słowa Snayheevera, które dobiegały z ust Zapluskwionego Joe. I to było dziwne. I jestem gotów przyznać, że dzieje się tutaj mnóstwo niezwykłych rzeczy. Ale jak, do cholery, zamierzasz sobie pogadać pod wodą z odciętą głową? – roześmiał się, chociaż niezbyt wesoło. – W dodatku z ustnikiem akwalungu w gębie!
– Och – odparł Crane, beztrosko machnąwszy w powietrzu dłonią-jak o to chodzi, to nie wiem.
Mavranos westchnął i usiadł na łóżku.
– Dlaczego uważasz, że on jest w jeziorze? – spytał cicho.
– Gdy Snayheever rozmawiał przez telefon z Dianą, powiedział jej, że ktoś usiłował zatopić głowę w jeziorze Mead – Scott mówił gwałtownie, wędrując w tę i nazad po pokoju.’ – Nawet jeśli Snayheever to świr, to jest świadomy mnóstwa rzeczy; być może więc topienie odciętych głów w jeziorze jest czymś, co ludzie włączyli do tego rodzaju gównianego rytuału. Dondi dał do zrozumienia, że jezioro nie chciało przyjąć tej głowy i że to było głupie ze strony owego faceta, że w ogóle próbował to zrobić – jakby jezioro zawierało już w swej głębi jedną głowę, rozumiesz? I jakby nie mogło zatrzymać kolejnej, a w każdym razie, nie tego rodzaju. Pamiętasz słowa Ozziego, który mówił, że jezioro Mead to obłaskawiona woda? Być może ujarzmia każdą rzecz, która do niej trafia, więc jeśli jesteś nowym królem i chcesz utrzymać starego w dole, to jezioro byłoby dobrym miejscem do ukrycia jego głowy. I nie sądzę, żeby to mój prawdziwy ojciec, obecny Król, zmusił mnie… cholera, do zabicia przy stole do pokera w Horseshoe jakiegoś biednego Angola. Myślę, że zrobił to król z jeziora, zmusił mnie do uczynienia tego. Uważam, że to on szczerzył się do mnie z Dwójki Buław, która przedstawia odciętą głowę i dwa przebijające ją pręty.
Crane uśmiechnął się dziko do Mavranosa.
– Nadążasz?
– Ty biedny, pierdolony skurwysynu.
– A wraz z odciętą głową Dwójki Buław śniłem dziwnego Króla Mieczy. Była to ręka, która wystawała spod powierzchni wody i trzymała miecz, jakby ktoś z głębin ofiarowywał mi broń.
Mavranos wyglądał na zdziwionego i zirytowanego – i okropnie zmęczonego.
– I…?
– I kiedy śnię o grze we Wniebowzięcie na jeziorze Mead, to widzę Głupca, tańczącego na krawędzi urwiska, ale dostrzegam także – czuję, w istocie – obecność olbrzyma głęboko w jeziorze; a chociaż nie widzę go, to wiem, że ma tylko jedno oko.
– Orfeusz z mitów greckich – odcięto mu głowę, a on mówił jeszcze przez jakiś czas, wygłaszając proroctwa i takie tam… – Mavranos wstał. – Dobra, dobra, nurkowałeś już kiedyś ze sprzętem?
– Jasne. Ostatnim razem wbiłem sobie harpun w kostkę – mówiąc to, uśmiechał się, ale moment później posmutniał, przypomniawszy sobie piętnastoletnią Dianę, która zatelefonowała do niego w chwili, gdy tylko wrócił do domu ze szpitala.
– Możemy, właściwie, jechać zaraz – rzekł Mavranos. – Nie doszedłem do niczego ze swoim mistyczno-matematycznym lekarstwem.
Crane otworzył drzwi.
– „Możliwe, że to, na co czekasz, wyrwiesz podczas tańca dziś w nocy!” – zacytował słowa Riffa, wypowiedziane do Tony’ego w West Side Story.
Klepiąc się po kieszeniach w poszukiwaniu kluczyków, Mav-ranos uśmiechnął się kwaśno.
– Pamiętasz, że to zabiło Riffa i Tony’ego?
Kiedy Vaughan Trumbill podjechał w camaro pod przejazd nr 93, podniósł telefon komórkowy i stuknął w klawisz pamięci.
Pomimo że fotel był odsunięty maksymalnie do tyłu, brzuch grubasa ocierał się o kierownicę. Samochód pachniał nadal kwiatowymi perfumami starej Betsy Reculver.
– Tak, Vaughan?-dobiegł z telefonu piskliwy głos Beneta.
– Bets… hm, Benet…
– Tutaj mów mi po prostu Georges.
Trumbill zrozumiał, że nigdy dotąd nie nazywał go tak; w żadnym z męskich ciał. Kiedy Vaughan zaczął dla niego pracować, tamten był już w ciele Richarda Leroya.
– Dobra, Georges. Wyjeżdżają z Fremont. Albo jadą tam, gdzie został postrzelony ten dzieciak, albo na Boulder Highway, w stronę jeziora.
– Tam, gdzie został postrzelony dzieciak. – Z jakiegoś powodu głos Georgesa, nawet wydobywający się ze strun głosowych Beneta, brzmiał zimno. – Tak… pamiętam to miejsce. Pewna przeklęta baba rozbiła tam mojego kapitalnego chevroleta.
Telefon, który Trumbill trzymał przy uchu, milczał przez chwilę, i wszystko, co grubas słyszał, było stłumionym rykiem silnika camaro.
– Dobra – ciągnął Georges. – Jeśli się tam zatrzymają, zgarnij ich, kiedy odejdą od półciężarówki; to bardzo odosobnione miejsce, a ja nie widzę powodu, dla którego mieliby wziąć ze sobą broń. Masz nadal facetów Moynihańa?
Trumbill spojrzał we wsteczne lusterko. Furgonetkę kwiaciarni nadal dzieliło od niego kilka samochodów.
– Tak.
– Dobra, zabij wąsatego i uśpij Scotta. Ale jeśli miną to miejsce i pojadą stronę jeziora… Dlaczego mieliby jechać nad jezioro? To retoryczne pytanie, nie potrzebuję twoich domysłów. I nie podoba mi się, jeśli tam jadą-westchnął. – Złap ich gdzieś na północ od Henderson. Przestrzel oponę, albo co, a potem staw im czoło.
– Na pustyni – Trumbill zmusił swój umysł do zatarcia wspomnienia sprzed zaledwie trzech dni, kiedy to osobiście widział Śmierć – wstrętny szkielet pod kusą suknią wyschniętej skóry, sadzącą susami po pustyni na południe od miasta.
Staw im czoło, pomyślał, gnając w camaro przez skrzyżowanie Desert Inn Road i obserwując zakurzoną niebieską półcięża-rówkę, która toczyła się przed nim wytrwale po jasnej wstędze autostrady. Jestem cenny dla starego, dumał, ale kiedy przychodzi co do czego, to staję się możliwym do poświęcenia elementem jego równania.
Zawsze wiedziałem, że tak jest. Westchnął ciężko.
– Jeśli zabiją mnie tam – powiedział do telefonu, który był zaklinowany pod jego obwisłym policzkiem – nie zapomnij o naszej starej umowie.
Usłyszał, że Georges także westchnął.
– W przeciągu godziny od chwili śmierci zostaniesz zapakowany do środka cementowej kostki, Vaughan; nie martw się. Ale nie sądzę, żeby ci faceci cię załatwili. Nadciśnienie, kowalski młot wylewu – oto, co cię wykończy, mój przyjacielu.
Trumbill uśmiechnął się, a jego zimne oczy były wpatrzone w półciężarówkę w przodzie.
– Dobra. Zadzwonię później,
Odwiesił telefon i całą uwagę skupił na niebieskim subur-banie.
Ani Crane, ani Mavranos nie odezwali się ani słowem, póki opuszczona stacja benzynowa nie przeleciała do tyłu za oknami półciężarówki po prawej stronie drogi.
To tutaj wszystko zaczęło iść źle, powiedział sobie Scott. Pomyśleć tylko, że mogliśmy po prostu zabić Snayheevera w Baker albo połamać mu ręce, albo zrobić coś innego – gdybyśmy tylko znali przyszłość, gdyby te pierdolone karty powiedziały o tym Ozziemu w kasynie w Los Angeles. A teraz Seat umarł już prawdopodobnie w szpitalu, Oliver jest w jakimś stanowym domu dziecka, Diana i Ozzie na pewno nie żyją, a moje i Arky’ego sprawy nie wyglądają wcale dobrze – dlaczego Ozzie nie dostrzegł tego w kartach?
Obrócił się w fotelu i spojrzał do tyłu. Ani śladu jaguara, pomyślał, ale ten zielony camaro trzyma się za nami już od jakiegoś czasu. Prawdopodobnie turyści, pragnący zobaczyć zaporę – ale jeśli będzie długo zwlekał z wyprzedzeniem nas, to powiem Arky’emu, żeby zjechał na bok i przepuścił go.
Crane spojrzał na pokryty zaroślami spieczony piach, uciekający pod bezchmurnym niebem w stronę odległych gór, i przypomniał sobie, jak jechał tą szosą wczesnym wieczorem w 1969 roku w kabriolecie cadillaca z-jak to on się nazywał? Newt – z Newtem za kierownicą, który wyjaśniał mu nerwowo zasady pokerowej rozgrywki we Wniebowzięcie. W tym czasie Ozzie wymeldował się już przypuszczalnie z Mint i gnał do domu, by zabrać Dianę oraz wszystkie ich rzeczy i przyczepić pinezką na drzwiach zrzeczenie się praw do domu. Dopiero teraz dotarło po raz pierwszy do Scotta, że Ozzie musiał mieć ten dokument przygotowany na wypadek, gdyby straszliwy ojciec Crane’a stał się jakimkolwiek zagrożeniem dla Diany. No cóż, to nie zrobiło się samo, to Scott stworzył zagrożenie. Niemal na pewno to Crane sprowadził na jej trop grubasa.
Spojrzał ponownie przez ramię. Camaro trzymał się nadal za nimi w odległości kilku długości samochodu, a jego chromy błyszczały w słońcu. Za camaro jechała furgonetka, która – jak sobie teraz uświadomił – zajmowała tę pozycję już od jakiegoś czasu.
Rozpiął pas bezpieczeństwa, odwrócił się i klęknął na siedzeniu, by przetrząsnąć tył auta.
– Zmieniłeś zdanie co do piwa? – spytał Mavranos.
– Prawdopodobnie coś mi się tylko zdaje – odparł Crane, kiedy znalazł swój rewolwer oraz trzydziestkę ósemkę Mavranosa i zawinął je w koszulę – ale może zjechałbyś na bok, żeby ten camaro i furgonetka minęły nas, jeśli mają na to ochotę?
Usiadł ponownie na swoim miejscu i odwinął broń. Gdy Mavranos ujrzał, co za przedmioty Scott położył na udach, jego brwi powędrowały w górę.
– Gdzie mam się osunąć? Pobocze to po prostu żwir. Zanim zwolnię na tyle, żeby móc na nie zjechać, oba auta wyprzedzą nas albo wjadą nam prosto w rurę wydechową.
Crane milczał przez jakiś czas, patrząc przed siebie; potem wskazał coś.
– Tam jest opadający skrót do drogi gruntowej, widzisz? Jeśli się mocno przytrzymamy, możesz w niego skręcić bez potrzeby znacznego zwalniania. A jeśli to są źli faceci, to na tej drodze powinno nam się udać zostawić ich za sobą. Żadne z tamtych aut nie ma tak wysokiego zawieszenia, jak nasze.
– Cholera – powiedział Mavranos. – Żałuję, że nie posłaliśmy Wendy jeszcze pięciu patyków.
Sięgnął w bok, podniósł rewolwer i zatknął go za pasek spodni.
Kiedy wielkie opony wjechały na pozbawiony twardej nawierzchni trakt, półciężarówka zarzuciło mocno, a podnośnik, koło zapasowe i skrzynka z narzędziami podskoczyły w górę, a potem walnęły o podłogę auta; Crane rąbnął o deskę rozdzielczą i chwycił swój koziołkujący w powietrzu rewolwer, nacisnąwszy spust tak mocno, że nieomal wystrzelił. Suburbanem rzucało gwałtownie, a Mavranos patrzył z wściekłością przed siebie zmrużonymi oczami i wykrzykiwał przekleństwa.
Crane przylgnął do oparcia fotela i spojrzał w tył na wirujący kurz, który wzbił ich samochód; przez chwilę sądził, że dwa podejrzane pojazdy pomknęły dalej autostradą, i otworzył usta, chcąc powiedzieć Mavranosowi, żeby zwolnił, ale potem dostrzegł pysk nurzającego się za nimi w pyle camaro. Ponownie o mało co nie wystrzelił.
– Są za nami! – zawołał głośno, żeby być słyszalnym ponad kakofonią zgrzytów i trzasków. – Gazu!
Mavranos skinął głową i ujął mocno koło kierownicy. Byli teraz na drodze gruntowej, przypuszczalnie na jakimś szlaku inspekcyjnym, gnając na złamanie karku prosto na pustynię.
Crane obejrzał się ponownie. Camaro zostawał nieco z tyłu; jego zawieszenia nie zaprojektowano dla tego typu nierównej nawierzchni. Zauważył, że furgonetka także zjechała z autostrady i przewalała się teraz z boku na bok daleko za nimi. Ku południowi wznosił się wysoki obłok pyłu, wyrastający z trzech burych kolumn.
Jakiś szczególnie silny wstrząs rzucił Scotta na drzwi i Crane zerknął przed siebie przez popękaną przednią szybę. Po lewej stronie, równoległe do drogi, biegło suche koryto strumienia, ograniczone z prawej strony niską pochyłością. Droga biegła nadal prosto jak strzelił i Seott zastanawiał się, czy to możliwe, by ciągnęła się aż do I-15. Do tego czasu powinni zostawić daleko za sobą ścigających ich ludzi, jeśli tylko nie złapią gumy albo w suburbanie nie pęknie oś.
Suchy odgłos wystrzału wzbił się ponad słyszalny wewnątrz kabiny ryk silnika.
– Szybciej! – zawył Scott.
Mając zamiar strzelić w kierunku camaro, zaczął kręcić korbą szyby, żeby ją opuścić, ale ponieważ z powodu wstrząsów tylko z największym trudem utrzymywał się na skaczącym siedzeniu, to dotarło do niego, że miałby znikomą szansę, by trafić w tamten samochód; a poza tym, gdyby ich półciężarówka utknęła tutaj, to będzie potrzebował każdej kuli.
Kolejny huk rozległ się jednocześnie z odpowiadającym mu jak echo trzaskiem, który dobiegł z tyłu samochodu – a potem półciężarówka, nadal gnając przed siebie, zaczęła ześlizgiwać się w lewo, to zakopując się w pyle, to podskakując na piaszczystej drodze. Crane, będąc przekonany, że samochód się przewróci, chwycił się wolną ręką deski kokpitu i wparł stopy w podłogę, a Mavranos zmagał się z kierownicą, starając się odbić ją w prawo i odsunąć suburbana od pochyłości.
– Przestrzelił lewą tylną oponę – sapnął Mavranos, kiedy wyrównał wreszcie tor jazdy samochodu.
Potem nadepnął na hamulec i auto – dzwoniąc i dudniąc – zatrzymało się z poślizgiem, stając bokiem na drodze, zwrócone przodem w kierunku zbocza, a z dala od rowu.
Arky przerzucił lewarek na luz, a potem obaj ze Scottem wyskoczyli z suburbana.
Crane nie wiedział, gdzie jest Mavranos, ale sam kucnął na zboczu obok przedniego zderzaka, kaszląc z powodu gryzącej chmury kurzu i zerkając zmrużonymi oczami wzdłuż lufy odbezpieczonego rewolweru, który przesuwał z boku na bok ponad gorącą maską samochodu.
Zamiast echa dwóch ostatnich strzałów, w głowie brzmiał mu grzmot strzelby sprzed trzech dni. Boże, daj mi tego grubasa, modlił się, a potem możesz mnie zabrać.
– Nie ruszać się! – dobiegł go spoza chmury pyłu ostry, zdławiony okrzyk. – Mówi porucznik Frits! Crane i Mavranos, odejdźcie od samochodu z rękami na głowach!
Wiatr rozpędzał kurz i Crane dojrzał teraz Mavranosa-Arky szedł wolno ciężkim krokiem w stronę żlebu, z dala od tylnego zderzaka półciężarówki, a podniesione w górę ręce miał puste. Scott opuścił swoją broń i wyprostował się.
Przed sobą, naprzeciwko cielska camaro, widział niewyraźną sylwetkę.
– Crane! – rozległ się ponownie tamten głos. – Natychmiast odsuń się od samochodu!
Niezdecydowany, Scott obszedł przód suburbana i zrobił dwa kroki wzdłuż zbocza. Rewolwer miał nadal w dłoni, ale przy udzie, skierowany lufą ku ziemi.
Podmuch wiatru oczyścił powietrze. Przed camaro stał grubas, Vaughan Trumbill, mając obie ręce wyciągnięte przed siebie – w lewej trzymał automatyczny pistolet, z którego celował w Mav-ranosa, a w prawej karabin, na którego muszce miał Scotta. Biały bandaż powiewał na jego łysej głowie, ale ręce grubasa ani drgnęły.
– Czyż to możliwe? – odezwał się Trumbill. – Rzuć to, Crane!
Przytoczyła się furgonetka i stanęła za camaro. Jej przednia szyba była nieprzezroczysta z powodu oblepiającego ją kurzu i Scott mógł tylko zgadywać, ile luf może być wycelowanych spoza niej w niego oraz w Mavranosa.
Racja, pomyślał Crane ponuro. Frits miałby syrenę lub koguta nawet na nieoznakowanym samochodzie.
Spojrzał na Mavranosa, który stał po drugiej stronie drogi. Sponad zakurzonych wąsów oczy Arky’ego zerkały na niego niemal z rozbawieniem.
– Nic mi nie jest – zawołał Mavranos. – Ja także lubiłem Ozziego.
Trumbill kroczył w kierunku Arky’ego, a jego krawat i poły płaszcza powiewały niczym chorągiewki sygnałowe na okręcie.
– Rzuć to, albo cię zabiję, chłopie – zawołał, a jego wyłupiaste oczy spoglądały twardo w twarz Scotta.
– Ha! – wrzasnął Mavranos, stawiając mocno stopę w pyle. Głowa Trumbilla odwróciła się w jego kierunku, automatyczny pistolet powędrował w górę…
…a Crane, tak pewny istnienia wyimaginowanej broni za przednią szybą furgonetki, jakby był świadomy obecności skorpiona, łażącego mu po twarzy, poczuł wdzięczność dla przyjaciela za to ułatwienie…
…gdy poderwał w górę rewolwer i dotknął spustu odwiedzionego kurka.
Głową Scotta zakołysał głośny huk, i Crane pozwolił, by odrzut strzału obrócił go i powalił na kolana, z bronią wycelowaną w szybę furgonetki, którą kierowca już wcześniej musiał trzymać na wstecznym biegu – Scott bowiem nie opadał jeszcze na ziemię, gdy przód pojazdu obniżył się i auto zaczęło odjeżdżać tyłem na pełnym gazie, a jego przednie koła wyrzucały w górę dwie kipiące chmury pyłu.
Crane obrócił wylot lufy w kierunku tyłu ich półciężarówki, ale dostrzegł, że Mavranos stojący samotnie na drodze, plecami do niego, nie patrzył na oddalającą się furgonetkę, ale w głąb rowu.
Po dłuższej chwili, wypełnionej ciężkim, napiętym oddechem, Scott uniósł broń i wstał.
Furgonetka, na której boku Scott widział teraz logo kwiaciarni, dotarła do rozszerzenia drogi i tam zawróciła; ruszyła przodem i potoczyła się, mknąc coraz szybciej w kierunku autostrady.
Crane zlazł ciężko ze zbocza, przeszedł przez drogę i zatrzymał się na krawędzi rowu o kilka jardów od Mavranosa.
Parę metrów niżej leżał Trumbill, rozwalony na plecach w piaszczystym korycie wyschniętego potoku. Płaszcz miał rozpięty, a jego biała koszula czerwieniała szybko na brzuchu. Karabin Vaughana leżał przy drodze obok Mawanosa, a w połowie zbocza żlebu sterczał automatyczny pistolet, oparty pionowo o kamień.
– Dobry strzał, Pogo – odezwał się Mavranos.
Crane spojrzał na przyjaciela. Arky nie został ranny, ale chwiał się na nogach, był blady i wyglądał na chorego.
– Dzięki – odparł Scott.
Przypuszczał, że musi wyglądać tak samo.
– Camaro-powiedział Trumbill głośno.-Wezwij przez… telefon.
Zdawało się, że wypowiedzenie tych słów wiele go kosztowało, ate głos miał silny.
– Helikopter.
Nie, pomyślał Crane.
– Nie – odparf.
Muszę go zabić, uznał z wywołującym mdłości zdumieniem, wykończyć go. Nie mogę brać jeńców. Czy policja wsadziłaby go do więzienia? Za co? Ciało Ozziego zniknęło, a nawet jeśli grubas zostawił wystarczająco dużo dowodów, by można go było oskarżyć o zamordowanie Diany – co wcale nie jest takie pewne – to prawdopodobne wyszedłby na wolność za kaucją. Oczywiście, spędziłby długi czas w szpitalu, ale czy będąc tam, nie mógłby pracować dla mojego ojca? Nie pozwoliłby, by Seat lub Oli ver wyślizgnęli się z jego rąk-jak to miało miejsce z Dianą, gdy była niemowlęciem.
A ja bym trafił do więzienia, przynajmniej na jakiś czas. Może na dłuższy. Co mógłbym, do cholery, powiedzieć policji?
– Muszę go dobić. Tutaj. Teraz.
– Mavranos – zawołał Trumbill. – Mogę wyleczyć cię z raka. Możesz wrócić do… swojej rodziny… zdrowy człowiek. Dekady.
Odetchnął wystarczająco głośno, by usłyszeli to mężczyźni na górze.
– Naboje usypiające… w karabinie. Strzel do Crane’a.
Scott odwrócił się i spojrzał na karabin, który leżał o jard od stóp Mavranosa; a potem podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Arky’ego.
Uważał, że Mavranos nie zdążyłby podnieść karabinu wcześniej, niż on sam uniósłby rewolwer i strzelił do Arky’ego – ale zrozumiał, że nie zdołałby tego zrobić. Powoli rozluźnił dłoń i pozwolił, by rewolwer upadł w piach.
– Zrób, co musisz zrobić, Arky – powiedział.
Mavranos skinął wolno głową,
– Myślę o Wendy i dziewczynkach – stwierdził.
Podszedł powoli do miejsca, w którym leżał karabin i odrzucił go kopniakiem – daleko, w kierunku przedniej opony ciężarówki.
– Wendy cię ocaliła.
Crane odetchnął i skinął głową; a potem odwrócił się do Trumbilla i, kucając, by podnieść rewolwer, przełknął z trudem ślinę.
– Dobra – jęknął Trumbill.
W ostrym świetle słońca twarz miał bladą i błyszczącą od potu, a jego pulchne dłonie były zaciśnięte w pięści.
; – Ostatnia prośba! Zadzwońcie pod ten numer… powiedz mu, gdzie jest… moje ciało. Trzy, osiem, dwa…
– Nie – rzekł Scott i podniósł trzęsącą się ręką błyszczącą jak lustro broń. – Nie wiem, jaką magię mógłby uprawiać dzięki twoim zwłokom.
Mruganiem odpędzał łzy z oczu, ale mówił spokojnie.
– Lepiej, żebyś zgnił tutaj, karmiąc sobą ptaki i robaki.
– Nieeeee!1
Pomimo okropnej rany Trumbill rozdarł się. głośno, tam, w dole, a pełen strachu, charkotliwy dźwięk wypełnił pustynię i wstrząsnął odległymi górami.
– Tylko nie szczupły człowiek, nie szczupły człowiek, nie szczupły…
Crane wspomniał Ozziego i Dianę, którzy oboje zginęli zabici przez tego człowieka. I nacisnął na spust. Strzał.
– … szczupły człoooo…
Znowu strzał, i następny, następny, następny.
Strzały nie wzbudziły w gorącym powietrzu płaskiej pustyni żadnego echa. Crane opuścił broń z opróżnionym magazynkiem i patrzył, zadziwiony, na poplamione na czerwono ciało, rozwalone bez ruchu na piasku dna wyschniętego potoku.
A potem pod twarzą Scotta i pomiędzy jego rozciągniętymi na boki ramionami znalazła się pylista powierzchnia drogi, a on, klęcząc, wymiotował spazmatycznie resztkami coli, którą wypił na śniadanie.
Kiedy, plując i sapiąc, zdołał przetoczyć się na bok, zobaczył przez łzy, że Mavranos otworzył klapę półciężarówki i pod oś przestrzelonego koła podkłada podnośnik.
– Zrobię to sam, Pogo – zawołał. – Spróbuj zepchnąć tego camaro do łożyska potoku. Mam parę brezentowych płacht, które możemy na niego narzucić i przycisnąć kamieniami. Nic się nie stanie, jeżeli przez jakiś czas nikt go nie znajdzie, a nie sądzę, żeby ci chłopcy z furgonetki zamierzali dokądś dzwonić.
Crane skinął głową i ze znużeniem podniósł się na nogi.
Piętnaście minut później jechali wolno gruntową drogą z powrotem w kierunku autostrady, aMavranos wyklinał monotonnie na uszkodzenia, których – jego zdaniem – doznało zawieszenie półciężarówki. Scott kołysał się na siedzeniu pasażera, patrzył na popękane skały na pustyni i starał się wywołać w sobie ponurą satysfakcję z powodu pomszczenia Ozziego lub chciał poczuć dumę z faktu, że fachowo zastrzelił grubasa, albo pragnął zmusić się do odczuwania czegokolwiek poza niezapomnianym, słodko-śliskim przerażeniem, które towarzyszyło pociąganiu raz za razem za spust.
Kiedy wydostali się z powrotem na autostradę i toczyli się znowu na południe, w stronę jeziora, Scott spojrzał na swoją prawą dłoń i przez chwilę miał nadzieję, że ojcu się powiedzie zamiar odebrania mu jego ciała.
– To miasto nie jest zbytnio podobne do Vegas – zauważył Mavranos, prowadząc trzęsącą się, zakurzoną półciężarówkę przez ciche ulice Boulder City.
W radiu emitowali piosenkę, którą Crane uważał za najlepszy utwór rockowy, jaki kiedykolwiek został nagrany – Combination ofthe Two Big Brother and the Holding Company.
Dzisiaj Scott czuł się tak, jakby stracił prawo, możność słuchania jej.
Mrugnął i rozejrzał się wokoło po wyglądających na zadowolone z siebie domach w hiszpańskim stylu i zielonych trawnikach.
– Hram? Och, nie, to coś zupełnie innego.
Własny głos zabrzmiał mu w uszach dziwnie płasko. Crane czynił pewne wysiłki, by mówić normalnie, a nie tak, jakby dopiero co… zabił człowieka.
– To jedyne miejsce w Nevadzie, w którym hazard jest nielegalny – ciągnął uparcie. – Prawdę rzekłszy, to mocniejszy alkohol został tutaj zalegalizowany dopiero w 1969 roku.
– W ogóle nie uprawia się tu hazardu?
– Ani krztyny – Scott uśmiechnął się drętwo i potrząsnął głową. – Z wyjątkiem pewnego… pewnego rodzaju gry w pokera, która raz na dwadzieścia lat odbywa się na łodzi mieszkalnej.
Te rozgrywki zaczynają się jutro wieczorem, pomyślał. A kiedy się skończą, nadejdzie Wielka Sobota i – jeżeli nie powstrzymam go w jakiś sposób – to Król przyjmie moje ciało.
W radiu, ale nie dla niego, zawodziła Janis Joplin.
– Cóż – odezwał się Arky. – Nic mi już nie może zaszkodzić. Może zagram w rzucanie monet do dołka.
Crane spojrzał na Mavranosa, czując przygnębienie także i z jego powodu. Arky był zdecydowanie chudszy i bledszy niż w chwili, gdy opuszczali Los Angeles, i nie rozstawał się teraz ze swoją apaszką, którą nosił zawiązaną wysoko na szyi. Zastanawiam się, pomyślał Scott, czy Trumbill rzeczywiście byłby w stanie wyleczyć go z raka? Ze strony grubasa był to z pewnością tylko rozpaczliwy blef.
– Tam dalej skręć w lewo, w Lakeshore Road-powiedział.
– Nie jedziemy w stronę zapory?
– Nie. Najbliższe plaże i przystanie jachtowe, gdzie możemy wypożyczyć sprzęt nurkowy i wynająć łódź, znajdują się na zachodnim brzegu jeziora. Na zaporę możesz sobie tylko popatrzeć.
– Chciałem ją zwiedzić.
– W porządku, obejrzymy ją później, dobra? – powiedział Crane krótko. – Jeszcze w tym tygodniu. Możesz kupić sobie podkoszulek i wszystko, co chcesz.
– Jest jednym z siedmiu cudów świata stworzonych przez człowieka.
– Tak? A jakie są pozostałe?
– Nie wiem. Wydaje mi się, że jednym z nich jest Zemsta Montezumy na Knott’s Berry Farm.
– Dobra, w trakcie powrotu do domu tam także kupimy ci podkoszulek.
Ich śmiech był krótki i podszyty zdenerwowaniem. Mavranos dopił swoje piwo i otworzył następną puszkę. Biedna, martwa Janis Joplin wyła z głośników, które były przymocowane taśmą przylepną do wzmocnień dachu za przednimi siedzeniami.
W ośrodku nurkowym w pobliżu Government Dock, Crane wypożyczył nowy aparat nurkowy U.S. Divers, jednoczęściowy mokry kombinezon z kapturem i butami oraz torbę, by zmieścić w niej to wszystko. Motorówkę wynajęli w Lakę Mead Resort Circle i w południe gnali już po niebieskiej powierzchni jeziora pod czystym błękitnym niebem.
Po kilku minutach znaleźli się poza obszarem harców narciarzy wodnych i dotarli do akwenu, na którym wiatr wznosił chaotyczne grzy wiaste fale. Crane cofnął cięgło przepustnicy morrisa, odwrócił bieg silnika i postawił łódź w nierównym, chybotliwym dryfie. Mavranos, który podczas pełnej podskoków, wzbijającej wodną mgłę jazdy trzymał się uchwytu deski rozdzielczej, zdjął teraz swoją czapkę greckiego rybaka, uderzył nią o kolano, a potem nałożył ponownie na głowę.
– Chcesz wytrząść z nas ducha? – spytał nagle cicho. – Chciałem iść do skrzynki z lodem, ale nie zrobię tego, jeśli zamierzasz rozwalić mnie na miejscu.
– Dobra, zrobię to spokojnie.
Byli sami na wodzie pod łukowo sklepionym, bezchmurnym niebem, ale Crane musiał skupić się na tym, by przestać widzieć podskakujące ciało grubasa, które wybuchało, gdy uderzały w nie kule. Ziewnął tak, że w uchu mu pstryknęło i dzięki temu słyszał tylko wiatr i idący na jałowym biegu silnik.
Dobra, pomyślał, oto jestem. Co mam teraz zrobić, wskoczyć po prostu do wody?
Jakieś sto jardów od nich kołysała się na wodzie mała czerwona łódka, a siedzący w niej wędkarz zdawał się patrzeć w ich stronę. Scott zastanowił się, czy gwałtowne przybycie jego i Mav-ranosa wypłoszyło stąd wszystkie ryby.
Arky wrócił na przód motorówki i usiadł na siedzeniu ze składanym oparciem, a świeżo otwarta puszka w jego dłoni pokryta była pianą.
– Ta przejażdżka bardzo dobrze wpłynęła na piwo – warknął, wycierając pianę z wąsów. – Gdzie głowa?
– Sikać, facet, musisz przez burtę – powiedział Crane. – Żartowałem, wiem, o co ci chodzi*.
Odgarnął z czoła zmierzwione przez wiatr włosy i rozejrzał się po olbrzymiej tafli zbiornika.
– Hmm, nie wiem dokładnie. Prawdopodobnie w tej części jeziora, w Boulder Basin. O całe mile stąd, poza tymi górami, są także Overton Arm, Tempie Basin i Gregg Basin, ale to jest z pewnością najłatwiej dostępne miejsce.
Powinna się tu ukazać z wody dłoń, dzierżąca miecz, pomyślał bezradnie.
Rozłożył mapę, którą dał im pracownik wynajmujący łodzie.
– Spójrzmy, co my tutaj mamy – rzekł Crane, sunąc palcem wzdłuż krawędzi Boulder Basin. – No, nie wiem. Jest tutaj Księżycowa Zatoczka, to wygląda prawdopodobnie. I Wyspa Umarł aka, też niezłe.
Mavranos pochylił się nad mapą, zionąc na Scotta oparami piwa.
– Strusia Zatoczka – przeczytał. – Podoba mi się. Biip-biip!
Crane spojrzał na torbę ze sprzętem nurkowym i zastanowił się, czy powinien w ogóle ubierać dzisiaj mokry skafander.
– Zróbmy to – powiedział w końcu. – Popłynę wolniej, ale trzymaj się.
Scott poprowadził motorówkę na północ z szybkością dwudziestu mil na godzinę, płynąc spokojnie, równolegle do zachodniego brzegu jeziora, i kierując się w stronę Księżycowej Zatoczki.
Oczyść umysł, powiedział sobie. Być może martwy Król jest gotów cię poprowadzić, ale zakłócająca wszystko wrzawa myśli nie pozwala mu się dostać do twojej głowy.
Próbował zmusić się do tego, by się odprężyć, ale nie potrafił.
* Nieprzetłumaczalna gra słów. Head (ang.) – głowa, to także określenie na toaletę, a szczególnie na kingston, czyli WC na statku lub łodzi.
W tych okolicznościach oczyszczenie umysłu wydawało się nazbyt podobne do pozostawienia samochodu – otwartego i na chodzie – w złodziejskiej okolicy.
Okrążenie północnego cypla zatoki zajęło im zaledwie kilka minut. Crane zerknął na mapę, dzięki czemu dowiedział się, że mały akwen przed nimi nazywa się Zatoczką Przepompowni. Na wodzie stała przycumowana łódź mieszkalna z niebieskimi markizami, a na brzegu widział rodzinę i psa, zgromadzonych dokoła stolika kempingowego.
Nie wyglądało na to, żeby to było właściwe miejsce. Słońce paliło go w głowę i Scott zazdrościł Mavranosowi jego czapki i piwa.
Z dala od brzegu zawrócił motorówkę i skierował ją w stronę południowego skraju basenu, gdzie nad wodę wystawał pas wysepek przypominających kręgi martwego boga.
– Jakie tu są ryby? – zawołał Mavranos, przekrzykując ryk silnika.
– Duże sumy, jak słyszałem – odparł Crane głośno, mrużąc oczy przed pędem powietrza. – I Karpie. Okonie.
– Karpie – powtórzył Mavranos. – Ta złota rybka urosła, wiesz? Słyszałem, że one nie zdychają z naturalnych przyczyn. A zimę przeżywają w stanie całkowitego zmrożenia w lodowym stawie. Po prostu cząsteczki ich komórek nie poddają się krystalizacji.
Crane był zadowolony, że pęd powietrza i ryk silnika sprawiają, iż brak odpowiedzi z jego strony jest czymś naturalnym. Wydawało się, że w porównaniu z uwagami Mavranosa na temat nauki i matematyki poszukiwanie przez Scotta odciętej, zatopionej głowy jest działaniem nieomal racjonalnym – Arky i jego przeciwrakowe piwo, zmiany fazowe podczas gier w Caesars Pałace, złota rybka, której nie można zabić…
Najbliższą z wysepek była Wyspa Umarlaka – niewiele większa od nierównego, dobrej miary otoczaka, opasanego wąską plażą. Zerknął na ów skrawek lądu, a potem zagapił się na czerwoną łódkę zakotwiczoną blisko jego wschodniego krańca.
Crane puścił pedał gazu i wyjął z futerału zniszczoną lornetkę Tasco 8x40 Mavranosa, którą Arky zabrał z półciężarówki.
Stanął na pokładzie ze szklanego włókna i oparł się o szczyt przedniej szyby, by ustabilizować lornetkę, apotem złapał w szkła obraz wędkarza i wyregulował ostrość.
Mała łódka stała się nagle wyraźnie widoczna, jakby znajdowała się kilkanaście jardów od nich, a jej pasażerem okazał się szczupły mężczyzna po trzydziestce o czarnych, zaczesanych gładko do tyłu włosach, który patrzył prosto na Scotta i uśmiechał się. Pokiwał wędką, jakby w pozdrowieniu.
– Arky – spytał Crane wolno – czy ten facet, który tam łowi ryby, to jest ten sam gość, którego widzieliśmy, gdy zatrzymaliśmy się po raz pierwszy? Nie wiem, jak mógłby dostać się tutaj tak szybko z…
– Wędkujący gdzie? – przerwał mu Mavranos.
Nadal patrząc przez lornetkę, Crane wskazał kierunek ponad dziobem motorówki.
– Tam, obok wysepki.
– Nikogo nie widzę. Trochę dalej są narciarze wodni.
Scott opuścił lornetkę i spojrzał na Mavranosa. Upił się do nieprzytomności?
– Arky – rzekł cierpliwie – wprost przed nami, obok…
Urwał. Łódki już tam nie było. Z całą pewnością nie mogłaby skryć się za wysepką wcześniej niż przed upływem kilku minut – na pewno nie w przeciągu czasu, jaki Scottowi zabrało odwrócenie od niej wzroku.
– Nie ma jej! – wykrzyknął, mimo że wyglądało to na głupie stwierdzenie.
Mavranos gapił się na niego beznamiętnie.
– W porządku.
Crane odetchnął i stwierdził, że serce wali mu w piersi jak szalone, a dłonie ma wilgotne.
– ’ Dobra-powiedział.-Chyba wiem, gdzie mam nurkować. Usiadł i nacisnął delikatnie pedał gazu.
Poziom wody w jeziorze był niski, a najniższą część brzegu Wyspy Umarlaka stanowiło grzęzawisko niegdyś zatopionych, a teraz ponownie odsłoniętych manzanitów, z których krótkich gałęzi zwisały algi – podobnie jak, pomyślał Crane, hiszpański mech rosnący na cyprysach w zalewisku. Tu i tam widać było pokryte glonami geometryczne kształty, które musiały być dawno utraconymi wędkami. Kamienie pod zielonym pledem alg wyglądały na śliskie garby bez określonego kształtu, a zapach wilgotnego wiatru w pobliżu wysepki skażony był intensywną wonią fermentującej materii.
– Będziesz nurkował w prawdziwej zupie – zauważył Mavranos, gdy Crane usiadł na okrężnicy motorówki i przeciskał ramię przez rękaw kombinezonu.
– W chłodniku – odparł Scott ponuro. – A pożyczany mokry kombinezon nigdy nie pasuje dokładnie na człowieka. Jeśli nurkuję zbyt długo w zimnej wodzie, dostaję specyficznego bólu głowy.
Podciągnął i poprawił na sobie piankę nurkową, po czym nałożył przez głowę kamizelkę ratunkowo-wypornościową, która – bez powietrza – wyglądała na pozbawiony wypełnienia kapok.
– Powinieneś mieć suchy kombinezon – poddał pomocnie Mavranos. – Albo dzwon nurkowy.
– Albo powinienem był umówić się na to spotkanie gdzie indziej – dorzucił Crane.
Wyregulował pasy noszaka butli, a potem kazał Mavranosowi przytrzymać zbiornik, podczas gdy sam przełożył ramiona przez uprząż. Pochylił się z ciężarem na plecach, by dopasować długość parcianych taśm, a potem sprawdził, czy klamra pasa balastowego jest sprawna i odpina się w lewo. Pomimo niechęci, jaką odczuwał na myśl o konieczności zanurzenia się w zimnej mrocznej wodzie, był zadowolony, że nadal pamięta, jak się w to wszystko ubrać.
Miał także nadzieję, że wie w dalszym ciągu, jak się oddycha przez automat. Jego instruktor twierdził zawsze, że w nurkowaniu najniebezpieczniejsze jest to, jak rozmaite gazy zachowują się pod ciśnieniem.
Ubrany w końcu – mając pas balastowy założony na reszcie sprzętu, a jego szybko zwalnianą klamrę z dala od kamizelki ratunkowo-wypornościowej – wstał i wyprostował się. Mokry kombinezon był na tyle ciasny, że wyciągniecie obu ramion wymagało pewnego wysiłku, ale Scott uznał, że z przodu pianka mogłaby być bardziej obcisła.
No, dobra, pomyślał. Długi, gorący natrysk w jakimś motelu załatwi sprawę.
Maskę miał na czole, a automat oddechowy kołysał mu się koło łokcia; przed dopasowaniem wszystkiego odwrócił się do Mavranosa.
– Jeśli minie… powiedzmy czterdzieści pięć minut – rzekł – a ja nie wypłynę, to zjeżdżaj stąd. Pieniądze są w skarpetce w moich spodniach.
– W porządku – Arky skinął flegmatycznie głową.
Scott przesunął maskę z czoła na twarz, a potem zagryzł zębami ustnik automatu. Odetchnął przez niego kilka razy, później nacisnął przycisk odpowietrzacza, by sprawdzić działanie sprężyny dźwigienki, aż w końcu postawił jedną stopę na okręż-nicy burty łodzi.
Usłyszał stłumiony przez pasek maski i neoprenowy kaptur kombinezonu głos Mavranosa:
– Hej, Pogo.
Scott odwrócił się. Arky wyciągnął prawą dłoń i Crane przybił ją na szczęście.
– Nie daj się, kurwa – rzekł Mavranos.
Crane pokazał dłonią znak „OK”, a potem wszedł naokrężnicę i trzymając prawą dłonią butlę za głową, wskoczył do wody na złączone nogi.
Rozległ się głośny plusk, a potem bulgotanie bąbli powietrza, stłumione przez kaptur pianki.
Woda była zimna, miała około 60°F, i, jak zawsze, najpierw zmroziła mu krocze. Wypuścił powietrze przez automat oddechowy, wydmuchując przed szybą maski chmurę bąbli.
Przełknął ślinę i poruszał szczęką; poczuł, jak puszczają mu uszy w trakcie wyrównywania się ciśnienia, a potem zaczął oddychać. Wolno i głęboko, powiedział sobie, kiedy zrobił wykrok w bezdennej wodzie. Uważaj, żeby zimno nie sprawiło, że zaczniesz oddychać szybko i płytko.
Zanurzał się powoli; rozluźnił się i zaczął opadać w głąb. Widoczność była bardzo zła – w ciemniejącej wodzie wisiały zielonkawo-brązowe algi, których strzępy wirowały dookoła niego niczym puszyste płatki kukurydziane.
Mniej więcej sześć stóp niżej przeniknął przez warstwę wody, zwaną termokliną, w której zachodzi gwałtowana zmiana temperatury, i ponownie wydmuchnął powietrze przez automat. Rozłożył ręce i machnął nimi, powstrzymując zanurzanie się.
Przez mgłę alg widział niewyraźnie podwodne zbocze wyspy. Kamienie wielkości otoczaków były porośnięte żółtobrązowym szlamem i Scott zastanawiał się, w jaki sposób ma poznać, który z tych kosmatych garbów jest odciętą głową.
W każdym razie wędkarz był nieco dalej stąd. Crane zaczął płynąć przez mrok, wykonując długie pociągnięcia nogami i czując napięcie ścięgien podbicia stóp.
Bardzo szybko lewa noga Zaczęła go boleć w miejscu, w które osiem dni temu dźgnął się nożem.
Monotonny rytm oddychania i wiosłowania nogami niemal go hipnotyzował. Wspominał nurkowanie w okolicach Cataliny, kiedy po wiosennych deszczach widzialność obejmowała sto stóp krystalicznego błękitu, a granica pomiędzy świeższą, wyższą warstwą wody a leżącą poniżej bardziej zasoloną stanowiła marszczący się obszar refrakcji, przypominający falowanie powietrza nad rozgrzaną powierzchnią autostrady. I przypomniał sobie opadanie w głąb zbiorników, pozostałych po przypływie koło La Jolla, zbieranie małych ośmiornic oraz dotyk poszarpanych liści anemonów w kolorach tęczy; cierpliwe wyplątywanie się z długich, gumowych ramion wodorostów, a także i to, jak raz odpiął przypadkowo łokciem klamrę pasa balastowego, a potem obserwował jego ołowiany upadek w zapomnienie przez przej-rzy$tą niczym szkło wodę.
Wszystkim, co słyszał, był pogłos jego własnego oddechu w stalowej butli, a powietrze, które ssał głębokimi wdechami przez zawór automatu, było chłodne, miało metaliczny posmak i wydawało mu się zawsze jakby lekko zakurzone.
Spojrzał kilka razy na zegarek i ciśnieniomierz, ale przez chwilę, kiedy nie docierało do niego nic więcej oprócz własnego oddechu, nie patrzył na żaden ze wskaźników.
Teraz, dochodzący do niego dźwięk był wysoki, rytmiczny i zgrzytliwy, ale miał zbyt wolny rytm, by stanowić echo silnika jakiejś łodzi. Z powodu obłoku alg Scott nie potrafił stwierdzić, czy wznosi się, czy opada, toteż skupił się na tym, by oddychać nieprzerwanie, gdyż zdawał sobie sprawę z tego, że wstrzymanie oddechu podczas wynurzania się przez niemal dowolnie krótki czas może – bez żadnego ostrzeżenia – doprowadzić do rozerwania płuc nurka.
Ten dźwięk, który słyszał, to była muzyka. Jakiś stary swing z lat czterdziestych, grany przez zespół z liczną sekcją dętą. Crane wygiął plecy w łuk, rozpostarł ramiona i zatrzymał się w ciemnobrązowej, nieprzezroczystej wodzie.
Co to było? Czy coś miało się tutaj stać? Widział raz syrenę, którą opuszczano do wody w celu zwoływania nurków z powrotem na wyczarterowane łodzie, słyszał o istnieniu horrendalnie drogich podwodnych głośników i czytał o łodziach podwodnych, namierzonych na skutek przenikania odgłosów piosenek, które grano w kajutach…
Ale nigdy dotąd nie słyszał pod wodą muzyki.
Dźwięk stał się teraz wyraźniej szy. Scott rozpoznał melodię Begin the Beguine, a w tle słyszał gwar, który bez wątpienia składał się ze śmiechu i rozmów.
Stary martwy Król, pomyślał Crane z drżeniem, które nie było wywołane jedynie konsternacją, i kopał nadal nogami wodę, posuwając się do przodu.
W dymnym zmierzchu przed nim uformował się kontur guzowatej, kamiennej kolumny w kształcie ostrosłupa. Scott ponownie znieruchomiał w wodzie, pozwalając, by na wpół wypełniona kamizelka utrzymywała go w stanie zerowej pływalności. Po wiosło wał rękami i zbliżył się wolno do zanurzonej wieży.
Powietrze, które wpadało z sykiem do automatu oddechowego, było teraz cieplejsze i niosło ze sobą zapach tytoniowego dymu, ginu i banknotów.
Dotarłszy do kolumny na odległość jarda, spostrzegł, że garb na szczycie nierównej iglicy jest głową-czaszką otuloną algami zamiast skórą.
Kości policzkowe obróciły się w koralowiec, a w lewym oczodole połyskiwała wielka perła.
Crane zrozumiał, że ta morska przemiana stanowiła restaurację obrażeń, była rodzajem pośmiertnego uzdrowienia-i pomyślał o głowie cheruba z Dwójki Buław, którego twarz przebijały dwa metalowe pręty.
Muzyka stała się teraz głośniejsza i Scott był niemal w stanie rozróżnić słowa, które wybijały się z tła śmiechów i rozmów. Czuł bardzo wyraźnie zapach steku z grilla i sosu Bearnaise.
Wyciągnął wolno rękę poprzez brudną wodę i koniuszkiem gołego palca dotknął perły – oka czaszki.
I drgnął gwałtownie, wydmuchując kłąb powietrza w odruchowym krzyku zdziwienia.
Siedział na krześle za stołem, naprzeciwko człowieka, którego widział wcześniej jako wędkarza, a obaj znajdowali się w długim, nisko sklepionym pomieszczeniu o dwóch szerokich oknach, otwartych za plecami tamtego na jasnobłękitne niebo.
Crane był niemal sparaliżowany.
Ustnik automatu oddechowego tkwił nadal między jego szczękami, i chociaż nie miał już na twarzy maski nurkowej, był jednak w stanie wyraźnie widzieć – co oznaczało, że nie znajdował się w wodzie. Sięgnął wolno w górę i wyjął automat spomiędzy warg.
Jego usta wypełniły się natychmiast wodą jeziora, więc włożył z powrotem automat i wydmuchnął ją przez zawór wylotowy.
Dobra, pomyślał, kiwając samemu sobie głową, gdy starał się opanować ogarniającą go panikę, nadal znajdujesz się pod wodą, a to jest wizja, halucynacja.
Ten mężczyzna musi być martwym Królem.
Nie chcąc w tej chwili napotkać wzroku swego gospodarza, Scott pokręcił głową i rozejrzał się po sali. Przez środek sufitu biegła szeroka, cementowa belka, od której, pod prostymi kątami, odchodziły drewniane ramiona; na kremowych ścianach wisiały oprawione w ramy zdjęcia i pejzaże, a niskie sofy, fotele i stoliki stały rozstawione przypadkowo na szerokiej przestrzeni jasnobrązowego dywanu. Spoza otwartych okien dobiegał śmiech i pluski wody wywoływane przez kogoś, kto nurkował w basenie.
To było dezorientujące.
Powietrze, które dostawało się do ust Scotta, niosło ze sobą słaby smak chloru, lecz zdecydowanie bardziej czuć je było skórą i płynem po goleniu.
Crane spojrzał w końcu na mężczyznę, który siedział po drugiej stronie stołu.
Uznał ponownie, że wygląda on na człowieka po trzydziestce. Miał czarne, gładko zaczesane włosy, a oczy o ciężkich powiekach i długich rzęsach sprawiały, że jego lekki uśmieszek wydawał się tajemniczy. Szyta na miarę marynarka w drobne prążki była rozpięta na białej, jedwabnej koszuli o długich na sześć cali wyłogach kołnierzyka.
Na środku wypolerowanej powierzchni stołu spoczywały dwie zawinięte w papier kostki cukru, puszka środka owadobójczego Flit, złoty kubek podobny do pucharu i sześciocalowe, zardzewiałe, pozbawione rękojeści ostrze.
Przypomniawszy sobie, że Puchary były jego kolorem w talii tarota, Crane wyciągnął rękę – zauważył przy tym bez szczególnego zaskoczenia, że także nosi jedwabną koszulę z onyksowymi spinkami w mankietach – i dotknął kubka.
Najwyraźniej zadowolony, mężczyzna uśmiechnął się i wstał. Scott widział teraz, że tamten miał na sobie pasujące do marynarki w prążki spodnie o wysokim stanie i wyglądające na drogie skórzane buty o spiczastych czubkach.
– Wciąż jesteś sobą – powiedział mężczyzna.
Crane zauważył, że jego głos nie był idealnie zsynchronizowany z ruchem warg.
– Miałem wątpliwości, czy na pewno spotkam tu ciebie.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął lśniący automatyczny pistolet. Crane stężał, gotów skoczyć na obcego, ale tamten ujął broń za lufę i położył ją na stole przed Scottem.
– Weź to. Jest naładowany i zarepetowany. Wszystko, co musisz zrobić, to odciągnąć kurek i nacisnąć na spust.
Crane podniósł broń. Był to ciężki springfield arms kalibru.45 o drewnianych okładzinach kolby. Scott zawahał się, nie wiedząc, czy tamten mężczyzna chce, żeby coś z tym zrobił; potem jego gospodarz odwrócił się od niego, a Crane wzruszył ramionami i wetknął pistolet za pasek szarych spodni, które zastąpiły jego czarne, neoprenowe portki mokrego kombinezonu nurkowego.
Mężczyzna podszedł do odsuwanych szklanych drzwi w rogu tej części pomieszczenia, która wychodziła na basen, po czym obejrzał się i skinął wypielęgnowaną dłonią.
Scott wstał i, zauważywszy, że zamiast gumowych płetw ma na nogach buty oraz że nie czuje, by dźwigał na sobie pas balastowy czy butlę, ruszył w poprzek dywanu i podążył za swoim gospodarzem na zewnątrz, na niewielki kwadratowy taras.
Pod nimi rozciągał się wysadzany palmami zielony trawnik, sięgający aż do betonowego przedpola basenu, a za basenem znajdowało się kasyno, pomalowane na pistacjowy kolor. Dalej, za wąską autostradą, rozciągała się po horyzont pustynia; Scott musiał się przechylić przez zwieńczenie balustrady tarasu, by dostrzec najbliższe zabudowania po prawej stronie – niską, wijącą się strukturę, stojącą pół mili dalej na północ przy autostradzie.
Poznał te budowlę. Bywał tam wielokrotnie jako mały chłopiec.
To było Last Frontier – kompleks złożony z kasyna w ran-czerskim stylu dla turystów, z motelu o westernowym wystroju oraz z leżącej na zapleczu krótkiej uliczki – przeniesionego miasteczka duchów, które służyło rozrywce dzieci.
Kasyno zostało później sprzedane, otworzone ponownie w 1955 roku jako New Frontier, a potem zburzone w 1965. Frontier Casino, w którym Scott grał w zeszłym tygodniu w pokera, zbudowano na tym samym miejscu w 1967 roku.
I Crane wiedział, oczywiście, gdzie sam się znajduje. Spojrzał w dół i zadrżał na widok różanego ogrodu, który doskonale pamiętał.
Stał na tarasie penthouse’u na dachu Flamingo Hotel; miejsce wyglądało tak, jak w 1947 roku, przed zamordowaniem Benjami-na Siegela, znanego powszechnie jako Bugsy – chociaż rzadko kiedy nazywano go tak przy nim samym. Tak prezentowało się Flamingo w czasach, kiedy było jedynym eleganckim hotelem-kasynem w Las Vegas. Penthouse na dachu trzeciego piętra czynił go najwyższym budynkiem w promieniu siedmiu mil.
Scott wyprostował się i spojrzał na krzykliwie ubranego mężczyznę, który stał obok niego. „Panie Siegel”, chciał powiedzieć, ale udało mu się tylko wypuścić z automatu oddechowego trochę baniek powietrza.
– Wiesz, co to za miejsce – rzekł Siegel.
Crane pochwycił w jego głosie ślad nowojorskiego akcentu i zauważył, że dźwięk był teraz zsynchronizowany z ruchem ust; skinął głową.
– Mój zamek – powiedział Siegel, po czym wszedł z powrotem do salonu. – Prawdopodobnie twój ojciec zabierał cię tu, gdy mnie już zastrzelił.
Zatrzymał się przy wbudowanej w ścianę wąskiej biblioteczce, której dolna część była zamknięta; Siegel mrugnął na Scotta i uniósł znajdującą się na wysokości kolan półkę, zrzucając z niej książki na podłogę. Pod blatem, zamiast spodziewanej wąskiej skrzyni szafki, widniał opadający w ciemność prostokątny szyb, o którego ścianę opierała się drewniana drabina.
– Wyjście ewakuacyjne i kryjówka – powiedział Siegel.
Rzucił w kąt półkę, podszedł do stołu i zajął swoje miejsce.
– Siadaj – polecił.
Crane przespacerował się z powrotem po dywanie i przycup-nąłnakrawędzi stojącego naprzeciwko krzesła, świadom obecności za swoim paskiem twardego cielska rewolweru. Pamiętał o tym, żeby oddychać równomiernie i nie zatrzymywać powietrza w płucach; tam, w realnym świecie 1990 roku mógł się wznosić bądź opadać w wodzie, albo nawet unosić się na jej powierzchni.
– John Scarne pokazał mi kiedyś sposób na wygranie nieuczciwego zakładu – odezwał się Siegel, odwijając papierki z kostek cukru.
Położył cukier na stole, a potem odkręcił wieczko puszki Flitu.
– Nazywa się la inosca, co po hiszpańsku oznacza „mucha”.
Wyjął spod stołu mikrofon interkomu.
– Hej, szefie? – powiedział do niego. – Mówi Benny. Jest tutaj walet i potrzebna nam żywa mucha.
Puścił mikrofon, a ten rozpłynął się jak dym.
Siegel zagłębił palec w puszce, a potem dotknął nim lekko górnych powierzchni obu kostek cukru.
– Kiedyś, w tym samym pokoju, wygrałem w ten sposób dziesięć patyków od Williego Morettiego. Idea jest taka, że obstawiasz, na której kostce wyląduje mucha. To wygląda na zakład pół na pół, nie? Ale co ty robisz? Obracasz kostki tak, by wybrana przez twojego partnera miała DDT na wierzchu, a druga pod spodem. Mucha siada zawsze na niezatrutej powierzchni, a ty wygrywasz zakład.
Za plecami Scotta rozległo się ciche pukanie do prowadzących z korytarza drzwi, i Siegel zawołał:
– Wejść!
Crane usłyszał, że drzwi się otwierają, a potem zza jego pleców wyszła postać w smokingu i zatrzymała się obok krzesła, na którym siedział. Siegel wskazał na blat stołu.
Scottowi udało się powstrzymać od krzyknięcia przez automat oddechowy, ale szarpnął się gwałtownie w tył, gdy ujrzał dłoń posługującego im kelnera.
To była ręka szkieletu – kości obleczone w algi i aż włochate od nich. Długie palce ustawiły delikatnie na stole tekturowe pudełko o poznaczonej dziurkami pokrywce. Z wnętrza dochodziło głośne bzyczenie.
Jedno z oczu Siegela zaszło teraz bielmem o perłowym połysku, ale gospodarz uśmiechnął się do Scotta, odwrócił jedną z kostek cukru do góry nogami, a potem podniósł wieczko pudełka.
Mucha była brzęczącym owadem, na oko wielkości śliwki, który wzleciał natychmiast w górę i okrążył stół, a jego kilkuprze-gubowe odnóża zwisały luźno pod miotającym się odwłokiem.
Crane cofnął się przed nią, ale mucha wirowała już nad kostkami cukru.
– Powiedzmy, iż postawiłeś pięć kawałków na to, że wyląduje na tej kostce – odezwał się Siegel radośnie, wskazując cukier posmarowany z wierzchu DDT.
Mucha usiadła na drugiej kostce, jej długie odnóża zdawały się obejmować zdobycz, a głowa zaatakowała powierzchnię cukru.
Światło za oknami pociemniało; Siegel machnął opaloną dłonią i zapłonęło kilka lamp, rzucając na stół żółty blask. Ruch spłoszył owada, i podczas gdy mucha zataczała ciężko w powietrzu pętle, Bugsy podniósł wzgardzoną przez nią kostkę cukru i rzutem przez ramię posłał ją za okno.
– Tyle o zakładaniu się – rzekł.
Jego głos brzmiał teraz zgrzytliwie; Crane spojrzał uważniej na niego. Opalona skóra na policzku Siegela zaczęła obłazić, odsłaniając niebieski koralowiec.
– To było dla… ilustracji.
Mucha wylądowała ponownie na cukrze i zaczęła go pochłaniać. Scott słyszał towarzyszące temu cichutkie gryzienie.
– Ona wie, że na tamtej kostce była trucizna – sapnął Siegel – ale nie rozumie, że jest i na tej. Czuje słodką jadalną powierzchnię i nie ma pojęcia, że skrywa ona tę samą śmierć.
W ciemniejącym świetle na cukrze zdawały się migotać kropki, jakby to była kostka do gry, a potem migoczące plamki zaczęły wyglądać na koszulki kart. Zatraciwszy się w pośpiesznym pożeraniu cukru, mucha rozrzucała wokoło jego kawałki, a jej błyszcząca głowa zagłębiona była w otworze, który owad wygryzł.
Potem mucha wzdrygnęła się i przewróciła. Leżała na grzbiecie, długie odnóża wierzgały w powietrzu, a z jej otworu gębowego wyciekał kleisty płyn.
– Za późno – stwierdził Siegel ochrypłym głosem – zrozumiała swój błąd.
Okna za jego plecami były teraz zamknięte, a po drugiej stronie prostokątnych płaszczyzn szyb, jakby były one panelami akwarium, wirowały zamglone od alg wody jeziora Mead.
Ściany i meble rozpłynęły się, a światło szybko gasło.
Przed twarzą Scotta, w dymnym mroku, wisiała głowa Siegela. Nie miała włosów, a z wyjątkiem miejsc, w których przeświecał koralowiec, pokrywająca ją skóra była gładkim mchem.
– Zabił mnie – zazgrzytał czerep – przestrzelił mi oko, w kostnicy odciął mi głowę i wrzucił ją do jeziora. Przez pamięć o mnie, zrób to i ty.
Do twarzy Scotta przysysało się ponownie gumowe obrzeże maski nurkowej, a jej boczne krawędzie ograniczyły mu widoczność na boki; pomiędzy skórą a neoprenowym kombinezonem poczuł obecność śliskiej warstwy wody. Kiedy machnięciem nóg odsunął się od spoczywającej na szczycie iglicy czaszki, płetwy nadały mu takie przyśpieszenie, że teraz widział ją już tylko jako nierówne zakończenie kolumny, spoczywającej w mrocznej wodzie.
Oddychając szybko przez automat, młócił spazmatycznie nogami, płynąc przez brudną zimną wodę.
Dobra, powiedział sobie nerwowo, myśl. Co na tym skorzystałem? Dowiedziałem się, że mój ojciec zabił Bugsy Siegela, który był najwyraźniej poprzednim Królem. Ale co powinienem teraz zrobić? Mam… co, wrzucić ojcu do kawy zatruty cukier czy jak?
Cokolwiek dzisiaj tutaj zaszło, było już najwyraźniej skończone; i Scott odwrócił się, i zaczął płynąć z powrotem drogą, którą przypłynął. Czuł, że za lewą nogę chwyta go skurcz; a za każdym razem, kiedy brał oddech, słyszał teraz odpowiadający temu z butli dzwoniący, metaliczny dźwięk – pewny znak, że kończy mu się powietrze.
Gotów do wynurzenia się, odchylił tułów ku górze i ujrzał ponad sobą dwie sylwetki nurków. Obaj mieli kusze.
I obaj najwyraźniej spostrzegli go; zgięli się w pół w wodzie i wyciągnęli w jego kierunku broń.
Crane szarpnął się, przerażony i zaskoczony, po czym zaczął młócić wokoło siebie rękami i nogami, mając nadzieję skryć się w głębszej, ciemniejszej wodzie, ale chwilę później trafiły go wystrzelone groty.
Jedna strzała szarpnęła jego głową, zrywając mu maskę z twarzy, a druga uderzyła w sprzączkę i grubą tkaninę pasa balastowego; poczuł, że ten pocisk go zranił.
Wąsy harpuna zaplątały się w rozerwany skafander i Scott czuł, że jest ciągnięty ku górze; jeśli grot się uwolni, napastnik szarpnie ku sobie przywiązany do kuszy harpun, napnie kuszę i strzeli ponownie. Drugi nurek przyciągał już prawdopodobnie do siebie strzałę; być może odzyskał ją nawet i naładował ponownie broń.
Crane macał niezdarnie swój pas oraz pręt zahaczonego harpuna, a potem natrafił na linkę i szarpnął za nią, przyciągając się do tamtego nurka.
Oczy miał szeroko otwarte, ale jego maska przepadła. Nic nie widział w mrocznej wodzie i wydychał powietrze przez nos jak nowicjusz. Pomimo ogarniającej go paniki stał się ponownie świadomy krążącej gdzieś na obrzeżach jego świadomości muzyki – melodii Begin the Beguine – oraz śmiechu i głośnych rozmów.
A potem, nawet bez maski, Crane ujrzał ponad sobą rozmazany kształt obcego płetwonurka i w tej samej chwili linka obwisła mu z dłoniach; napastnik wypuścił kuszę z rąk, chcąc prawdopodobnie doprowadzić do zwarcia, by wykończyć Scotta nożem.
Przeciwnik był blisko – zaledwie parę jardów od niego.
Nie myśląc, Crane cofnął dłoń i chwycił się za pas – a tam była czterdziestka piątka Siegela. Wyjął ją, odciągnął kciukiem kurek, po czym podniósł broń, i wycelował w majaczącą przed nim postać, której poruszenia czuł teraz poprzez dzielącą ich wodę, i nacisnął spust.
Pistolet wypalił, chociaż Crane nie dostrzegł błysku, a podwodny strzał zabrzmiał niczym głośny, chrapliwy krzyk. Widział niewyraźnie ciało napastnika, miotającego się ponad nim w konwulsjach.
Chryste, zraniłem go, może nawet zabiłem, pomyślał Scott w oszołomieniu. Skąd mogłem wiedzieć, że broń zadziała pod wodą?
Potem usłyszał stłumiony trzask i pasek maski szarpnął go za szyję – drugi płetwonurek wystrzelił znowu z kuszy i kolejny raz trafił w maskę Scotta, która – teraz rozbita – kręciła się swobodnie poniżej jego prawego ucha.
Crane sięgnął wolną ręką po pręt harpuna i chwycił go, a drugą wzniósł broń z ponownie odwiedzionym kurkiem. Wytężał wzrok w mętnej wodzie, podczas gdy przed twarzą przelatywały mu duże bąble powietrza, które wydychał przez nos – i nagle ponownie zaczął widzieć swoim sztucznym, prawym okiem.
W jego kierunku przemieszczała się biało świecąca postać, wypływająca z czarnego tła, które mogło być nocnym niebem. Jak na podwójnie naświetlonym zdjęciu, był to jednocześnie nurek w masce i płetwach, ale także brodaty król, przyobleczony w szatę; zaś przedmiot, który dzierżył przed sobą, wyglądał równocześnie na kuszę i berło.
Crane wzniósł prawe ramię, widząc na nim workowaty rękaw i czarny neopren, i chociaż czuł w dłoni kolbę czterdziestki piątki, to zdawało mu się także, że trzyma w niej złoty kielich.
Przy każdym oddechu jego butla odpowiadała dzwoniącym brzękiem i wciągnięcie powietrza do płuc przez automat wymagało teraz pewnego wysiłku.
Musisz strzelać, powiedział sobie, zagłuszając ostre, rozpaczliwe zawodzenie w głowie. Musisz ściągnąć spust i zabić następnego człowieka – a, być może, broń nie wypali drugi raz pod wodą.
Podwójnie eksponowana postać znajdowała się niemal dokładnie nad nim. Jeśli broń wystrzeli, Crane nie mógł chybić.
Nacisnął spust i woda zatrzęsła się ponownie w krótkim, twardym krzyku odpowiedzi – i nagle widział lewym okiem już tylko plamę mętnej wody.
Odepchnął się płetwami, ciągnąc za sobą harpun; jedyny opór, jaki odczuł na grocie, stanowiła bezwładność swobodnie opadającej kuszy. Wsuwając czterdziestkę piątkę za poszarpany pas balastowy, czuł się ponownie bezpieczny.
Niemal zupełnie nie miał już powietrza, a wypożyczona butla nie posiadała mechanizmu rezerwy. Musiał się natychmiast wynurzyć.
Spojrzał w górę, wyciągnął harpun nad głowę i zaczął płynąć. Nie widział bez maski, jak szybko wznoszą się pęcherzyki wydychanego przez niego powietrza, ani nie miał pojęcia, jak głęboko się znajduje, więc na przekór ponagleniom, płynącym od pracujących ciężko płuc, zmusił się do wolnego machania płetwami.
Jeżeli w butli było jeszcze powietrze, to mięśnie jego klatki piersiowej nie miały dosyć siły, żeby je stamtąd wyssać – ale zaciskał automat oddechowy w zębach, by powstrzymać się przed narastającą spazmatycznie chęcią oddychania wodą jeziora.
Wypuszczał powietrze równomiernie przez nos, ale w płucach nie pozostało mu go już wiele. Pewnie mogę wstrzymać teraz oddech, pomyślał rozpaczliwie. Jeżeli ta przeklęta butla jest pusta, to tym samym brak jest ciśnienia, które mogłoby mnie rozerwać!
Ale przypomniał sobie, że widział raz płetwonurka, któremu pękło płuco i który wynurzył się na powierzchnię z maską nieprzezroczystą od wypełniającej ją krwawej piany – i dalej wydychał powietrze.
Zanurzam się, pomyślał ogarnięty nagłą paniką. Macham płetwami, kierując się prosto do dna. Nie przebiję powierzchni, tylko uderzę w muł.
Zatrzymał się z walącym sercem i spojrzał w dół, poza swoje płetwy, by sprawdzić, czy nie jest tam jaśniej – i nagle nie czuł już wody wokół uszu.
Szarpnął w tył głową, wypluł ustnik automatu i przez pół minuty utrzymywał się po prostu na powierzchni wody, patrząc w czyste niebo i napełniając płuca gorącym, suchym powietrzem. Jeśli w pobliżu są na łodzi źli faceci, pomyślał, to niech mnie zastrzelą. Umrę, mając przynajmniej tlen we krwi.
Nikt do niego nie strzelił. Po chwili wyłowił ustnik kamizelki ratunkowo-wypornościowej i nadmuchał ją na tyle, by unosić się na wodzie bez pomocy wiosłujących rąk i nóg.
Kiedy sięgnął w górę i zdjął z głowy kaptur kombinezonu, usłyszał wykrzykiwane ponad wodą swoje imię. Obrócił się dookoła osi. Tu była Wyspa Umarlaka, a tam, może sto jardów dalej, motorówka, w której za przednią szybą stał Mavranos. Crane pomachał mu wolną ręką.
– Arky! – zawołał ochrypłym głosem.
Ryknął silnik i skierował ku niemu dziób łodzi, która – wznosząc się, opadając i odrzucając na boki chmury wodnego pyłu – zacząła rosnąć w oczach Scotta.
Crane miał nadzieję, że Mavranos panuje nad motorówką na tyle, by po nim nie przejechać – szczególnie, że Arky spoglądał poza sterburtę i coś wskazywał.
Mrugając, Scott pozbył się wody z oka i spojrzał uważniej. Mavranos wskazywał coś swoim rewolwerem. Scott obrócił głowę w tamtym kierunku i dużo dalej ujrzał inną łódź, ze stojącymi w niej dwiema postaciami.
A potem Mavranos zjawił się obok niego, zatrzymał motorówkę, której obrót wywołał gwałtowny rozbryzg wody, i zasłonił Scottowi widok na obcą łódź.
– Wskakuj, Pogo!
Arky przerzucił przez burtę koniec liny, a Crane chwycił sznur, podciągnął się na nim, kopiąc nogami wodę, i wykorzystując resztki pozostałej mu siły, wgramolił się na pokład nawet z butlą i pasem balastowym.
– Weź to – powiedział Mavranos, wsuwając rewolwer w trzęsącą się, ociekającą wodą dłoń Scotta. – Zabieram nas stąd.
Crane usiłował wycelować posłusznie broń w mężczyzn na odległej łodzi.
– Kim oni są? – sapnął.
– Nie wiem. – Arky usiadł na miejscu sternika i wdusił pedał sterujący przepustnicą silnika. – Ich szef i jeszcze jeden facet weszli do wody z kuszami w rękach niedługo po tobie – Mavranos przekrzykiwał ryk silnika. – Spojrzałem na nich, oni na mnie, ale nikt z nas nie miał żadnego powodu do wdawania się w utarczkę. Byli jednak bardzo poruszeni, kiedy jeden z nich, sądzę, że szef, wypłynął na powierzchnię.
Arky zdjął jedną rękę z kierownicy motorówki, by wskazać Scottowi to, o czym mówił – i Crane pozwolił sobie odwrócić wzrok od drugiej łodzi na wystarczająco długi czas, by dostrzec z tyłu za nimi głowę w neoprenowym kapturze i w masce, która unosiła się bezwładnie na powierzchni wody. Właśnie w tym momencie wzbudzone przez Mavranosa fale kilwateru zakołysa-ły głową, która podskoczyła na nich swobodnie niczym piłka.
– Nie wiedzą, czy żyje – zawołał Arky. – Zanim zdecydują, co mają robić, będziemy już daleko.
Zdawało się, że obca łódź ruszyła, ale Mavranos był nieźle przed nią wysforowany, zaś mężczyźni na tamtej motorówce mieli prawdopodobnie zamiar zatrzymać się, by wciągnąć na pokład unoszące się w wodzie ciało.
Crane pozwolił swemu drżącemu ramieniu opuścić broń, a potem siedział po prostu i dyszał przez czas, jaki motorówce zabrało wykonanie kilku dudniących skoków po falach. Podniósł się wreszcie na kolana, zwolnił sprzączkę pasa balastowego i chociaż czuł gorącą krew, płynącą mu po skórze pod rozerwaną pianką nurkową, to zagapił się na chwilę na chropowaty przedmiot, który pas przytrzymywał do tej pory przy jego ciele.
Dało się w nim rozpoznać półautomatyczny pistolet, ale pozbawiony drewnianych okładzin rękojeści; zamek był spojony przez korozję w jedną całość ze szkieletem broni, zaś skorupa brązowej rdzy zwęziła wylot lufy do otworu o wystrzępionych krawędziach, przez które nie przeszedłby pocisk kalibru.22.
Scott położył ostrożnie ten złom na granulowanym, białym plastiku pokładu, a po chwili przypomniał sobie swoją ranę i sięgnął do klamry uprzęży noszaka butli.
Pod warstwą neoprenu krew plamiła mu udo niemal do kolana i wypełniała stężałym skrzepem jego krocze, ale sama rana, chociaż długa i o wystrzępionych brzegach, nie była głęboka;, kiedy zawiązał sobie dookoła pasa rękawy koszuli, a resztę jej materiału zwinął w kulę i przycisnął do skaleczenia, to zdawało się, że tkanina nie chłonęła dużo krwi.
Scott podniósł skorodowaną broń, a potem, czując zawrót głowy, poszedł po omacku na przód łodzi i opadł na siedzenie obok Mavranosa. Wiatr na jeziorze cudownie chłodził jego spoconą klatkę piersiową i mokre włosy.
– To był… to był ich szef, zgadza się – powiedział głośno. – I sądzę, że on nie żyje. Jezioro nie przyjmie głowy pretendenta. Gdybym to ja zginął tam na dole, to mój łeb wyskoczyłby na powierzchnię.
Mavranos spojrzał na niego, wznosząc ukośnie jedną brew.
– Zabiłeś także tego drugiego faceta?
– Ja… tak, tak sądzę. – Crane drżał teraz.
– Czym? Nożem?
: – Hmm… tym.
Arky spojrzał w dół na zardzewiały klocek metalu, który leżał na udach Scotta, i jego oczy otworzyły się szerzej.
– To pistolet, prawda? Co z tym zrobiłeś, zatłukłeś ich tym?
Crane uciskał sobie bok ponad biodrem. Jego rana zaczęła boleć i zastanawiał się, czy wody jeziora Mead są jakoś szczególnie mocno zanieczyszczone biologicznie.
– Powinienem coś zjeść – stwierdził. – Opowiem ci o tym przy kolacji w Vegas. Oddajmy teraz tę łódź i wynośmy się z tych gór. Kombinezon jest zbyt pokrwawiony, żeby go zwracać do ośrodka nurkowego, a pas balastowy został rozerwany przez harpun – zanim dopłyniemy, zwiążę cały sprzęt razem i zatopię. W ośrodku nurkowym mogą to sobie odbić z mojej karty Visa.
Mavranos potrząsnął głową i splunął w bok.
– Nieźle szasta forsą ta królewska rodzinka.
Wycofawszy suburbana z parkingu przystani jachtowej i wrzuciwszy ze zgrzytem pierwszy bieg, Arky zatrzymał samochód, a potem wskazał przed siebie przez popękaną, zakurzoną, przednią szybę.
– Spójrz na to, Pogo – powiedział.
Crane uniósł się w fotelu i popatrzył na rząd stojących naprzeciwko i smażących się w słońcu samochodów. Trzy z nich to były białe pikapy El Camino.
– Chcesz sprawdzić, czy mają oderwane „El” i „C”?
– Nie – odparł Scott. Miał teraz na sobie pamiątkową bluzę Lakę Mead, ale drżał nadal. – Nie, wynośmy się stąd.
– Nie sądzę, żebyśmy musieli to sprawdzać – zgodził się Mavranos.
Ruszył przed siebie i skręcił w kierunku wyjazdu na drogę. Znak informował, że Lakeshore Road jest po prawej stronie, i Arky obrócił kierownicę.
– Myślę, że zabiłeś Króla Amino Kwasów.
Obszarpany facet obserwował kamper, który stał po drugiej stronie Strip, na parkingu Fashion Show Mali naprzeciwko De-sert Inn. Obdartus ciągnął się za palec wskazujący lewej dłoni i zastanawiał się, kiedy uda mu się dzisiaj coś zjeść.
Nie mógł już więcej liczyć na darmowy koktajl z krewetek w Lady Łuck przy Trzeciej Ulicy, obok dworca autobusowego Continental Trailways – tamtejszy kelner dał mu pięć dolarów i powiedział, że wezwie gliny, jeżeli jeszcze raz zobaczy go w tym stanie i tak śmierdzącego-ale Dondi Snayheever nadal mógł się załapać na mnóstwo darmowego popcornu w Slots of Fun przy Strip.
A w całym mieście, w wielu tanich bufetach i knajpach, które serwowały śniadania, wpadał na typki wyglądające dużo gorzej od niego.
Okazało się także, że jest dobry w żebraniu. Zbliżając się do niego, niewyraźni, mechanicznie poruszający się ludzie stawali się często, chociaż na krótko, prawdziwymi Osobami – Siłą z jej pokornym lwem, Pustelnikiem albo nagim hermafrodytą, który był Światem, lub Kochankami, jeśli to była para – które rzucały na jego szczupłą gorącą prawą dłoń złote monety. Zaraz po tym Osoby znikały, pozostawiając zamiast siebie cienie małych ludzi, którzy nawet ponurymi, papierowymi twarzami byli w stanie wyrazić mgliste zadziwienie, niesmak i zaskoczenie z powodu tego, co zrobili; a złote monety zmieniały się w zwyczajne ćwierć-dolarówki i żetony – ale Dondi mógł je wydać. Przypuszczalnie dużo łatwiej, niżby mu przyszło posłużyć się prawdziwymi złotymi monetami.
Wiedział, na krawędzi jakiego urwiska miał tańczyć podczas najbliższego piątku, Wielkiego Piątku – widział zdjęcie tego zbocza, pocztówkę na stojaku sklepu z pamiątkami – ale nadal musiał odnaleźć swoją matkę.
I zabić swego zdradzieckiego ojca.
To ostanie miało być trudne, ponieważ jego ojciec zmieniał teraz ciała. Snayheever obserwował wczoraj małe figurki na trapezach Circus Circus i nagle zaczął rozmawiać z ojcem – gumby, gumby, pudding i szyszka – ale ochroniarze kazali mu wyjść, więc, nie pozostając z nim wystarczająco długo w kontakcie, nie mógł wyśledzić, gdzie obecnie, fizycznie, znajdował się jego ojciec.
Palce prawej ręki Dondiego znajdowały się nadal pod brudnym bandażem, który skrywał lewą dłoń, i miętosiły jej zimny palec wskazujący.
Snayheever widział dziś rano mężczyznę, który opuszczał wóz kempingowy, i był niemal pewny, że to jego ojciec. Człowiek ten ubrany był w białą skórzaną kurtkę z cekinami i białe wysokie buty, a włosy miał ułożone na szelaku w imponującą fryzurę, ale zanim Dondi zdołał się dowlec do niego przez parking, tamten wsiadł do taksówki i odjechał. A teraz wyglądało na to, że ojciec musiał dowiedzieć o obecności Snayheevera w tej okolicy, ponieważ nie wracał.
Nie wróci, póki stąd nie odejdę, rozumował Dondi. Myśli pewnie sobie, że odjedzie swoim kamperem i w ten sposób znowu mnie wykoleguje. Ale ja umieszczę na jego samochodzie nadajnik, dzięki czemu zawsze będę wiedział, gdzie on jest.
Palec oderwał się w końcu bez bólu, ale wydzielając swoisty zapach. Dondi odwinął go z bandaża, spojrzał na niego i stwierdził, że jest czarny. Możliwe, że staję się czarnuchem, pomyślał Snayheever.
Rozgarniając ciężkie powietrze pływackimi ruchami rąk, powlókł się do kampera, kucnął przy tylnym zderzaku i wcisnął palec pod tablicę rejestracyjną.
Wreszcie wolny zaczął płynąć z powrotem przez parking, w kierunku Slots of Fun.
W poniedziałek rano Crane siedział w pokoju motelowym za Paradise Casino i gapił się na telefon. Drżał w powiewie hałasującego klimatyzatora i przyciskał do biodra bandaż, zastanawiając się, czy nie powinien go ponownie zmienić.
Od chwili, w której harpun z kuszy przebił mu bok, minęło prawie dwadzieścia cztery godziny, ale rana nadal krwawiła – nie bardzo, ale za każdym razem, kiedy wyciągnął koszulę ze spodni i odwinął bandaż, widział na gazie świeżą plamę.
Rwący ból przeszywał mu szczyt głowy i pokrytą bliznami kostkę nogi, a prawy oczodół pulsował – ale chociaż po wczorajszym wysiłku w jeziorze powinny go boleć mięśnie ramion i nóg, to czuł się jednocześnie silniejszy i bardziej energiczny niż przez ostatnie lata.
Mavranos siedział na krześle przy oknie, pocierał palcem bibułę, w którą była zapakowana jajecznica na kiełbasie McMuf-fina i zlizywał z palców stopiony ser. Przełknął, chociaż żeby tego dokonać, musiał najwyraźniej obrócić głowę.
– Bez względu na to, ile bym przełykał, gardło boli mnie tak, jakby było wyschnięte-odezwał się zirytowany. – Nie pomaga nawet picie wody.
Spojrzał na Scotta, który przyciskał swój bok.
– Nadal krwawi?
– Chyba.
– No cóż, dostałeś dokładnie tam, gdzie poszarpała cię kula Snayheevera. To miejsce nie ma szansy, żeby się zagoić.
Crane siorbnął kawę. Mavranos przyniósł, oczywiście, swoją skrzynkę z lodem i raczył się piwem.
– Przypuszczalnie zraniłem Króla Rybaka – powiedział Crane. – Może to dobry znak.
– Zdrowe podejście. Jeśli to się kiedykolwiek zagoi, możesz ponownie dźgnąć się w nogę.-Mavranos spojrzał na zegar radia na nocnym stoliku. – Twój facet chciał cię po prostu zbyć.
Od zeszłego popołudnia Crane wydzwaniał do miejscowych wróżbitów oraz do okultystycznych sklepów spod znaku New Age i, w końcu, dziś rano został skierowany do sprzedawcy książek z San Francisco, który specjalizował się w handlu starymi kartami tarota.
Człowiek ten usiłował z początku zainteresować Scotta pewnymi taliami, które zostały wydane ponownie w Europie w 1977 roku i najwyraźniej pełniły honorową rolę szesnastowiecznych kart do gry. Kiedy jednak Scott powtórzył nazwę talii, która go interesowała, i przekazał temu człowiekowi kilka szczegółów, które poznał dzięki Spiderowi Joe, antykwariusz zamilkł na tak długo, że Crane zastanawiał się, czy jego rozmówca nie odłożył słuchawki. Potem wziął od Scotta numer telefonu i obiecał, że oddzwoni.
– Możliwe – powiedział teraz Crane. – Może mnie wychujał.
Zastanawiał się, czy tamten nie podał numeru do motelu jakiejś groźnej Tajnej Policji Tarotowej i czy za chwilę nie rozlegnie się gwałtowne pukanie do drzwi. Zamiast tego zadzwonił telefon, a Crane podniósł słuchawkę.
– Czy to – odezwał się w niej głos antykwariusza – dżentelmen, który pytał o starą talię tarota?
– Tak – odparł Scott.
– To dobrze. Przepraszam za zwłokę, ale nie chciałem omawiać tego przez aparat sklepu i musiałem zaczekać, aż wróci po przerwie jedna z pracownic. Jestem teraz w budce telefonicznej. Hmm, tak, wiem, o jakich kartach pan mówił. Najpierw nie potrąciło to w mojej głowie żadnego dzwonka, ponieważ ta talia poszukiwana jest wyłącznie przez kolekcjonerów i nie uchodzi nawet za zabytkową. Nie przetrwały żadne starsze jej wersje niż z lat trzydziestych, chociaż wzory zdają się sięgać daleko wstecz, prawdopodobnie antydatowane, jak wskazywałaby nazwa odkrytych ostatnio ponownie dwudziestu trzech kart, znanych jako Lombardy I, których właściciel woli pozostać anonimowy. Obecnie, karty te są używane głównie przez kilku awangardowych psychoanalityków, którzy nie życzą sobie, by ten fakt był znany. Rzecz nie do końca usankcjonowana przez Amerykańskie Stowarzyszenie Medyczne, co?
– Psychoanalitycy?
– Jestem gotów to zrozumieć. Potężne symbole, wie pan, skuteczne w ożywianiu katatoników, i tak dalej. W niektórych przypadkach ekwiwalent elektrowstrząsów.
Crane usłyszał przez telefon dudniący grzechot ciężarówki przejeżdżającej obok budki telefonicznej, w której stał tamten mężczyzna.
– Hmm – odezwał się antykwariusz, kiedy mógł być ponownie słyszany-rozumiem, że nie jest pan psychoanalitykiem, ale wie pan coś o tych kartach, o tak zwanej talii Lombardy Zero. Wie pan, że teraz już nikt ich nie maluje? Swego czasu istniała gildia kilku mężczyzn, którzy… mogli je malować, ale po wojnie nawet posiadanie takiej talii stało się w kilku europejskich krajach poważną zbrodnią. Nic w kodeksach na ten temat, rozumie pan, tym niemniej ciężkie przestępstwo. Tak, rzeczywiście. Ale tak się składa, że znam pewne źródło. Rozumie pan, że to wymaga… zaangażowania sporych pieniędzy.
– Tak – odparł Crane.
– Oczywiście, oczywiście. Gdyby dostarczył pan depozyt w wysokości połowy kwoty, na jaką szacuję koszt talii, to mógłbym rozpocząć pertraktacje z właścicielem – starszą wdową z Manhattanu, która przechowuje te karty w… – chrząknął nieprzyjemnie -…w ołowianym pudełku w bankowej skrytce. Potrzebowałbym… powiedzmy, dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów, najlepiej w gotówce. Ona ma dwadzieścia kart z talii namalowanej w Marsylii w 1933 roku i…
– Nie – przerwał Scott. – Muszę mieć całą talię.
Do środy, pomyślał.
– Mój drogi panie, taka talia po prostu nie istnieje. Nawet w kolekcjach Viscontich i Viscontich-Sforza nie przetrwały, na przykład, karty Diabła i Wieży. Terapia wstrząsowa okazała się zbyt dotkliwa, jak sądzę. Mogę zdradzić w zaufaniu, że jeżeli istnieją jakieś kompletne talie Lombardy Zero, to znajdują się w rękach starych europejskich rodzin, które nie oferują ich na sprzedaż, ani nawet-w żadnych warunkach-nie przyznają się do ich posiadania.
– Bzdura – powiedział Crane. – Sam widziałem dwie różne, kompletne talie – jedną w 1948 roku, a jedną w 1969. I rozmawiałem z człowiekiem, który namalował jedną z nich.
Na drugim końcu przewodu zapadła długa cisza. W końcu rozmówca odezwał się:
– Czy wszystko z nim w porządku?
– No cóż, jest ślepy.-Teraz Crane zamilkł na kilka sekund. – On, hmm, dwadzieścia lat temu wyłupił sobie oczy.
– Istotnie to zrobił. Ale pan widział te karty, pełną talię. Nic panu nie jest?
Scott przycisnął dłoń do boku i spojrzał zawistnie na sączącego piwo Mavranosa.
– Nie.
– Niech mi pan zaufa – odezwał się głos w telefonie – że to panu nie pomoże, jeżeli ujrzy je pan ponownie. Niech się pan zajmie rozwiązywaniem krzyżówek i oglądaniem mydlanych oper. Prawdę mówiąc, najlepszym wyjściem mogłaby się okazać lobotomia.
Telefon szczękną! i zapadła w nim głucha cisza.
– Nie udało się – zauważył Mavranos, kiedy Crane odłożył słuchawkę.
– Nie – potwierdził Scott. – Powiedział mi, że mógłby zdobyć dla mnie część talii za pół miliona dolarów. A potem poradził, żebym poddał się lobotomii.
Mavranos roześmiał się i wstał, a potem oparł się o ścianę i pomacał apaszkę na szyi. Spojrzał ze złością na puszkę piwa.
– To już nie działa, Pogo.
– Może nie pijesz ich wystarczająco dużo.
– Możliwe. – Arky podszedł chwiejnie do skrzynki z lodem i kucnął, by wyjąć kolejne piwo. – Twój ojciec ma tę talię.
– Jasne, ale nawet gdybym znalazł te karty, to nie mógłby ich użyć, gdybym ja je miał, co?
Mavranos mrugnął.
– Nie sądzę. Nie można zjeść ciastka i je mieć – otworzył z pstryknięciem kolejne piwo. – Ale miał kiedyś inną talię.
– Tak… tę, którą rozciął mi oko. Prawdopodobnie nie korzystał z niej więcej; nie z moją krwią na kartach.
– Myślisz, że je wyrzucił?
– Chyba nie. Zastanawiam się, czy nawet ośmieliłby się spalić coś takiego. Przypuszczam, że…
Crane wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz, obojętne na poranny ruch samochodowy, kołysały się palmy.
– Sądzę, że je ukrył – powiedział cicho – wraz z innymi przedmiotami, którymi można by mu zaszkodzić.
– Tak? Gdzie mógłby schować coś takiego?
Crane przypomniał sobie ostatni dzień, jaki spędził z ojcem w kwietniu 1948 roku. Zjedli śniadanie we Flamingo, ale zanim weszli do wnętrza, jego ojciec ukrył coś w dziurze, która była wykuta w murze przy frontowych schodach kasyna. Scott pamiętał nadal promienie słońca i patyczaste postaci, wyżłobione w tynku dookoła otworu.
Ale stare kasyno już nie istniało. Cały budynek, wraz ze wznoszącą się na jego południowym krańcu Champagne Tower, został zburzony jakoś w latach sześćdziesiątych. Teraz stoi tam stalowo-szklany wysokościowiec, mieszczący na parterze nowoczesne, dużo większe kasyno. Jednak nadal był to lokal jego ojca, zamek starego człowieka na jałowej ziemi – jego wieża. Crane wzdrygnął się.
– Rozejrzyjmy się w pobliżu Flamingo.
Al Funo postukał palcem w przednią szybę taksówki.
– Za tamtą niebieską półciężarówką – polecił kierowcy. – Opłaci ci się, choćbyś nawet musiał jechać za nią do L.A.
Dziewięciomilimetrowy Glock, w pełni załadowany osiemna-stoma poddźwiękowymi pociskami Remington o masie 9,53 grama, wisiał w kaburze pod pachą Ala, a podłużna jubilerska kasetka tkwiła w kieszeni jego marynarki.
Czas posiekać Scotta Crane’a, pomyślał Funo. Przekazać mu dobre wieści – poklepał kieszeń marynarki – i złe – dotknął wybrzuszenia pod pachą.
– Nie mogę wyjeżdżać poza granice miasta – powiedział taksówkarz.
– Więc miej lepiej nadzieję, że i tamci nie wyjadą – odparł Funo ostro.
– Cholera – zaklął kierowca urągliwie.
Funo zmarszczył czoło, ale zmusił się do tego, by się rozluźnić i obserwować jadącą przed nimi półciężarówkę. Dziś po południu musiałby jechać do domu do Los Angeles autobusem. Dodge, w którym spał, nie nadawał się do jazdy.
W sobotę rano, kiedy uruchomił silnik samochodu naparkingu Marie Callender’ s, maszyna wydała z siebie najgłośniejszy łomot, jaki kiedykolwiek słyszał. Hałas ucichł jednak i Funo był w stanie jeździć dodgem do zeszłej nocy – kiedy to przejechał przez próg zwalniający na parkingu supermarketu Lucky przy Flamingo Road, a spod maski rozległ się ponownie okropny dźwięk i silnik po prostu stanął. Alowi udało się wepchnąć dodge’a na parking i spędził tam w nim noc.
A potem, dziś rano, kiedy jadł śniadanie, ktoś włamał się do samochodu, wyciągnąwszy przycisk blokady zamka w drzwiach kierowcy! Nic nie zginęło. Sądząc z rozrzucenia kotów kurzu, intruzi szukali czegoś po omacku wokół przedniego siedzenia, ale Funo niczego tam nie trzymał.
Patrząc na niebieską ciężarówkę w przodzie, Al podskakiwał teraz lekko na siedzeniu taksówki.
Uspokoić go, myślał z napięciem, odstrzelić mu łeb, posłać go do piachu, wręczyć mu jego dupę, nakarmić go własnymi gaciami.
Mavranos postawił samochód na wielopoziomowym parkingu za budynkami starego Flamingo, po czym obaj ze Scottem wysiedli z auta, zjechali windą na poziom ulicy i obeszli parking w kierunku zwróconej ku Strip fasadzie tego, co było teraz olbrzymim Flamingo Hilton Casino Hotel.
Po północnej stronie szerokich drzwi kasyna dobudowywano nowy front i ogrodzenie z siatki oddzielało ruch uliczny Strip od pylistego, nierównego terenu, leżącego przed nową szklaną fasadą, ponad którą maszerowała procesja dwuwymiarowych różowych szklanych flamingów; niektóre z nich miały jeszcze na sobie nalepki producenta. Na przeciwległym końcu odgrodzonej przestrzeni mężczyźni w kaskach zbijali drewniane rusztowanie, a Crane i Mavranos stanęli na trotuarze po zewnętrznej stronie drucianej siatki, by oparłszy się na niej, przepuścić strumienie turystów.
– Gdzie twój tatuś ukrywał swoje tajemnice? – spytał Arky. Mijająca ich gruba kobieta, która pociła się w pomarańczowym kostiumie do opalania, spojrzała na Mavranosa.
– Mniej więcej tam, gdzie ten facet układa teraz drut zbrojeniowy – odparł Crane. – Ale grunt jest splantowany. Nic nie zostało z tamtych lat.
Mavranos ziewnął parę razy i wykrzywił twarz, kiedy ziewnięcia nic nie dały.
– No cóż, nie wydaje się prawdopodobne, żeby dał się zaskoczyć jakiejkolwiek przebudowie. Dokąd mógł przenieść swoją kryjówkę?
Kryjówka, pomyślał Crane.
Wyjście ewakuacyjne i kryjówka. Odstąpił od ogrodzenia.
– W jakieś miejsce, które nie zmieniło się od tamtego czasu. Chodźmy rzucić okiem na oryginalny budynek Flamingo-który teraz nazywają Oregon Building.
Ruszyli z powrotem do głównego wejścia kasyna. Wkroczyli do środka i przeszli przez chłodne, ciemne, rozbrzmiewające setkami brzęków i dzwonków wnętrze, idąc pomiędzy rzędami automatów do gry i ciasno ustawionych stolików – Mavranos wyciągał szyję, by dojrzeć wyłożone karty do blackjacka, i bez wątpienia żałował, że nie ma przy sobie złotej rybki – a potem dalej, przez czarne drzwi w gorący blask słońca, kładący się na pryskającą wodę, białe jak kość otoczenie basenu i nasmarowane olejkami, opalone ciała.
A tam, po drugiej stronie połyskującego basenu, ujęty w ramy pochylonych palmowych pni stał długi niski budynek, który Cra-ne pamiętał żywo jako Flamingo.
Teraz pomalowany był na jasny brąz, a nie na pistacjowo; małe, fałszywe balkony z kutego żelaza, przysłaniały dolne połówki okien, a wąski taras – na którym, jak mu się zdawało, stał wczoraj z Benjaminem Siegelem – był teraz zabudowany; chociaż Scott pomyślał, że nadal widzi jego zarys. Niebo z prawej strony było zasłonięte przez drugie skrzydło wysokościowca Flamingo Hilton, po lewej wynurzał się wysoki dźwig, a za nim majaczyły wieże Imperiał Pałace z dachami w kształcie zwieńczenia pagody – ale ten zaniedbany budynek u stóp gigantów stanowił serce Flamingo, serce Strip, serce Las Vegas.
– Twój dom, tatku – powiedział cicho Crane.
Zszedł na betonową płaszczyznę i ruszył, by obejść basen z prawej strony.
Pchnęli z Mavranosem wąskie szklane drzwi Oregon Building i obeszli cichą, wyłożoną zielonym dywanem rotundę. Crane postukał w ścianę, czując pod tapetą milczący chłód marmuru. Siegel solidnie zbudował swój zamek.
Wjechali windą na trzecie piętro, ale na jednym ze skrzydeł podwójnych drzwi, które wiodły do byłego mieszkania Sie-gela w przybudówce, spostrzegli mosiężną tabliczkę z napisem „Apartament Prezydencki” – i Crane uznał, że ktokolwiek jest owym ostrym zawodnikiem, który wynajmuje ten lokal, to nie pozwoli parze łazęgów szperać po półkach z książkami.
Zjechali z powrotem windą i wyszli przez tylne drzwi na pochyły trawnik, na którym stał metalowy, różowy flaming. Crane pamiętał, że dawniej był tutaj parking oraz stało parę bungalowów, za którymi rozciągała się już tylko pustynia, ale teraz znajdował się tam podjazd Arizona Building, ponad dachem którego wystawała nowa konstrukcja parkingu.
– Zakopał pod flamingiem? – poddał Mavranos.
Crane spoglądał w górę na penthouse Siegela.
– W… wizji lub halucynacji – powiedział z namysłem – miał ukrytą za półkami na książki drabinę, która wiodła w dół. Powinna się kończyć w piwnicy.
Wskazał na podjazd po lewej stronie, który prowadził do rampy dla dostawców i obsługi.
– Zajrzyjmy tam.
– Mam nadzieję, że w tym mieście nie traktują ostro ludzi, którzy wkraczają na cudzy teren – burknął Arky, kiedy szli ociężale przed siebie.
– Udawaj pijanego i mów, że szukasz męskiej toalety.
– Myślę, że jestem pijany. I nie miałbym nic przeciwko znalezieniu kibla. – Mavranos wytrząsnął z paczki camela i zapalił go, obracając się, by osłonić płomień zapałki. Potem pomachał pudełkiem papierosów w stronę Scotta.
– Nie, dzięki – powiedział Crane.
– Nie zapaliłeś, odkąd wylazłeś z jeziora – zauważył Arky. – Z tego także zrezygnowałeś?
Crane wzruszył ramionami.
– Po prostu nie mam ochoty. Zdrowieję, jak mi się zdaje.
Opadający podjazd wyprowadził ich ze słonecznego blasku
w głąb rampy wyładunkowej pod budynkiem. Ku jej powierzchni biegł szeroki pas transportera, a na widłach małego zaparkowanego wózka stały w stosach wielkie paczki papierowych ręczników Soft Blend.
Na górze, na poziomie rampy, otwierało się w przeciwległej ścianie zielone drewniane okno kantorka, za którym wisiała tabliczka z napisem „Nie nagabywać”.
Za kontuarem nie było nikogo, więc Crane ominął plastikowy kubeł z mopem i przeskoczył w górę trzy stopnie. Mavranos był tuż za nim, klnąc pod nosem.
Znaleźli się w południowym końcu długiego korytarza, w którym stało wzdłuż ściany mnóstwo niebieskich wózków. Pod sufitem biegły pomalowane na biało rury, sprawiające na Scotcie wrażenie, że korytarz ma strop z bambusa.
– Drabina musi schodzić… gdzieś tutaj – powiedział Crane. Ruszył przed siebie, starając się ogarnąć w umyśle kształt i wielkość budynku.
Na każdych drzwiach, które mijali, wydrukowano czerwoną farbą napis „Przejścia nie ma”, ale Crane zatrzymał się przy jednych z nich i poruszył klamką. Drzwi otworzyły się i weszli do wysoko sklepionego pomieszczenia, w którym brzęczał olbrzymi wodny grzejnik. Żeby obejść go wokoło, należało zanurkować pod otaczające go rury i liczniki, ale Crane zgarbił się i przeszedł, sunąc bokiem, na tył pomieszczenia, gdzie przez chwilę gapił się po prostu na drewnianą drabinę, przymocowaną bolcami do betonowej ściany i znikającą w ciemnym szybie powyżej.
Scott był pewny, że wiodła wprost za półki z książkami w apartamencie Siegela.
Najwyraźniej nie miałem halucynacji, pomyślał. Naprawdę rozmawiałem wczoraj z duchem Bugsy Siegela.
Oderwał w końcu wzrok od drabiny i rozejrzał się po pomieszczeniu.
– Wszystko tutaj jest zbyt nowe – powiedział cicho do Mavranosa, który stał nadal przy drzwiach. – Przysięgam jednak, że jesteśmy na dobrym tropie.
Arky zerknął na sklejkę, beton oraz brzęczącą maszynerię, po czym wciągnął nosem pachnące środkiem dezynfekcyjnym powietrze.
– Skoro tak mówisz. Wynośmy się stąd, co?
Crane wydostał się spoza grzejnika, pchnął drzwi i wyjrzał spoza nich, ale w polu widzenia nie było nikogo. Wyszedł, a Mav-ranos za nim, i ruszyli dalej wzdłuż korytarza, który był teraz zdecydowanie ciemniejszy i zwęził się, tworząc niemal tunel, po którego ścianach i suficie biegły rury, a zielone linoleum podłogi było spękane i nosiło ślady wody – ale jednocześnie Crane czuł, że te ściany i strop są solidniej zbudowane. Jakby na potwierdzenie tego zauważył, że wielkie, ciemnozielone kanistry, które zmagazynowano na sięgającej kostek nóg półce, biegnącej wzdłuż zachodniej ściany, były opatrzone certyfikatami Obrony Cywilnej, zaświadczającymi o przydatności tej wody do spożycia. Najwyraźniej starsza część budynku była wystarczająco mocna, by nadawała się na schron przeciwbombowy.
Przypomniał sobie marmurowe, pokryte tapetą ściany nad nimi.
– To Siegel zbudował ten tunel – powiedział cicho, kiedy ocierając się o rury, wlókł się przed siebie; w obawie przed rozbiciem sobie głowy o sterczące w dół zawory rozglądał się w rozproszonym świetle rzadko rozmieszczonych żarówek, zabezpieczonych drucianymi osłonami. – Sądzę, że jesteśmy w dawnym wyjściu awaryjnym Króla.
Wyjście ewakuacyjne i kryjówka, pomyślał. Mavranos zauważył to pierwszy.
Daleko przed nimi wystawał ze ściany duży czerwony scyzoryk. Arky wskazał na niego.
– Myślę, że tutaj ćwiczył się w rzucaniu nożem – powiedział.
Rękojeść noża sterczała z okrągłej plamy świeższego betonu o średnicy stopy i Crane zadrżał, kiedy ujrzał wydrapane na starych cegłach figury: słońca, półksiężyce i patyczaste postaci trzymające miecze.
Mavranos ujął leniwym gestem trzonek scyzoryka i pociągnął, ale nóż ani drgnął. Arky zaklął i szarpnął mocniej, zapierając się nawet nogą o ścianę, ale w końcu musiał się poddać i wytarł dłoń o dżinsy.
– To rzeczywiście solidne – powiedział bez tchu.
Czując się tak, jakby brał udział w jakimś starym, bardzo starym rytuale, Crane podszedł bliżej i zamknął dłoń na pokrytej potem plastikowej rękojeści. Wyglądało na to, że należała do szwajcarskiego scyzoryka.
Pociągnął, a nóż wyskoczył z betonowej łaty tak łatwo, że Crane, straciwszy oparcie, uderzył tyłem uchwytu o pojemnik na wodę, który znajdował się pod przeciwległą ścianą.
– Rozruszałem go – stwierdził Mavranos.
Scott zaciskał mocno prawe oko. Nie chciał ujrzeć scyzoryka w postaci jakiegoś średniowiecznego miecza.
Słyszał już różne odgłosy.
Zdrowym okiem spoglądał na przemian w obie strony korytarza, ale poza nim i Mavranosem nikogo w nim nie było, więc zignorował Andrews Sisters, śpiewające Rum and Coca-Cola, grzechotanie żetonów i śmiechy, które zdawały się dochodzić zza nieistniejącego rogu tunelu.
Skierował scyzoryk ku wschodniej ścianie i przycisnął czubek ostrza do świeższego betonu. Nóż wszedł weń tak gładko, jakby to była tektura, i po kilku minutach piłowania – podczas gdy Mavranos gapił się na to – Scott wyciął betonowy owal i wepchnął go w głąb muru.
– Czy słyszysz… muzykę? – spytał Crane.
– Nie słyszę niczego poza biciem własnego serca, ale nie mam zamiaru zacząć się tym martwić. Czemu pytasz? Słyszysz coś?
Scott nie odpowiedział, tylko zajrzał do wyciętego otworu.
Przestrzeń za ścianą miała rozmiar jarda sześciennego. Widział niewyraźnie bardzo staro i krucho wyglądającą kartę tarota, Wieżę, przyczepioną do ściany małej skrytki. Karta wisiała do góry nogami.
Uśmiechając się nerwowo do Mavranosa, złożył ostrze scyzoryka i schował go do kieszeni, a potem sięgnął w głąb otworu.
Badał po omacku wnętrze skrytki i znalazł mały woreczek z materiału, który zdawał się pełen zębów, oraz małe popękane lusterko w szylkretowej ramce – co niegdyś odbijało, a potem, nagle zaniechało odzwierciedlać rzeczywistość? – a w rogu, na dnie, znajdowały się trzy małe twarde bryłki, które mogły być nasionami granatu. W końcu jego buszujące palce znalazły pod tym wszystkim drewnianą kasetkę, którą dobrze pamiętał.
Wygrzebał ją, wyciągnął przez dziurę w ścianie, otworzył i wzdrygnął się, widząc ponownie niewinnie wyglądające, kraciaste koszulki kart.
Odwrócił pierwszą z nich. Był to Giermek Pucharów-młody mężczyzna, stojący na poszarpanej krawędzi zbocza i trzymający kielich; róg karty był lekko zaplamiony. Z wahaniem, Crane polizał ten róg i zdawało mu się, że czuje słaby smak soli i żelaza.
Andrews Sisters zaczęły śpiewać Sonny Boy:
Nie przeszkadza mi, że niebo jest szare…
– Zjeżdżamy stąd – powiedział Scott do Mavranosa ochrypłym głosem.
Zostawił w otworze wszystko inne, poza drewnianym pudełkiem, które wetknął pod kurtkę Levi’sa.
Wysoki opalony mężczyzna w hawajskiej koszuli, białym tropikalnym hełmie oraz ze słuchawkami walkmana Sony na uszach uśmiechał się szeroko i przesuwał obiektyw kamery wideo, panoramując trawnik na tyłach Oregon Building. Jego oczy skrywały błyszczące okulary słoneczne.
– Służbowe wejście do piwnicy, pod budynkiem, po stronie południowej – powiedział do mikrofonu kamery, szczerząc się nieprzerwanie. – Nadszedł czas.
– Mam – dobiegł go głos ze słuchawek.
Wysoki mężczyzna skierował kamerę w stronę rampy pod budynkiem, łapiąc w obiektyw obraz młodego mężczyzny w ciemnym garniturze, który stał niepewnie obok stosu pudeł z papierem toaletowym. Młody człowiek trzymał w prawej dłoni coś ciemnego i pękatego, i mężczyzna z kamerą czuł instynktownie wybrzuszenie automatycznego pistoletu w kaburze na prawym biodrze, pod nie zatkniętą za pasek spodni połą koszuli. Ukazywał teraz w uśmiechu mnóstwo białych zębów…
– Nadszedł czas – powtórzył.
Dwaj ludzie w nieokreślonych, brązowych kombinezonach toczyli w dół brukowanego zjazdu kontener na śmieci, a po podjeździe, pomiędzy budynkami Oregon i Arizona, kluczyła ciężarówka z zamkniętą budą; numery rejestracyjne samochodu wskazywały na Montanę.
Jeden z mężczyzn toczących kontener puścił go, by zbliżyć się do młodego mężczyzny w garniturze. Ich rozmowa była krótka i uśmiechnięty człowiek z kamerą nic z niej nie słyszał, ale chwilę później tamten w garniturze zgiął się wpół, przy czym jego podbródek wylądował na kolanach, a dwaj mężczyźni w kombinezonach chwycili go, zabrali mu broń i wrzucili do kontenera, który zaczęli pchać teraz z powrotem, w górę zjazdu.
Ciężarówka zatrzymała się. Podnośnik z tyłu skrzyni ładunkowej był opuszczony, a mężczyzna w garniturze został wyciągnięty szybko z kontenera i wrzucony na pakę. Ludzie w kombinezonach wspięli się za nim na tył ciężarówki i zamknęli drzwi ładunkowe.
Uśmiechnięty mężczyzna wsadził kamerę pod pachę i ruszył wielkimi krokami przez trawnik w stronę samochodu. Wciąż się uśmiechając, zdjął swój biały korkowy hełm i rzucił go na siedzenie pasażera.
Ciężarówka ruszyła przed siebie, skręciła na wschód za wielopoziomowym parkingiem, a potem okrążyła go na zachód i wjechała na Flamingo Road, sygnalizując każdy skręt i poruszając się z nie zwracającą uwagi prędkością.
Na głowę narzucili mu koc. Funo czuł szczypanie cienkich nylonowych więzów, zaciśniętych mocno wokół nadgarstków wykręconych za plecy rąk. Kostki nóg także miał związane.
Serce mu waliło, ale mógł znowu oddychać i uśmiechał się hardo do szorstkiej, metalowej podłogi ciężarówki. Zawsze dotąd udawało ci się dzięki twojemu rozumowi, stary, powiedział sobie, i znajdziesz jakiś sposób, żeby się dogadać, walczyć lub uciec. Tak czy inaczej, kim są ci faceci? Kumplami Reculver i grubasa? Cholera, na dodatek prawie już miałem tego Crane’a. Zastanawiam się, czy ci goście chcą zatrzymać złoty łańcuch Scotta. Jeśli tak, muszą mieć inny pomysł.
Odezwał się jeden z jego porywaczy.
– Zanim Flores przyjedzie z Salt Lakę, musimy zrobić sobie przerwę na lunch. Nie jadłem śniadania.
– Jasne-zgodził się drugi z przedniego siedzenia. – Gdzie byś chciał zjeść?
– Jedźmy do Margarita’s – odparł pierwszy.
Funo nie uznawał tego, by go ignorowano.
– Kontener i uniformy były dobre – odezwał się spod koca, dumny z pobrzmiewającej w jego głosie ironii. – Tak samo jak ołówek za uchem i clipboard. – Hej, proszę, jesteście niewidzialni.
– Zamknij się, Fucko – powiedział ten z przedniego siedzenia. – To jest we Frontier – ciągnął.
– Więc? – spytał facet siedzący nad Funo. – Zdarza się im mieć najlepszą chimichangę w mieście.
– Gówno prawda – odezwał się ktoś inny.
– Jest tam taki facet w piwnicy Flamingo – powiedział Funo ze zduszonym chichotem – który powinien postawić wam ten lunch. Ocaliliście mu życie. Miałem zamiar dać mu ten złoty łańcuch, a potem spuścić mu młotek na dupę.
– Zamknij się, Fucko.
Funo był zadowolony, że jest przykryty kocem, ponieważ poczuł nagle, że się czerwieni. Dobry Boże, wszak powiedział, że chciał dać Scottowi złoty łańcuch, a potem dodał coś o „młotku” i „jego dupie”. Czy ci faceci uważają, że chciał przelecieć Crane’a?
– Byłem w łóżku z żoną tego gościa-zaczął Funo rozpaczliwie.
– Zamknij się, Fucko.
Ktoś uderzył go w tył głowy kostkami palców; zapiekło.
– I robią tam własne tortille; widać faceta, który je przygotowuje.
– Wystarczy mi hamburger byle gdzie – powiedział ten z przedniego siedzenia.
Z równego warkotu silnika i gładkości jazdy Funo wywnioskował, że jadą po autostradzie; nie wiedział, po której, ale każda autostrada wychodząca z Las Vegas trafiała wkrótce na pustynię.
Jeden z tych mężczyzn mógł być człowiekiem, o którym wiedział cały czas, że jest gdzieś na świecie – człowiekiem, który pewnego dnia miał go zabić, stając się najważniejszą osobą w życiu Ala Funo.
A teraz – teraz! – nawet nie chcieli z nim rozmawiać!
Za każdym razem, kiedy starał się nawiązać dialog, szczerze i bez nacechowanego osądem podejścia, walili go w głowę i nazywali Fucko. To było gorsze, niżby mówili do niego „fucker”. W końcu „fucker” oznaczało, że uprawiałeś seks, zaś Fucko brzmiało niczym imię klowna.
Wreszcie samochód zwolnił, a po chwili Funo usłyszał zgrzytający pod oponami żwir.
Zaparł się. Kiedy auto stanie, mógłby zerwać się i uderzyć głową, mając nadzieję, że trafi w twarz mężczyznę ponad nim; bez koca na głowie mógłby chwycić jego broń i wyciągnąć związane ręce tak daleko w bok, by móc strzelać.
Samochód zatrząsł się i stanął, a on wykorzystał reakcję resorów, by nadać swemu ruchowi więcej energii…
Ale od ostatniego odezwania się siedzący ponad nim facet przesunął się najwyraźniej w stronę tylrej klapy i Funo przeorał głową sufit skrzyni ładunkowej, po czym padł z powrotem na twarz.
Oprawcy mogli nawet nie zauważyć tej akcji. Funo usłyszał, że opada płyta podnośnika i nawet spod koca poczuł woń suchego pustynnego powietrza, gdy podobne robociarskim dłoniom ręce złapały go za kostki nóg i wyciągnęły na zewnątrz; inne dłonie złapały go pod ramiona, a potem Funo został złożony w pyle i zerwano mu z głowy koc.
Odwrócił twarz od piasku i oślepiony nagłym blaskiem mrugał, rozglądając się wokoło. Mężczyźni cofnęli się. Jeden z nie-umundurowanych facetów zerkał w dal, najwyraźniej wpatrując się w szosę. Repetując broń Ala, wysoki mężczyzna w hawajskiej koszuli i tropikalnym hełmie na głowie pokazywał w uśmiechu białe zęby.
– Jest coś, co powinieneś prawdopodobnie o mnie wiedzieć – zaczął Funo konfidencjonalnym tonem, ale facet w tropikalnym kasku nie przestawał się uśmiechać, celując mu w twarz. Al zrozumiał, że tamten ma zamiar go zabić bez wdawania się w jakiekolwiek dyskusje.
– Za co, z-z-za c-c-co? – jąkał się Funo, rzucając się w suchym pyle. – Nazywam się Alfred F-F-Funo, powiedz mi przynajmniej, jak się nazywasz, jesteśmy waż-ż-ż-ni dla siebie nawzajem, przynajmniej p-p-powiedz mi, jak się n-n-nazywasz!
Po jasnej pustyni przetoczył się suchy odgłos strzału, który przestraszył malutkie jaszczurki, zmuszając je do wykonania krótkich skoków po piasku.
– Złamasie – rzekł dealer kokainowy, wycierając chusteczką broń i rzucając ją obok zwiniętego ciała. – Poproś mnie jeszcze raz, a ci powiem.
We wtorek rano Mavranos podrzucił Scotta przed sklep monopolowy przy Flamingo Road, a potem objechał kwartał, by postawić półciężarówkę na parkingu z tyłu; później siedział w niej po prostu i obserwował otoczenie.
W sklepie z alkoholem Crane zauważył, że sprzedawca za kasą nie jest ten sam, co w ostatni czwartek; w każdym razie podbite oko Scotta nabrało już bladożółtego odcienia. Bez ściągania na siebie uważniejszego spojrzenia kasjera udało mu się kupić dwa sześciopuszkowe zestawy budweisera.
Kiedy sięgał do prowadzących na parking tylnych drzwi, by je otworzyć, zadzwonił wiszący na ścianie automat, i do Scotta dotarło, że zbliżając się do kontenera na śmieci, powinien nieść otwarte piwo, by stworzyć pozory większej wiarygodności.
Po wyjściu na upał sięgnął do papierowej torby, wyjął z niej puszkę i otworzył ją. Chłodna piana wystrzeliła spod wieczka obok jego palca wskazującego.
Rękę z wyprostowanym mokrym palcem miał już wzniesioną w połowie drogi do ust, zanim wspomniał na swoje nowe postanowienie i dzwoniący telefon – po czym opuścił dłoń i wytarł piwną pianę o koszulę.
Gracze w Lowball kucali w kółku przed kontenerem, ale Crane nie widział wśród nich tego stareńkiego faceta, którego nazywali doktorem Leakym.
Żaden z włóczęgów nie wyglądał na Wiz-Dinga, młodego mężczyznę, który podbił mu oko.
– To tylko ja, facet z piwem – powiedział z wymuszoną
* „Teleportuj mnie, Scotty” to rozkaz, jaki podporucznik Montgomery Scott otrzymuje najczęściej w ładowni „Enterprise” (Star Tiek) od kapitana statku, Jamesa T. Kirka. Z dodatkiem „…natej planecie nie ma inteligentnego życia”, zdanie to stuży do podkreślenia, że otaczają nas same półgłówki. wesołością paru młodym obszarpańcom, obserwującym jego nadejście.
– Pora na bal – skomentował jeden z graczy i nie odrywając wzroku od kart, Wyciągnął wolną rękę.
Crane wyjął kolejne piwo i włożył je w jego dłoń, a potem postawił torbę na ziemi.
– Gdzie mój stary kumpel Wiz-Ding? – spytał.
– Racja. – Facet, który mówił wcześniej, spojrzał na niego. – Ty jesteś tym gościem, którego walnął w zeszłym tygodniu,
co? Co zrobiłeś, rzuciłeś na niego indiańską klątwę? Scott pomyślał ponownie o dzwoniącym telefonie.
– Nie, dlaczego pytasz?
– Tamtej nocy przyśnił mu się prawdziwy koszmar; Wiz-Ding wybiegł na ulicę i zanurkował pod autobus.
– Jezu – Crane dotknął otwartą puszką ust, pilnując, by nie uczynić nic więcej, jak tylko zwilżyć wargi. Hmm – powiedział, jakby to było po namyśle, czy też stanowiło taktyczną zmianę tematu – a co z tym staruchem, doktorem Leaky?
Uwaga gracza skierowała się z powrotem na karty.
– Mhm, miałeś nadzieję, że wygrasz wielką pulę spłaszczonych drobniaków, co? Nie ma go dzisiaj.
Crane nie chciał, żeby jego następne pytanie wydało się tamtym ważne, więc usiadł zgrabnie, podrapał się po głowie i pożałował, że stracił swoją błazeńską czapkę.
– Dajcie mi karty podczas następnego rozdania – powiedział. – Czy doktor Leaky bywa tu stale?
– Przez większość dni, jak sądzę. Wejście dziesięć dolców.
Godząc się na stratę godziny czasu – i czasu Mavranosa -
Crane zdusił westchnienie i sięgnął do kieszeni.
Na wschodnim niebie wisiał księżyc w pełni, podobny do odcisku posypanego popiołem miedziaka na aksamicie w kolorze indygo.
Nareszcie pełnia, pomyślała Diana, spoglądając na owo zjawisko przez przednią szybę samochodu. I nasze miesięczne cykle zgadzają się ze sobą, bez względu na to, jakie to może mieć archaiczne i odpychające znaczenie. Weź mnie za rękę, Matko.
Wszystkie kwartały wokół Shadow Lane i Charleston Boule-vard, na północ od Strip i na południe od Fremont Street, zdawały się zabudowane przez szpitale, i Diana zmarnowała dziesięć minut, krążąc po okolicy, zanim znalazła miejsce na parkingu Uniwersyteckiego Centrum Medycznego. Zamknęła drzwiczki wynajętego forda, wcisnęła na nos przeciwsłoneczne okulary i poszła wolno w kierunku szarych budynków na drugim krańcu parkingu. Miała na sobie luźną koszulę – nie lnianą – oraz dżinsy i sportowe buty, na wypadek, gdyby musiała uciekać. Zastanawiała się, dlaczego nie pożyczyła broni od Ozziego lub Scotta, czy choćby od Mike’a Stikeleathera, kiedy miała po temu okazję.
W nowych nike’ach kroczyła lekko po odbijającym światło asfafcie, a ręce miała przed sobą, jakby się czemuś poddawała, Odrzuciła na bok chmurę blond włosów, by spojrzeć na swoje kłykcie i nadgarstki.
Stare blizny zniknęły – półksiężyc psich zębów, twarda krecha w miejscu, gdzie nieoczekiwanie złożyło się ostrze scyzoryka; wszystkie te zebrane przez lata drobne, blade graffiti. Dziś rano, kiedy podniosła głowę z kolejnej motelowej poduszki, owiniętej w żółty dziecięcy kocyk, Diana czuła, że boli ją czoło, ale w łazienkowym lustrze ujrzała gładką skórę obok lewego oka w miejscu, w które chłopak z czwartej klasy uderzył ją kamieniem.
I, oczywiście, śniła, przez sześć nocy z rzędu, o wyspie jej matki, na której sowy hukały pośród kołyszących się przygiętych drzew, woda pluskała na skałach, a psy wyły w ciemnościach.
Jak skóra, „młodniała” także jej pamięć. W niedzielę postanowiła odwiedzić grób Hansa, ale gdy wsiadła do taksówki, przekonała się, że nie pamięta, gdzie Ganci został pochowany, ani nawet, jak wyglądał. Kiedy, improwizując nieśmiało, usiłowała podać kierowcy kierunek jazdy, nie odczuwając paniki, stwierdziła, że w ten sam sposób uległy wymazaniu twarze wszystkich jej byłych kochanków. Wczoraj z kolei, po tym gdy odczuła śmierć człowieka zwanego Alfredem Funo, dotarło do niej, że nie pamięta już niczego o swoim niegdysiejszym mężu, z wyjątkiem jego nazwiska – a znała je tylko dlatego, że było to nazwisko z jej prawa jazdy.
Ale jej syn, Seat, był gdzieś wewnątrz tego wznoszącego się przed nią budynku, przebity drenami i rurkami; a jej drugi syn, Oli ver, znajdował się w domu Helen Sully w Searchlight – i obu ich doskonale pamiętała: twarze, głosy i charaktery; a to, że ich opuściła (chociaż musiała to uczynić dla bezpieczeństwa chłopców), jątrzyło nieustannie jej świadomość jak uciążliwa drzazga. Kilka razy rozmawiała z 01iverem przez telefon; i mimo iż Seat nie odzyskał przytomności, to dzwoniła codziennie do jego lekarza i posłała czek na pokrycie kosztów leczenia syna.
I pamiętała Scotta Crane’a. W kilku snach był razem z nią na wyspie jej matki.
Skryta za przeciwsłonecznymi okularami, Diana zaczerwieniła się teraz i zmarszczyła brwi, po czym przyśpieszyła kroku.
W szpitalnej kafeterii siedziało trzech starszych, poruszonych czymś mężczyzn. Tkwili tutaj już od godziny. Dwóch z nich musiało iść w tym czasie do toalety, a trzeci miał pieluchę pod nylonowymi majtkami.
Georges Leon zerkał z boku na swoich towarzyszy przez wesołe oczy ciała Bcncta. Ncwt wydawał się zdenerwowany, a doktor Leaky, z jak zwykle idiotycznie obwisłą szczęką, wyglądał tak, jakby usłyszał właśnie o jakimś nadciągającym, przerażającym zagrożeniu.
Doktor Bandholtz zadzwonił o świcie i głosem tyleż urażonym, co i przerażonym, powiedział Leonowi, że Diana telefonowała ponownie do szpitala i tym razem zapytała, kiedy mogłaby się z nim zobaczyć i odwiedzić w końcu syna.
Bandholtz miał się z nią spotkać w holu jakoś między dziesiątą rano a południem, i po tym, gdy Leon posprzeczał się z nim o to, zgodził się, acz niechętnie, że wstąpi do kafeterii i weźmie ze sobą pewnego bardzo starego człowieka, kiedy pójdzie zobaczyć się z Dianą.
Leon patrzył teraz na doktora Leaky’ego i myślał: Gdzie jesteś Vaughan, kiedy cię potrzebuję?
Vaughan Trumbill nie wrócił ze swojej ostatniej wyprawy w celu pojmania Scotta Crane’a. Późno w niedzielę w nocy Leon zadzwonił do Moynihana, ale piskliwy głos ciała Beneta nie był dosyć władczy, by Leon mógł wydobyć z tego przeklętego irlandzkiego gangstera jakieś informacje. Moynihan zaprzeczył nawet temu, że rozmawiał wcześniej z Benetem, i tylko się roześmiał, po czym odłożył słuchawkę, kiedy usłyszał pytanie na temat miejsca pobytu Trumbilla. Następnych telefonów do Moynihana nikt nie odbierał lub pozostawały bez odpowiedzi.
Gdybyż tylko ten Funo nie zastrzelił był ciała Betsy RecuWer!
Leon podniósł styropianowy kubek i dotknął wargami kawy, ale była nadal zbyt gorąca. Odstawił naczynie i wziął głęboki oddech przez swoje zwężone z powodu zdenerwowania kanały oskrzelowe. Wyjął z kieszonki kamizelki inhalator i wdmuchnął sobie do ust dwa obłoczki ventolinu. Zdawało się pomagać.
Według zegara w kafeterii była niemal jedenasta rano. Doktor Bandholtz powinien niebawem nadejść.
Leon miał nadzieję, że policjanci zabiją w jakiś sposób doktora Leaky’ego, kiedy go aresztują. Stare ciało miało wiele czarodziejskich zabezpieczeń, ale pocisk z trzydziestki ósemki powinien się przez nie przebić.
Newt dopił swoją kawę i trzęsącą się ręką odrywał strzępki styropianu z brzegu kubka.
– Nie będzie w stanie tego zrobić – szepnął – tak jak ja nie potrafię latać. Założę się z tobą, że znowu zapomniał. I ja tego też nie zrobię, Beany.
– Mów mi Leon, do cholery! – Georges pochylił się w stronę przerażająco starego, wykastrowanego ciała, które siedziało naprzeciwko niego i śliniło się. – Co masz zrobić? – spytał ponownie, mówiąc bardzo cicho.
Tym razem doktor Leaky pamiętał.
– Zabić ją! – wrzasnął przenikliwie, macając po pasku kanarkowych spodni w poszukiwaniu małego, automatycznego walthera.380.
Leon dźgnął łokciem brzuch starego ciała, które kiedyś było jego własnym.
– Zamknij się, debilu.
Potem, na użytek kogoś, kto mógłby ich obserwować, uśmiechnął się i poklepał łysą głowę doktora Leaky’ego.
– To oni! – czknął tamten, zerkając załzawionymi oczami na pielęgniarki i odwiedzających. – Ludzie w Przeklętym Mieście!
Leon stracił wszelką nadzieję na to, że nie będą rzucać się w oczy, i zaczął grać dla otaczających ich ludzi, kształtując ewentualne zeznania.
– Przestań! – powiedział głośno. – Żona postrzeliła cię w 1948 roku – to już skończone, ona nie żyje – musisz przestać to rozpamiętywać.
– Mój… mój siurek! – wykrzyknął doktor Leaky. – Odstrzeliła mi kutasa!
Skądś, z głębi umysłu Beneta, a nie z pamięci Leona, wypłynęła myśl, że słuchający tego ludzie mogliby uznać, iż tamta kobieta postrzeliła jakiegoś mężczyznę o szkocko-rosyjskich przodkach – Seana Kutasowa.
– Tak, tak – powiedział Leon, tłumiąc ze złością towarzyszący temu uśmieszek i mając nadzieję, że jego głos brzmi uspokajająco. – To było dawno temu.
– To było wystarczająco prawdziwe – ciągnął doktor Leaky, mówiąc w końcu konwersacyjnym tonem. – Ale cała reszta nie oszuka kart. Ludzie w Przeklętym Mieście i wszystkie te posągi ludzkich ofiar w całym Vegas. Wszystkie twoje kukły, które także umarły, niczego nie zmieniły – uśmiechnął się smutnie. – To ciągle ja.
Pomarszczone powieki Newta były opuszczone.
– Teleportuj mnie, Scotty – powiedział miękko.
Ta niewinna klisza rozzłościła Leona.
– Zamknij się prostu się zamknij.
powiedział przez zaciśnięte zęby. – Po
Jadąc tyłem, Ray-Joe Pogue wsunął się ostrożnie swoim wozem kempingowym na jedno z miejsc na szpitalnym parkingu, a potem przesunął dźwignię zmiany biegów w pozycję „postój”, wyłączył silnik i strzepnął z cygara calowej długości słupek popiołu.
Popiół nie spadł na tapicerkę. Jak poprzednio, rozsypał się w powietrzu w pył i skręcił w trójwymiarowy kontur małego, grubego człowieczka, siedzącego na miejscu pasażera.
Opasły, czarny i sfermentowany, rozległ się głos w głowie Pogue’a, rozerwany na strzępy przez kojoty i obleziony przez muchy. To, co zostało z mojego brzucha, wygląda jak pieczony bekon. Tatuaże są zniszczone, jak obraz uszkodzony przez wandala.
– Powiedziałeś mi już, że twoje ciało jest spierdolone – rzekł Pogue nerwowo.
Okłamał mnie, złamał obietnicę.
– Prawdziwy drań – zgodził się Ray-Joe.
Pogue spotkał ducha dziś rano; o świcie przybrał formę po-pcornu i niedopałków papierosów na asfalcie przed drzwiami kampera, a jego głos zabrzmiał natarczywie w głowie Raya-Joe; później zaś usiłował, bez powodzenia, ożywić stronę „Las Vegas Sun”. Po około dziesięciu minutach usadowili się w popicie cygara, jako w najłatwiejszym medium dla ich fizycznej manifestacji.
Nie obchodzi mnie, czy moja matka żyje, powiedział teraz głos w głowie Pogue’a, więc nie nazywają mnie Ollie jak Har-dy’ego.
Ray-Joe trzymał klamkę drzwi kampera i patrzył niespokojnie na kipiącą, grubą sylwetkę, utworzoną z popiołu.
– Zdawało mi się, że na imię masz Vaughan.
Możesz mnie tak nazywać. Lub mów mi Gryzący Pies. Nasze ciała leżą na pustyni. Nasze imię to Legion.
– Jak w Biblii, co? – spytał Pogue. – A przy okazji, Król jest tutaj, w szpitalu?
– Tak.
Pogue miał pod kurtką broń, ale żywił nadzieję, że nie będzie jej potrzebował. Z kieszeni białej płóciennej pokrytej cekinami kurtki wyjął brązową plastikową buteleczkę.
– Inderal – przeczytał na etykietce. – Znałem muzyków – a także sportowców – którzy brali to świństwo, by nie trząść się i nie denerwować podczas występów. Jesteś pewny, że to poskutkuje, a nie tylko go uśpi?
Jest astmatykiem. To mu zamknie kanały oskrzelowe.
– Astmatyk, racja. Ty jesteś lekarzem.
Twój kamuflaż.
– Nie martw się, nie zapomniałem.
Przed wyjściem z samochodu Pogue nałożył posłusznie polaryzujące, przeciwsłoneczne okulary i zdjął buty, by wetknąć do nich kupione niedawno plastikowe, wypełnione wodą podściółki.
– I całą drogę do niego przejdę w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara – zapewnił Pogue ciemnoszarego ducha, wkładając ponownie niewygodne buty. – Tak jak powiedziałeś.
W końcu nałożył czapkę baseballową z Tiara Casino, której logo prezentowało najlepszą rękę w Kansas City Lowball – 7,5, 4, 3, 2, nie do koloru.
W jego wnętrzu, odezwał się głos w głowie Pogue’a, jest szczupły człowiek, który czeka, żeby wyjść.
– Szczupły człowiek na pokładzie – zgodził się Pogue nerwowo, otwierając drzwiczki pojazdu i czując na sobie upał.
Kiedy Ray-Joe przekroczył drzwi szpitala, duch stał się po prostu szczyptą ziarnistego popiołu w jego uchu, i Pogue musiał opierać się chęci wydłubaniago. Miał nadzieje, że żadne paprochy nie zaplątały się w jego długie baki, gdzie wyglądałyby jak łupież.
Głos ducha był teraz bzyczeniem, które kierowało go wzdłuż tego czy innego korytarza – i nakazywało mu zatrzymać się, by zrobić ciasne kółko na dywanie, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara – a kiedy Pogue pchnął drzwi kafeterii, duch powiedział: Tam. Mężczyzna po lewej stronie przy tamtym stoliku.
– Jesteś pewny? – wymruczał Pogue.
Mężczyzna po lewej, powtórzył głos.
Pogue westchnął-zarówno z napięcia, jak i z rozczarowania. Wiedział, że Król może zajmować dowolne ciało, ale poczuł się urażony faktem, że to było takie niskie i pulchne, o czerwonej twarzy i śmiesznie wyglądające. Niech mnie szlag, pomyślał, z brodą mógłby być świętym Mikołajem! I ten tani garnitur.
Na stoliku w pobliżu trzech mężczyzn leżała pozostawiona przez kogoś gazeta, więc Pogue usiadł tam i zaczął ją czytać. Kafeteria pachniała makaronem i serem. Mógł po prostu zaczekać, aż Król wyjdzie, a potem zastrzelić go na parkingu, ale nie był pewny, czy ośmieli się na to czekać. Mężczyzna nie spojrzał jeszcze na niego, lecz Pogue obawiał się, że jeśli Król zogniskuje na nim swój wzrok, to zobaczy go i przejrzy pomimo tego, że Pogue stoi w istocie na wodzie, że wszelkie możliwe promieniowanie elektromagnetyczne swych oczu zneutralizował za pomocą polaryzujących soczewek, a na czapce ma maskujące karty pokerowego rozdania.
Dłonią w kieszeni zerwał kapturek buteleczki z lekarstwem i ujął w palce jedną kapsułkę.
Po prostu zastrzel go, powiedział głos w jego głowie.
Pogue dostrzegł kątem oka, że Król podniósł wzrok, jakby to usłyszał. Twarz Raya-Joe zamarła i poczuł, że po żebrach spływają mu krople potu. Czekał na jakikolwiek gwałtowny ruch przy stoliku Króla; gdyby którykolwiek ze starych mężczyzn sięgnął po broń, Pogue stoczyłby się na podłogę i wyciągnął swój pistolet. Zacznij strzelać, a potem martw się ucieczką.
– Zamknij… się – wymruczał.
Nie. Zastrzel go teraz!
Król odepchnął plastikowy stołek i stanął na śmiesznie krótkich, krzywych nogach. Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale jego wzrok przesunął się po Pogue’u bez zatrzymywania się na nim. Dłoń Raya-Joe, wciąż z kapsułką leku, pociła się na rękojeści broni.
Król powiedział coś do swoich towarzyszy, którzy także się podnieśli, i cała trójka ruszyła do drzwi kafeterii. Stanęli tam, spoglądając w obie strony korytarza.
Kiedy Pogue wstał i, trzymając nadal w lewej ręce gazetę, podszedł do stolika, przy którym niedawno siedział Król, w oczekiwaniu na kulę mrowiły go plecy.
W chwili, gdy Ray-Joe mijał stolik, prawą dłonią zgniótł kapsułkę, jakby to była skorupka małego jajka, po czym Pogue wysypał jej malutkie cząstki do kubka z kawą Króla.
Szedł dalej. Jedynym wyjściem, jakie miał przed sobą, były podwójne metalowe drzwi, prowadzące do kuchni. Pchnął je więc i wszedł w zaparowane, hałaśliwe wnętrze za nimi.
Wróć i zajmij swoje miejsce, Wasza Wysokość, pomyślał Pogue, błądząc pośród parujących stołów i ludzi w białych fartuchach oraz rozglądając się za kolejnymi drzwiami, przez które mógłby wyjść. Wszystko w porządku. Usiądź i dopij kawę.
Diana siedziała niespokojnie na sofie w szpitalnym holu, aż w końcu odłożyła czasopismo, które usiłowała czytać. Seat został przewieziony do kliniki w zeszłą środę i chociaż to był pierwszy raz. kiedy tu przyszła, wiedziała, w którym pomieszczeniu leży jej syn. To tutaj spodziewała się spotkać z doktorem Bandholtzem – przypuszczalnie jedynym człowiekiem, który miał świadomość, że Diana żyje.
Czy lekarz sprzedałby taką informację? Lub, co bardziej prawdopodobne, czy ktoś mógł się dowiedzieć od policji, że w wysadzonym w powietrze domu przy Venus Avenue zginęła tylko jedna osoba – a potem wywrzeć presję na Bandholtza, co do którego istniało największe prawdopodobieństwo, że Diana mogłaby się z nim skontaktować?
Nagle serce zaczęło jej bić szybko. Wstała więc i rozejrzała się po holu. Recepcjonistka wypełniała dokumenty, młoda para mówiła coś głośno i dobitnie do bardzo starej kobiety, która siedziała na innej kanapie, a Azjatka przy drzwiach zerknęła na Dianę tylko dlatego, że ta wstała tak gwałtownie.
Mimo to nie zamierzała czekać tutaj posłusznie na doktora Bandholtza oraz kompanię, która mogła pojawić się wraz z nim.
Podeszła szybko do windy i nacisnęła górny przycisk.
Nardie Dinh poczekała, aż zamknęły się drzwi windy, a potem podeszła do drugiego dźwigu i nacisnęła górny guzik na kasecie.
Mruganiem odpędzała łzy z oczu. Dam radę to zrobić, powiedziała sobie zdecydowanie, i zrobię to. W pewien sposób będzie to samoobrona, ponieważ, jeśli nie zostanę Królową, będę nikim. Nie urodziłam się w tym celu, ale wrobił mnie w to mój przeklęty brat. To będzie jego wina, nie moja.
W ciągu kilku ostatnich dni była w stanie przełknąć kilka posiłków – głównie szpinak, fasolę i ryż z oliwą – oraz wypiła kilka kartonów mleka. Miała nadzieję, że nabrała dosyć sił do tego, czego zamierzała tutaj dokonać.
Drzwi windy rozsunęły się. Nardie poklepała wybrzuszenie pod żakietem i wkroczyła zdecydowanie do kabiny.
Ktoś znalazł się tuż za nią. Odwróciła się, a gdy drzwi zamknęły się z syknięciem, rozpoznała szczerzącego się do niej Raya-Joe Pogue’a.
– Mam cię! – wykrzyknął radośnie. – Wiedziałaś, że tutaj jestem? Wybaczam ci. Posłuchaj, Nardie, właśnie zabiłem jedno z ciał Króla! Usłyszałem przed momentem, jak pielęgniarka mówiła, że pewien stary facet, który pił w kafeterii kawę, przestał oddychać, a potem zmarł na skutek rozległego zawału serca – migotanie zastawek – zanim byli w stanie go uratować!
Dotknął jej ramienia.
– Wygram, Nardie! W sobotę ty i ja możemy się pobrać.
Winda ruszyła. Dinh czuła, jak wzrasta sjła obciążająca jej ciało.
Nardie wiedziała, że Ray-Joe ma broń. No cóż, ona także miała. Wątpiła jednak, by którekolwiek z nich mogło sięgnąć po pistolet i dać ognia, zanim to drugie rzuciłoby się na napastnika. A w walce wręcz brat pokonałby ją.
Nie wie, dlaczego się tutaj znalazłam, pomyślała, ani dokąd jadę. Udawaj, że mu ulegasz.
Westchnęła więc, skinęła głową i wbiła wzrok pod nogi.
– Musiałam walczyć-powiedziała. – Dla własnej ambicji.
– I dobrze walczyłaś – odparł, śmiejąc się. – Raz czy dwa pomyślałem, że zamierzasz mi uciec i zniszczyć nas oboje.
Wygrzebał sobie z ucha jakiś paproch. Drzwi windy otworzyły się na pierwszym piętrze i do kabiny wkuśtykała stara kobieta, opierająca się na balkoniku.
– Cieszę się, że mnie znalazłeś – powiedziała Nardie cichutko.
– Nie szukałam cię – prychnęła stara baba.
Nardie podniosła wzrok i złapała spojrzenie swojego przyrodniego brata. Oboje uśmiechnęli się…
I Dinh pojęła, że połączył ich na moment ten dowcip i że chce zabić Dianę, a potem wyjść stąd razem z ty m mężczyzną, którego, po tym wszystkim, najwyraźniej nadal kochała. Otworzyła usta, żeby mu powiedzieć, po co tutaj przyszła i poprosić go o pomoc…
I dopiero w chwili, gdy jej pięść trzasnęła twardo o jego nos, a ją odrzuciło aż w tył na drzwi, Nardie stwierdziła, że ma nadal pewną siłę woli – w kręgosłupie, być może, jeśli nie w mózgu.
Stara kobieta krzyczała przeraźliwie. Pogue zatoczył się w róg windy, a spod palców dłoni, którą przycisnął do twarzy, spływała jaskrawa krew. Oczy miał. nadal nieprzytomne z bólu i zaskoczenia, a Nardie odwróciła się, rozsunęła na siłę drzwi i pognała wzdłuż korytarza.
Ruszyła schodami na górę, tam, gdzie był pokój syna Diany Ryan. Poklepała ponownie swoją ukrytą broń i zastanowiła się, czy zbiła sobie kostki. Nawet jeśli nie, siła ciosu spowodowała, że będzie bolało. Będzie wściekle bolało.
Przemknęła jej przez głowę myśl, czy w ogóle kiedykolwiek się z tego wykuruje.
– Z pewnością nie wygląda pani na tak chorą, żeby nie móc go wcześniej odwiedzić – powiedziała ozięble pielęgniarka, stojąc w niemal obronnej pozie obok łóżka Scata. – Wygląda pani, jakby spędziła ten czas w jakimś ośrodku wypoczynkowym.
Spojrzała Dianie prosto w oczy i musiała odczuć jej prawdziwe cierpienie, gdyż na moment złagodziła wyraz swojej twarzy.
– No cóż, jest z nim lepiej. Widzi pani, że oddycha teraz samodzielnie. Jest karmiony przez sondę żołądkową; venflon służy do dożylnego nawadniania, aplikowania antybiotyków oraz do szybkiego podania do ustroju niezbędnych środków – pomachała w stronę monitora nad łóżkiem. – Funkcje życiowe są stabilne. Jest tylko – wzruszyła ramionami – pogrążony w głębokim śnie.
Diana skinęła głową.
– Mogę zostać z nim sama? – spytała cicho.
– Jasne.
Pielęgniarka ruszyła do drzwi, a Diana dodała:
– Za kilka minut jestem umówiona w hołu na spotkanie z doktorem Bandholtzem. Mogłaby mu pani nie mówić, że jestem tutaj? Niebawem będę na dole.
– Dobrze.
Diana spojrzała na swojego syna, spoczywającego na szpitalnym łóżku w półsiedzącej pozycji, i zagryzła kłykcie. Zielony przewód wgłębnika gastrycznego ugniatał blond loki po prawej stronie jego głowy; lewa część była zabandażowana, ale widziała, że włosy zostały tam zgolone. Oczy i usta Scata były zamknięte, lecz chłopiec oddychał łagodnie, a monitor ponad nim pikał regularnie i pokazywał zieloną linię, która podskakiwała miarowo na czarnym tle.
Nawet gdybym bywała tutaj codziennie, powiedziała sobie żarliwie Diana, nie miałby o tym pojęcia. Prawdopodobnie śnił o mnie i to było istotniejsze od mojej fizycznej obecności.
Aż do dzisiaj. Dzisiaj, wobec faktu, że księżyc jest w pełni, może to mieć znaczenie.
Sięgnęła w kierunku drobnej, bezwładnej dłoni, przytroczonej do ramy łóżka plastikowym paskiem.
A potem zamarła, ponieważ usłyszała za sobą wyraźny klekot przeładowywanego pistoletu.
Przez trzy uderzenia serca stała w bezruchu z wyciągniętą ręką, a potem opuściła ją i odwróciła się.
Ujrzała młodą Azjatkę, którą widziała w holu na dole. Lufa trzymanej przez nią broni była przedłużona przez gruby, metalowy cylinder; tłumik, uznała Diana.
– Chcesz mnie zabić? – spytała.
Głos miała spokojny, chociaż serce dudniło jej w piersi, a w koniuszkach palców czuła mrowienie.
– Czy jego? Albo nas oboje?
– Ciebie. Nazywam się Bernardette Dinh.
– Diana Ryan. Hmm… dlaczego?
Dinh stała zbyt daleko, by Diana próbowała wytrącić jej kopniakiem broń, a w zasięgu ręki nie było niczego, czym mogłaby rzucić w napastniczkę. Mogłaby zanurkować za łóżko, ale gdyby Azjatka strzeliła, kula trafiłaby przypuszczalnie w Scata.
– Żeby zostać Królową. Masz w kieszeniach jakieś drobne? Wyjmij je powoli, a jeśli je rzucisz – strzelę.
Zaskoczona, ale szczęśliwa z powodu każdej zwłoki, Diana wsunęła dłoń do kieszeni dżinsów, a potem wyciągnęła ją przed siebie.
Ćwierćdolarówki i dziesiątki lśniły nadal srebrnym blaskiem, ale wszystkie centy były czarne.
Wolną ręka Dinh sięgnęła do swojej kieszeni i wyjęła drob-niaka. Lśnił rudobrązowo.
– Widzisz? – powiedziała. – A jeśli podczas kilku ostatnich dni spróbujesz nosić len, to zauważysz, że on także sczernieje; tak jak jednocentówki.
Mówiła szybko, oblizując wargi w przerwach pomiędzy zdaniami.
– A fioletowe ubrania zblakną, jeśli ich dotkniesz. Gdy zbliżysz się do ula, to wylecą z niego wszystkie pszczoły. Takie rzeczy spotykały mnie przez cały rok w trakcie mego czasu, podczas pełni księżyca.
– Dlaczego chcesz zostać Królową? – spytała Diana.
– Nie przyszłam tutaj na pogawędkę. Dlaczego? Dla… wynikającej z tego władzy. Dla rodziny, by być… matką w najgłębszym sensie tego słowa.
– Ja jestem już matką.
Nardie zerknęła na Scata.
– Biologiczną.
– I zabijesz mnie, żeby to zdobyć? Uczynisz tego dziesięcioletniego chłopca sierotą?
– Ja… ja go adoptuję. Chcę mieć naprawdę bardzo dużą rodzinę.
– Ale ja jestem córką Królowej.
– Cholera, właśnie dlatego muszę cię zabić. Jeśli znikniesz, stanę się najbardziej naturalną sukcesorką – Dinh westchnęła niespokojnie. – Z tym wszystkim łączy się wiele śmierci, wiesz o tym. Śmierć czeka na każdego z nas na pustyni i w gorącym niebie. Nie zliczę, ile razy myślałam o samobójstwie.
– To ważne?
– Samobójstwo?
– Nie; ile razy o nim myślałaś. Czy to nas powstrzyma? Możemy powiedzieć, na przykład sto, i będzie w porządku?
Dinh mrugnęła, jej usta poruszyły się, a potem wygięły w nieśmiałym uśmiechu.
Diana sięgnęła wolno w bok, ugięła kolana i pochyliła się, by dotknąć dłoni Scata. Patrząc na chłopca, Nardie sapnęła, więc Diana poczuła się na tyle bezpiecznie, że także spojrzała.
Oczy Scata były otwarte.
Niebieskie oczy Scata przesunęły się bezmyślnie od matki do Dinh i z powrotem, a potem ich tęczówki drgnęły lekko, kiedy chłopiec usiłował skupić wzrok.
Otworzył usta i zaczął mówić, a później zakasłał ochryple.
– Mamo – wykrakał w końcu.
– Cześć, Scatto – powiedziała Diana. – Myślę, że niebawem wrócisz do domu.
Spojrzała twardym wzrokiem na Dinh, starając się zakomunikować swoim spojrzeniem: śmiało, utwierdź swoje prawo do stania się ziemską Królową matki bogini, mordując matkę na oczach jej rannego syna.
Twarz Nardie była blada; Azjatka opuściła broń.
– Ale co mogę zrobić? – szepnęła; zerknęła na Dianę. – Dlaczego cię pytam, co?
Jej uzbrojone ramię zgięło się gwałtownie w łokciu.
Diana zrobiła wypad do przodu i wybiła tłumik pistoletu spod szczęki Dinh na moment przed tym, kiedy broń szarpnęła się od strzału, który zabrzmiał tak, jakby nagle rozerwano na pół prześcieradło. Dinh opadła na czworaki na wykładzinę, ale głowę miała zadartą, a na jej czarnych włosach Diana nie widziała krwi. Spojrzała w górę i ujrzała równiutki otworek, wybity w tłumiącej dźwięki płytce sufitu. Diana klęknęła i podniosła Nardie, biorąc ją za ramiona.
– Pytasz mnie, ponieważ ja mogę ci odpowiedzieć – wyjaśniła z naciskiem. – Jestem w niebezpieczeństwie i mam dwóch synów, którzy także są zagrożeni.
Dinh spojrzała jej w twarz, a Diana odsłoniła zęby w zimnym uśmiechu.
– Będę potrzebowała pomocy.
Mrugając, Nardie wetknęła broń z powrotem za pasek.
– Spodziewasz się po mnie…
– Nie. Nie, ja mam nadzieję, że to zrobisz. Pomożesz mi. Nie odpowiadaj teraz; nie będę cię słuchać, kiedy nadal dzwoni ci w uszach. Ale jeśli mi pomożesz – pomożesz Królowej, zamiast być Królową – jeśli jesteś w stanie to zrobić, to spotkaj się ze mną jutro o świcie na… na basenie Flamingo.
Dinh wstała.
– Nie… zabiję cię – powiedziała cicho. – Na to wygląda. Ale nie przyjdę tam.
– Ja będę – odparła Diana, nadal klęcząc i spoglądając w górę.
Nardie odwróciła się i wyszła z izolatki, a Diana podniosła się i podeszła z powrotem do łóżka syna.
Unieruchomione dłonie Scata wiły się słabo, a jego stopy poruszały się pod okrywającym go pledem. Jęczał cicho; zdawało się, że rurka w nosie mu przeszkadza.
Diana nacisnęła przycisk wzywający pielęgniarkę i podeszła do drzwi, ale w tej samej chwili wpadł przez nie lekarz. Najwyraźniej Dinh zatrzymała się po drodze, żeby powiedzieć, iż chłopiec odzyskał przytomność.
Rosa, która osiadła i perliła się na plastikowych różowych szezlongach, stojących dookoła basenu, wydawała się Dianie śmiała i beznadziejna – nietrwała wilgoć, skondensowana szybko przez chłodne powietrze świtu, ale skazana na wyparowanie, gdy tylko poranne słońce wzniesie się ponad niskie wybrzuszenie Oregon Building. Na siedzeniu najbliższego łóżka do opalania krople zbiegły się razem, tworząc niewielką kałużę, ale Diana wiedziała, że nic im to nie pomoże.
Księżyca w pełni, schowanego teraz za południowym wysokościowcem Flamingo, ubyło o najcieńszy włos, ale była przekonana, że jej dziwne jasnowidztwo potrwa cztery dni – przez całą Wielkanoc. Patrzyła niespokojnie na długą niską bryłę Oregon Building, będąc świadoma, że to Wieża Króla i że niedawno przebywał w niej Scott.
Na razie w basenie nie było nikogo, ale drzwi kasyna po drugiej stronie zbiornika otwierały się co kilka minut, a zza nich dobiegały grzechot i dzwonienie, które towarzyszyły nieustającym grom, burząc spokój porannego powietrza. Chociaż Diana patrzyła nadal na ciemny penthouse na szczycie Oregon Building, to poczuła, kiedy drzwi otworzyły się, by przepuścić Nardie Dinh.
Nie odwróciła się. Słyszała kroki Dinh, zstępującej wolno po stopniach, a potem okrążającej basen obok zamkniętego teraz zewnętrzego baru.
Nardie zatrzymała się za nią.
– Zeszłej nocy ocaliłaś mi życie – powiedziała Dinh cichym głosem, który zdawał się nie docierać nawet do otaczających budynek ciemnych zarośli. – Postaram się spojrzeć na to tak. jakby to nie był wielki błąd.
Diana odwróciła się. Nardie miała na sobie taksówkarswki uniform i czapkę.
– Jak to zrobisz?
– Wyjeżdżając. Mam pieniądze, być może wrócę do Hanoi. Jeśli zostanę tutaj, to prawdopodobnie znowu spróbuję cię zabić, co byłoby wszawym podziękowaniem.
– Chcę, żebyś została – odparła Diana. – Mam wiele do zrobienia przed Wielkanocą i będę potrzebowała pomocy.
Nardie potrząsnęła głową.
– Mogę zrezygnować z zabicia cię – stwierdziła. – Mogę odpuścić sobie królowanie, ale nigdy nie pomogę ci… w zdobyciu korony dla siebie.
Diana uśmiechnęła się.
– Dlaczego nie? Mocno na to pracowałaś. Jeśli teraz odejdziesz, porzucisz wszystko. Nie dowiesz się nawet, czy tym razem będzie jakaś Królowa. Nie było takiej od 1960… od 1947 roku; naprawdę. A jeśli zaczniesz pracować dla mnie, będziesz przynajmniej nadal zajmować się tym, co uważasz za cenne. Czy status Królowej jest dobrą i wartą zachodu rzeczą jedynie wtedy, gdy to ty miałabyś nią zostać?
– Będziesz cenna i beze mnie.
– Hmm.-Diana podeszła do gładkiego jak szkło zwieńczenia basenu i wróciła. – Słyszałaś kiedykolwiek o Nicku Greku? – spytała. – To pokerzysta, znał go mój ojciec. Uczestniczył w pierwszej ostrej rozgrywce pokerowej w Binion’s w 1949 roku, i tylko on oraz Johnny Moss grali wysoko, bez ograniczenia stawek. Gra trwała pięć miesięcy, a Grek stracił w niej około dwóch milionów dolarów. Po latach grał w Five and Ten w Gar-dena, by zarobić na życie, i ktoś spytał go, czy nie jest to wielki upadek, a Grek odparł: „To jest gra, czyż nie?”
Przez jakiś czas w otoczeniu basenu panowała kompletna cisza. Błękitne dachy w kształcie pagód na pobliskich wieżach Imperiał Pałace lśniły w padających promieniach porannego słońca. Nardie roześmiała się ochryple.
– To jest… to jest zachęcające, co oferujesz? – jej głos, chociaż nadał cichy, był przenikliwy i niedowierzający. – Mam być Nickiem Grekiem dla twojego Johnny’ego Mossa? Chryste, dziewczyno, dokonujesz wszawego werbunku. Nie byłabym…
– Pragniesz tego samego, co ja – Diana zlekceważyła jej uwagę. – Być siostrą, córką i matką w prawdziwej rodzinie, a nie w jakimś popierdolonym układzie, który wygląda tak, jakby został stworzony na… pośmiewisko. Ta rodzina nadal tu jest, przynajmniej potencjalnie, i pragniecie. Bądź częścią nas.
Diana czekała na odpowiedź, zastanawiając się, jak postąpiłaby sama, gdyby sytuacja była odwrotna.
Nardie spojrzała zezem na niebo i odetchnęła. Potem przesunęła czapkę na tył głowy i potarła oczy.
– Na teraz – powiedziała. – Prowizorycznie.
Opuściła dłonie i popatrzyła na Dianę.
– Ale jeśli skończy się na tym, że cię zabiję…
– Wtedy to będzie znaczyło, że musiałam cię błędnie ocenić.
– Jak dotąd twoja ocena była właściwa?
Diana uśmiechnęła się, a promienie słońca dotknęły najwyższych lustrzanych okien wieżyc Flamingo.
– Jestem szczęśliwa, mogąc powiedzieć, że nie pamiętam.
Tego ranka Crane spostrzegł starego, gdy tylko wyniósł sześcio-pak piwa ze sklepu z alkoholem. Doktor Leaky był jedynym spośród graczy koczujących obok kontenera na śmieci, który miał na głowie kapelusz – słomkowy, z szerokim rondem i żółtą papierową różą.
– Piwny facet – odezwał się Crane, podchodząc kulejącym krokiem do kręgu obszarpańców.
Lewą nogę miał zdrętwiałą, a bok bolał go pod permanentnie mokrym bandażem, ale czuł się młody i mocny. Dzisiaj nie potrzebował wielkiego samozaparcia do tego, by udawać, że sączy piwo z otwartej puszki, którą trzymał w dłoni.
– Dobra – powiedział z ożywieniem jeden z młodych mężczyzn. – Siadaj tutaj, koleś.
Gdy tylko Scott postawił opakowanie na ziemi, tamten wyciągnął od góry jedną z puszek.
– Jak się nazywasz? – spytał, otwierając piwo i pociągając poranny, wzmacniający łyk.
Crane usiadł i spojrzał na doktora Leaky’ego.
– Scotto – odparł.
Stary zmarszczył się, patrząc na niego z ogromnym zdumieniem, a usta miał, oczywiście, otwarte.
– Scotto?-powtórzył.
– Zgadza się. Nie wiem, jak wy, chłopaki, ale mnie już mdli od gry w Lowball. Mam propozycję – Crane mówił szybko i wesoło, jakby to była oferta czyniona przez naganiacza. – Znam pewną nową odmianę pokera, w którą moglibyśmy zagrać, a ponieważ to mój pomysł, dam wam wszystkim forsę na kilka pierwszych rozdań. Co wy na to? Macie.
Wyjął z kieszeni kurtki pięć spiętych gumkami zwitków jed-nodolarówek i dał po rolce banknotów każdemu z graczy, z wyjątkiem ciała jego ojca.
– Każdy z was ma pięćdziesiąt dolców. Myślę, że nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby doktor Leaky grał nadal na śmieci.
Jakby na komendę, wszyscy obdarci pokerzyści zerwali gumowe opaski i przeliczyli z niedowierzaniem pieniądze.
– Z takim wkładem, koleś – odezwał się młody człowiek, który mówił poprzednio – możesz zagrać z nami we wszystko, w co tylko chcesz.
Wyciągnął brudną dłoń.
– Jestem Dopey.
Crane uznał, że młody mężczyzna miał na myśli swoje przezwisko. Potrząsnął jego ręką.
– Miło mi cię poznać.
Scott zatrzymał dla siebie jeden ze zwitków, a teraz odwinął z niego dolara i rzucił na asfalt w środek kręgu.
– Wszyscy wchodzą po dolcu.
Doktor Leaky mrugnął i potrząsnął głową.
– Nie – powiedział na wznoszącej się nucie, niemal jakby zadawał pytanie. – Nie zamierzam z tobą grać.
Jego trzęsąca się prawa dłoń poskrobała bezcelowo pusty krok kanarkowo-zielonych spodni. Pozostali wrzucili po dolarze do banku.
– Brakuje nam do puli – rzekł Scott cicho. – Tatuśku.
Ostatnie słowo podjudziło wyraźnie doktora Leaky’ego. Zagapił się na banknoty leżące na nawierzchni parkingu, a potem na stos swoich spłaszczonych drobniaków, i pchnął przed siebie jeden z żetonów.
– Wchodzę – wymruczał.
– Dobra – powiedział Crane.
Był spięty, ale włożył w ton głosu swobodną pewność siebie.
– Ta gra to rodzaj ośmiokartowego pokera, ale musicie stworzyć swoją rękę, kupując karty kogoś innego.
Wyjął z kieszeni zapieczętowaną talię kart Bicycle; tasując ją, zaczął – ostrożnie i dokładnie – wyjaśniać zasady gry we Wniebowzięcie.
Dziś w nocy się zaczyna.
Ciało Arta Hanariego – wysokie, muskularne, nieskazitelne teraz w garniturze i posiadające nadal, w wieku siedemdziesięciu pięciu lat, naturalnie ciemne włosy – stało w słońcu przy krawężniku przed drzwiami wejściowymi LaMaison Dieu, czekając niecierpliwie na zamówioną limuzynę.
Spod rzęs otaczających parę niebieskich oczu, osadzonych w pozbawionej zmarszczek, opalonej pod kwarcówką twarzy, Georges Leon obserwował wielkie, pomalowane na maskujące barwy ciężarówki, które toczyły się wzdłuż Craig Road. La Mai-son Dieu, na północnym krańcu North Las Yegas, był nie rzucającym się w oczy kompleksem otoczonych zielonymi trawnikami kondominiów i ośrodków medycznych, wepchniętym pomiędzy Craig Ranch Golf Course i Nellis Air Force Base Pumping Station, i większość poruszających się tutaj pojazdów należała do wojska.
Dziś w nocy rozpoczyna się gra, pomyślał.
Wydostanie się z tego wychwalanego domu starców nastręczyło więcej trudności, niż się tego spodziewał. Kiedy, jako Betsy Reculver, umieścił tam swoje doskonałe ciało, by je bezpiecznie przechować, upewnił się, iż kontrakt przewiduje, że Hanari ma prawo opuścić ten zakład w każdej chwili, w której tego zapragnie – gdy jednak wczoraj rano usiłował skorzystać z tej klauzuli, personel starał mu się w tym przeszkodzić – wezwano strażników, żeby go przywiązali do łóżka, i odmówiono przyniesienia jego ubrania.
W pewien sposób nie winił ich. Po tym, gdy umarł wczoraj na wyłożonej linoleum podłodze szpitalnej kafeterii – uduszony na skutek obkurczeni a kanałów oskrzelowych i czując, że jego serce poddaje się boleśnie i zatrzymuje w piersi – obudził się tutaj w swoim łóżku, w jedynym pozostałym mu ciele. Po opanowaniu łomotu serca i uspokojeniu oddechu nacisnął guzik dzwonka, wzywając pielęgniarza – ale kiedy ten człowiek się zjawił, a Leon otworzył usta Hanariego, by poprosić o wypisanie go z domu starców, to wydobył się z nich głos zrzędliwej starej baby.
To był głos Betsy Reculver, która-jęcząc – mówiła o tym, że została porzucona na pustyni i utraciła ciało. A potem usłyszał, że z jego bezradnych strun głosowych i spoza dzwoniących zębów wydostaje się głos Richarda, który brzęczał o tym, iż siedzi w deszczu na dachu bungalowu; a później, oczywiście, pojawił się stary Beany ze swoją gadką o pokerze.
Gdy Leon zdobył wreszcie kontrolę nad ciałem i poprosił stonowanym głosem o wypuszczenie go, opiekun początkowo oparł się temu. Ponieważ Georges upierał się przy swoim, grożąc działaniami prawnymi, tamci usiłowali skontaktować się z Betsy RecuWer lub Vaughanem Trumbillem i, oczywiście, nie udało im się to.
W końcu, tego ranka, postanowili umyć od wszystkiego ręce i dali mu do podpisania wymagane oświadczenia. Nagrali go nawet na wideo, żeby mieć dowód, iż pacjent wydawał się zdrowy na umyśle.
Wreszcie pozwolili mu się ubrać, wezwać limuzynę i wyjść. Byli wówczas bardzo przyjacielscy, klepali go po plecach – było to coś, czego nienawidził-i mówili mu, by kiedyś ich odwiedził. Fizykoterapeuta mrugnął i uczynił uwagę na temat nadarzającej się w końcu okazji do zrobienia użytku z implantu w członku, ale Leon nie pozostał tam na tyle długo, żeby wnieść skargę.
Musiał znaleźć doktora Leaky’ego, a potem przygotować się do gry. Musiał zatelefonować do Newta i przypomnieć mu, żeby o zachodzie słońca zgromadził na przystani jachtowej jeziora Mead trzynastu graczy.
Ale przede wszystkim musiał znaleźć doktora Leaky’ego.
Cały wczorajszy dzień, kiedy nie kłócił się z personelem, Leon pogrążony był w myślach, a potem prawie wpadł w panikę z powodu czegoś, co stary doktor Leaky powiedział w szpitalnej kafeterii.
Ale cała reszta nie oszuka kart, powiedziało zniszczone, stare ciało. Ludzie w Przeklętym Mieście i wszystkie te posągi ludzkich ofiar w całym Vegas.
Leon podejrzewał od lat, że manekiny w domach zbudowanych w Yucca Fiat w latach pięćdziesiątych po to, by je zbombardować, zostały, w sposób niewiadomy nawet dla wznoszących je techników, poświęcone bóstwom chaosu, które miała przywołać detonacja bomby atomowej. Zdawało mu się także, że wystawione na słońce i deszcz liczne posągi w Las Vegas – począwszy od kamiennych Arabów na froncie Sahary przy Strip, po górującą postać Vegas Vic nad Pioneer Club na Fremont Street – były ofiarowane przypadkowym wzorom pogody, innej manifestacji bóstw chaosu. Tak czy inaczej, chaos oraz przypadkowość, w formie hazardu, były świętymi patronami tego miasta i musiały zostać ugłaskane.
Jeśli karty, materialny obraz przypadkowości i chaosu, nie zostały oszukane przez tamte namiastki ludzkich ofiar, to wszystkie te przemyślenia naprawdę nie martwiły Leona.
Ale stare ciało, jego stare ciało, powiedziało dalej: Wszystkie twoje kukły, które umarły, one niczego nie zmieniły. To nadal tylko ja.
Do Leona dotarło poniewczasie, że może to tyczyć ciał, które zamieszkiwał, a które umarły – RecuWer i całej reszty; możliwe, że doktor Leaky miał na myśli wizerunki oraz to, że te symboliczne śmierci, które poniósł Leon, nie oszukają kart.
To nadal jestem ja.
Może, na przekór wszystkim tym zmianom ciał, Georges był nadal skazany na śmierć, kiedy umrze zgrzybiały, wykastrowany doktor Leaky?
Ciało Hanariego wzdrygnęło się i Leon strzelił jego palcami z powodu wielkiego zniecierpliwienia.
Przez wszystkie te lata tak pogardliwie, tak byle jak opiekował się tym poszkodowanym na umyśle starym truchłem! Jeśli jego domysły były prawdziwe, to doktor Leaky unikał wielokrotnie śmierci tylko przez przypadek. A wczoraj Georges miał nawet nadzieję, że policja go zabije!
Musiał założyć, że to, co powiedział stary, było prawdą – i zastosować do tego odpowiednią miarę. Półtora tygodnia temu, tej samej nocy, której poczuł, że wielki walet i gruba ryba przekraczają granicę Nevady, przyszła mu nagle do głowy dziwna myśl: wyobrażenie serca wyjętego z kurczaka i utrzymywanego sztucznie przy życiu przez czas wielokrotnie dłuższy od egzystencji pojedynczego ptaka. Urosło obecnie do wielkości kanapy.
Właśnie teraz, przed przygotowaniami do tej nowej rozgrywki na jeziorze, Leon musiał znaleźć ciało doktora Leaky’ego i umieścić je w bezpiecznym miejscu. Potem mógłby przekupić lub zastraszyć jakiegoś lekarza, by ten wyjął serce starego i utrzymywał je dziesięcioleciami przy życiu; a później przekazywałby je innym lekarzom, tak że serce mogłoby bić przez wieki i urosnąć, bez wątpienia, do rozmiarów domu. Umysł, którym był Georges Leon, byłby nadal nieśmiertelny, ciągle byłby Królem.
Widział limuzynę, toczącą się statecznie wzdłuż Craig Road i przejeżdżającą obok trawiastych pagórków toru golfowego.
Twoim następnym przystankiem, pomyślał Leon o kierowcy, który był niewidoczny za przyciemnianą przednią szybą, jest parking za sklepem monopolowym, gdzie ten stary dureń gra zawsze w karty z hołotą.
I będziesz jechał dużo szybciej.
Słońce stało teraz niemal w zenicie i Crane musiał dwukrotnie dać pieniądze jednemu z graczy, by ten pobiegł do sklepu z alkoholem i kupił więcej piwa.
Obowiązek rozdania kart, po tym jak wywiązali się z niego wszyscy inni uczestnicy gry, przypadł ponownie Scottowi. Crane był zadowolony, że za ogólną zgodą doktor Leaky był z tego wyłączony. Potasował szybko i dokładnie karty i rozdał je graczom. Dwie zakryte i jedną odkrytą.
Z początku gracze mieli obiekcje co do dodania czterech kart, które Scott dołożył do talii – czterech Króli z literami R, napisanymi kopiowym ołówkiem na twarzach wyrysowanych postaci – ale zmusił ich w końcu do zaakceptowania tych figur jako Rycerzy, którzy plasowali się pomiędzy Waletami a Damami. Trzeba też było kilku rozdań, zanim złapali sposób licytacji oraz to, że grający może zyskać często więcej pieniędzy, sprzedając rękę niepasujących do siebie czterech kart, niż kupując czyjąś czwórkę i zostając z tą ręką do sprawdzenia. Paru karciarzy, wliczając w to Dopeya, znacząco powiększyło swoje wygrane i Crane musiał dać dodatkowe zwitki gotówki dwóm innym po-kerzystom oraz zgodzić się, że w razie potrzeby zrobi to samo dla reszty z nich.
Ale doktor Leaky nadal nie kupił żadnej ręki i wyglądało na to, że staje się niespokojny. Zlał się w spodnie, a zapach moczu, który parował z gorącej nawierzchni parkingu, najwyraźniej mu przeszkadzał.
Crane wahał się, czy może ingerować w jakiekolwiek naturalne procesy, które mogły tutaj zachodzić, ale gra na jeziorze miała zacząć się dziś wieczorem, a doktor Leaky wyglądał na skłonnego do odejścia.
– Wiesz – powiedział Scott do ciała swego ojca – możesz kupić od kogoś karty.
Spod ronda udekorowanego różą słomkowego kapelusza doktor obdarzył go spojrzeniem, w którym Crane, jak mu się zdawało, dostrzegł iskrę inteligencji.
– Myślisz, że o tym nie wiem. Scotto?
Patrząc w te dobrze zapamiętane oczy, mimo że były teraz zagrzebane w wyschniętej pomarszczonej skórze, Scott poczuł się mały i pozbawiony znaczenia; opuścił wzrok.
Gdy toczyła się licytacja, Crane rozejrzał się po parkingu w poszukiwaniu wytchnienia. Niebieska półciężarówka Mavra-nosa tkwiła na odległym końcu placu, niedaleko niej stała taksówka, której silnik pracował na jałowym biegu, a z Flamingo Road skręcała teraz na plac czarna lśniąca limuzyna.
– Twoja kolej, Scotto – odezwał się jeden z graczy.
Crane zauważył, że doktor Leaky wrzucił do banku trzy miedziane owale, krzywiąc się, jakby go parzyły. Scott dołożył trzy dolary i rozdał każdemu po drugiej odkrytej karcie.
– As zaczyna – powiedział, skinąwszy głową w kierunku gracza po swojej lewej ręce.
Potem usłyszał tuż za sobą zgrzyt opon zatrzymującego się ciężkiego samochodu i odwrócił się przestraszony.
Limuzyna stanęła parę jardów od miejsca, w którym siedział; tylne drzwi samochodu otworzyły się i z auta wysiadł mężczyzna. Był wysoki, opalony i ciemnowłosy – Crane nie widział go nigdy dotąd, ale rozpoznał złoty, słoneczny dysk, który wisiał na łańcuchu na szyi tego człowieka. Medalion identyczny z tym, jaki miał Ricky Leroy, kiedy był w 1969 roku gospodarzem gry na jeziorze.
To, pomyślał Scott, czując nagłą pustkę w piersiach, jest mój prawdziwy ojciec.
Przód spodni przybyłego wybrzuszał się i Crane zastanawiał się z niedowierzaniem, co takiego mogło kryć się w tej scenie, co wywołało u obcego taki gwałtowny wzwód.
Scott podniósł się wolno na nogi, świadom sztywności lewej kończyny i bólu w boku, ale także i ciężaru rewolweru w kieszeni kurtki.
Koniuszki palców drżały mu niczym widełki kamertonu. Mogę zastrzelić go na miejscu, pomyślał. Ale co by to dało, jeśli ma parę innych ciał, do których może się przenieść? A poza tym, ci wszyscy świadkowie; nawet ta taksówka jedzie w naszą stronę.
– Jesteśmy dokładnie w środku rozdania – powiedział, starając się, nawet z pewnym sukcesem, nie dopuścić do tego, by napięcie przeniosło ton jego głosu w zakres falsetu – ale możesz się przyłączyć do następnego.
Wysoki mężczyzna pochylił swoją spokojną gładką twarz i spojrzał na karty, które leżały na nawierzchni parkingu.
– Bez wątpienia gracie w Razz – powiedział. – Zawsze kiepsko kończycie, goście. No cóż, obawiam się, że doktor Leaky wycofa się z gry. Pokryję jego wkład do banku.
Obcy sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął skórzany portfeli
– Doktor dokończy to rozdanie – odezwał się Crane.
Spojrzenie oczu, osadzonych w brązowej gładkiej twarzy, zogniskowało się na Scotcie.
– Ty jesteś Scott Crane, co? – oblicze przybyłego było pozbawione uśmiechu. – Kręcisz się tutaj. Idź grać gdzieś na wysokie stawki; zrobisz lepiej, wierz mi na słowo.
Spojrzał w dół na starego człowieka w mokrych spodniach. – Chodźmy, doktorze – rzekł. – Musimy cię oporządzić. Crane oparł lewą dłoń na kościstym ramieniu starego człowieka, przytrzymując go na ziemi.
– Dokończy rozgrywkę.
Za plecami usłyszał głos Dopeya:
– Jezu, komu on potrzebny? Puść go.
– Dlaczego nie zaczekasz na niego tam dalej? – spytał Scott obcego, który był jego ojcem. – To potrwa tylko parę minut.
Brwi przybysza uniosły się jedynie na tyle, by wyrazić zaintrygowanie.
– Powiedziałem, że zapłacę za niego.
Potrząsnął głową.
– Och, dobra, zaczekam.
Ruszył z powrotem w kierunku limuzyny, ale wtedy jeden z graczy powiedział:
– Dobra, chcę kupić Króla i Rycerza tego starego.
A kiedy wysoki mężczyzna odwrócił się od samochodu, trzymał w dłoni rewolwer o pękatej lufie.
– Nie! – krzyknął. – On nie będzie grał we Wniebowzięcie!
Przez moment wzrok przybysza spoczywał na doktorze Lea-kym, a Crane jednym płynnym ruchem wyciągnął swoją broń i z całych sił walnął obcego kolbą w twarz. Wysokie ciało uderzyło ciężko w bok pojazdu, opadło z łomotem na nawierzchnię parkingu jak bezładny tobół, a jaskrawa krew zalała jego twarz’ i plamiła już szary asfalt.
Kilku graczy zaczęło gramolić się na nogi, ale Crane skierował na nich broń.
– Siadać. Skończymy to rozdanie.
Kierowca limuzyny wrzucił bieg i odjechał, a otwarte nadal tylne drzwi kołysały się na zawiasach. Zdenerwowani gracze usiedli powoli. – As zaczyna licytację – powtórzył Scott. – Pośpiesz się. Boże, pomyślał, ile czasu minie, zanim kierowca limuzyny wezwie policję przez telefon, który ma z pewnością w samochodzie?
Patrząc na broń Scotta, facet, który miał odkrytego asa, wyciągnął trzęsącą się rękę i położył dolara na środku kręgu. Wszyscy gracze spasowali po kolei, z wyjątkiem doktora Leaky’ego, który uśmiechnął się bezmyślnie i wtoczył do puli przedziurko-wany żeton. Crane wrzucił banknot dolarowy. Wyszczerzył się z zaciśniętymi zębami.
– Ręka, hmm, na musie jest na sprzedaż – powiedział.
Nikt się nie poruszył ani nie odezwał słowem.
Mavranos uruchomił silnik półciężarówki. Taksówka znajdowała się nadal na parkingu, stojąc teraz bliżej wyjazdu na Flamin-go Road; jej silnik pracował na jałowym biegu.
Crane słyszał dźwięk syren; jeszcze nie od przodu, ale w odległości niewielu przecznic. Zerknął na ciało, leżące na nawierzchni. Czując z powodu mdłości zawrót głowy, zastanawiał się, czy umierało, i co będzie miał mu na ten temat do powiedzenia porucznik Fritz.
– Ręka jest na sprzedaż – powtórzył, słysząc w swoim głosie proszący ton.
Doktor Leaky rozejrzał się wokoło.
– Dam dwa, Scotto-powiedział, posuwając naprzód z wysiłkiem dwa drobniaki.
– A ja nie przebijam – zawołał Crane – więc jest twoja!
Wepchnął rewolwer za pasek i porwał karty doktora Leaky’ego, oraz cztery inne, które tamten kupił. Potem podniósł się na nogi, przeskoczył nad nieprzytomnym ciałem i pognał po gorącym asfalcie w kierunku niebieskiego samochodu Mavranosa.
Policja była teraz już przed wjazdem na parking; słyszał zmianę tonu syren, a nawet sapnięcia amortyzatorów i tępe uderzenia opon, gdy policjanci skręcili na podjazd.
Niebieska półciężarówka toczyła się, skręcając tak, by móc opuścić parking przez boczny wyjazd, z dala od Flamingo Road, i Mavranos otworzył drzwiczki pasażera.
Scott biegł, jak mógł najszybciej, jego nogi drałowały wściekle, by nadążyć za pochylonym ku przodowi torsem, ale wiedział, że samochody policyjne zdążą wjechać na plac, zanim on dotrze do niebieskiego suburbana.
Słyszał pisk opon i ujrzał kątem oka, że taksówka wyskakuje do przodu i zderza się czołowo z pierwszym z policyjnych radiowozów. Był świadom tego, że drzwiczki taksówki otworzyły się momentalnie, ale teraz zrównał się już z półciężarówka i musiał ją obiec, młócąc ramionami w celu utrzymania równowagi, by dostać się do jej otwartych drzwi.
Wciągnął się do środka, pełznąc po siedzeniu i wierzgając wystającymi na zewnątrz nogami.
– Spieprzajmy! – zawołał do Mavranosa, ale ten ściągnął kierownicę w drugą stronę, starając się opisać samochodem „ósemkę”.
– Muszę zabrać dziewczyny – powiedział głośno, by być słyszalnym ponad wyciem silnika.
Siła odśrodkowa wyrzucała Scotta z samochodu, a karty do gry pogniotły się w jego dłoni, kiedy wbijał palce w tapicerkę.
– Dziewczyny? – zawołał, podczas gdy jego stopy, starając się złapać jakikolwiek punkt oparcia, bębniły o miotające się bezładnie drzwiczki.
A potem, chociaż półciężarówka nawet nie zwolniła, otworzyła się gwałtownie tylna klapa i dwoje ludzi zwaliło się na pakę. Crane usłyszał, że pedał gazu uderza o podłogę auta i czterogar-dzielowy gaźnik dał samochodowi mocnego kopa do przodu.
Kiedy prawa stopa Scotta znalazła w końcu oparcie na obramowaniu drzwi suburbana, i Crane wepchnął się do środka, uświadomił sobie, że Mavranos zawrócił gwałtownie w kierunku jakiegoś zadaszonego wyjazdu. Usiadł w końcu, zatrzasnął drzwiczki i stwierdził, że znajdują się w wielopiętrowym parkingu Fla-mingo, jadąc wolno w górę pierwszej rampy, ledwo sto jardów od miejsca, w którym pozostał rozbity policyjny radiowóz.
– Rany, Arky – szepnął bez tchu Scott – to niebezpieczne posunięcie.
Zmarszczona w grymasie zniecierpliwienia twarz Mavranosa błyszczała od potu.
– Cholera, Pogo, powiedz mi coś, czego nie wiem. Przecież gdybyśmy spróbowali odjechać przez Strip, gliny powiadomiłyby przez radio inne radiowozy i złapano by nas przed najbliższą przecznicą.
Mavranos skręcił samochodem zgodnie z pierwszym zakrętem i wjechał na estakadę drugiego poziomu. Crane słyszał syreny, ale żadna z nich nie dawała pogłosu, który by świadczył, że radiowóz także znajduje się w wielopoziomowym parkingu.
– Jezu, spraw, żeby się udało – szepnął Scott, trzymając się kurczowo deski rozdzielczej spoconą dłonią. – Spraw, żeby nie przyszło im do głowy tutaj szukać.
– Skręcenie tu było najlepszym pomysłem – dobiegł go kobiecy głos z tylnego siedzenia i Crane odwrócił się.
Tą, która mówiła, okazała się młoda Azjatka w uniformie taksówkarki; z rozbitego czoła płynęły po jej twarzy rozgałęziające się strumyki krwi, ale Scott patrzył teraz na jej towarzyszkę. I serce zabiło mu nawet mocniej niż wtedy, gdy biegł.
– Diana?
Jej nos krwawił; Diana ściskała go dwoma palcami.
– Tak – powiedziała stłumionym głosem. – Cześć, Scott. Miło cię widzieć, Arky.
– No cóż, kocham teraz życie – warknął Mavranos.
Ku swemu zaskoczeniu, Crane czuł w tym momencie większe przerażenie niż kilka chwil temu.
– To wy byłyście w tym samochodzie, który staranował policyjny radiowóz – powiedział Scott.
– Zgadza się-potwierdziła Azjatka. – Postawiłam wszystko na jedną kartę – zwróciła się do Diany. – Zostawiłam tam swój samochód i widzieli, jak uciekamy. Nie mogę twierdzić, że trzymałaś mnie na muszce.
Mavranos skręcił w trzecią wznoszącą się estakadę. Nadal nie było nigdzie wolnych miejsc parkingowych; huk rury wydechowej wypełniał nisko sklepioną przestrzeń.
– Ozzie powiedział, że nie żyjesz – rzekł Crane do Diany. – Twierdził, że wysadzili cię w powietrze.
– Prawie im się udało. Zabili tego biedaka, mojego faceta. – Diana spojrzała ostro na Scotta. – Co z Ozziem?
– Przykro mi. Nie żyje.
– Z twojej winy?
Scott zastanowił się nad tym ponuro.
– Tak.
Twarz Diany była pozbawiona wyrazu, ale po policzkach płynęły jej łzy, które na brodzie mieszały się z krwią. Nikt nic nie mówił, podczas gdy Mavranos skręcił półciężarówką na czwarty poziom parkingu.
W końcu Crane przypomniał sobie kobietę, która prowadziła taksówkę.
– Znam cię, nie? – powiedział. -. Wywiozłaś mnie z tej strzelaniny obokBinion’s. Nazywasz się…?
– Nardie Dinh – wycierała czoło chusteczką. – Przypadkiem odebrałam swoją własną radę, żebyś się zabił. Jesteś teraz dla wszystkich największą nadzieją, taki jaki jesteś, i znalazłam się po twojej stronie.
Scott spojrzał na trójkę ludzi, którzy znajdowali się wraz z nim we wspinającej się pracowicie terenówce.
– Jesteśmy stroną? – dla niego samego jego głos brzmiał krucho i przesadnie radośnie. – A ja jestem przywódcą, tak? Jaka jest twoja opinia o liderze, Diano?
Jej twarz była nadal pozbawiona wyrazu.
– Trwam w stanie zawieszonego podziwu.
Mavranos skręcił kierownicą i wjechał na wolne miejsce postojowe; pisk opon na błyszczącym cemencie podłogi odbił się echem.
– Musimy zdobyć tutaj trochę farby – powiedział-i przemalować to auto na jakiś inny kolor.
Wyłączył silnik.
– Co tam trzymasz, Scott. Coś wartego tego… szaleństwa?
– Tak… – Crane otworzył pięść i rozprostował osiem pomiętych kart. – Prawdziwe ciało mojego ojca.
Crane zapłacił za dwa sąsiadujące ze sobą pokoje we Flamin-go i zanim poszedł schodami w górę, kupił w sklepie z souveni-rami dwie talie pamiątkowych kart.
W pokoju, który dzielił z Mavranosem, zerwał koszulki z talii kart i rozłożył je na nakryciu łóżka kolorami w górę.
Arky przyniósł na górę skrzynkę z lodem, a Dinh zatelefonowała do obsługi hotelowej po sześć puszek coli.
– Co robisz? – spytała Scotta, kiedy odłożyła słuchawkę.
Crane układał na próbę karty.
– Staram się wymyślić, jak spreparować nową talię przed bardzo skomplikowaną grą w pokera.
Odłożył osiem kart, które tworzyły rękę doktora Leaky’ego – szóstkę i ósemkę Serc, Rycerza Buław, siódemkę, ósemkę, dziewiątkę, dziesiątkę i Króla Mieczy.
– Wolałbym, żeby… ciało mojego ojca wyciągnęło lepsze karty. Żeby złożyło lepszą rękę. Ona musi wygrać, a przy trzynastu uczestnikach Wniebowzięcia kolor do króla to nie jest wielka karta.
– Czy ktoś zamierza grać kartami z Flamingo? – spytał Mavranos, pociągając swojego coorsa.
Diana stała przy oknie, spoglądając na leżący w dole basen.
– Nie – odparł Crane – ale chcę ich użyć do ustawienia gry. Mniej z tym kłopotów. Obecna gra będzie się toczyć przy użyciu – westchnął – talii Lombardy Zero.
Nardie spojrzała na niego ostro.
– Mój przyrodni brat ma jedną taką kartę – powiedziała. – Wieżę. Chce jej użyć, żeby zostać Królem.
– Gruba ryba – odparł Crane. – Mam nadzieję, że patrzy na nią zezem i staje się szaleńcem.
– Już się stał – rzekła. – Mówisz o… grze na jeziorze?
– Tak.
– Będziesz w niej uczestniczył, co? Znowu?
– Tak.
Wzdrygnęła się w widoczny sposób.
– Nie zaciągnąłbyś mnie na-tę łódź,
Diana odwróciła się.
– Kiedy zamierzasz to zrobić, Scott?
Nie podniósł wzroku znad kart.
– Gra ma się toczyć dziś i jutro w nocy oraz za dnia w Wielki Piątek. Zacznę dzisiaj i będę grał, dopóki nie załatwię sprawy.
– Czy ten facet, którego walnąłeś, będzie tam? – spytał Mavranos.
– Tak… – odparł Crane. – W tym ciele, jeśli nie jest martwe albo nie leży w szpitalu. On jest gospodarzem.
– Poznacie.
– Mógłby, ale będę przebrany.
– Jak?
Rozległo się pukanie do drzwi. Diana przeszła przez pokój i wpuściła boya, który postawił na stoliku tackę z butelkami coli; potem dała mu napiwek.
– Jak zamierzasz się przebrać? – spytał ponownie Mavranos, kiedy posługacz wyszedł.
Strapiony, Crane uśmiechnął się do swojego przyjaciela i potrząsnął głową.
– Nie wiem. Ogolę głowę? Założę okulary? Pomaluję sobie twarz i dłonie na czarno?
– Nic z tego nie brzmi zachęcająco – stwierdziła Diana.
– Mógłbyś iść przebrany za klowna – poddała Nardie. – Myślę, że w Circus Circus ucharakteryzują cię za darmo.
– Albo w kostiumie małpy – odezwał się Mavranos. – W tym mieście musi być lokal, w którym wypożyczają kostiumy małp.
– „Każdy spieszył z własnymi sugestiami” – zacytował Scott z wymuszonym uśmiechem. – „Bezwartościowymi sugestiami”.
– Lewis Carroll – rzekła Nardie.
Crane spojrzał na nią i jego uśmiech stał się prawdziwy.
– Zgadza się.
Diana i Dinh powiedziały mu, jaki jest związek Nardie z tym wszystkim, ale naprawdę dopiero teraz zwrócił na nią uwagę i zauważył wspaniałe czarne włosy i porcelanowy odcień skóry jej twarzy.
– Uwielbiam ten wiersz – powiedział. – „Ani nie wypuścił ich wolno, z…”
– Kobieta – przerwała Diana szorstko.
Mavranos wzniósł swoją puszkę piwa jakby w toaście.
– Kobieta!
Crane zmarszczył brwi, patrząc na Dianę.
– Co?
– Idź jako kobieta. To jedyne przebranie, jakie ma sens. Crane roześmiał się krótko, ale zobaczył, że Mavranos i Nardie podnieśli brwi, jakby rozważali ten pomysł.
– Nie – odparł. – Na litość boską, to będzie wystarczająco trudne i bez tej przebieranki. Ogolę głowę i założę okulary. To będzie…
– Nie – rzekła Nardie z namysłem – masz zbyt wyrazistą twarz. Nie widywałam cię zbyt często, ale poznałabym cię łysego i w okularach. Myślę, że kiecka to jest to – nachalny makijaż, szminka i uderzająca peruka…
– To mnie podnieca – pozwolił sobie powiedzieć Mavranos.
– Nie zadziała – zaprotestował Scott pewnym, zbywającym rozmówców tonem. – A co z moim głosem?
Wzbił jego timbre do falsetu i spytał:
– Chcecie, żebym tak mówił?
– Mów normalnie – stwierdziła Diana. – Wszyscy uznają cię za hałaśliwego transwestytę.
– Nikt nie będzie się mocno przyglądał pedziowi – zgodził się Arky. – A jeśli tak, to po prostu mrugnij do niego.
W jakiś niewytłumaczalny sposób, pomniejszając swój strach związany z tym, że mógłby zawieść, że Diana zostałaby zabita, a on sam mógłby stracić swoje ciało w Wielką Sobotę, kiedy jego ojciec przejmie ciała wygrane w 1969 roku, Crane poczuł zawrót głowy z powodu paniki, wywołanej przez tę nową propozycję. Nie zrobię tego, zapewnił sam siebie. Nawet się tym nie przejmuj.
Nardie dotknęła jego ramienia.
– A co, jeśli to jest jedyne rozwiązanie? – spytała miękko. Pamiętasz sir Lancelota?
Scott potrząsnął uparcie głową, więc Dinh kontynuowała:
– Jechał, by ocalić królową Ginevrę i po drodze musiał wsiąść na furę. Jechać wozem w tamtych czasach to była okropna hańba – obwożono w nich po ulicach przestępców, więc ludzie mogli ich wygwizdywać i rzucać w nich różnymi rzeczami, kapujesz? Zanim wspiął się na wóz, Lancelot zawahał się przez krótki tylko moment, ale potem, gdy ocalił królową, Ginevra nie odezwała się do niego z powodu tego chwilowego niezdecydowania – ponieważ na parę sekund przedłożył godność osobistą ponad obowiązek wobec niej. A on przyznał, że miała rację.
– Boże. – Crane patrzył na karty.
To byłoby najlepsze przebranie, zgodził się. Co cię to obchodzi, że banda obcych ludzi – i twój ojciec – pomyśli, iż jesteś ucharakteryzowanym cwelem? Nie będą wiedzieć, kim jesteś. Czy życie Diany jest mniej warte niż twoja… twoja nadszarpnięta godność? Twoja godność; godność trzęsącego się starego łajzy, trzeźwego od zaledwie sześciu dni? Masz spędzić najwyżej trzy dni na furze.
Spojrzał na Dianę, a ona nie odwróciła wzroku.
– Niech będzie zapisane – powiedział ochrypłym głosem – że nie wahałem się dłużej niż Lancelot – zwrócił się do Dinh. – Czy Ginevra mu wybaczyła?
– To było w księdze Chretiena de Troyes, prawda? – przerwał Mavranos.
Słysząc tę barbarzyńską wymowę nazwiska, Dinh trwała przez moment jak zamurowana, ale potem, zrozumiawszy, mrugnęła i skinęła głową; a Arky zwrócił się do Scotta:
– W końcu tak.
– Słyszysz, moja pani? – spytał Crane Dianę.
Jakby chcąc ukarać ich wszystkich, wyjął drewnianą kasetkę ojca, otworzył ją i rozsypał na posłaniu łóżka karty talii Lombardy Zero. Drżącą ręką rozłożył je w wachlarz.
– Ach – westchnęła Nardie głosem nagle zranionym i smutnym.
Scott patrzył na okropnie afektowane, chorobliwie stare, malowane ręcznie miniatury, ale był jednocześnie świadomy, że Mavranos wstał, a Diana przysunęła się bliżej. Posmutniawszy nagle, Scott wyciągnął rękę, żeby zgarnąć karty.
– Nie – szepnęła Diana, chwytając mocno jego dłoń. – Muszę… je poznać.
– Stało się – rzekł Mavranos burkliwie. – Nie da rady wziąć pół dawki.
Pochylił się i pewnymi, zgrubiałymi palcami rozłożył karty jeszcze szerzej.
Głupiec, Kochankowie, Księżyc, Gwiazda, Cesarzowa i Cesarz odwzajemniali spojrzenia ich czwórki, a Crane stwierdził, że z jednej strony trzyma dłoń Diany, a z drugiej chwycił rękę Mavranosa. Mavranos trzymał dłoń Nardie.
Chociaż karty na łóżku nie poruszały się ani nie zmieniały w żaden sposób, ich układ mienił się w głowie Scottajak łuski na grzbiecie rozwiniętego grzechotnika diamentowego; i mimo iż słońce świeciło jasno przez okno, Crane wpadł w szyb na dnie swego umysłu; w dół, do podziemnego zbiornika, w którym łączyły się wszystkie takie studnie.
Nie wiedział, ile czasu upłynęło, zanim zaczął wypływać z powrotem ku świadomości.
Scott stwierdził, że wpatruje się w kartę Świata, hermafrody-tyczną postać, przedstawioną w tańcu wewnątrz wieńca, który był owalem o pokropkowanych brzegach. Do tego trzeba być kobietą i mężczyzną, pomyślał oszołomiony.
Odkrył, że czuje, co się dzieje w umysłach jego towarzyszy – rubaszną fanfaronadę Mavranosa, którą ten pokrywał swój głęboki strach; niepokój Diany ojej dzieci i tłamszoną miłość do niego, Scotta; zadufaną rozpacz Nardie – i wiedział, że oni odbierają także jego nastrój, jakikolwiek był.
Puścił w końcu ich ręce i zgarnął zdające się czuwać karty.
– Muszę je ułożyć – powiedział niezręcznie. – Kiedy będę to robił, może byście, dziewczyny, poszły na dół i kupiły mi jakieś ciuchy i resztę potrzebnych rzeczy?
– Myślę, że twój rozmiar to dwunastka – odparła Diana, odchodząc od łóżka.
Podczas jazdy taksówką na południe, w stronę jeziora Mead, Crane nie był w stanie zapomnieć ciężaru podkładu, różu i pudru na twarzy ani obecności lakieru do włosów, którym miał gładko przylizane brwi. Ku swemu upokorzeniu stwierdził, że podając kierowcy miejsce przeznaczenia, usiłował mówić falsetem. To był nieudany pomysł. Szofer ruszył gwałtownie i przez kilka pierwszych minut jazdy mruczał pod nosem nieprzyzwoitości, zapadając w końcu w nacechowane urazą milczenie.
Crane spędził półgodzinną jazdę, usiłując czytać poradnik, jaki znalazła dla niego Dinh, egzemplarz Pokera dla kobiet Mike^ Caro. Rady zawarte w książce brzmiały rozsądnie, ale – co oczywiste – nie było w niej rozdziału poświęconego Wniebowzięciu.
Ułożona talia Lombardy Zero, wraz z naładowaną i zabezpieczoną bronią, rozpychała jego białą torebkę z lakierowanej skóry.
Kiedy taksówka wjechała w końcu na parking przystani jachtowej, Scott spojrzał na swój nowy zegarek na złotej bransoletce; była dopiero czwarta trzydzieści. Miał nadzieję, że Leon wpuszczał tak wcześnie graczy na pokład, bo nie miał ochoty szwendać się po okolicy. Mógł usiąść w barze, ale wzdrygał się na samą myśl o tym, że ktoś chciałby go poderwać.
– Pięćdziesiąt dolarów, skarbie – powiedział taksówkarz.
Crane zapłacił mu i wysiadł bez słowa.
Idąc w kierunku pomostów, przeszedł obok sklepu spożywczego i z przynętami wędkarskimi; powstrzymywał się, by nie ulec pokusie odsunięcia ramion od ciała dla zachowania równowagi. Chodzenie na wysokich obcasach po nierównej nawierzchni z otoczaków okazało się równie niezręczne, co stąpanie na łyżwach, i Scott czuł, jak pod bawełnianą sukienką spływa mu po żebrach pot wywołany tremą. Diana i Nardie musiały kupić także lnianą kieckę, która nie nadawała się do włożenia, ale została naznaczona czarnymi plamami pozostawionymi przez palce Diany.
Długa biała łódź mieszkalna była przycumowana przy tym samym slipie, przy którym stała dwadzieścia jeden lat temu. Crane zatrzymał się i gapił na nią, oddychając przez usta.
Pełne koło, pomyślał. Powrót w to samo miejsce; wąż połknął własny ogon, pies je swoje wymioty, przestępca wraca na miejsce zbrodni.
Splótł i wygiął chłodne dłonie, oddychając głęboko. Trzej szpakowaci wędkarze szli z pomostu, niosąc wędki i pudełka z przyborami; mijając Scotta, spojrzeli na niego.
– Twoja panienka, Joey – zamruczał jeden z nich.
– O co chodzi, Ed? – dołożył drugi. – Nie witasz swojej mamuśki?
Crane słyszał, jak za jego plecami zanoszą się zduszonym śmiechem; ruszył przed siebie na niepewnych nogach w chybotliwych butach, a twarz pałała mu pod makijażem.
Na pochylni stał zaparkowany tyłem biały El Camino, a dwaj młodzi mężczyźni wyładowywali z niego otwarte kartony z alkoholem i skrzynki z napojami. Zbliżając się, Crane patrzył na burtę pikapa i nie był zaskoczony, widząc, że „El” i „C” zostały oderwane z jego nazwy. Wygląda na to, pomyślał, że Amino Kwasy znalazły sobie nowego Króla, któremu mogą służyć.
Jeden z tamtych podniósł wzrok i ujrzał Scotta.
– Jezuuu – powiedział niemal z szacunkiem. – W czym mogę pomóc, słodziutka?
Crane był zawsze dobry w mówieniu z brooklyńskim akcentem i teraz go użył.
– Przyjechałam zagrać w pokera – powiedział i pomachał książką Caro.
– To wszystko w tym właśnie celu – odparł młody człowiek – i masz przed sobą mnóstwo czasu. Jak dotąd, na pokładzie jest dopiero sześcioro graczy. Przejdź tylko przez detektor.
Scott zauważył dwa pionowe plastikowe słupki, ustawione na przystani.
– To wykrywacz metali? – spytał.
– No pewno.
Och dobra, pomyślał Crane, nie jestem tutaj po to, żeby się wzbogacić na tyle, by ktoś chciał mnie obrobić, a nie mogę dopuścić do tego, żeby mnie obszukali i znaleźli talię Lombardy Zero.
Sięgnął do torebki, wyjął ostrożnie za lufę swoją trzysta pięćdziesiątkę siódemkę i wyciągnął jej kolbę w kierunku młodego mężczyzny.
– Myślę, że to by uruchomiło bramkę, co?
– Do diabła! – Amino Kwas wziął broń od Scotta. – Tak, siostro, włączyłoby. Co miałaś zamiar z tym zrobić?
– To tylko do samoobrony – odparł Crane. – W tych okolicach dziewczyna nie może przesadzić z ostrożnością.
– Dostaniesz go z powrotem, kiedy zejdziesz z barki. A jeśli tu wrócisz, zostaw broń w domu.
Crane przeszedł przez wykrywacz metali i nie wywołał tym żadnego alarmu, a potem podszedł wolno do krawędzi basenu portowego i – kurcząc się na widok swoich pomalowanych na czerwono paznokci – chwycił się relingu łodzi, po czym zdobył się na wykonanie kroku, który przeniósł go na pokład rufowy.
Z prawej strony dobiegł go odgłos czyichś kroków i Scott podniósł wzrok, by ujrzeć swojego gospodarza, stojącego w drzwiach sali klubowej. Obaj mężczyźni drgnęli.
Georges Leon przebywał nadal w ciele, które Crane walnął dziś rano. Ponad jego lewą brwią wznosił się gruby biały bandaż, który burzył brązowe włosy, ułożone idealnie na piance, a oko pod opatrunkiem stanowiło błyszczącą szczelinę pomiędzy spuchniętymi powiekami o cynowej barwie. Szczupłość i muskulaturę ciała podkreślał szyty na miarę biały garnitur; na wysokości serca wisiał nadal złoty dysk słońca. Scott mógł się wyłącznie domyślać, jak bardzo ten mężczyzna musiał się czuć urażony z powodu poważnego uszczerbku, który zniszczył tak elegancki efekt.
Mógł sobie także tylko wyobrażać, co ten człowiek myślał na temat dopiero co przybyłego gościa. Po tym, gdy Diana i Nardie przygotowały go, Crane spojrzał śmiało w lusterko, więc wiedział, że makijaż, sukienka i wypchany pończochami stanik były efektownie dobranym przebraniem, ale nie sprawiły wcale, że wyglądał jak kobieta.
– Nazywam się Art Hanari – przedstawił się gospodarz.
Jego głos zabrzmiał głębokim barytonem.
Crane zdał sobie sprawę z tego, że nie wymyślił dla siebie pseudonimu.
– Jestem Dichotomy Jones – strzelił na ślepo.
Leon skinął głową, niezbyt uradowany.
– Przyjechałeś grać?
– Ta-jest! W coś, co się nazywa Wniebowzięcie, jak słyszałem?
– Tak.
Niesmak, odczuwany przez Leona na widok dziwolągu, jakim był Crane, wyraźnie zaznaczał się w wywinięciu przez niego górnej wargi.
– To rodzaj ośmiokartowego pokera…
– Ktoś mi to już wyjaśniał – przerwał Scott. – Jestem gotów do gry.
– Wejdź i usiądź. Napij się drinka, jeśli masz ochotę, a wkrótce będzie coś do zjedzenia. Niebawem powinno być trzynaścioro graczy, a wtedy zaczniemy.
Od młodego mężczyzny, który prowadził bar – niewątpliwie kolejnego z Amino Kwasów – Crane dostał szklankę wody sodowej z limoną i zabrał swój drink w stronę fotela, który stał w rogu pomieszczenia, z dala od wielkiego okrągłego stołu.
Teraz, ponieważ był już na miejscu, trzeźwy i przygotowany na miarę swych możliwości, czuł się rozluźniony, niemal zadowolony. Kiedy dostanie karty do rozdania, będzie musiał wykazać się pewną zręcznością ręki, by zamienić talie, zamarkować tasowanie i anulować przełożenie – a te karty były większe niż normalne – ale Ozzie nauczył przecież młodego Scotta, zanim ten skończył dziesięć lat, jak wykonać gładko te ruchy – i Crane nie miał wątpliwości, że jego dłonie pamiętały tę umiejętność. Ozzie nie polecał nigdy, by oszukiwać w grze, ale wierzył, że dobry pokerzysta powinien znać wszelkie metody szulerki.
Sześcioro pozostałych ludzi, zgromadzonych w mesie, było młodszych od niego – dwaj mężczyźni w garniturach, wyglądający na urzędników na kierowniczych stanowiskach spoza miasta, dwaj inni ubrani w dżinsy, którzy mogli być zawodowymi pokerzystami, i dwie młode kobiety, siedzące na kanapie i wpatrzone w wiszący ponad barem telewizor. Crane zastanawiał się, co tamci sobie myślą o tym starym zniszczonym transwestycie; i co by pomyśleli, gdyby wiedzieli, że jest on tutaj po to, między innymi, by ocalić im życie.
Otworzył książkę Caro i roztargniony zaczął czytać o Five-Card Draw.
Przez następną godzinę przybyło pojedynczo kilkoro kolejnych ludzi, a potem na pokład weszło naraz czworo, szurając nogami i mamrocząc. Crane podniósł wzrok i rozpoznał wśród nowo przybyłych jednego, który nie był już młody. Twarz była o parę trudnych dekad starsza, ale nadal rozpoznawalna… Newt, tak się nazywał ten człowiek, z którym Ozzie grał w Five-Stud w Mint Hotel w 1969 roku; mężczyzna, który spotkał się potem ze Scottem w Horseshoe i przywiózł go tutaj w ów wieczór tak strasznie dawno temu. Najwyraźniej Newt był naganiaczem Leona. Georges wprowadził przybyłych i Crane usłyszał, że silnik łodzi ruszył.
– Teraz jest nas trzynaścioro – powiedział Leon, siadając za stołem i kładąc na nim z szacunkiem drewnianą kasetkę. – Zagrajmy w karty.
Wypłynąwszy o zmierzchu na powierzchnię jeziora, łódź za-chybotała się.
Sposób, w jaki Crane ułożył swoją talię Lombardy Zero, wymagał, by siedział po prawej stronie Leona, i udało mu się zająć to miejsce sekundę wcześniej od jednej z młodych kobiet. Georges obdarzył Scotta lodowatym spojrzeniem, ale pozwolił mu tam usiąść.
– Wejście do banku sto dolarów – oświadczył. – Licytacja po dwieście, a potem dochodzi do dopasowywania kart, kiedy można zaofiarować cenę za czyjąś rękę lub sprzedać swoją. Później następuje kolejna runda licytacji, nadal po dwieście dolarów.
Te same stawki, co dwadzieścia jeden lat temu, pomyślał Crane, wyjmując z torebki zwitek banknotów, odłączając od niego setkę i rzucając pieniądze na środek stołu. Cholernie wysokie wejście: robisz sporą inwestycję, zanim w ogóle zobaczysz swoją pierwszą kartę, a potem niezbyt ostre przebicie, żeby nikt nie odszedł od stołu.
Ojciec Scotta otworzył drewnianą kasetkę i na powierzchni pokrywającego stół zielonego sukna rozłożył karty tarota w kształt wachlarza.
Chociaż karty nadal wywoływały w jego głowie dzwoniący jęk, Crane był teraz w stanie patrzeć na nie bez wzdragania się; jakby ich widok strzaskał już jego tożsamość tyle razy, że zaczęła się ona do nich dostosowywać. Wisielec, Śmierć i dwójka Buław zdawały się przyglądać mu uważnie.
Innym graczom nie poszczęściło się aż tak. Jeden z kierowników pod krawatem odstawił gwałtownie swego drinka i przeżegnał się drżącą ręką, dwie młode kobiety zakrztusiły się, a nikt z obecnych nie wyglądał na zadowolonego. Jeden z mężczyzn zapłakał nagle, bardzo cicho. Nie uczyniono na ten temat żadnej uwagi.
Kilkoro ludzi miało papierosy odłożone do popielniczek i dym z nich wszystkich dryfował teraz ku środkowi stołu.
Leon oddzielił dwadzieścia dwie karty Arkanów Większych i odłożył je na bok. Potem zebrał pozostałe, potasował je szybko siedem razy i zaczął rozdawać dwie pierwsze zakryte karty.
Crane musiał, oczywiście, przeczekać dwanaście rozgrywek, zanim przyszła jego kolej na rozdawanie kart. W tym czasie nie kupił ani razu czyjejś ręki, ale sprzedał pięć razy swoje cztery karty, i w chwili gdy przyszła jego kolej na rozdawanie, był do przodu kilkaset dolarów. Kilkoro innych graczy zdawało się czekać, a potem licytowali lub pasowali bez poddawania się ciężkiej próbie spojrzenia w karty, które trzymali w rękach.
Kiedy talia została wreszcie przesunięta po zielonym suknie w kierunku Scotta, ten podniósł ją i zapytał z pewnym ponagleniem w głosie:
– Która godzina?
W chwili, gdy wszyscy spoglądali na zegarki lub wyciągali szyje w poszukiwaniu zegara ściennego, pod osłoną jednej wyciągniętej ręki Crane zsunął karty do leżącej na kolanach otwartej torebki i wyjął szybko spreparowaną talię.
– Nieco po ósmej – zawołał Amino Kwas od baru, znajdującego się na drugim końcu pomieszczenia.
– Dzięki – odparł Scott. – Po ósmej mam więcej szczęścia.
Podzielił podmienioną talię na dwie części i przetasował oba stosiki, ale potem, gdy szczepione ze sobą rogami leżały nadal pod kątem prostym do siebie, przeciągnął je gładko jeden przez drugi, jakby przesuwał dwa zazębione grzebienie; zrobił to gwałtownie kilka razy, co wyglądało tak, jakby tasował karty, ale w istocie zachował je w tym samym porządku, w jakim były ułożone.
W końcu podał talię mężczyźnie, który siedział po jego prawej stronie. Kiedy tamten podniósł część kart i położył je obok spodniej warstwy, Crane dokończył przełożenia, ale pozostawił występ pomiędzy dwoma stosikami – „infinitezymalny taras” Scarne’a, dzięki któremu, gdy podniósł talię jedną ręką, był w stanie odwrócić jej przełożenie dłonią i podstawą palców.
Pomimo że dla postronnych karty zostały w oczywisty sposób potasowane i przełożone, były ułożone nadal w tym samym porządku, w jakim spoczywały w jego torebce.
Był teraz zaabsorbowany grą i zapomniał o swoim śmiesznym przebraniu. Rozdał karty graczom skupionym wokoło zielonego sukna – po dwie zakryte i po jednej odkrytej.
As Pucharów na lewo od Leona został zgłoszony podczas licytacji za dwieście dolarów i propozycja obeszła dookoła stołu; druga odkryta karta pasowała do dziesiątki jednej z kobiet, która postawiła dwieście dolarów, i stawka ponownie obeszła wszystkich graczy. Tak jak Crane przewidywał, uczestnicy czekali na dopasowywanie.
Scott rozdał już sobie połowę kart, które doktor Leaky miał tego dnia rano – dziesiątkę i ósemkę Mieczy zakryte oraz siódemkę i dziewiątkę Mieczy odkryte; pozostała połowa kart doktora Leaky’ego znajdowała się teraz u Leona, którego ręka składała się z odkrytej szóstki i ósemki Kielichów oraz dwóch kart zakrytych; a ponieważ Leon był graczem po lewej stronie Scotta, jego karty pierwsze miały zostać poddane licytacji.
– Mamy na sprzedaż szóstkę i ósemkę Pucharów – powiedział Crane swobodnie. – Właściciel dał do puli pięćset dolarów.
Przynajmniej jeden z trzynastu graczy miał zostać wyrugowany z gry, gdy w efekcie dopasowywania zostałoby sześć ośmiokartowych rąk, a człowiek, któremu Scott wyznaczył tę funkcję i który miał odkrytą dziewiątkę Kielichów i dwójkę Buław, zaoferował za rękę Leona 550 dolarów. Crane wiedział, że tamten mężczyzna ma zakryte dwójkę i siódemkę Denarów i żywi nadzieję na strita.
Leon potrząsnął głową.
– Sześćset – powiedział Scott.
Leon wzruszył ramionami i potwierdził skinieniem, a Crane spojrzał na poprzedniego oferenta, by sprawdzić, czy podbije stawkę.
Tamten pomachał odmownie dłonią.
Leon odwrócił z trzaskiem swoje zakryte karty, po czym pchnął wszystkie cztery w kierunku Scotta.
Crane przysunął je pewną dłonią do swoich kart, wyliczył ze zwitka sześć studolarowych banknotów i rzucił je na zielone sukno przed Leonem.
Scott trzymał teraz kompletną rękę, którą doktor Leaky kupił na parkingu za sklepem monopolowym – kolor do króla – i jeśli pozostali gracze mieliby podążyć torami, jakie dla nich przygotował, powinien wygrać z tymi kartami podczas sprawdzenia – a wtedy Leon mógłby skorzystać z prawa do gry o Wniebowzięcie.
Para as – król, które rozpoczęły poprzednią licytację, zostały kupione przez jednego z „krawaciarzy” – by stworzyć, o czym Crane wiedział, strita do asa – a następną rękę nabyła jedna z kobiet, by stworzyć trójkę czwórek.
Ale następny mężczyzna – którego karty pokazywały trójkę Kielichów i szóstkę Denarów i co do którego Scott żywił nadzieję, że sprzeda on swoją rękę graczowi mającemu odkrytą dziewiątkę i piątkę Denarów, by stworzyć kolor do dziewiątki – oparł się proponowanej ofercie.
Scott patrzył na człowieka z dziewiątką i piątką. Zaproponuj mu więcej, myślał, starając się przekazać to polecenie telepatycz-nie. Masz cztery Denary, a on pokazuje jednego odkrytego; będziesz miał kolor, ty idioto! Kup je!
Tamten jednak potrząsnął głową; nikt inny nie zaoferował niczego za te karty i następna ręka została wystawiona na sprzedaż.
Pieczołowicie skonstruowana budowla Scotta legła w gruzach.
Usiadł oparty na krześle i przycisnął dłoń do boku, zastanawiając się z roztargnieniem, czy uporczywe krwawienie przemoczyło już bandaż i poplamiło mu sukienkę. Starał się przypomnieć sobie wszystkie układy kart u wszystkich graczy i zgadnąć, co teraz z tego wyniknie, kiedy sprawa wymknęła mu się spod kontroli. Jego kolor do króla mógł nadal wygrać; Scott był ostrożny, przydzieliwszy wszystkim takie karty, które wyglądały dobrze, ale nie mogły się złożyć na jakąś zabójczą sekwencję.
Kiedy jednak na sprzedaż została wystawiona dziewiąta ręka, z odkrytą szóstką i czwórką, kupił ją mężczyzna, który odmówił wcześniej sprzedania trójki i szóstki.
Jesteś szczęśliwym durniem, pomyślał Crane gorzko, kiedy ponad stołem wymieniano pieniądze i karty. Zapłaciłeś za niskiego strita, ale tak się składa, że wiem, iż kupiłeś fulla – trójki na szóstkach. Co mnie bije. I nie ma szans, żebym wygrał z tobą, blefując – moje wyłożone karty nie pokazywały nawet pary; po prostu nie mogę mieć nic lepszego od koloru.
Gdy po dopasowaniu szóstej ręki licytacja doszła do Scotta, Crane uśmiechnął się i odwrócił karty obrazkami w dół.
– Beze mnie – powiedział.
Papierosowy dym wisiał w płaskich warstwach pod niskim, kasetonowym sufitem. Ani Leon, ani Scott nie byli już zainteresowani swoimi kartami.
Wszystko, co Crane mógł teraz zrobić, to grać dla pieniędzy i, oczywiście, nie kupować nigdy kart od Leona.
I dwukrotnie patrzył bezradnie, jak Leon staje się ojcem wygrywającej ręki, stawia równowartość puli i przegrywa Wniebowzięcie. Za każdym razem wielki, opalony mężczyzna uśmiechał się spod swojego bandaża, kiedy przebiegał palcami po brzegu stosu kart, a jego uśmiech nie zanikał, mimo że nie udawało mu się wyczuć pofałdowanej krawędzi dwójki – musiał uznać, że któryś z graczy wyprostował kartę – i wyciągał niską kartę nawet bez tej wskazówki.
– Bierzesz pieniądze za karty – mówił Leon za każdym razem, gdy gracz zgarniał radośnie olbrzymią wygraną. – A ja je kupuję. Przejmuję je.
Obaj szczęśliwi gracze byli zdziwieni tą rytualną formułką, ale przystawali na nią. Zdawało się, że nikt nie zauważa ogromnej satysfakcji Leona.
Kiedy łódź mieszkalna dopłynęła do swojego slipu, świt rozjaśnił niebo nad poszarpanymi górami i dwanaścioro pokerzy-stów wytoczyło się na pokład, mrugając oczami i wdychając głęboko świeże i nadal chłodne powietrze, podczas gdy Amino Kwasy zawiązywały mocno cumy.
Teraz, ponieważ wszyscy byli weteranami całonocnej gry, kilkoro z nich usiłowało wdać się w pogawędkę ze Scottem, tam, gdzie stał przy relingu, ale on myślał już o tym, w jaki sposób powinien poukładać talię kart przed grą najbliższej nocy, i rozmówcy odchodzili, by znaleźć kogoś mniej milczącego.
Parę osób zdecydowało się przespać w Lakeview Lodge, a Scottowi udało się zabrać do miasta w cadillacu Newta; jeden z graczy zasnął na tylnym siedzeniu i nikt nie mówił wiele podczas jazdy.
Kiedy Crane otworzył kluczem drzwi swojego pokoju hotelowego i wstąpił w jego klimatyzowany chłód, przejście łączące sąsiadujące ze sobą pomieszczenia było otwarte, a Diana siedziała na swoim łóżku. Na jednej z poduszek rozłożony był dziecięcy wyblakły żółty kocyk, jakby drzemała, trzymając na nim głowę.
– Obudziłaś się czy w ogóle nie spałaś? – spytał.
– Obudziłam – odparła. – Wszyscy padli po wczesnej kolacji i czwarta w nocy wydaje się jak poranek.
Crane zdjął z głowy perukę i rzucił ją na fotel.
– Gdzie reszta?
– Po drugiej stronie, w Caesars, studiują księgę hazardu w poszukiwaniu lekarstwa na raka.
Wstała, przeciągnęła się, a Scott stwierdził, że pomimo swego wyczerpania zauważa nogi Diany w obcisłych dżinsach oraz to, w jaki sposób jej piersi odciskają się na tkaninie białej bluzki.
– Nie sprzedałeś mu ich, co? – spytała.
– Nie – Crane zrzucił z nóg szpilki i poczłapał do łazienki. – Pewien facet kupił nie tę rękę, co trzeba – zawołał – i w związku z tym muszę przygotować kolejnych trzynaście układów kart przed rozgrywkami dzisiejszej nocy oraz sprawić, że tamci na pewno właściwie je połączą.
Namydlił i spłukał twarz, ale kiedy się wytarł, to spostrzegł na ręczniku brązowe smugi makijażu.
– Jak ty się, do diabła, tego pozbywasz?
Usłyszał, że Diana chichocze, a potem była już w łazience razem z nim.
– Mleczkiem – powiedziała. – Masz.
Odkręciła wieczko z plastikowego słoiczka, a potem wtarła w jego twarz zimny, śliski płyn. Zamknął oczy, a po chwili, jakby dla zachowania równowagi, oparł dłonie na jej biodrach. Nie cofnęła się ani nie powiedziała słowa, a jej palce głaskały go nieprzerwanie po całej twarzy.
– Powinieneś się ogolić – powiedziała, podnosząc ręcznik i wycierając ruchem w dół jego czoło, nos i podbródek. – Musiałeś wyglądać jak… jak to ona się nazywała? Rosa Klebb w Pozdrowieniach z Moskwy – „najstarsza i najbrzydsza kurwa na świecie”.
– To jest to, co chciałem teraz usłyszeć – odparł i skinął głową.
Jego dłonie spoczywały nadal na biodrach Diany, a teraz pochylił się niespiesznie i pocałował ją w usta. Jej wargi otworzyły się, i przez ten moment, zanim się cofnęła, poczuł na języku słaby smak miętowego płynu do płukania ust.
– Przepraszam – powiedział, opuszczając puste, trzęsące się dłonie. – Nie powinienem…
Obiema rękami ujęła jego lewą dłoń.
– Zamknij się – rzekła szybko. – Byliśmy wczoraj wszyscy w swoich umysłach i wiem, że ty wiesz, co do ciebie czuję. Kocham cię. Ale jest tutaj łóżko i łańcuch na drzwiach, i nie skończylibyśmy na mocnym pocałunku, prawda?
Uśmiechnął się do niej ponuro.
– Jasne, że tak – odparł. – Zaufaj mi.
– W sobotę – powiedziała – po wszystkim, jeśli wygramy… pobierzemy się. W jednej z tych pokręconych kaplic w mieście. Powinieneś posłuchać opowieści Ńardie o ludziach, których tam woziła.
Spojrzała na niego, uderzona przez pewną myśl.
– Mój Boże! To znaczy, jeśli chcesz mnie poślubić.
Ścisnął jej palce.
– Widziałaś to w moim umyśle. Wiesz, że tak.
Czuł nadal ołowiane zmęczenie, ale także był podniecony i zakłopotany. Uwolnił rękę i odwrócił się.
– Możesz mi to rozpiąć?
Słyszał szelest ściąganego w dół zamka błyskawicznego.
– Nie jest wesoło.
Odwrócił się ponownie do niej.
– Będzie w porządku. Wiesz, to dobrze, że chcemy się pobrać. Nie sądzę, żebyśmy naprawdę wygrali, jeśli tego nie zrobimy.
– Król i Królowa muszą być małżeństwem – zgodziła się – i mieć dzieci.
Dotknęła jego włosów.
– To nie jest Grecka Formuła, co?
– Nie, siwieję.
Pocałował ją w czoło.
– A ty straciłaś tamtą bliznę. Dar od starego zabitego Króla i Królowej. Zastanawiam się, jak bardzo odmłodniejemy.
Mrugnęła do niego.
– Mam nadzieję, że nie cofniemy się bardziej niż do wieku dojrzewania.
Wyszła z łazienki.
– Weź tusz i złap trochę snu – zawołała z drugiego pokoju. – Kiedy chcesz, żeby cię obudzić?
Obudzić, pomyślał. Nigdy.
– Powiedzmy o drugiej.
– Dobra.
Jego umysł poruszony był przez uczucie radości i strachu. Usłyszał, że drzwi łączące pokoje zamykają się, i zaczął pracować nad wydostaniem się z sukienki.
Mavranos wyciągnął dłoń w mrok szerokiego holu i poklepał prawą pierś Kleopatry.
Rzeźbione i pomalowane ciało kobiecego kształtu, którego dotknął, było galionem wielkiego, mechanicznie kołysanego okrętu, znajdującego się przy schodach do Cleopatra’s Barge, jednego z barów w Caesars Pałace.
– Jasne – powiedział Arky ze zmęczonym uśmiechem do Diany i Dinh – wy, dziewczyny, idźcie przodem i rzućcie parę żetonów. Muszę zażyć swoje piwo i będzie mi tu dobrze z Cleo.
Diana wzięła Nardie pod łokieć i poszły z powrotem przez wyłożony chodnikiem hol do sali gier. Torebka Diany, pękata od zwiniętego starego dziecięcego kocyka, kołysała się pomiędzy obiema kobietami.
– Rozumiem – odezwała się Nardie nieco oschle – że nie sprzedał Królowi ręki tego starucha i że planujecie pobrać się w sobotę.
Diana zerknęła na nią, ukrywając zaskoczenie.
– Masz rację w obu wypadkach. Mam nadzieję, że wszystko w porządku.
– Niepowodzenie z Królem – nie; to nie jest w porządku, jak o mnie chodzi. Nie chcę wprzęgać swego konia do wozu outsidera. Jak wiesz, mój przyrodni brat jest także całkiem dobrym kandydatem. Mogłabym postawić na niego. A co do tego, kogo poślubisz, to nie jest mój interes.
– Jest, jeśli zostajesz z nami. Wiem, że tydzień temu usiłowałaś uwieść Scotta.
Nardie skrzywiła się i zrobiła taką minę, jakby zamierzała splunąć.
– Uwieść go? Uciekłam od niego. Powiedziałam mu, że powinien się zabić – szarpnięciem uwolniła swoje ramię z uchwytu Diany. – Nie chcę was wszystkich; nadal jestem zawodniczką. Tylko dlatego ty…
– Bardzo cię kusi, żeby do niego wrócić? Do brata?
Wargi Nardie odsłoniły zęby i Dinh odetchnęła… a potem jej wąskie ramiona opadły i tylko westchnęła.
– Do diabła, tak. Gdybym była z nim, nie musiałabym cały czas myśleć, mieć się na baczności. Za każdym razem, kiedy znajdę się koło automatu telefonicznego, który dzwoni, myślę, że to może być on, i chcę podnieść słuchawkę. Nie zrobiłabyś tak?
Znajdowały się pomiędzy rzędami podzwaniających i stuko-czących automatów do gry, za którymi, na wyniesionych ponad poziom podłogi kamiennych ołtarzach stali nieruchomi niczym posągi młodzi mężczyźni w pancerzach, hełmach i spódniczkach rzymskich żołnierzy; a para, przebrana za Juliusza Cezara i Kleopatrę, poruszała się pomiędzy tłumem gości, zapraszając łaskawie wszystkich do Caesars Pałace i napominając ich, żeby się dobrze bawili. Tło dla pełnej elektrycznych błysków aktywności stanowiły doryckie kolumny, marmury oraz ciężkie purpurowe kotary, i Diana zastanawiała się, co prawdziwy klasyczny Rzymianin, przybywszy tu z przeszłości, pomyślałby o tym lokalu.
– Arky powinien był pójść z nami – szepnęła Nardie, trącając Dianę łokciem i zaplatając swojąrękę za pasek jej torebki. – Myślę, że właśnie dostąpimy zaszczytu audiencji u Kleopatry. Istotnie, w ich kierunku, po wzorzystym dywanie, kroczyła kobieta w nakryciu głowy Neferetiti oraz w białej sukni, ściągniętej złotym paskiem.
– Zapyta nas, dlaczego nie gramy – powiedziała Diana.
Obie dotykały wciśniętego do torebki dziecięcego kocyka, który był teraz ciepły, a nawet gorący.
Diana czuła, że coś zmienia się obok niej w otoczeniu oraz w głębi jej umysłu.
Nagle większość świateł zgasła, śmiechy i dźwięczące dzwonki umilkły, a podłoga zakołysała się. Diana westchnęła, zrobiła krok wstecz, by utrzymać równowagę, i poczuła, że weszła na elastyczną trawę.
Chłodna bryza pachniała drzewami i morzem, a nie banknotami i nowymi butami; idąca im naprzeciw kobieta była wyższa, nieobliczalnie wysoka, ana głowie, nad wysokim bladym czołem, miała koronę ze srebrnym półksiężycem. Jej oczy skrzyły się zmiennym, białym światłem.
Nardie stała nadal blisko Diany i ściskała mocno jej rękę; kiedy jednak bogini podeszła bliżej, Dinh odsunęła się i odbiegła w tył, w cienie kołyszących się drzew, oświetlonych księżycowym blaskiem.
Diana wytężyła wzrok, starając się obserwować zbliżającą się postać z największą ostrością. Ponad nią wznosiła się teraz zimna i nieludzko piękna twarz, która przywoływała na myśl rysy nocnego nieba. Gdzieś daleko wyły psy, lub raczej wilki, a o skały uderzały fale. Na rozchylonych wargach Diany osiadła słona mgiełka.
Nagle poczuła chłód w kolanach i dotarło do niej, że klęczy na mokrej trawie.
Kiedy bogini przemówiła, jej głos był niemal jak muzyka – niczym dźwięki wydobywane z nieorganicznych strun i brzęczącego srebra.
– Oto moja córka, którą sobie upodobałam.
Ale Diana usłyszała nagle gwałtowny stukot monet, wpadających do pojemnika jednorękiego bandyty; a przez moment był to odgłos wystrzelonych łusek, spadających na trotuar po wyrzuceniu ich z gorącej komory nabojowej szybko przeładowującego się, półautomatyczego pistoletu, podczas gdy trafiona kobieta przewracała się, mając trzy dziury w głowie – i Diana zawróciła, i zaczęła czołgać się szaleńczo po pokrytej rosą trawie w kierunku drzew, w których cieniu ukrywała się już Dinh.
To moja śmierć, pomyślała Diana. Jestem do niej zapraszana.
– Czasami ktoś ryzykuje życie – przemówiła bogini za jej plecami – by ocalić swoje dzieci.
Nadal zwrócona ku drzewom, Diana zatrzymała się i pomyślała o nocy, podczas której zabito jej matkę; ona sama zaś ocalała i została znaleziona przez Ozziego i Scotta.
Oraz o Olivierze i Scacie.
Zmusiła się do tego, by przestać dyszeć, a zacząć oddychać głęboko.
– Zrobiłaś to? – spytała cicho. – Mogłabyś… uciec przed tą śmiercią, gdybyś nie zatrzymała się po to, by mnie ukryć w bezpiecznym miejscu, w którym mogłabym zostać znaleziona?
Nie było odpowiedzi, więc w końcu Diana odwróciła się, nadal klęcząc, i spojrzała w górę.
Trzęsła się, ale nie odrywała spojrzenia od oczu bogini.
– Wstań, córko – powiedział głos – i przyjmij moje błogosławieństwo.
Diana podniosła się i pochyliła nieco ku przodowi, przeciwstawiając się nabierającemu siły wiatrowi od morza. Nad jej głową przeleciały sowy.
– Moja… przyjaciółka – zaryzykowała Diana. – Czy ona także może zostać pobłogosławiona, Matko?
– Nie widzę żadnej przyjaciółki.
Diana przeniosła wzrok z twarzy, która pochylała się nad nią na niebie, i zerknęła w ruchliwe cienie pod drzewami za sobą.
– Nardie – zawołała. – Wyjdź.
– Umrę.
Na twarzy Diany wykwitł zmęczony uśmiech.
– Nie od razu.
– Nie jestem – szłochnęła Nardie z cienia – odpowiednio ubrana!
– Nikt nie jest. Ona to wybaczy. Wyjdź, jeśli nie jesteś zbyt przerażona. Zrozumiem, jeśli się boisz.
Nardie weszła z wahaniem na oświetloną księżycowym blaskiem trawę, a potem zbliżyła się z wyraźnym oporem do Diany i stanęła u jej boku.
– Jestem przerażona – powiedziała, patrząc w ziemię. – Ale jeszcze bardziej boję się tego, co by się stało, gdybym nie wyszła.
Odetchnęła głęboko.
– W porządku?
– Podnieś wzrok – poleciła Diana.
Nardie posłuchała, ale nim Diana sama skierowała oczy ku wznoszącej się nad nimi twarzy, ujrzała, że głowa jej towarzyszki jarzy się odbitym światłem.
– Bądź prawdziwą przyjaciółką mojej córki, Bernardette Dinh.
– Tak – szepnęła Nardie. – Będę.
Umysł Diany rozjaśniła nagle pewna idea, coś jak kąpiel, oczyszczenie czy chrzest; w jej głowie pojawił się obraz rozległego jeziora za olbrzymią, zbudowaną ludzkimi rękami zaporą.
Twarz nad nimi pochyliła się i owionęła je oddechem, którego ciepły podmuch zmiótł je chwilę później z podłoża. Ciemna wyspa przepadła, a one kręciły się w rozległych, złotych korytarzach, których złote kolumny rezonowały do wtóru triumfalnego chóru głębokich, nieludzkich akordów, jakby morze i wszystkie góry świata zyskały głosy do wzniesienia pieśni starszej od rodzaju ludzkiego.
A one dwie zostały dostrzeżone i pozdrowione i dali.
Potem wznosiły się poprzez ciemność, a jedyną kotwicą Diany była dłoń Nardie, zaciśnięta mocno na jej własnej ręce. Niezmiernie daleko zaczęły mrugać światła, a wzburzone murmurando przybrało na sile.
Smuga tytoniowego dymu zaszczypała Dianę w nos – a chwilę później w jej uszy wdarł się gwałtowny szczebiot ludzkich głosów oraz klekot żetonów i jej oczom ukazał się znajomy widok.
Ona i Nardie siedziały na stołkach w jednym z mrocznych barów Caesars Pałace. Puściły swoje dłonie i zerkały na siebie oszołomione.
– Co zamawiacie, dziewczyny? – spytał barman.
Diana podniosła szklankę na wysokość twarzy i powąchała resztkę zawartego w niej przezroczystego płynu; nie czuła żadnego zapachu. Odchrząknęła.
– Hmm, a co pijemy?
Barman nawet nie mrugnął okiem.
– Tonik.
– Dobra, daj nam jeszcze raz to samo.
Serce Diany waliło w dalszym ciągu mocno i jej pole widzenia było silnie zawężone; by ponownie spotkać wzrok Nardie, musiała spojrzeć prosto na nią. Popiół w pobliskiej popielniczce nie poruszał się, ale Dianie zdawało się, że nadal czuje we włosach gorący wiatr oddechu swej matki.
Nardie ściskała krawędź baru.
– Myślisz – szepnęła – że zostaniemy tutaj?
– Tak – odparła Diana. – Sądzę, że jesteśmy na dobrej drodze.
Nie wiadomo skąd pojawił się żywy żółw o skorupie wielkiej jak talerz obiadowy; gad szedł po blacie baru, odsuwając ze swojej drogi szklanki krępymi skórzastymi łapami.
W podobnym do dzioba pysku trzymał żeton do pokera. Być może z powodu sztucznego światła pancerz i skóra żółwia sprawiały wrażenie pozłacanych. Zdawało się, że nikt inny nie widzi stworzenia.
Diana powstrzymała się siłą przed zamknięciem oczu.
– Hmm, żółw – powiedziała spokojnie. – Wychodzi zza ciebie.
Nardie zacisnęła usta i skinęła głową; potem westchnęła i odwróciła się, by spojrzeć.
Żółw znajdował się teraz obok szklaneczki z jej drinkiem. Opuścił głowę i otworzył paszczę, a żeton stuknął o polerowaną powierzchnię baru. Nardie sięgnęła wolno i podniosła upuszczony przez gada krążek, a żółw pochylił ponownie głowę i… rozwiał się.
Obie kobiety podskoczyły na skutek tego nagłego, bezgłośnego zniknięcia, wskutek czego barman, podchodzący właśnie z ich napojami, rozlał z jednej ze szklanek nieco toniku.
– Co się stało? – natarł z irytacją, rozglądając się wokoło.
– Nic – odparła Nardie. – Przepraszamy.
Kiedy mężczyzna odwrócił się, potrząsając głową, Dinh wyciągnęła żeton na otwartej dłoni w kierunku Diany,
W centrum glinianego krążka znajdowała się uśmiechnięta twarz arlekina, jak jokera z talii kart. Wzdłuż krawędzi biegł wytłoczony napis: Moulin Rouge, Las Vegas.
– Myślałam, że to było w Paryżu – stwierdziła Nardie.
– Tak nazywał się także pewien lokal w tym mieście – odparła Diana. Podniosła do ust swoją szklankę. – Wydaje mi się, że spłonął w latach sześćdziesiątych. Było to pierwsze kasyno, do którego mieli wstęp czarni. Widzisz strój arlekina, czarno-białą szachownicę rombów?
– Heban i kość słoniowa – powiedziała Nardie słabym głosem. – Wezmę go.
Jej zęby zadzwoniły o brzeg szklanki.
– Zgadnij, kto był tym żółwiem.
– Punkt dla żółwia. Poddaję się. Kto nim był?
– No cóż, nie wiem. Ale wychowałam się w Hanoi, wiesz? A tam, obok poczty, jest w mieście jezioro, zwane Jeziorem Oddanego Miecza. Podobno w piętnastym wieku znalazł się na nim w łódce facet imieniem Le Loi, do którego podpłynął złoty żółw i odebrał mu miecz, który został dany Loi w celu wypędzenia chińskich najeźdźców. Hej, przepraszam – powiedziała głośniej.
Podszedł do nich barman.
– Czym mogę służyć, panienko?
– Mogę tu dostać hamburgera? Wysmażonego, krwistego?
– Jasne, jaki pani tylko lubi. Z wszelkimi dodatkami?
– Wszystko jedno. I… i poproszę budweisera – odwróciła się z powrotem do Diany. – Czuję już teraz powiew klimatyzacji i widzę normalnie.
Diana strzeliła oczami w obie strony i wzdrygnęła się.
– Ja też. Sądzę, że wróciłyśmy.
Czuła dolatujący z jej szklanki zapach toniku.
– Ale kiedy nadal krążyłyśmy, żółw dał mi to – przetoczyła żeton po grzbietach palców, a potem wsunęła go do kieszonki bluzki. – Lepiej będzie, jeśli go zatrzymam.
– Może będziesz musiała wyrównać nim stawkę – zgodziła się Diana.
W przeciągu kilku minut poczuła się dobrze w pachnącym dżinem chłodzie, ale Nardie drżała nadal. Diana zapytała ją, czy przeszkadza jej coś konkretnego i czy chce wyjść, ale tamta potrząsała za każdym razem przecząco głową.
W końcu barman postawił przed Nardie piwo i parującego hamburgera, a ona podniosła go i odgryzła kęs. Diana odwróciła wzrok od poplamionej na czerwono bułki, otaczającej krwisty befsztyk.
– Proszę – powiedziała Dinh kilka chwil później, po wypiciu potężnego łyku piwa i po głośnym odstawieniu szklanki na bar. Uśmiechała się, chociaż w jej oczach lśniły łzy. Diana spojrzała na nią.
– Proszę? – spytała zdziwiona.
– Wyniosłaś mnie… ku swojej matce, bogini. Poprosiłaś o błogosławieństwo także i dla mnie, a ona powiedziała nam obu, byśmy oczyściły się w jeziorze. Nie jesteś pierwszą osobą, która czyni dla mnie więcej niż ja dla niej. Ale jesteś pierwszym człowiekiem, który robi to bez ciągnięcia z tego korzyści – a nawet ryzykując swoje bezpieczeństwo. Myślę, że mogłabym cię usunąć po otrzymaniu tego błogosławieństwa.
– Tak – rzekła Diana ostrożnie.
– Ale… do diabła, nie rozumiesz? – Spod powiek Nardie ciekły łzy i płynęły jej po policzkach. – Dopiero co zjadłam czerwone mięso, smażone prawdopodobnie na żelaznym ruszcie, i wypiłam alkohol! Uczyniłam się niezdolną do królowania! Ofiarowałam ci swoje całkowite posłuszeństwo; już się nie przydam swojemu przyrodniemu bratu.
Wtedy Diana istotnie zrozumiała; pochyliła się i objęła przyjaciółkę, ignorując kogoś, kto szepnął za jej plecami:
– Jezu, spójrz na te lezby?
– Dziękuję, Nardie – powiedziała cicho. – I przysięgam, na naszą matkę, że cię nie zostawię. Wezmę cię ze sobą.
Nardie poklepała Dianę po ramieniu, a potem obie usiadły prosto, nieco zażenowane. Dinh wypiła kolejny łyk piwa i pociągnęła nosem.
– No eóż, lepiej, żebyś tak zrobiła – stwierdziła. – Jestem teraz sierotą w maleńkiej łódce na środku kurewsko wielkiego oceanu.
Wróciły do Ftamingo. Diana obueteiła Scotta, który ubrał się, okazując znużenie, i przygotował kawę.
Później, w popołudniowym słońcu, które wpadało przez nie dające się otworzyć hotelowe okna, usiadł na dywanie i zaczął rozkładać, obrazkami do góry, ojcowską talię Lombardy Zero. Wczoraj Leon odłożył dwadzieścia dwa Arkana Większe i Crane zacz-ął układać na próbę czterokołowe kombinacje z pozostałych pięćdziesięciu sześciu Wtajemniczeń Mniejszych,
Eyło to podobne do powolnego obracania kalejdoskopu, w którym zamiast kolorowych odprysków szkła, w mrze urządzenia przesypują się żywe twarze, tworzące nowe wzory i ustawienia; i Scott pozwalał biernie, by ostre jak brzytwa tożsamości rezonowały w jego umyśle.
Ponownie starał się ułożyć karty tak, by móc, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, kupić rękę swojego ojca; oraz, by po wszystkich nabyciach i sprzedażach pozostałych kart, jego kolor do króla zwyciężył podczas sprawdzenia. Dwukrotnie przekonany, że odkrył odpowiedni klucz, siorbnął letnią kawę i usiadł prosto tylko po to, żeby zauważyć łajdacki zakup, który mógłby dać innym graczom fulla lub karetę-i musiał zburzyć cały układ i zaczynać wszystko od początku.
W jego umyśle wznosiły się bez przerwy i rozpadały krystaliczne siatki obcej nienawiści, obaw i radości, niczym fale oceaniczne, dźwigające się w górę, a potem opadające i rozbryzgujące się w opar.
W końcu poczuł się usatysfakcjonowany widokiem nowego układu i pozbierał ostrożnie karty w porządku, w jakim powinny zostać rozdane.
– Wejść! – zawołał, wkładając do torebki ułożoną w stos talię.
W drzwiach łączących pokoje pojawiła się Nardie Dinh.
– Kim ja jestem? – spytała. – Hotelowym boyem?
– Żartowałem – odparł, po czym wstał i przeciągnął palcami przez włosy. – Przepraszam. Słuchaj, mogłabyś mi zrobić makijaż? Myślę, że ubrać kieckę potrafię sam.
– Jasne, chodź do łazienki – powiedziała Nardie, idąc przodem; potem przystanęła, odwróciła się i uśmiechnęła. – Hej, Scott, moje gratulacje z powodu zbliżającego się ślubu! Diana mi o tym powiedziała.
– Dzięki. – Jego zdrowe oko piekło go już ze zmęczenia. – Mam nadzieję, że wszyscy tego dożyjemy. Ale teraz muszę się przygotować na swój… kawalerski wieczór.
Machnął dłonią, żeby Dinh ruszyła.
– Myślę, że mało który facet ma na swoim wieczorze kawalerskim własnego ojca.
– No cóż – zauważyła Nardie rozsądnie – większość facetów nie idzie na taką imprezę w kiecce.
Godzinę później Crane stał w swoich szpilkach przed wystawą z milionem dolarów w Binion’s Horseshoe Casino. Za kuloodporną szybą ułożono, w pięciu kolumnach po dwadzieścia sztuk, sto banknotów o nominale dziesięciu tysięcy dolarów, obramowanych łukiem olbrzymiej mosiężnej podkowy wielkości drzwi. Dwóch mocno zbudowanych strażników popatrzyło na Scotta z drwiącą dezaprobatą.
– Musi być ciężko – powiedział ktoś przy łokciu Scotta. Crane spojrzał w dół i ujrzał Newta w kraciastym garniturze o szerokich klapach; pokerzysta wyglądał na zniszczonego i starego.
Oto znowu my dwaj razem, pomyślał Crane, dwadzieścia jeden lat starsi i obaj prezentujący się dosyć podle.
– Cześć – przywitał go. – Mogę się z tobą zabrać?
– Na to wygląda – odparł stary mężczyzna. – Moja pozostała trójka nie pokazała się – założę się, że załatwieni przez dygot towarzyszący nocnym koszmarom. To się zdarza. Dajmy im kilka minut.
Spojrzał na torebkę Scotta.
– Żadnej broni dzisiaj, mam nadzieję. Tym razem wrzucają do jeziora, a może także i ciebie.
– Nie, dziś nie. Tak czy inaczej, wszyscy wyglądają na spokojnych pokerzystów.
Z wysokości swoich obcasów spojrzał w puste, jasne jak u ptaka oczy Newta.
– Co to miało znaczyć, że „musi być ciężko”?
– Golić się z tym teatralnym makijażem. Założę się, że zatyka ostrza albo powoduje powstawanie dziur w siateczce maszynki elektrycznej.
– Pewnie by tak i było, ale golę się, zanim to sobie nałożę na twarz. – Crane był zmęczony i beznadziejnie spragniony piwa – tego, czym piwo było dla niego – i papierosów – sposobu, w jaki mu smakowały.
I myślał o duchu Bena Siegela, który zadał sobie trud, by pokazać mu, że można oszukać muchę i sprawić, żeby zjadła zatrutą kostkę cukru, jeśli owad widzi tylko nieszkodliwą powierzchnię.
– To jest kłopot – powiedział obojętnie – ale robię to dla Pana.
Krzaczaste białe brwi malutkiego staruszka podjechały w pół drogi do miejsca, które musiała niegdyś wyznaczać linia jego włosów.
– Dla Pana, co?
– Jasne. – Scott mrugnął i zmusił się, by sobie przypomnieć, o czym wcześniej mówił. – Nie sądzisz chyba, że sam postanowiłem ubierać się w ten sposób, co? Jestem członkiem pewnego religijnego bractwa i to wszystko jest z tym związane. Wiele zakonów nosi dziwne stroje.
– Hmm. Nie pokażą się, jak sądzę. Moi pozostali gracze, nie twoi zakonnicy. Walmy.
Nagle podniósł w górę pomarszczoną dłoń.
– Nie rozumiem przez to…
– Jezuuu… – powiedział Crane, idąc za małym człowieczkiem przez mrok kasyna w kierunku jasnej plamy, która była otwartymi na Fremont Street drzwiami. – Z mojej strony nic ci nie grozi, Newt, obiecuję.
– I żadnych wygłupów w samochodzie.
Wszyscy mnie przestrzegają przed robieniem wygłupów, pomyślał Crane.
– Masz moje słowo honoru.
Zanurzyli się w hałasie wytwarzanym przez automaty do gry, i Newt wymamrotał coś, co zabrzmiało jak „proste jak kratownica”.
Crane zmarszczył brwi. Nie wierzył w jego uczciwość? Czy ten dziwny, mały facet mógł mieć jakieś przeczucia odnośnie do jego planu zdetronizowania własnego ojca? Kiedy szli zygzakiem przez tłum, pochylił się ku niemu.
– Co mówiłeś?
– Powiedziałem: „Jak latająca zakonnica”. Religijny zakon, w którym trzeba się dziwnie ubierać. Fruwała, pamiętasz?
Scottowi dziwnie ulżyło; najwyraźniej rzecz nie dotyczyła wcale honoru. Byli już na zewnątrz, na spieczonym, zalanym słońcem chodniku, i żeby być słyszanym ponad brzęczeniem megafonu pikietera, Crane musiał krzyknąć:
– Tak, pamiętam!
– Sądzę, że wymyślono to po to – odkrzyknął Newt – by musieć nosić tę rzecz przez cały czas. Przynajmniej mogła latać.
– Tak sądzę.
Crane szedł za małym człowieczkiem przez Fremont i wzdłuż Pierwszej Ulicy, w kierunku parkingu na końcu kwartału domów. To tutaj strzelano do niego osiem dni temu i został uratowany przez dwa strzały z broni grubasa – którego sam zabił cztery dni później. Zawadził czubkiem lewego buta o wyszczerbiony krawężnik i przytarł pomalowane paznokcie prawej ręki o dzioby ceglanego muru.
Crane miał rozdawać karty w następnej kolejności.
Niebo za otwartymi iluminatorami było ciemne, a ciepły wiatr, pachnący odległymi, stygnącymi skałami i szałwią wzbijał nadal wodę jeziora w pluskające fale; poziom drinków w stojących na zielonym suknie stołu szklankach kołysał się i był nierówny. Dym papierosowy utworzył ponad zgromadzonymi w puli banknotami chmurę w kształcie grzyba.
Newt siedział po prawej ręce Scotta i rozdawał z trzaskiem po ostatniej z dwóch odkrytych kart.
– …i dama do siódemki – zawodził Newt – żadnej wyraźnej pomocy, siódemka dostaje siódemkę, siódemki są tanie, Latająca Zakonnica dostaje asa i możliwość zdobycia koloru, kolejna dziesiątka do dziesiątki Buław, para wygląda nieźle, a dziewiątka dostaje… ósemkę do strita.
Usiadł prosto.
– Dziesiątki są najmocniejsze.
Nie chcąc po raz kolejny siedzieć obok Leona, Crane ułożył swoją talię kart w ten sposób, że musiał usiąść o dwa miejsca w prawo od swego ojca – i udało mu się zająć to krzesło. Parę dziesiątek miał rodzielający ich mężczyzna, który postukał teraz w stół, by podjęto licytację. Leon postawił dwieście dolarów i wszyscy wyrównali stawkę, a potem właściciel dziesiątek podniósł o kolejne dwieście. Ponownie nikt się nie wycofał.
Teraz na sprzedaż była ręka Scotta i udało mu się ją odstąpić za siedemset dolarów, które wpłacił do puli. Człowiek z parą dziesiątek odmówił sprzedania ich za siedem setek, za to sam kupił karty Leona za siedemset pięćdziesiąt.
– W porządku – powiedział mężczyzna, zbierając odkryte karty Leona. – Chciałem je zdobyć. Dziękuję, panie Hanari. Sądziłem, że będę mógł je kupić. Zauważyłem, że zawsze sprzedaje pan swoją rękę, a nigdy nie czeka, by nabyć czyjeś karty.
Crane zauważył, że twarz Arta Hanariego skrzywiła się lekko pod okrywającym ją bandażem, i zrozumiał, że jego ojciec nie jest zadowolony z faktu, iż zauważono jego strategię gry we Wniebowzięcie. Leon zmusił wargi Hanariego do uśmiechu.
– Muszę zacząć urozmaicać swoją grę – powiedział.
Jeszcze nie teraz, pomyślał Scott, proszę.
Licytacja obeszła ponownie wkoło stołu, a podczas sprawdzenia okazało się, że mężczyzna, który kupił rękę Leona, miał fula na dziesiątkach, co było niższą kartą od fula na asach.
Teraz rozdawać miał Crane.
Zebrał karty, a potem, rzucając na środek stołu studolarowy banknot, który stanowił wejście do banku, potrącił brzeg szklanki z wodą sodową; naczynie potoczyło się po suknie, rozlewając płyn w serii miarowych jak sinusoida chlupnięć.
To okazało się skutecznym środkiem na odwrócenie uwagi całego towarzystwa; w czasie, gdy z gardeł obecnych wybrzmie-wała pierwsza sylaba wywołanego zaskoczeniem przekleństwa, Scott wrzucił karty do swojej otwartej torebki, skąd wyjął i położył na stole ułożoną talię.
– Przepraszam, przepraszam – zamruczał, przykładając do plamy papierową serwetkę, co nie dawało widocznego efektu.
– Stevie! – zawołało ciało Hanariego do barmana z Amino Kwasów. – Dawaj szybko ręcznik.
Ojciec Scotta spojrzał na niego gniewnie swoim nie spuchniętym okiem.
– Latająca Zakonnica zdaje się nie doceniać faktu, że to są ręcznie malowane karty i nie mogą ulec zamoczeniu!
– Powiedziałem, że mi przykro – rzekł Crane.
Sukno stołu przed nim było suche, więc zaczął przekładać karty i robić swoje sztuczki z tasowaniem. Talia w jego torebce była tą z waletem Pucharów, który przeciął jego oko czterdzieści dwa lata temu – a Scott wolałby, żeby – na szczęście – mógł ją rozdać tej nocy.
Po siedmiu fałszywych tasowani ach przesunął karty do Newta, by ten je przełożył, po czym z łatwością anulował jego działanie, odwracając ów podział pod swoją szybko wyciągniętą ręką. Uwaga wszystkich była nadal zwrócona na wycieranie rozlanej wody.
Kiedy zielone sukno zostało wytarte ręcznikiem, a potem starannie wysuszone suszarką do włosów, którą jeden z Amino Kwasów przyniósł z łazienki, gra mogła w końcu toczyć się dalej, i Crane rozdał każdemu z graczy po trzy karty – dwie zakryte i jedną odkrytą.
Pierwsza runda licytacji dodała do puli pięć tysięcy dwieście dolarów, a potem Scott rozdał po drugiej odkrytej karcie.
Tym razem jego ojciec miał dziesiątkę i ósemkę Mieczy. zakryte oraz rycerza Buław i szóstkę Kielichów odkryte. Karty Scotta stanowiły resztę układu, który Crane kupił poprzedniego dnia od doktora Leaky’ ego podczas gry na parkingu-dziewiątka i król Mieczy zakryte oraz siódemka Mieczy i ósemka Kielichów odkryte. Scott mógł teraz kupić rękę „Arta Hanariego”, co by wyglądało wiarygodnie jako staranie się o trójkę kart – sześć, siedem, osiem – do strita.
– I – odezwał się Crane, kiedy licytacja dobiegła końca – ręka pana Hanariego jest na sprzedaż. Jakie są oferty?
Jeden z graczy zaproponował pięćset dolarów, kobieta podbiła do pięciuset pięćdziesięciu, ale Hanari tylko potrząsał głową.
– Dam sześćset – powiedział Scott.
I, pomyślał, jeśli reszta z was, drani, ma najmniejsze choćby pojęcie o grze w pokera i kupi ręce, jakie dla was ułożyłem, wygram z tym królewskim kolorem Mieczy.
– Htnm – mruknął Leon ustami Hanariego. – Nie.
– Sześćset pięćdziesiąt-rzekł Crane, ukrywając zniecierpliwienie.
Czuł, że na czoło pod makijażem występuje mu pot; mogłoby to się wydać dziwne, gdyby zaoferował zbyt wiele za trzy, najwyraźniej średnie, karty do strita.
– Nie – powtórzył Leon. – Myślę, że tym razem sam coś kupię.
Z powodu tego, co powiedział ostatnio tamten sukinsyn, wybrał właśnie to rozdanie do urozmaicenia swojej gry, pomyślał Scott.
– Siedemset – zaoferował Crane, starając się ukryć swoją desperację.
– Nie – powtórzył Leon, przełykając to słowo, na skutek czego zabrzmiało niemal jak francuskie non. – Jeśli chodzi o te karty, sprawa jest zamknięta.
Scottowi mocno waliło serce, więc trzymał brodę opuszczoną, żeby nie było widać tętna na jego szyi.
– W porządku – powiedział. – W takim razie na sprzedaż jest kolejna ręka.
Pozwolił sobie na lekkie westchnienie.
– Jaka jest oferta?
Scott po raz kolejny stracił okazję na kupienie ręki doktora Leaky’ego, a w konsekwencji i na to, by Leon odkupił ją potem od niego podczas Wniebowzięcia.
Leon kupił w końcu karty młodego człowieka, który grał bardzo swobodnie. Crane musiał podziwiać tę taktykę; gdyby ułożona ręka wygrała, młodzieniec byłby jedynym graczem, poza samym Leonem, który mógł wyrównać wysokość puli, by uczestniczyć we Wniebowzięciu.
Ale dwie pary Leona przegrały z kolorem, po czym karty zostały zebrane, ułożone w stos i przekazane mężczyźnie siedzącemu po lewej stronie Scotta, w celu potasowania ich i rozdania do kolejnej rozgrywki.
I ponownie Crane’owi nie pozostało nic innego, jak grać do świtu na pieniądze.
Ku wielkiemu strapieniu Scotta, jego przezwisko Latającej Zakonnicy zostało zaakceptowane przez wszystkich graczy przy stole. W pewnym momencie stwierdzenie: „Para dam do Latającej Zakonnicy!” wywołało taki wybuch śmiechu, że licytację trzeba było zawiesić na pełną minutę.
Kiedy niebo pojaśniało i wszyscy wstali, i ubrali płaszcze, a silnik łodzi szedł na wstecznym biegu, gdy ta, kołysząc się, przybijała do swego pomostu w przystani jachtowej, Leon zastukał w szklankę wymanikiurowanym paznokciem.
– Proszę o uwagę, hazardziści – powiedział.
Uśmiechał się spod bandaża, ale w jego głosie kryła się szorstkość, która uciszyła wszystkie błahe pogwarki znużonych ludzi.
– Jutro jest Wielki Piątek i przez wzgląd na to, gra zakończy się o trzeciej po południu. W związku z tym, byśmy mogli rozegrać chociaż parę przyzwoitych rozdań, łódź… będzie gotowa do wypłynięcia w południe, zaledwie za sześć godzin od tej chwili; będziecie więc pewnie chcieli wynająć pokoje w Lakewiev Lodge i zamówić budzenie.
Zmęczenie cyrkulowało w tętnicach Scotta niczym potężny narkotyk, ale uderzył go fakt, że gra powinna się zakończyć o trzeciej. Jeśli sklepy szanują Wielki Piątek, przypomniał sobie, są zamknięte od południa do trzeciej.
Jeśli był to gest szacunku, to dziwacznie odwrócony.
Taniec na krawędzi zbocza.
Zataczając się na chodniku Fremont Street w ciągle jeszcze chłodnym powietrzu, Snayheevera zasnuwał okresowo cień dominującego nad nim stalowo-neonowego kowboja, wznoszącego się na Pioneer Casino. Dondi przystanął, by zerknąć w górę na machającą wolno postać, i zastanowił się, jaką osobowość mógłby reprezentować ten kształt.
Jego poraniona ręka pociągnęła go w przód i Snayheever podjął trud przepychania się przez opór porannego powietrza.
Kształty czekają, pomyślał, jak potencjalne wiry w wannie, czyhające na możliwiość zaistnienia, gdy tylko ktoś wyciągnie korek. Jeśli formacja chmur zaczyna cholernie przypominać pewnego olbrzymiego ptaka, czekającego w utajeniu, to w końcu staje się tym ptakiem.
Ptaki. Oko kruka było właściwe w zeszłym tygodniu, ale świątynia Isis została wysadzona w powietrze. Teraz chodziło o innego ptaka, wedle snów – różowego.
We śnie Snayheever widział grubasa, który wysadził świątynię. Grubas także przybrał kształt – stał się olbrzymem, który skarłowaciał, zrobił się okrągły, stracił swój zielony kolor i stał się pokrytą brodawkami czarną kulą w polu matematycznym, zawierającym wszystkie punkty, które nie osiągną nigdy nieskończoności.
Grubas nie był już tym kształtem. Nie żył; jego powierzchnia pękła, a punkty rozpierzchną się wkrótce po pustyni, uwolnione, by osiągnąć nieskończoność lub nie – jak im się będzie podobało. Snayheever zastanawiał się, jak długo on sam będzie rzeczą, której kształt autorytatywnie przybrał.
Taniec na krawędzi zbocza, pies kłapie szczęką u twoich stóp.
Czuł brak swojego palca, który był daleko stąd, na południu, dźwięcząc od wibracji, które wy woły wała olbrzymia, hydroelek-tryczna moc.
Nie miał innego wyboru, jak się tam udać: osobowość, którą się stał, wybierała się tam i, oczywiście, potrzebowała swojego kształtu.
Wcześniej jednak należało się z kimś pożegnać i komuś przebaczyć.
Kiedy Crane otworzył drzwi pokoju hotelowego i wszedł do środka, poczuł zapach gorącej kawy. Diana i Dinh stały przy oknie z kubkami w dłoniach; spojrzały na niego niespokojnie.
– Nie – powiedział.
Zdjął perukę i zauważył, ku swemu łagodnemu zdumieniu, że jego ramię szarpnęło się w tył i cisnęło czapą kasztanowatych włosów o lustro.
– Nie, nie kupił jej. Muszę tam być przed południem, a przedtem ułożyć ponownie talię. Nie mam czasu na sen.
Diana podbiegła do niego i dotknęła jego ramienia. Zmusił się do tego, by się nie odsunąć.
– Chcesz kawy?
– Zapytać się nie wolno? – Crane obojętnie zacytował ostatnią linijkę starego dowcipu, który lubiła Susan.
Diana podała mu niemal pełny i nadal parujący kubek.
– Masz – powiedziała. – Zrobię sobie następną.
Scott odstawił naczynie na szafkę nocną.
– Nie chcę kawy.
Jej zapach wisiał w powietrzu niczym dym papierosowy, a on nie mógł pozbyć się z umysłu obrazu kubka, wstawionego do kuchenki, włączonej na minimalne grzanie.
I sanitariuszy, i ambulansu, a potem tej butelki, która powstrzymywała go przed rozpamiętywaniem snów. – To kwestia z dowcipu – powiedział zirytowany. Diana patrzyła na niego pustym wzrokiem; najwyraźniej nigdy nie słyszała tego kawału. Jakim cudem mogła go nie znać?
Z drugiego pokoju wszedł Mavranos i Crane spostrzegł, że jego przyjaciel wymienił spojrzenia z Dinh. Zgadza się, Arky, pomyślał Scott, wariuję… Niech szlag trafi moją duszę, poruszyłbym niebo i ziemię…
Na nocnej szafce zadzwonił telefon i wszyscy poza Scottem podskoczyli. Dinh ruszyła w stronę aparatu, ale Crane był bliżej i porwał słuchawkę.
– Halo? – powiedział.
– „Kogo znalazłeś do miłości, jest niegodny ciebie” – zanucił głos w telefonie. – „Ocal mnie, ocal tylko mnie?”
Crane rozpoznał te wersety. Pochodziły z ulubionego wiersza Susan, The Hound ofHeaven Thompsona.
I, oczywiście, rozpoznał głos.
To moja żona, pomyślał.
Nie powinienem z nią rozmawiać.
Dlaczego nie?
Ponieważ to nie jest moja żona, powiedział sobie. Pamiętasz? To alkohol albo Śmierć, albo coś w rodzaju obu tych rzeczy. Więc nawet nie mogę z nią porozmawiać. A co, jeśli to jest ona, jeżeli to także kąsek prawdziwej Susan? Może to naprawdę jej duch, na którym została położona zła powłoka?
A jeśli nawet to w ogóle nie jest ona, to co z tego, że alkohol może stworzyć jej przekonującą imitację? Prawdopodobnie umrę jutro po tym, gdy po raz trzeci nie uda mi się zrobić tej głupiej karcianej sztuczki; po tym, gdy ojciec wykopie mnie z mojego ciała. Czy nie mogę przynajmniej kilka minut pogadać z tym czymś przez telefon? Jaka w tym szkoda, że wysłucham po prostu tego, co musi powiedzieć? Mogą w tym być zawarte jakieś informacje, których potrzebujemy. I ten głos brzmi tak bardzo podobnie do głosu Susan; a ja jestem taki zmęczony, że wiem, iż potrafię uwierzyć, że to jest Susan. Gdyby tylko wszyscy inni zostawili mnie samego.
– Chwileczkę – powiedział w końcu do słuchawki, a potem przysłonił dłonią jej mikrofon.
– To prywatna rozmowa – powiedział do pozostałej trójki. – Moglibyście wyjść?
– Jezu, Scott – odezwał się Mavranos – to nie jest…
– Moglibyście wyjść? – powtórzył Crane.
– Ja nie – powiedziała Diana łamiącym się głosem. – Scott, na litość boską…
– No cóż, jeśli nawet nie mogę… wszystko, co jestem… – potrząsnął głową, jakby to coś wyjaśniało. – Niech to szlag, moglibyście wyjść do drugiego pokoju?
Diana, Dinh i Mavranos patrzyli na niego przez kilka sekund, a potem Arky szarpnięciem głowy wskazał łączące pokoje przejście, po czym cała trójka wyszła w milczeniu i zamknęła za sobą drzwi.
– Jesteśmy sami – powiedział Crane do słuchawki.
– : Co mówią – spytał głos Susan – w barze, za dziesięć druga nad ranem, kiedy masz ostatnią okazję, by zamówić drinka?
– Mówią „ostatnia kolejka” – odparł Crane, starając się zachować spokój, ale jego głos drżał.
– To jest ostatnia rozmowa – rzekła Susan. – Dzwonię do ciebie ostatni raz. Po tym, gdy odłożysz słuchawkę, albo odejdę na zawsze, albo zostanę z tobą na zawsze.
– Jesteś… hmm, jesteś duchem – powiedział Scott.
Żałował, że nie myśli trzeźwo. Piekł go oczodół sztucznego oka – nie przemywał go od środy i wiedział, że prosi się o zapalenie opon mózgowych; i bolała go noga, i czuł krew, która sączyła się spod bandaża po prawej stronie ciała, poniżej żeber. Fala zmęczenia spowodowała, że zamknął oczy.
– Takim, jakim ty byś był, gdybyś poszedł ze mną. Na zawsze razem. Zagraj w karty, czemu nie? Udawaj, że mnie odrzuciłeś – idź i spreparuj znowu talię, jeśli chcesz, ale nie wyjmuj jej z torebki. Kogo to obchodzi, jakie kto dostanie karty? I napij się…
– „A kiedy będziesz moja” – powiedział, cytując z innego wiersza, który Susan lubiła. – „Pocałuję cię w moim kieliszku, jasna bogini Wina”.
– Oddam ci pocałunek. „To nawet lepsze z twoją pomocą”.
Teraz zacytowała słowa Lauren Bacall z Mieć i nie mieć.
– „Och, gwizdnij tylko, a ja przyjdę do ciebie, mój chłopcze” – to było z historii o duchach.
No cóż, to była historia o duchach.
– Wiem, jak zagwizdać – odparł sennie. – Trzeba tylko przyłożyć usta do butelki i pociągnąć.
Podniecała go świadomość, że wszystko to miało dla niej sens; tak, jak nie miało dla nikogo spoza ich miłych niegdyś małżeńskich więzów. To musiał być prawdziwy duch Susan.
– „I zjeżdżałeś w świetle słońca ze wzgórza na starej, dobrej Różyczce” – powiedział głos Susan.
Susan uwielbiała Obywatela Kane ‘a.
– Ten budweiser jest dla ciebie.
Kubek kawy na szafce parował nadal. Crane dotknął go. Uchwyt był tak gorący, jakby naczynie stało w kuchence, ale moment później okazało się wilgotne i zimne, i przemieniło się w butelkę budweisera.
Podniósł ją zaciekawiony. Wyglądało na to, że to prawdziwe piwo.
– To jedyny sposób, w jaki możesz teraz do mnie dotrzeć.
Jeden łyk jeszcze nikomu nie zaszkodził, pomyślał. Przechylił butelkę, ale zatrzymał jej wylot w niewielkiej odległości od ust.
– Śmiało – powiedział głos w telefonie. – Tamci widzą tylko kubek kawy. Diana nie dowie się o nas. Kogo to obchodzi, jakie kto dostaje karty?
Piwo, pomyślał, sen i Susan w moich snach.
– Będziesz miał znowu dwoje oczu – powiedziała. – Twój ojciec nie skrzywdzi cię, nie zostawi cię. Ja cię nie zostawię.
Scott przypomniał sobie, jak uwielbiał swojego ojca, kiedy miał pięć lat; i jak bardzo kochał Susan. To były dobre rzeczy; nikt nie mógł twierdzić, że nie.
Rozległo się pukanie do drzwi z korytarza i Crane podskoczył, wylewając sobie zimne piwo na przegub dłoni.
– Szybko – powiedziała Susan.
Ktokolwiek stał w korytarzu, wołał:
– Heidi.Heidi!
– To tylko jeden z moich pijaków – rzekła Susan nagląco. – Odeślę go. Wypij mnie!
Piwo mroziło Scottowi nadgarstek. Przypomniał sobie Ozzie-go, który przygotowywał mleko dla Diany, gdy była niemowlęciem. Przybrany ojciec Scotta podgrzewał butelki w rondlu z gorącą wodą, po czym sprawdzał temperaturę ich zawartości w ten sposób, że wylewał kilka kropli mleka na nadgarstek. Nie dałby jej czegoś tak zimnego, jak ten płyn.
Nie mogę jej dać czegoś tak zimnego, pomyślał. Moja miłość do ojca, moja miłość do Susan były dobrymi rzeczami; ale teraz kocha mnie Diana. Teraz i jaja kocham.
Zastanawiał się, czy w sąsiednim pokoju Diana czuje jego pokusę objęcia śmierci.
– Nie – odparł, drżąc nagle w cienkiej, bawełnianej sukience w chłodzie klimatyzowanego powietrza; głos załamał mu się w końcu. – Nie, ja… ja nie będę… nie ja, nie twój mąż. Jeżeli jesteś jakąkolwiek częścią mojej prawdziwej żony, to nie powinnaś tego chcieć; nie tym kosztem.
Odstawił piwo.
– Zdaje ci się, że możesz pomóc swojej siostrze? – spytała Susan; jej głos w telefonie świdrował mu mózg. – Nie pomagasz jej. Och, proszę, Scott, możesz pomóc swojej żonie i sobie samemu! I prawdziwemu ojcu, o którego uczuciach ani raz nie pomyślałeś.
– Heidi, Heidi! – dobiegło ponowne wołanie zza drzwi.
– Och, idź i zdechnij! – zawyła Susan.
Crane uznał, że mówiła najprawdopodobniej do mężczyzny na korytarzu, ale wziął to, rozpaczliwie, jako adresowane do siebie.
– Pójdę – powiedział Crane – i jeśli umrę, to przynajmniej będę…
Co?, pomyślał. Uważaj, co mówisz. Bądź nadal mężczyzną, którego Diana kocha. Wyciągnął rękę w stronę widełek telefonu… ale zdrętwiały mu palce i upuścił słuchawkę.
Sięgnął po nią drugą ręką, ale ta także mu zmartwiała; udało mu się tylko musnąć niezbornymi paluchami leżący na podłodze plastikowy półksiężyc.
– Kochasz mnie! – zawył głos, wydostający się z membrany.
Walcząc o oddech i niemal szlochając, Crane padł na czworaki i podniósł słuchawkę zębami. Błagalny głos Susan przenosił się, brzęcząc, przez mięśnie szczęki i wibrował w kościach czaszki. Rozmazała mu się ostrość widzenia i czuł, że zanika jego prawdziwa świadomość, ale zagryzł mocniej zęby i wyprostował się, klęcząc.
Kiedy udało mu się w końcu upuścić słuchawkę na widełki, perliła się na niej ślina i łzy. Głos ścichł, a na plastiku pozostały po jego zębach ślady.
Oparł się plecami o bok łóżka, skąd widział niewyraźnie, że przejście łączące pokoje stoi ponownie otworem; Diana i Dinh patrzyły na niego z wyrażającą niezrozumienie trwogą, a Mavra-nos podszedł do drzwi wiodących na korytarz i otworzył je.
Do wnętrza, na paluszkach, wszedł Dondi Snayheever, poruszając w górę i w dół obandażowaną dłonią i pokazując w szalonym uśmiechu wszystkie zęby.
– Heidi, Heidi ho – powiedział.
Mavranos podszedł szybko z powrotem do łóżka i wsunął rękę do płóciennej torby, w której trzymał swoją trzydziestkę ósemkę.
Crane wytarł twarz o nakrycie posłania i wstał.
– Czego chcesz? – zapytał niespokojnie Snayheevera; i chociaż nadal dyszał, to usiłował mozolnie nadać swojemu głosowi władcze brzmienie.
Snayheever schudł; jego czaszka przeświecała przez ogarniętą gorączką skórę i Crane widział słabą, migającą, czerwoną aurę, która otaczała kanciaste ciało młodego człowieka. Zranione ramię drżało nieprzerwanie. Potem jasne oczy Snayheevera spoczęły na Dianie. Przybyły chrząknął, jakby został uderzony, i padł na kolana.
– Oko flaminga – powiedział – a nie kruka. W końcu znalazłem cię, matko.
Nie zwracając uwagi na ostrzegawcze warknięcie Mavranosa, Diana podeszła po chwili do Snayheevera i dotknęła jego tłustych włosów.
– Wstań – rzekła.
Snayheever podniósł się. Niezdarnie, gdyż jego lewa noga zaczęła drgać.
– Tamten drugi znajdzie cię i zabije – powiedział – jeśli go nie powstrzymam. Ale uczynię to. Tyle mi zostało do zrobienia.
Pociągnął za klapy swojego sztruksowego płaszcza.
– Płaszcz pożyczony od Jamesa Deana, i zaśpiewam dla was obojga, jak ptak, jak cudowny mały bocian, który zatacza w locie kręgi, zgadza się? Hemingway tak powiedział. Mój palec zaczął pulsować, wcisnąłem go za tablicę rejestracyjną i jest teraz przy stawidłach, przelewach i śluzach. A on chce, żeby kołowrotek kręcił się przez następnych dwadzieścia lat, ponieważ ma teraz rozwalony nos – wykręcony dziób – i żadnej Królowej. Będzie skrzeczał na paśmie radiowym, więc nikt go nie usłyszy, póki nie będzie już za późno, i zabrudzi wodę do kąpieli tak, że będzie zbyt spierdolona, by ktokolwiek inny mógł z niej skorzystać. Ray-Joe, to jest smutne wybawienie.
– On mówi o moim bracie – stwierdziła Nardie – i to ma sens.
– Jasne, zdobył mój głos – warknął Mavranos i najwyraźniej jego dłoń zacisnęła się mocniej na uchwycie broni, ukrytej w torbie. – Diano, mogłabyś się odsunąć od niego?
Diana cofnęła się i stanęła obok Scotta.
– On ma na myśli to, że mój brat jest na Zaporze Hoovera – powiedziała Nardie z napięciem – i że Ray-Joe zamierza spróbować odroczyć sukcesję, koronację, królewskie zmartwychwstanie w nowych ciałach – chce sprawić, by cykl toczył się dalej, ale tym razem bez ujścia. To jest to, co pragnie zrobić Ray-Joe. Jeśli złamałam mu nos, to nie może zostać teraz Królem. Do tego trzeba być fizycznie doskonałym, a on ma nadal podsi-riiaczone oczy i jest cały podpuchnięty. Więc będzie… generował swego rodzaju tłumiący, psychiczny szum, by zagłuszyć sygnał Króla, a potem, jak sądzę, zanieczyści w duchowy sposób wodę, i wszyscy będą musieli poczekać kolejnych dwadzieścia lat, żeby sprawa ponownie dojrzała. Prawdopodobnie do tego czasu stary król umrze, nie mogąc przenieść się do żadnego innego ciała, a Ray-Joe będzie miał czas na przygotowanie nowej Królowej – przypuszczalnie od samych jej narodzin… I podejdzie po prostu do tronu… i usiądzie na nim.
– Boże – odezwał się Crane, starając się, by brzmienia jego głosu nie zabarwiła doznana nagle ulga – czy to źle? Jeśli twój brat spierdoli wszystko tak, że mój ojciec nie będzie mógł wykonać w tym roku swojej sztuczki, to ja nie stracę ciała. A my wszyscy będziemy mogli wrócić do domu, co? I będę miał dwadzieścia lat, by wymyślić, co mam zrobić, kiedy w końcu… nadejdzie jego godzina.
Nardie spojrzała na niego.
– Tak, to racja-stwierdziła. – Ale nie będziesz miał żony. Ray-Joe znajdzie Dianę i zabije ją, jak mówi ten facet. Mój brat nie chciał nigdy na swoją Królową kogoś takiego jak ona, a przez sam fakt pozostawania przy życiu, Diana stanowi wielki problem, kapujesz?
– Telefon służy do tego, by dzwonić do obsługi pokoi – rzekł Snayheever, wskazując na pogryziony aparat stojący na szafce obok łóżka. – Zamawiasz… jedzenie, rozmaite dania z karty i jesz je. Tym, czego nie powinieneś robić, jest jedzenie telefonu.
Skinął zdecydowanie głową.
– On spróbuje zjeść mnie, nie powinienem się dziwić. Zawsze mam psa. Teraz warczy, jak noc długa, na końcu łańcucha.
Spojrzał na Dianę.
– Twój syn przyszedł tutaj, jakbyś powiedziała, ponieważ chce się pożegnać z matką – rzekł cicho. – Nie zobaczymy się już więcej.
Kiedy Diana podeszła ponownie do Snayheevera, lekceważąc okrzyk Mavranosa, jej czy były wilgotne. Objęła Dondiego, a Crane wiedział, że myślami jest przy Scacie i Oliverze.
– Żegnaj – powiedziała chwilę później, gdy puściła go i odsunęła się.
– To nie jest łatwe – stwierdził Snayheever – być synem.
Zwrócił swoje gorejące spojrzenie na Scotta.
– Wybaczam ci, tato.
Crane spojrzał na brudny, poplamiony bandaż na końcu jego dłoni i skinął głową, dając do zrozumienia, że jest wdzięczny za słowa przebaczenia.
Potem Snayheever odwrócił się i, kuśtykając, wyszedł na korytarz.
Mavranos, z ręką nadal w parcianym worku, podszedł do drzwi i zamknął je.
– Lotta omamia ludzi, łażąc wokoło – rzekł cicho; odwrócił się do Nardie. – Twój brat jest na zaporze, tak? I jeśli rozbroi mechanizm starego, to zacznie się rozglądać za Dianą?
– Zgadza się.
Arky westchnął i dotknął apaszki na swojej szyi.
– Jeden dzień więcej – stwierdził. – Sądzę, że pojadę na tamę. Czy ktoś chce się zabrać na południe?
Diana spojrzała na niego z powagą.
– Dziękuję ci, Arky. Chciałabym…
Mavranos machnął ręką, zbywając ją.
– Nikomu z nas nie podoba się w istocie to, co robimy. Po drodze zatrzymam się w sklepie zoologicznym i kupię sobie złotą rybkę, tak, na szczęście. Co z podwiezieniem?
– Tak – odparła Diana. – Nardie i ja musimy pojechać się ochrzcić.
Crane okrążył ciężkim krokiem łóżko i podniósł swoją torebkę.
– Dajcie mi pół godziny na ułożenie kart, to także z wami pojadę.
Nardie i Diana kupiły wczoraj parę dużych puszek czerwonej farby oraz pędzle i przemalowały suburbana Mavranosa.
Trzęsąc się teraz na przednim siedzeniu gnającej przed siebie półciężarówki, Crane usiłował trzymać głowę pod takim kątem, pod którym widziane pęknięcia przedniej szyby nie zbierały jaskrawej czerwieni z maski. Nie miał ochoty patrzeć na to, co wyglądało jak metalicznie czerwony pająk, migoczący na horyzoncie.
– Wizje, sny i gadki szalonego faceta – powiedział Mavranos z oburzeniem, zerkając przed siebie i kietując autem palcami jednej dłoni. – Prawdopodobnie my wszyscy także jesteśmy szaleni. Popatrz tylko, co zrobiły z moją półciężarówką, mamusiu.
Wolną ręką podniósł puszkę piwa i pociągnął z niej pienisty łyk.
– Znałem kiedyś faceta, który twierdził, że jest Marsjaninem. Powiedział mu o tym jego telewizor. Ma to tyle samo sensu, co i to wszystko. Biedny stary Joe Serrano, powinienem go teraz przeprosić.
Diana poruszyła się na tylnym siedzeniu.
– To nie jest marsjańskie nazwisko – zaprotestowała – tylko meksykańskie. Kogo on chciał oszukać?
Crane zaczął się śmiać, a wkrótce śmiali się wszyscy; Mavra-nos włożył puszkę piwa pomiędzy uda, by złapać kierownicę oboma rękami.
Na Boulder Beach, nadal blisko przystani jachtowej, Arky zjechał z szosy i zatrzymał się w zatoczce postojowej, by pozwolić wysiąść Nardie i Dianie. Plaża leżała zaledwie sto stóp dalej, za rzędem kolorowych wozów kempingowych i przyczep o trzepoczących markizach; na tle odległych poszarpanych brązowych gór wznoszących się na przeciwległym brzegu, jezioro wydawało się niebieskie.
– Po południu będzie po wszystkim – powiedziała Diana; stała na żwirze pobocza drogi i pochylała się do otwartego okienka Crane’a. – Po tym, gdy dokonamy naszych ablucji, pójdziemy na przystań. Jest tutaj hotel, jak mówi Scott, Lakewiev Lodge. Spotkamy się w barze.
Pocałowała Scotta, a on zanurzył palce w jej blond włosach i wpił się namiętnie w jej usta.
– A jutro – rzekł, kiedy wreszcie pozwolił się jej odsunąć
– pobierzemy się. Głos miał ochrypły.
– Tak zrobimy – potwierdziła. – Arky, Scott, uważajcie na siebie, słyszycie? My także będziemy ostrożne. Potrzebni są pan i panna młoda, druhna i drużba. Wszyscy czworo.
Mavranos skinął głową, a potem zdjął nogę z hamulca, dodał gazu i zawrócił auto w stronę autostrady.
– Wysadzić cię na przystani? – spytał głośno z powodu pędu powietrza, które wpadało przez otwarte okna.
– Jasne, to wystarczająco blisko. Już dużo łatwiej chodzi mi się w tych butach.
– Obserwując cię, nie powiedziałbym tego.
– Widziałbym w nich ciebie!
– Chciałbyś, Pogo – Mavranos pociągnął kolejny łyk piwa.
– Przez telefon – ona chciała, żebyś porzucił Dianę i odszedł z nią? h*»-
– Tak… – Crane zadrżał w swojej sukience. – Wyperswadowałem to sobie.
– Ględzenie porzuconej dziwki.
– Tak… zgadza się.
Crane poruszył się na swoim miejscu.
– Arky, ja…
– Nic nie mów. Być może nosisz sukienkę, ale to nie znaczy, że możesz mnie pocałować.
Scott uśmiechnął się, czując makijaż w zmarszczkach twarzy.
– Dobra. Bądź tam po południu.
Mavranos skręcił w prawo, w kierunku przystani jachtowej, a kiedy zatrzymali się na czerwonym świetle, Crane wysiadł i obciągnął na sobie sukienkę. Zastukał w czerwoną maskę w ten sposób, w jaki gracz w kości mógłby wykonać nimi swój rzut, a potem światła zmieniły się i krostowata półciężarówka, grzmiąc silnikiem, pognała przez skrzyżowanie.
Scott poszedł wolno wzdłuż opadającego nabrzeża w stronę błyszczących białych łodzi, zacumowanych przy pomostach i stojących na slipach, i nie był nawet świadomy szyderczych pohukiwań, które dobiegały z przejeżdżających samochodów. Owiewany chłodną bryzą szedł w świetle słońca i czuł zapach wody jeziora, spalin oraz szałwi; myślał o wszystkich tych ludziach, którzy nie żyli – o Susan, Ozziem, grubasie – a prawdopodobnie martwy był także Al Funo, jeśli zważyć na to, jaki los, według jej własnych słów, zgotowała mu Diana. A jutro w nocy oni sami – Scott, Arky, Diana i Nardie – mogą znaleźć się w czarnej wodzie, w głębinie, w której żyją Archetypy. Zastanawiał się, czy duchy są w stanie porozumiewać się ze sobą w jakiś niejasny sposób; a jeśli tak, to o czym by rozmawiały?
– Witaj, Kopciuszku! – dobiegło wołanie z przodu.
Podniósł wzrok i ujrzał jednego z Amino Kwasów, który machał do niego z pokładu łodzi mieszkalnej. Crane przyśpieszył kroku.
– Zaczekaj do samego południa – powiedział młody mężczyzna – a zamienisz się tutaj w dynię. Rusz swój dziwny tyłek, dziewczyno, i przejdź przez mój wykrywacz metalu, jak powiedział pająk do muchy. Tu, na pokładzie, jest już tuzin graczy, a ty jesteś numer trzynasty.
Diana stała w swoich nike’ach na gorącym piasku i rozglądała się po plaży, patrząc na rozłożone duże ręczniki, chłodziarki do piwa i biegające dzieci.
– To byłby chyba błąd, gdybyśmy trafiły przez to do więzienia – wymruczała do Nardie.
– Myślę, że ci ludzie wokoło nas są dosyć konserwatywni – zgodziła się Dinh z nerwowym chichotem. – Przypuszczalnie zostałybyśmy aresztowane jeszcze w bieliźnie. W pełnym stroju.
– Zdejmę przynajmniej to – powiedziała Diana, rozpinając płócienny żakiet i rzucając go na piasek. – Możemy nie wyschnąć całkiem w powrotnej drodze, a bar jest prawdopodobnie klimatyzowany.
Dinh objęła się ramionami i potrząsnęła głową.
– Idę, tak jak stoję.
Na płyciźnie przed nimi chlapało się kilku chłopców i Diana zatrzymała się po paru krokach w dół pochyłości plaży, i zapatrzyła na nich.
Twarze dzieci były drętwe, niemal jak namalowane, a ich ramiona zdawały się ruszać niczym na zawiasach. Dinh szła przed nią; obejrzała się.
– Co jest?
– Chodźmy gdzieś dalej – powiedziała Diana.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Crane, była obecność na pokładzie starego doktora Leaky’ego, który siedział przed telewizorem w fotelu na kółkach. Poza faktem, że zlał się w spodnie swojego błękitnego sportowego ubrania i gmerał bez powodzenia przy pasie, którym przypięty był do fotela, nie sprawiał wrażenia, by cokolwiek było z nim nie w porządku.
– Nie zwracaj uwagi na tego starego w rogu pokoju – powiedział Leon swoim grzmiącym barytonem.
Scott spojrzał na drugi koniec wyłożonej czerwonym dywanem mesy, gdzie jego gospodarz zajmował już miejsce przy krytym zielonym suknem stole – i zmusił się jedynie do uśmiechu i skinięcia głową.
Ciało Arta Hanariego wyglądało źle. Czerwone krechy, najwyraźniej zapalenie żył, wiły się i rozgałęziały po uszkodzonej stronie jego twarzy, a wysokie kości policzkowe i stanowczy zarys szczęki zniknęły pod opuchlizną. Crane wyobraził sobie, że Leon tęsknił tak desperacko za przeniesieniem się do nowego ciała, jak on sam nigdy nawet nie pragnął uciec od picia.
Ruszyła śruba i pokryty wykładziną pokład zakołysał się, gdy łódź odbiła od brzegu.
– Siadajcie wszyscy – powiedział Leon. – Mamy tylko trzy godziny, a chcemy sprzedać i kupić tyle rąk, ile tylko można, zgadza się?
Zgadza, pomyślał Crane z rozpaczą. Szczególnie jedną.
Ścisnął torebkę i czując wybrzuszenie ułożonej po raz kolejny w męczarniach talii Lombardy Zero, pośpieszył do wybranego miejsca – tym razem po lewej stronie Leona.
Scott zastanawiał się wcześniej, czy nie kupić paczki papierosów – nie po to, by palić, ale by przynajmniej jeden tlił się obok niego; jednak zapomniał o tym, co i tak nie miało znaczenia – stary Newt, mając już zapalonego kolejnego papierosa, zgasił trzęsącymi się rękami poprzedniego pali malla w pełnej niedopałków popielniczce.
Leon otworzył drewnianą kasetkę i rozłożył przerażające karty na zielonym suknie stołu. Paru wczorajszych graczy nie zjawiło się dzisiaj; zostali zastąpieni przez nowych, a ci zadrżeli teraz, sprawiając wrażenie chorych.
Leon odwrócił karty koszulkami w górę i zaczął je tasować. Nad stołem kłębił się tytoniowy dym i Scottowi się wydało, że dwa niemal niesłyszalne dźwięki – jeden zbyt niski, a drugi zbyt wysoki – wzburzyły poziom drinków i sprawiły, że ścierpły mu zęby; pomyślał, że interferencja pomiędzy nimi musiała właśnie uformować słowa, które zarezonowały jawnie w głębi umysłów wszystkich obecnych.
Kiedy Leon przekazał karty do przełożenia mężczyźnie, który siedział po jego prawej ręce, opalone dłonie ciała Arta Hanariego były spokojne.
Scotta piekło jego sztuczne oko; wytarł je wykończoną koronkami chusteczką do nosa, kupioną mu przez kobiety.
Poruszając się z mechaniczną sztywnością, dzieci wyszły z płytkiej wody jeziora na gorący piasek. Znajdujący się za nimi ich rodzice machali rękami i kiwali głowami – wolno, w tempie głowic urządzeń wahadłowych, które pompują ropę z odwiertów.
Nardie i Dinh, z butami w rękach, biegły teraz w kierunku pustego fragmentu plaży po prawej stronie. Diana próbowała skręcić ku wodzie, ale z powodu jakiejś sztuczki z perspektywą każdy posuwisty krok przez umykający spod stóp piasek oddalał je od jeziora.
To w zginaniu się kolan Nardie Diana dostrzegła sztywność, która zaczęła się tam objawiać; potem poczuła chłód we wnętrznościach, gdy zauważyła, że jej własne ramiona poruszają się z miarowością metronomu, a wszystkie ptaki, fale i łodygi nadbrzeżnych traw zmieniają swoje położenie z kanciastą nieustępliwością.
– Co się… właściwie… dzieje? – spytała Nardie, najwyraźniej wysilając się, by jej głos był czymś więcej niż monotonne kwakanie.
Matko, pomyślała Diana, co się tutaj dzieje? W jej głowie pojawił się pewien koncept i obraz miecza. Diana starała się przełożyć to wrażenie na słowa.
– Krystalizacja – zabrzęczała, niezdolna do nadania temu słowu intonacji pytania. – Jak…
Przeszukała umysł w poszukiwaniu pojęcia, które pasowałoby do obrazu.
– Jak czyste kryształy kwarcu… nie nadają się do… przekazu informacji. Potrzebują… domieszki… boru… lub czegoś takiego. To jest jeden czysty fragment, to po prostu kryształ… oto, czym jest.
Zaczerpnęła z wysiłkiem haust powietrza i wypuściła je. Obraz miecza – Nardie powiedziała, że mityczny żółw zabrał z powrotem miecz.
– Wyjmij… swój miecz, swój żeton.
– Żeton – zaintonowała Dinh. – Beton, keton, kaseton. Chip jak… w kwarcu.
Wyciągnęła ramię niczym salutujący robot i sztywna ręka uderzyła ją w czoło.
– Nie mogę… go wyjąć.
– Nie – rzekła Diana, zastanawiając się, jak długo będzie jeszcze w stanie mówić.
Powietrze było tak nieruchome, że zdawało się niemal galaretowate.
– Pokerowy… sztonpokerowy.
Powtórzenie słowa stanowiło jedyny sposób, w jaki mogła wyrazić emfazę.
– Moulin Rouge.
Nardie skinęła głową; a potem nie przestawała nią kiwać, ale rozczapierzone palce znalazły kieszeń dżinsów. Po chwili, z jakimś niezgrabnym szarpnięciem, Dinh wyciągnęła z niej rękę.
Na jej dłoni leżał czarno-biały żeton, ozdobiony dwupłciową, kpiarską twarzą, śmiejącą się spod błazeńskiej czapki pokoloro-wanej w szachownicę rombów.
Powietrze zafalowało nad krążkiem, a kiedy Nardie poruszyła ręką, zdawało się jej, że napotyka pewien opór – musiała objąć żeton dłonią, żeby ją przepchnąć przez atmosferę.
Diana czuła niewidzialne pęknięcia, które rozchodziły się z otaczającej Nardie przestrzeni; pole sztywności pękało.
Potem powietrze drgnęło i zdawało się, że odskoczyło na boki, a Diana niemal upadła, gdy poczuła nagle, że jej stawów nic nie więzi.
– Boże – odezwała się Nardie, kołysząc się delikatnie i obracając stopy w miękkim piasku; jej wyzwolony z niewidzialnych okowów głos wędrował w górę i dół skali. – Co to, do diabła, było?
Diana westchnęła.
– Opozycja – odparła. – Wejdźmy do wody.
Odwróciły się w kierunku rozciągającej się szeroko plaży, która oddzielała je od niebieskich fal, poprzednio znieruchomiałych.
Unoszące się ponad piaskiem powietrze nie było już szkliście przezroczyste.
Pomiędzy nimi a wodą migotał tłum przeświecających postaci i wysokich jak szyby naftowe struktur, bezcielesnych niczym fale gorąca, które unoszą się nad autostradą.
Diana przyjrzała się uważniej zjawisku, starając się wyodrębnić mgliste kształty w blasku słońca, i widziała, nie pojmując tego, że nie były to żywe formy, ale niemal przezroczyste, poruszające się posągi, które nie stały w różnych odległościach od obserwatora, ale były zbudowane w rozmaitych skalach. Skupiła wzrok na owych postaciach i ujrzała, że kilka z nich było ubranych w arabskie szaty i turbany, niektóre w rzymskie togi, a inne jak kowboje i poszukiwacze złota. Jeden z posągów był gigantyczną małpą, chociaż w ruchach nie bardziej żywą od pozostałych figur.
Diana podniosła wzrok i ujrzała, że dwie wysokie struktury to klown z frontonu Circus Circus oraz Vegas Vic – kowboj, który machał nieprzerwanie do gości sponad Pioneer Casino przy Fre-mont Street.
Przez długą, niewiarygodnie rozciągniętą chwilę gapiła się tylko na to, czując lód w brzuchu i pustkę w głowie. Potem przełknęła jęk rozpaczy i starała się skupić na biciu swego serca.
– To wszystko są posągi – powiedziała zdenerwowana – z miasta. Lub ich duchy, jak sądzę.
– Ich kształty – potrząsnęła głową Nardie, trzymając żeton w mocno zaciśniętej garści. – Co je to obchodzi?
– Sądzę, że obchodzi ojca Scotta.
– Czy mogą – spytała Dinh drżącym głosem – zranić?
– Nie sądzę, żeby znalazły się tu po to, by nas eskortować do wody. – Obie kobiety cofnęły się. – To jego magia, Króla. Tylko mężczyźni – on nie chce Królowej.
Diana położyła dłoń na wąskim ramieniu Nardie i obie zaprzestały odwrotu przez sypki piasek.
– Moja matka dała nam żeton. To jing ijang – rzekła Diana z napięciem. – Wymieszane, połączone przeciwności – twarz na nim jest jednocześnie kobieca i męska. Jego… postaciom może się to nie spodobać.
Nardie ściskała żeton, a teraz odetchnęła głęboko i otworzyła dłoń. Miała na niej krew.
– To ma ostrą krawędź – powiedziała ze zdziwieniem.
– Lepiej, żeby miało. – Diana wyciągnęła rękę. – Skalecz i mnie, a potem zobaczymy, czy żeton jest w stanie pociąć tamte figury.
Pięć mil dalej na południowy wschód sprzęgające kanion betonowe ramiona Zapory Hoovera powstrzymywały za sobą jezioro.
Po tym, gdy Mavranos zostawił półciężarówkę przy stoisku z przekąskami na rozległym parkingu po arizońskiej stronie tamy i podjął długi marsz w upale z powrotem w kierunku łuku zapory – gdzie, gdy wcześniej tamtędy przejeżdżał, kłębili się turyści z aparatami, pierwszą rzeczą, z której zdał sobie sprawę – poza swoim wyczerpaniem – był płacz dzieci.
Przelew Arizoński po jego prawej ręce stanowił olbrzymią, gładko zakrzywioną otchłań – odpowiednio wielką, pomyślał Arky w oszołomieniu, by Bóg mógł wziąć w niej kąpiel; albo wystarczającą dla dziesięciu milionów deskorolkowców, którzy mogliby polecieć, na łeb, na szyję, ku swemu przeznaczeniu. Jednak tym, co przyciągnęło jego uwagę, była rzesza wstrząśniętych czymś ludzi, pomniejszonych przez ogrom zapory do wielkości owadów.
Wszyscy obok niego gnali z powrotem w stronę parkingu. Dzieci zawodziły, a kółka wypożyczonych dziecięcych wózków, pchanych zbyt szybko, grzechotały głośno o beton. Dorośli zdawali się zszokowani; mieli pusty wzrok, a ich twarze były wykrzywione przez wściekłość, przerażenie lub idiotyczną wesołko-watość. Jaskrawe wakacyjne ubrania wyglądały jak nałożone na nich przez niedbałych służących i Mavranos żałował, że nie widział na parkingu autobusów, które zabrałyby tych wszystkich ludzi do domu, do jakiegoś nieprawdopodobnego azylu. Dzień Świra Na Zaporze, pomyślał, usiłując uśmiechać się i nie bać; pół ceny, jeśli wydmiesz wargi i potrafisz zezować.
Starał się iść szybko w kierunku tamy, ale zaraz spocił się, zaczął dyszeć i musiał się oprzeć o jedną z betonowych podpór balustrady.
Spojrzał przed siebie na krzywiznę zapory. To musiała być monstrualna budowla, skoro z tak daleka była doskonale widoczna. Arky spoglądał na samochody, które jechały wolno wzdłuż autostrady, stanowiącej zwieńczenie tamy; dostrzegał ludzkie postaci, poruszające się po trotuarach i mostach, które prowadziły do wież wlotowych na wodzie. Z tej odległości nie widział niczego, co mogło wywołać panikę.
Ale strach wisiał w powietrzu niczym zapach rozgrzanego metalu, unosił się, wibrując w zawirowaniach wiatru, był jak szczur gryzący pod ziemią.
Chciał wrócić do ciężarówki, przejechać na stronę Arizony i gnać przed siebie, póki nie zabrakłoby mu paliwa – a potem iść dalej.
Zamiast tego odepchnął się od słupka, wszedł na szeroki chodnik i ruszył w stronę katedralnego łuku zapory.
Podczas pierwszego rozdania Crane sprzedał swoje cztery karty mężczyźnie w średnim wieku w sportowej marynarce i z aksamitką pod szyją, a potem obserwował, jak toczy się dalsza gra. Nie przyciągnęło to jego uwagi; był ojcem ręki, która zawierała cztery sprzedane przez niego karty i w związku z tym mógł nadal zdobyć dziesiątą część puli. Z pewnością jednak nie miał zamiaru współzawodniczyć o całość i domagać się opcji Wniebowzięcia.
Spojrzał przez jeden z bulai na powierzchnię jeziora, pokrop-kowaną przez pędzących w różne strony narciarzy wodnych, i skupił się na głębokim oddychaniu. Tym razem siedział po lewej ręce Leona i miał teraz rozdawać karty.
Pasma niesłyszalnych, wysokich i niskich wibracji oddaliły się w obu kierunkach widma i Scott nie odczuwał już tych dźwięków, ale sądził, że niektórzy z pozostałych graczy mogli w dalszym ciągu je odbierać. Leon potrząsnął gwałtownie kilka razy głową, Newt odsłonił niepotrzebnie jedną z zakrytych kart, a Amino Kwas w barze stłukł kieliszek podczas podawania jednemu z nowych pokerzystów trzeciego martini.
Głośny trzask szkła tak bardzo wstrząsnął doktorem Leakym, że słaba woń uryny zmieniła się szybko w coś dużo gorszego.
Wygrał poker, bijąc trójkę. Ani Leon, ani Crane nie byli ojcami zwycięskiej ręki, i po tym, gdy triumfator, z nerwowym uśmieszkiem na twarzy, zgarnął pieniądze, Leon popchnął do Scotta najbliższe złożone karty.
– Rozdajesz – warknął baryton Hanariego. – Pośpieszmy się.
– Hmm – odezwał się Amino Kwas od baru. – Czy chce pan, panie Hanari, żebym wyprowadził kapitana na pokład, ściągnął mu portki i umył go wodą z węża?
– On nie jest kapitanem – powiedział Leon głośno. – Ja nim jestem. Nie, na niedzielę ma umówioną wizytę u chirurga; przeżyje do tego czasu.
Pomachał z irytacją dłonią.
– Otwórz bulaje, jeżeli chcesz – powiew będzie świeży, jeśli nie wręcz chłodny.
Crane pomyślał, że normalnie większość graczy protestowałaby przeciwko panującemu zapachowi i domagała się, by spełnić sugestię barmana, ale dzisiaj nawet najtwardsi z nich zdawali się potulni i pozbawieni pewności siebie.
Ostatnie karty zostały delikatnie pchnięte po zielonym suknie w kierunku Scotta, który ułożył je w stos i wyrównał prostopadłościan.
Wszyscy patrzą na mnie, pomyślał, spoglądając wprost na karty. Nie mogę w tej chwili podmienić talii.
Przełożył leżące przed nim karty i przetasował je uczciwie.
– To musi być miły facet, ten chirurg – zauważył, uśmiechając się do Leona – skoro przyjmuje pacjentów w niedzielę.
Miał nadzieję, że ktoś zgodzi się z tym lub nie, i odwróci uwagę od stołu.
– Tak sądzę – odparł Leon, patrząc na karty.
Nikt inny się nie odezwał.
– Powiedz, synu – zawołał Crane do barmana, tasując po raz kolejny karty – jaki masz czas?
– Dwunasta piętnaście.
Nikt nie podniósł wzroku.
Crane ponownie potasował karty. Przy średnim czasie rozgrywki, wynoszącym piętnaście minut, mogło go zabraknąć na to, żeby kolejka rozdań obeszła dookoła stołu i wróciła do niego przed trzecią. Mógł czekać, mieć nadzieję i starać się przyśpieszać grę; ale przy takim tempie równie dobrze mógł iść do swoich przyjaciół i powiedzieć im, że nawet nie wyjął z torebki swojej ułożonej talii kart.
A potem, pomyślał bezradnie, co? Zabić się, jak sądzę, żeby powstrzymać Leona przed przejęciem mnie?
– Grajmy – powiedział Newt.
Crane poczuł, jak spod pachy spływa mu kropla potu i wsiąka w stanik.
Musisz skoczyć, pomyślał, i mieć nadzieję, że trafisz na głęboką wodę.
Przesunął talię do swojego ojca, a gdy tylko ciało Hanariego zdjęło górną część stosiku kart i położyło ją obok dolnej, Crane oparł się o krzesło i zaśpiewał leniwie:
– Kie-e-e-dy niebo jest szare…
– Co ci wcale nie przeszkadza? – wrzasnął doktor Leaky zgrzytającym falsetem.
Jak wszyscy inni przy stole, Crane niemal obrócił głowę dookoła szyi, tak niespodziewany i głośny był to wtręt, ale zachował spokój i wrzucił przedzieloną talię do torebki, a spreparowaną położył na stole.
– Cholera – powiedział, nie musząc wcale udawać zdenerowowania. – Co mu się stało?
Hanari odwrócił z powrotem głowę, by spojrzeć ostro na Scotta niespuchniętym okiem.
– Dlaczego zacząłeś to śpiewać?
– Nie wiem – odparł Crane. – Czy to jest coś, co go wprawia w ruch? Mam taśmę, której słucham w samochodzie; Al Jolson, wiesz? Biały facet, który nosił zawsze czarny makijaż. Śpiewał tę piosenkę.
Leon wyglądał na wstrząśniętego; potrząsnął głową.
– Rozdaj – powiedział. – Kończmy to.
Crane wolałby, gdy posłał pierwsze karty ponad stołem, żeby nie trzęsły mu się ręce. Nie spierdol tego, napomniał się, i nie daj im szansy na zgłoszenie „koguta”.
Prawdopodobnie jednak nikt na niego nie patrzył. Rzucone hasło „kończmy to” oddawało wyraźnie panujący przy stole nastrój.
Ruchome, niemal niewidzialne figury na brzegu jeziora reagowały tak, jakby były kanciastymi, ektoplazmatycznymi balonami – kiedy Nardie nacierała na nie krawędzią żetonu, rozdzierały się i wybuchały jak celofanowe dmuchawce, uwalniając gorące suche powietrze i zapach długo suszonej materii organicznej.
I chociaż niemal niewidzialna substancja tych tworów, które tłoczyły się wokół dwóch kobiet i skupiały słoneczny blask niczym falujące soczewki, zmuszała Dianę do zmrużenia oczu i pochylenia głowy, by mogła zgadnąć, w którym kierunku leży woda, to odsuwała je na bok z taką łatwością, jakby były balonami helu o miękkiej powłoce.
Ich ustępliwe powierzchnie ziębiły swym dotknięciem jej głowę i twarz i Dianie drętwiały boleśnie ręce pomimo promieni słońca.
W pewnej chwili gigantyczna przezroczystość, która była klownem sprzed Circus Circus, opuściła swoją śmieszną stopę dokładnie na nią – i przez moment Diana widziała jak przez szklaną kulę z wodą i czuła się tak, jakby została skąpana w mentolowym prysznicu.
– Prosto przed siebie, jak sądzę – odetchnęła, kiedy klown podniósł nogę i uwolnił ją. – To nie jest takie złe, wiesz?
Dzięki opisującym półkola ostrzu żetonu, Dinh trzymała twory z dala od siebie.
– Trudniej je jednak ciąć – wydyszała. Chwilę później dodała: – Szczególnie te, których dotykałaś.
Diana poczuła, że jest zmęczona – pociła się i oddychała przez otwarte usta – mimo że nie czyniła niemal żadnego większego wysiłku ponad ten, jakiego wymagała wędrówka przez rozgrzany piasek; i kiedy spojrzała wokoło na kryształowe kształty, które odepchnęła ze swojej drogi, to wydało się jej, że są bardziej materialne i nawet wyraźnie zabarwione na różowo – filtrowały słabo barwę piasku i odległej wody.
Każda z postaci wyglądała istotnie solidniej.
Nagle Diana znowu poczuła zimno, ale teraz ze strachu, i przysunęła się bliżej do pleców Dinh.
– Boże, Nardie – powiedziała przez zaciśnięte zęby – myślę, że one wysysały mnie jakoś, kiedy odsuwałam je z drogi; jakby mnie zjadały. Trzymaj je żetonem z dala od nas; nie będę ich już dotykać.
– Musimy dostać się do wody.
Diana zanurkowała, umykając przed karłowatym, krystalicznym kowbojem o długich słabych ramionach.
– Już niedaleko – wydyszała.
Powietrze było cierpkie, jakby od zapachu potrzaskanych kości.
– Dlaczego one – Nardie ciachnęła szczerzącego się przezroczystego Araba – chciałyby cię zjeść, zjeść nas?
– Może po to, żebyśmy… przyjęły ich kształty. Chcą nas wchłonąć, zanim dotrzemy do wody; póki nie jesteśmy jeszcze… niesmaczne, niejadalne.
Diana była przekonana, że widzi w fantomach pewną część swojej utraconej substancji; ich ramiona przecinały teraz powietrze z gwizdem, a stopy odciskały ślady na piasku.
Nabrały ciężaru.
Zanim Nardie umknęła mu i ciachnęła go w kostkę, gigantyczny klown z Circus Circus dwukrotnie niemal nastąpił na nie; jedna, podobna do wieży noga uległa opróżnieniu i zniknęła, ale klown skakał z wydmy na wydmę na pozostałej kończynie i był w wystarczającym stopniu materialny, by wzniecać piekące w oczy obłoki piasku. Obecnie zdawało się nawet bardziej prawdopodobne niż poprzednio, że stopa wielkości volkswagena wyląduje na obu kobietach. I wyglądało na to, że byłby to cios kafara, a nie miętowy prysznic.
Szklistoróżowe postaci ciągnęły od brzegu jeziora. Diana i Nardie były z wolna odsuwane od niego i spychane w kierunku autostrady.
Nagle okazało się, że figury dysponują czymś na kształt paznokci; Diana umknęła dwukrotnie o włos przed jednym z tworów, a jej wzniesione ramię zostało zadrapane przez coś, co spowodowało pieczenie i pozostawiło pęcherze.
Przez głowę Diany przemknęła potworniejsza od realnej groźby śmierci myśl, że te obiekty są zdolne do czegoś więcej; że mogłyby w jakiś sposób skonsumowaćją oraz Nardie i odesłać je obie w dół, do jakiejś pierwotnej psychicznej materii, która wypełniłaby ich liczne, obecnie puste, kształty.
A wtedy Diana i Nardie nie byłyby już niczym więcej, jak tylko nieświadomymi duchami rozrzuconych po całym mieście manekinów i wizerunków; nie stanowiłyby żadnego zagrożenia dla Króla – byłyby jedynie współodczuwającymi ofiarami nieświadomie chaotycznych bóstw.
Diana trzymała jedną rękę na ramieniu Dinh i razem, krok po kroku, rzucały się do przodu, cofały i posuwały się na ukos przed siebie, kierując się ku wodzie spadkiem terenu i starając się, by dwa giganty były od nich oddzielone przez wiele postaci normalnych rozmiarów.
Ręka Nardie skoczyła ponownie, zwinna jak wąż, i śmiejąca się, dwuwymiarowa postać w fartuchu sprzedawcy rozpadła się w milczeniu na przezroczyste drzazgi.
– Dobrze – powiedziała Diana z napięciem. – Jesteśmy niemal u celu.
– Ale to zużywa mój żeton – wydyszała Nardie po tym, gdy ciachnęła jednego z Rzymian z Caesars Pałace. – Spójrz.
W krótkiej chwili, zanim Dinh skierowała jego krawędź w stronę jednej z nóg gigantycznego klowna, co sprawiło, że migocząca postać odskoczyła bezwiednie wstecz, Diana spostrzegła, iż żeton z Moulin Rouge był teraz biały jak kość, a jego grubość zmalała do grubości monety.
– Miecz, który dał nam żółw – powiedziała Nardie przez zaciśnięte zęby – szczerbi się.
Na leżącej na szczycie zapory autostradzie wiał silny wiatr i Mavranos uznał, że to jego zawodzenie i śmiech słyszy; potem stwierdził, że ten dźwięk brzmi mu w głowie – wywołany drogą rezonansu przez umysły turystów, którzy gnali we wszystkich kierunkach, pragnąc wydostać się z kręgu sprowokowanego szaleństwa.
Niezbyt daleko od Arky’ego, o barierę po stronie jeziora opierał się mężczyzna w białej skórzanej kurtce, który machał ręką wyciągniętą ponad przepastnym spadkiem do wody. Mavra-nos dostrzegł krew na jego ręce i zrozumiał, że musi to być Ray-Joe Pogue.
Strażnicy znajdowali się na autostradzie, dyrygując ruchem; a chcąc porozumieć się z kierowcami, którzy pragnęli się stamtąd wydostać, musieli przekrzykiwać wiatr. Na oczach Arky’ego jeden z funkcjonariuszy odrzucił czapkę i zaczął biec środkiem jezdni w kierunku odległego krańca zapory po stronie Nevady.
Mavranos chciał się wydostać z tych gór i wrócić na równiny. Tu było zdecydowanie za wysoko – słońce, które błyszczało tak oślepiająco na chromach gnających samochodów, zdawało się wisieć zbyt nisko nad głową, a grzmot silników nie wydawał się tak głośny, jak powinien – jakby powietrze tutaj, wysoko, było mniej skłonne do przenoszenia dźwięków.
To sprawka Pogue’a, powiedział sobie Arky, zmuszony myśleć głośno, by słyszeć samego siebie ponad krzykiem i płaczem, który zawodził w jego głowie. Strąca do jeziora krew i w jakiś sposób wywołuje psychiczną reakcję łańcuchową-umysły obecnych tu ludzi odbijają – i powtarzają odbicia – szaleństwa.
Gdybym go znokautował…
Czuł budzące mu się w gardle skamlenia i zastanowił się, jak długo będzie mógł wytrwać w swoim zamiarze opierania się indukowanemu amokowi.
…lub zabił go, pomyślał.
Welony różowej mgły wirowały w porywach wiatru. Mavra-nos podszedł do bariery i spojrzał w dół, w kierunku wody; ujrzał, że wstęgi mgły pojawiały się wybuchowo w powietrzu poniżej miejsca, w którym Pogue opierał się o poręcz. Najwyraźniej krople jego krwi eksplodowały, zamieniając się w parę przed dosięgnięciem wody.
Nie udało mu się jeszcze zatruć jeziora.
Mavranos zebrał wszystkie pozostałe mu jeszcze siły, by uczynić kilka ostatnich kroków po chodniku, i zbliżył się do Pogue’a. Próbował uśmiechnąć się jak ktoś, kto zamierza zapytać o drogę lub poprosić o ogień, a jednocześnie wsunął jedną rękę do kieszeni dżinsów, chcąc przytrzymać nie włożoną do spodni połę koszuli, żeby nie miotała się na wietrze i nie odsłoniła rękojeści z orzechowego drewna, należącej do zatkniętej za pasek trzydziestki ósemki.
Kurtka Pogue’a było oślepiająco biała, a błyszczące kryształy górskie na jej wysokim kołnierzu słały w zmrużone oczy Mav-ranosa strzały tęczowego światła. Na głowie, na swojej idealnie wyrzeźbionej fryzurze, Ray-Joe miał czerwoną baseballową czapkę; a kiedy zwrócił się ku Mavranosowi, błyskając sponad białego bandaża na nosie dwojgiem czerniejących oczu, Arky ujrzał zatkniętą za opaskę jego czapki ponadnormalnej wielkości kartę do gry.
Była to Wieża z talii Lombardy Zero. Obraz błyskawicy, która uderza w konstrukcję podobną do wieży Babel oraz widok dwóch spadających z niej ludzi wstrząsnął umysłem Mavranosa jak cios. Arky zatoczył się w tył i odwrócił wzrok, starając się siłą obronić swój umysł przed zgwałceniem go przez potężny symbol. To musiało być to, co wywoływało mentalną wrzawę – każdy turysta, który wdychając opar z krwi Pogue’a, spojrzał przelotnie na kartę, doznawał psychicznego ekwiwalentu terapii wstrząsowej – a nawet ci, którzy jej nie widzieli, znajdowali się we mgle, odbierali sygnał, podchodzili bliżej i przekazywali go innym.
Mavranos zacisnął pięść i odwrócił się w tę stronę, gdzie stał Pogue-ale Raya-Joe już tam nie było. Znajdował się dużo dalej, chociaż nie zmienił swojej pozy człowieka czepiającego się poręczy. Arky zastanowił się, czy oczywiste sąsiedztwo tamtego sprzed chwili nie było swego rodzaju złudzeniem optycznym, powstałym w tym rozrzedzonym powietrzu.
Mavranos zamknął palce prawej dłoni na kolbie trzydziestki ósemki i ruszył przed siebie, ale nawet gdy obserwował Pogue’a, Ray-Joe, nie poruszając się, stawał się odleglejszy.
Stosuje jakąś magię, pomyślał Mavranos. Zabawia się przestrzenią, odległością i skalą. Co, do diabła, mogę na to poradzić? Nie sądzę, żebym mógł go dopaść, a nie ośmielę się strzelić, nie wiedząc, gdzie się naprawdę znajduje. Mógłbym trafić w cokolwiek, w kogokolwiek.
Za ramię złapała go szczupła dłoń” i usunęła z drogi; Mavranos ujrzał skurczoną postać Dondiego Snayheevera, który minął go i pokuśtykał dalej autostradą.
Snayheever zakołysał się swobodnie na smaganej przez wiatr nawierzchni, a potem podniósł wychudłe ramiona, zbyt długie jak na jego złachmaniony, sztruksowy płaszcz, i otworzył usta.
– Jestem ślepy! – rozdarł się pod niebo. – Ślepy jak nietoperz!
Mavranos poczuł echo tych słów w swojej klatce piersiowej i zrozumiał, że jego struny głosowe usiłowały współdziałać bezradnie ze Snayheeverowymi; usłyszał także Pogue’a, który wy-warczał te słowa. Arky’emu pociemniało w oczach, jakby uległ wygłoszonej sugestii.
– Ślepy jak nietoperz! – zagrzmiał ponownie Snayheever. – Nie mogę fruwać bez kapelusza, tak po prostu!
Śpiewne natężenie jego głosu stanowiło dla Mavranosa najgorszą rzecz z całej tej sceny na dachu świata, gdyż płuca bolały go od wysiłku dorównania niskiemu buczeniu Snayheevera.
Arky stwierdził, że siedzi na krawężniku, a zimna rękojeść broni uciska go w żebra. Ludzie wysiadali teraz z aut, nie kłopo-cząc się nawet wyłączaniem silników czy przełożeniem dźwigni biegów w pozycję „parkowanie”, po czym uciekali przed tym ogromnie wzmocnionym głosem, który wybuchał z ich własnych gardeł. Porzucone samochody toczyły się przed siebie, wpadając na zderzaki innych pojazdów oraz, sądząc po krzykach, miażdżąc nogi kilku oślepionym wykrzyczaną kwestią pieszym.
Teraz zawył Pogue, chociaż jego głos, po Snayheeverowym, brzmiał skrzekliwie i płytko.
– Muszę włożyć do wody swoją głowę! – wołał Ray-Joe.
– Głowę niedoskonałego Króla! Muszę przerwać akcję! Starając się wyrzucić z umysłu gwałtowne, mroczne nonsensy Snayheevera, zdawał się nie zwracać do nikogo konkretnego, poza sobą samym.
– Jak tylko ta pierdolona krew przestanie się wygotowywać!
Trzepał furiacko ręką, a wokół niego irowały podmuchy pary.
Snayheever wprawił Mavranosa i Pogue’a w wywołujący zawrót głowy rezonans.
– Jak to się mówi – ciągnął Dondi – stóp Anteusza nie da się oderwać od chodnika; w żaden sposób nie możesz wspiąć się na barierę i skoczyć w dół do wody.
Mavranos przypomniał sobie grzmiący głos Snayheevera, który wydobywał się z gardła ślepego Spidera Joe w salonie zakurzonej przyczepy, oraz to, jak nieodparte było owo narzucone szaleństwo – i zrozumiał, że Dondi powstrzymuje Pogue’a od skoku.
Dobrze, pomyślał Arky. Lepiej ty niż ja, Dondi. Odetchnął głęboko, czując ucisk rewolweru, i ośmielił się mieć nadzieję, że może nie będzie musiał go użyć.
Spojrzał w górę, skąd usłyszał klekot i harmider. Zatoczywszy się, Pogue odstąpił od zwieńczenia zapory i, najwyraźniej ślepy, potknął się o krawężnik, ale ruszył chwiejnym krokiem w stronę głosu Snayheevera.
A sklepienie nieba za nim oraz ponad nim pokropkowały trzepoczące ciemne punkty.
Dopiero co minęło południe, ale firmament był pełen nietoperzy.
Łodzią kierowała woda i zmęczeni gracze pochylali się na krzesłach dużo częściej w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara niż zgodnie z nim, jakby łajba obracała się w jakimś niewidzialnym, prawoskrętnym wirze.
Jak dotąd układ kart, które leżały na stole, nie odbiegał od tego, który zaplanował Crane.
Wszyscy gracze poza Scottem, Leonem i jeszcze jednym mężczyzną dopasowali już swoje karty, i w końcu na sprzedaż była ręka Leona.
– Oferowana jest ręka pana Hanariego – powiedział Crane ochrypłym głosem – i rozdający ośmiela się złożyć pierwszą ofertę w wysokości pięciuset pięćdziesięciu dolarów.
Było to tyle, ile Leon włożył do tej pory do puli.
– Dam sześćset – powiedział blady młody człowiek, który także pozostawał jeszcze w grze, ale zdawało się, że mówi to automatycznie i bez entuzjazmu.
Ponieważ ponad jeziorem dudniły niezrozumiałe sylaby jakiegoś grzmiącego głosu, podobnego lamentowi odległych, przesuwających się warstw geologicznych, to łódź wydawała się mniejsza, a gracze komunikowali swoje decyzje częściej gestami niż werbalnie – jakby w obawie, że zostaną podsłuchani przez coś w jeziorze lub na niebie.
Leon był blady. Ręce mu się trzęsły, ale ściskał karty, jakby były liną asekuracyjną, a on tonął.
Gorący powiew zza iluminatorów chłodził spocone czoło Scotta, który zastanawiał się mgliście, jak kiepsko musi wyglądać jego makijaż.
– Siedemset – rzekł flegmatycznie.
Doktor Leaky nie odzywał się już więcej, tylko miotał się wściekle w swoim cuchnącym ubraniu, zmagając się z ograniczającym jego swobodę pasem bezpieczeństwa.
– Twoje – powiedział blady młody człowiek; odsunął krzesło od stołu i podniósł się, by pójść do baru.
Leon odwrócił szóstkę i ósemkę Pucharów, kładąc je obok odsłoniętego rycerza Buław i siódemki Mieczy, po czym pchnął cztery karty w kierunku Scotta.
– Urodź nam zdrowe dziecko, matko – rzekł Leon.
On także wstał i, zataczając się po nachylonym, pokrytym czerwonym dywanem pokładzie, poszedł w kierunku doktora Leaky’ego, przywiązanego do fotela na kółkach. Dało się słyszeć, że mruczy coś do starego człowieka nalegającym, uspokajającym tonem.
Crane miał nadzieję, że będzie w stanie spłodzić zdrowe dziecko. Dwaj gracze kupili nie te karty, które im przeznaczył, i teraz jeden z nich, jak Scott wiedział, miał asowski kolor Denarów, który pobiłby królewski kolor Mieczy Scotta, gdyby obaj pozostali w grze do sprawdzenia kart.
Crane wskazał na gracza, który miał odsłonięte dwa asy.
– Asy zaczynają – powiedział bezbarwnym tonem.
Kiedy Scott odezwał się do niego, wymizerowany młody mężczyzna z dwudniowym zarostem na twarzy mrugnął i pogme-rał w swoim stosie banknotów.
– Asy warte są dwieście – powiedział, rzucając dwa studolarowe banknoty.
Diana odskoczyła od pary naturalnej wielkości pozbawionych twarzy manekinów, straciła oparcie dla stóp w luźnym piasku i usiadła na nim ciężko. Zanim udało się jej stanąć ponownie na równe nogi i dokuśtykać do miejsca, w którym Nardie cięła na lewo i prawo żetonem, dwie figury drasnęły parzącymi pazurami jej ramię i bok.
Manekiny poruszały się niezdarnie, niczym nowo narodzone mechaniczne źrebaki, a pozbawione oczu głowy kołysały się w przód i w tył z regularnością metronomu.
Diana zacisnęła w garści tył koszuli Nardie i usiłowała oddychać głęboko nieświeżym, gorącym powietrzem; starała się także powstrzymywać z dala od siebie błyszczącą mgiełkę nieświadomości.
Nie było sposobu na to, by ona i Nardie przebiły się przez te twory i dotarły do jeziora.
Zastanowiła się, czy byłyby w stanie wrócić do autostrady – nabierające solidności kanciaste przezroczystości tłoczyły się także po tamtej stronie, w związku z czym przejeżdżające samochody stanowiły jedynie kleksy załamanego światła, połyskującego w nieobliczalnej dali – i rozmyślała niewesoło, czy przedostanie się z powrotem ku tej solidnej asfaltowej nawierzchni mogłoby w jakikolwiek sposób im pomóc. A co, jeśli kierowcy samochodów okazaliby się tylko kolejnymi zombie na zawiasach? Kątem oka pochwyciła mignięcie pary figur.
– Za tobą! – zawołała na widok tych samych dwóch bez-twarzych manekinów, idących po piasku krokiem nożyczek.
Ale postaci nie były już pozbawione twarzy; ich oblicza, chociaż bez wyrazu, ukonstytuowały się, przybierając rozpoznawalne rysy Nardie i Diany.
Dinh cofnęła się przed nimi, a Diana musiała uskoczyć, żeby nie zostać przewróconą.
Nardie rzuciła się w przód, wykonując spazmatyczny wypad, i przeciągnęła krawędź tracącego masę żetonu przez przestrzeli, w której moment wcześniej znajdowały się naśladujące je twarze. Vice-Diana i vice-Nardie uszły temu atakowi, zanikając i przepychając się wstecz.
Nardie odwróciła się do nich plecami, tnąc szaleńczo i dysząc – wycinała ścieżkę przez fantazmaty z taką werwą, jakby żeton z Moulin Rouge był maczetą. Nacierała, przesuwając nogi w piasku, by przypieczętować objęcie w posiadanie każdego jarda, stopy czy cala terenu – z dala od tamtych dwóch figur i możliwe, że w kierunku wody – a Diana kuśtykała za nią.
– Zaczynają nas… trawić – wydyszała Diana.
Ten pomysł wdarł się w jej umysł i jęknęła bezradnie.
– Musimy zrobić coś więcej – powiedziała głosem, który drżał ze zmęczenia.
– Co, na przykład? – wysapała Nardie.
– Ten cholerny żeton jest czymś, czego nie mogą strawić, co budzi ich wstręt! – zawołała Diana. – Musimy uczynić coś więcej, niż tylko nim wymachiwać!
Uderzyła jednego z chłopców Hucka Finna z rzecznego parowca z fasady Holiday Casino i krzyknęła z bólu, kiedy jego wyszczerzone zęby drasnęły jej nadgarstek. Figura nawet się nie przewróciła.
– Skaleczenie dłoni żetonem było symbolem, gestem – pociągnęła nosem, potrząsając oparzoną ręką. – To nie chodzi o znaki. Spójrz teraz na żeton.
Nardie wykonała wściekłą fintę, a potem, korzystając z chwili czasu zdobytego na rejterujących postaciach, podniosła to, co zostało ze sztonu z Moulin Rouge. Był teraz kruchym, białym owalem, wyglądającym jak cienki krążek papieru.
– Złam go – poleciła Diana – i połkniemy go.
Gdy chciała wziąć głębszy oddech, lepkie powietrze gwizdało jej w gardle.
– Skoro żeton stanie się częścią każdej z nas, to te twory nie będą mogły nas strawić.
Po piasku gnała w ich stronę olbrzymia małpa, przezroczysta niczym celofan; zanim krążek żetonu odrzucił stwora wstecz, Diana i Nardie cofnęły się ciężko kilka jardów.
– To nas zabije – stwierdziła Dinh.
Jej słowa zawisły w otaczającym je powietrzu.
Zabije nas, Matko?, pomyślała Diana. Czy taka jest twoja wola, żeby córka i jej przyjaciółka, którą pobłogosławiłaś, umarły raczej z własnej ręki niż z winy tych potworów? Nie usłyszała żadnej odpowiedzi.
– Daj mi połowę – powiedziała z rozpaczą.
– Chryste!
Po chwili wahania Nardie złamała żeton i wyciągnęła na dłoni jego połówkę w stronę Diany.
Ponad powierzchnią jeziora przetoczył się ponownie donośny głos, który wypowiedział grzmiąco kilka niezrozumiałych sylab.
Górujący nad kobietami kowboj Vegas Vic z dachu Pioneer Casino, który uśmiechał się pod swoim gigantycznym, fantasma-gorycznym kapeluszem ustami złożonymi z upiornych neonowych rur, pochylił się i trzasnął Dianę otwartą dłonią.
Upadła na gorący piasek, ale nie wypuściła połówki żetonu; i kiedy zatrzymała się, koziołkując, włożyła szton do ust. Miał ostre krawędzie, które skaleczyły ją w język i podniebienie, gdy starała się go połknąć.
I nagle poczuła, że ma w sobie coś ze Scotta, Olivera, Scata, Ozziego i coś z samego jeziora, a nawet z biednego Hansa – i była pewna, że ma dosyć sił, by wstać.
Mavranos był przekonany, że będzie miał wylew i oszuka w ten sposób raka.
Kuśtykając ulicą, czuł w ustach smak krwi i nic wiedział, czy swojej, czy Pogue’a, a gardło piekło go od krzyku: „Zjedz mnie!”, co stanowiło bezradny odzew na wstrząsający ziemią głos Snayheevera sprzed kilku chwil.
Dondi, otoczony teraz przez krąg kołujących szybko, trzepoczących skrzydłami nietoperzy, wspiął się na zwieńczenie przeciwległej ściany zapory i zaczął na nim tańczyć. Ściany, która opadała ostrym skłonem w sześciusetstopową przepaść, kończącą się betonowym dachem elektrowni, stojącej po zewnętrznej stronie tamy.
Pogue szedł po jezdni, klucząc po omacku pomiędzy stojącymi samochodami, i w jednej chwili zdawał się wystarczająco blisko Mavranosa, by ten mógł go dosięgnąć wypadem, a w następnej znajdował się setki stóp dalej.
Arky obawiał się, że Pogue strąci Snayheevera w dół, w tę ziejącą, pomaturalną, a półinżynieryjną głębię kanionu; a potem, uwolniony od indukowanego przez Dondiego szaleństwa oraz ślepoty wróci i rzuci się do jeziora, zatrzymując zegar i zatruwając wodę. Jeśli Ray-Joe spróbuje to zrobić, Mavranos będzie prawdopodobnie musiał strzelić do niego.
Trudno było oddychać – powietrze stało się nagle mętne od gorącej wilgotnej lepkiej mgły, która nie wyglądała jednak na parującą krew Pogue’a; a kiedy Mavranos przeciągnął dłonią po ustach, to poczuł, że jego wąsy są śliskie od czegoś, co pachniało jak algi. Wyciągnął zza pasa trzydziestkę ósemkę i trzymał ją przed sobą, idąc z trudem za Pogue’em pomiędzy samochodami.
I chociaż nadal był na wpół ślepy z powodu natarczywych wypowiedzi Dondiego, to żywił przekonanie, że niektóre z obiektów miotających się w kręgach wokół pląsającej postaci Snay-heevera były zwykłymi rybami: okoniami, karpiami i sumami o poruszających się wąsach. Część płetwiastych kształtów zdawała się tak mała, jakby cyrkulowała tuż przed twarzą Mavrano-sa, a inne formy wyglądały na olbrzymie i poruszające się z astronomiczną prędkością gdzieś równie daleko, jak na orbicie Księżyca.
Nawierzchnia pod wysokimi butami Mavranosa poruszała się, a kiedy Arky popatrzył w dół, ujrzał na betonie pęknięcia, które rozprzestrzeniały się gwałtownie i zwężały na końcach niczym pulsujące tętnice – czy tama pękała? – a potem poczuł, że sam wisi gdzieś wysoko ponad ziemią, daleko na orbicie Księżyca; a to, co poniżej wydawało się pęknięciami lub tętnicami, było wielkimi deltami rzek, zmieniającymi się w przesunięte ku fiolecie promieniowanie nienaturalnie szybko mijających stuleci.
Zmusił się do spojrzenia w górę i ujrzał, że nietoperze rozpierzchają się, uciekając od Snayheevera we wstążkowatych trzepoczących obłokach, ponieważ szaleniec zaczął znowu ryczeć:
– Król i Królowa Kaledonu, jak wiele mil od Babilonu?
Snayheever harcował na urwistej krawędzi wysokiego do piersi zwieńczenia tamy, wyrzucając w górę stopy i rozpościerając ramiona, a poły jego wytartego płaszcza powiewały za nim w wilgotnym wietrze. Wydawał się teraz Mavranosowi wyższy; istotnie, wyglądało przez moment na to, że Dondi przerasta wznoszące się po obu stronach zapory góry, a jego radosna, zwrócona ku górze twarz idioty jest rzeczą najbliższą niebu.
– Trzy razy dwadzieścia mil i jeszcze dziesięć – śpiewał ochryple Snayheever; jego głos odbijał się w trzepocie nietoperzy i latających ryb. – Czy mogę tam dotrzeć po promieniu światła Księżyca? Tak, i wrócić stamtąd.
Niebo pociemniało, jakby na skutek nagłego zachmurzenia, ale ponad górami lśnił księżyc w pełni. Zapora zadrżała, a w kanałach zasilających i turbinach, które były jej sercem, pojawiły się turbulencje i zakłócenia.
– Myślę, że przebiję – powiedział Crane, rzucając do puli kilka dodatkowych banknotów i starając się nadać swojej wypowiedzi nikły, teatralny ton niechęci – jak ktoś, kto trzyma pewną kartę, a stara się sprawiać wrażenie słabego, by zachęcić przeciwnika do dalszej licytacji.
Crane przebił natychmiast pierwotną, dwustudolarową stawkę, ale młody człowiek, po pewnym namyśle, zrobił to samo. Scott miał wrażenie, że ta rozgrywka toczy się co najmniej od godziny.
Zdawało się, że łódź obraca się na wodzie, i Crane zmuszał się do tego, by nie ściskać krawędzi stołu, jak to czyniło kilku innych graczy.
Młody człowiek stał teraz wobec dylematu, czy podbić stawkę o kolejne dwieście dolarów; pocierał swój szczeciniasty podbródek i gapił się na sześć odkrytych kart Scotta – szóstkę i ósemkę Pucharów, rycerza Buław, siódemkę, ósemkę i dziewiątkę Mieczy.
Crane wiedział, że jego przeciwnik ma asowski kolor Denarów; młody człowiek zastanawiał się najwyraźniej, czy siódemka, ósemka i dziewiątka Mieczy Scotta może stanowić część pokera, który byłby wyższy od jego kart.
Crane spostrzegł, że źrenice tamtego powiększają się, i pojął, że jego oponent ma zamiar wyrównać stawkę i zakończyć licytację sprawdzeniem kart.
Scott stał na krawędzi przegranej. A w głowie miał jedną, natrętną myśl: Ozzie, co mogę zrobić?
Zrozumiał.
– Jak się nazywasz, chłopcze? – spytał nagle, rozpromieniając się w szerokim i niewątpliwie poplamionym szminką, zębatym uśmiechu; modlił się przy tym, żeby imię jego przeciwnika było jednosylabowe.
– Hmm – mruknął tamten w roztargnieniu, przesuwając dłoń w stronę kupki banknotów. – Ross.
– Spasował! – zawołał momentalnie Crane i odwrócił swoje dwie zakryte karty, którymi była dziesiątka i król Mieczy, ale dłoń trzymał na wydrukowanej u spodu nazwie tej ostatniej karty, tak że widoczny był tylko czubek miecza figury. – Mam pokera do waleta!
– Nie powiedziałem „pas” – krzyknął młody człowiek – tylko „Ross”! Słyszeliście wszyscy!
Crane odwrócił natychmiast króla, a potem celowo guzdrał się przy odwracaniu dziesiątki, dzięki czemu wszyscy mogli ją dojrzeć, zanim została ponownie zakryta.
Scott podniósł wzrok, starając się nadać swojej wymakijażo-wanej twarzy wyraz mocnej urazy.
– Mówię, że on powiedział „pas”.
– Ty świrze – rzekł Newt, wycierając starą spoconą twarz. – Powiedział „Ross”.
Pozostali gracze kiwali głowami i mamrotaniem wyrażali słowa poparcia. Leon patrzył na Scotta.
– Masz wściekłą ochotę na tę pulę-powiedział, marszcząc w zakłopotaniu czoło – ale chłopak powiedział najwyraźniej „Ross”.
Leon zwrócił swoje niespuchnięte oko w stronę młodego człowieka.
– Chcesz przebić?
– Wobec pokera? Nie, dziękuję.
Mężczyzna odwrócił swoje karty i odrzucił je na bok.
– Fruwająca zakonnica może wykonać swój latający skok.
Crane wzruszył ramionami z udawanym smutkiem i wyciągnął ręce, żeby zgarnąć stos banknotów. Dzięki ci, Ozzie, pomyślał.
– Ale, ale – odezwał się Leon, podnosząc gładką, opaloną dłoń. – Jestem ojcem zwycięskiej ręki, pamiętasz?
Zwrócił się do Scotta z uśmiechem, który był straszny pod bandażem i szarofioletową opuchlizną z zaognionymi żyłami.
– Żądam Wniebowzięcia.
Ze swojej białej marynarki wyjął portfel i zaczął układać studolarowe banknoty w kształt wachlarza.
– Newt, mógłbyś policzyć, ile jest w banku? – Leon uśmiechnął się ponownie do Scotta. – To ostatnia odżywka – gram o wszystko.
Crane rozłożył ręce, a głowę trzymał nisko opuszczoną, żeby ukryć silne tętno, które pulsowało mu na szyi. Na zewnątrz zrobiło się ciemno i Scott nie miał odwagi spojrzeć w bulaje; myślał, że w każdym z nich dostrzeże mętną brązową wodę jeziora – jakby łódź odwróciła się do góry dnem, a graczy trzymała na ich miejscach tylko niewiadomego pochodzenia siła odśrodkowa.
– Dobra – szepnął Scott – chociaż wiesz… że, tak czy inaczej, masz już kawałek mnie.
– Jeśli twoje obcasy są zwinne i lekkie-ryczał Snayheever, a jego głos strząsał pył w dół górzystych zboczy – możesz dojść tutaj po promieniu światła świecy!
Ray-Joe Pogue usiłował w dalszym ciągu przejść przez jezdnię; jakaś stara kobieta zobaczyła jego czapkę i zaczęła krzyczeć, a on starał się wymacać drogę obok niej. Na szczycie zapory widać było tylko kilkoro innych ludzi, najwyraźniej rannych – wyglądało na to, że wszyscy inni uciekli pieszo.
Mavranos przeszedł zygzakiem pomiędzy unieruchomionymi i potrzaskanymi samochodami, przekroczył krawężnik trotuaru po przeciwległej stronie autostrady i przerzucił ramiona ponad zwieńczeniem zapory w punkie o kilka jardów odległym od miejsca, w którym tańczył Snayheever. Przez czas jednego oddechu spoglądał obok swojej trzydziestki ósemki w dół, przez kłęby zamglonego powietrza, na widoczne dużo poniżej galerie elektrowni z kipiącą wodą rozregulowanego, przepełnionego przelewu – a potem wyprostował się pośpiesznie i spojrzał na betonowe zwieńczenie, o które się opierał, po czym przeciągnął po jego krawędzi stwardniałą dłonią wolnej ręki.
Brzeg był pofalowany i szorstki, jakby powycinano go laubzegą – jakby miał stanowić teatralne wyolbrzymienie zerodo-wanej powierzchni urwiska – a Arky przypomniał sobie kartę z Głupcem z talii Lombardy Zero; Głupiec tańczył na krawędzi zbocza, które było podobnie wyfryzowane.
Spojrzawszy ponownie na Snayheevera, Mavranos zauważył, że płaszcz młodego szaleńca jest dłuższy, luźniejszy i przewiązany sznurem; na głowie Dondi miał pióropusz.
Był niezmiernie wysoki.
Pogue wszedł w końcu na krawężnik i zdawało się, że jest zaledwie o kiłkajardów od Mavranosa. Kartę miał nadal zatkniętą za otok czapki, co wyglądało niczym lampa na górniczym hełmie; mały automatyczny pistolet wycelował na ślepo w stronę Snay-heevera, który tańczył w wilgotnym wietrze.
Nadal opierając się o zwieńczenie tamy, Arky wymierzył lufę swojej trzydziestki ósemki w klatkę piersiową Pogue’ a; czuł przy tym, jak w bębenku stukają mosiężne łuski z pociskami Glaser, zakończonymi plastikiem – po czym zamarł z palcem na wyżłobionym, metalowym spuście, nagle zupełnie pewny, że nie potrafi nikogo zabić.
Broń Pogue’a zagrzmiała, a jej odrzut szarpnął w górę jego dłoń, ale nie wpłynęło to na szaleńczy taniec Snayheevera. Pierwsza kula Raya-Joe ominęła w znacznej odległości Dondie-go i przepadła w rozbrzmiewającym odgłosem wystrzału, deszczowym powietrzu.
Nadal jestem cholernie dobrym strzelcem, pomyślał Mavra-nos, celując – zamiast w Pogue’a-w migoczącą broń na końcu jego wyciągniętej ręki. Może nie będę musiał go zabić.
Nacisnął na spust – najpierw ściągając go do oporu, by nie zakłócić linii strzału, a potem dalej – i zobaczył, gdy huk uderzył o bębenki jego uszu, a lufa poderwała się w odrzucie, że Pogue oddala się, wirując.
Ale widział także kurz, wzbity ze ściany oraz trotuaru, i zastanowił się, czy pocisk Glasera rozpadł się, zanim trafił w dłoń Pogue’a? Jeśli tak, to pomimo swojego starannego celowania Arky mógł zabić Raya-Joe.
Jednak Pogue podnosił się na nogi, a jego dłoń była biało-czer-woną miazgą, wyrzucającą tętniczą krew; najwyraźniej kula Mav-ranosa dotarła tam, gdzie była wymierzona. Widok zranionej ręki tamtego spowodował, że do gardła Arky’ego podniosła się gorąca kolumna wymiotów; Mavranos zdecydowanie zacisnął zęby i przełknął ślinę… ale przez chwilę zastanawiał się, czy czasem w niewiadomy sposób jego broń nie wystrzeliła kilku pocisków – czy raczej kilku prawdopodobieństw kul.
Wycie Pogue’a rozlegało się w zielonym, zalatującym morskimi wodorostami powietrzu. Ray-Joe zrobił wypad w kierunku kostek nóg Snayheevera.
Mavranos podniósł ponownie swoją trzydziestkę ósemkę, ale obie postaci były teraz szczepione ze sobą, a nawierzchnia drogi trzęsła się ponad spracowanym sercem zapory – i Arky nie ośmielił się strzelić. Pogue wspiął się na zwieńczenie tamy i usiadł na nim okrakiem obok nóg Snayheevera. Czapka spadła mu z głowy i poleciała w dół, wirując przy zewnętrzej ścianie zapory, a idealna fryzura Raya-Joe była teraz mokrymi kosmykami, przyklejonymi do czoła.
Snayheever stał po prostu na szczycie muru; uśmiechał się nadal w stronę ciemnego nieba i wymachiwał ramionami.
– Ślepy jak nietoperz! – ryknął, podczas gdy Pogue i Mavranos jęknęli równocześnie z nim.
– Czy jest tu ktoś, kto mnie słyszy? – Ray-Joe przekrzykiwał świst gorącego deszczu.
Powieki sinych podpuchniętych oczu miał zaciśnięte, a przyklejony plastrem do nosa opatrunek plamiła krew. Mavranos pomachał bezradnie bronią.
– Ja cię słyszę, człowieku – zawołał.
– Proszę, pomóż mi – szlochnął Pogue. – Kręcę się w kółko i jestem ślepy, a muszę natychmiast zanurzyć w wodzie swoją głowę. Nie mogę czekać, aż krew zadziała! Czy jestem na autostradzie po stronie jeziora? Czy pod nami jest jezioro?
Jeśli powiem „tak”, pomyślał Mavranos, puści Snayheevera i skoczy, a ja ściągnę stamtąd Dondiego. Ale zabiję Pogue’a tak pewnie, jakbym mu strzelił prosto między oczy.
Jeśli powiem „nie”, to zrzuci Snayheevera, a potem, nie zatrzymany, przejdzie przez autostradę. Na skutek wywoływanego przez niego magicznego złudzenia optycznego, które nabierze ponownie pełnej mocy, nie będę w stanie go dosięgnąć ani zatrzymać. Skoczy po stronie jeziora i Diana będzie zgubiona.
A jeśli nie powiem w ogóle nic…?
Dobra, pomyślał z rozpaczą, w takim razie pójdę do piekła.
– Pod tobą jest jezioro – powiedział głośno, czując, jak te słowa palą jego duszę. – Jesteś na barierze po północnej stronie zapory.
Biały uśmiech rozdzielił szczupłą twarz Pogue’a, widoczną pod rzadko rozsianymi, mokrymi włosami oraz bandażem…
…Ray-Joe rzucił się głową naprzód i zagłębił zęby w łydce Snayheevera; nogę, którą trzymał po stronie autostrady, przerzucił ponad zwieńczeniem zapory, kopiąc nią Dondiego w kolano.
Snayheever zachwiał się, a Mavranos zaklął i ruszył do przodu, powodowany nagłym przerażeniem. Nie potrafił powiedzieć, czy opadanie ramion Snayheevera było bezskutecznym usiłowaniem odzyskania równowagi, czy też stanowiło nadal element jego szalonego tańca. Dondi zniknął za murem, a Pogue – otaczając ramieniem jego nogi i wbijając mu zęby w ciało – stoczył się za nim ze zwieńczenia tamy.
Mavranos plasnął z rozpędu o betonową ścianę i wyjrzał sponad jej krawędzi.
Przez kilka sekund złączone razem postaci, którymi byli Snay-heever i Pogue, obracały się wolno we mgle ponad zawrotną głębią, zmniejszając gwałtownie swoją pozorną wielkość. Potem ciała obu mężczyzn dotknęły stromego zbocza, odbiły się od niego i rozdzieliły; ich ręce i nogi młóciły powietrze z przerażającą niezgrabnością. Potoczyli się w dół, młynkując i odskakując od zbocza tamy, aż dosięgnęli betonowego dachu elektrowni, gdzie zadrżeli w krótkim wstrząsie, który musiał składać się z potężnych uderzeń, po czym stali się malutkimi, nieruchomymi kształtami.
Przenoszące echo powietrze zamarło niczym struna fortepianu, kiedy przycisnąć pedał instrumentu, a zapora pod stopami Mavranosa stała się ponownie równie solidna jak góry. Burzliwy przepływ wody przez potężne upusty i gigantyczne turbiny musiał gwałtownie nabrać cech przepływu laminarnego, gdyż powierzchnia wody poniżej tamy wygładziła się szybko niczym tafla szkła.
Ustał deszcz jeziornej wody, wiatr przycichł, a nietoperze i ryby gdzieś przepadły. Chmury przesłaniały sporadycznie słońce, a krawędzie cieni, rzucanych przez nie na nawierzchnię szosy, były tak ostre, jakby zostały wycięte z czarnego kartonu.
Mavranos odstąpił od wyprofilowanej krzywizny zwieńczenia zapory, która rozciągała swój gładki łuk od jednej góry do drugiej. Zabezpieczył rewolwer, wsunął go za pasek i naciągnął na niego koszulę. Wziął głęboki oddech, a potem przełknął ślinę; i jeszcze raz.
Poklepał kieszeń kurtki, po czym wyjął z niej plastikowy woreczek. Podczas ostatnich kilku minut uległ on rozerwaniu, ale złota rybka trzepotała się nadal w mokrej, plastikowej torebce.
Arky przeszedł szybko pomiędzy stojącymi na autostradzie samochodami i zbliżył się do bariery po stronie jeziora. Wyciągnął woreczek ponad otchłań i widoczną w dole wodę jeziora, wytrząsnął rybkę, a potem pochylił się i obserwował, jak koziołkuje w powietrzu, aż stracił ją w końcu z pola widzenia.
Jego wyczerpanie minęło. Pobiegł środkiem długiej wijącej się łukami, wysychającej nawierzchni autostrady, zadzierając wysoko kolana oraz obiegając bez wysiłku porzucone samochody – i dalej, w stronę parkingu, na którym zostawił swoją pół-ciężarówkę.
Dwadzieścia pięć mil stamtąd, na północny zachód, w Las Vegas, każda para kości przy każdym stole pokazała w momencie śmierci Snayheevera „oczy węża”, każda kulka ruletki stanęła jak wmurowana w przegródce podwójnego zera, a silnik każdego samochodu, w którego stacyjce tkwił kluczyk, uruchomił się nagle samorzutnie.
Niebo ponad zachodnim brzegiem jeziora było nadal niemal tak ciemne jak w nocy, i chociaż pełnia minęła trzy dni temu, księżyc w górze wisiał tak doskonale okrągły, jak zużyty biały krążek, który Diana i Nardie podzieliły między siebie.
Były same na swoim odcinku plaży. Nardie, teraz z pustymi rękami, tkwiła nadal w obronnym przyklęku, a Diana kołysała się na nogach i ściskała za gardło. Sto jardów w lewo od nich, dzieci i ich rodzice, z wahaniem, ale mając już swobodnie poruszające się stawy kończyn, szli w głąb plaży, w stronę swoich ręczników oraz parasoli, najwyraźniej zakłopotani, skrępowani i rozważający kwestię nadciągającego deszczu.
Nasilający się wiatr zdawał się gnać po niebie różne kształty, trzepoczące i wzdychające, ale bez względu na to, czym one były, Diana nie czuła, by z ich strony płynęło jakiekolwiek zagrożenie. Fale były wysokie, jakby olbrzymy pod wodą obracały się niespokojnie przed snem, ale pomyślała, że żaden taki gigant nie skrzywdzi jej.
Splunęła na piasek.
– Krwawię.
Wnętrze ust miała pokaleczone, ale półkrążek najwyraźniej pokruszył się, zanim dotarł do jej gardła. Splunęła ponownie.
– Dosyć mocno.
Nardie podniosła się gibko i roześmiała, kaszląc w trakcie owego wybuchu wesołości.
– Ja także. Ale myślę, że nie umrzemy od tego.
Diana zrobiła niepewny krok w kierunku wody, mrugnęła i zastanowiła się, ile może mieć pękniętych żeber.
– Zanurzmy się w wodzie.
Crane pozwolił sobie na to, by przez moment przytrzymać się krawędzi stołu. Niebo za iluminatorami pojaśniało ponownie, a żółte światło, które lampy rzucały na wykładane boazerią ściany, zaczęło wyglądać mdło.
– Zawrót głowy – powiedział, kiedy Newt liczył banknoty, zgromadzone na środku stołu.
Barman z Amino Kwasów zamknął ponownie bulaje, krótko po tym, gdy od strony Czarnych Gór i zapory dał się słyszeć grzmiący głos, który niósł po jeziorze oderwane sylaby, więc powietrze w kabinie zgęstniało od dymu papierosowego i smrodu wydzielanego przez doktora Leaky’ego. Crane uznał, że jego zawrót głowy mógł zostać wywołany równie dobrze przez mdłości, jak i wrażenie wirowania w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
– Siedem i pół tysiąca – wykrakał wreszcie Newt.
Leon wyjął z portfela gruby plik tysiącdolarówek oraz setek i rzucił pieniądze na przeliczony przez Newta stos, a jego nie zabandażowane oko płonęło, gdy wpatrywał się w zdrowe oko Scotta.
Oczodół sztucznego oka Crane’a pulsował i Scott nie był w stanie opuścić powieki. Dobry żart, pomyślał, jeśli powiodłoby mi się tutaj, a potem umarłbym na zapalenie opon mózgowych. Dotknął ostrożnie kącika oka. Zabolało, a na koniuszku palca została smuga maskary.
– Przekładamy o wyższą kartę – powiedział Leon.
Crane spojrzał na doktora Leaky’ego, który znajdował, się w drugim końcu pomieszczenia. Zdawało się, że we wzroku starego człowieka po raz kolejny błyszczy czujność, więc Scott, odwrócił oczy na wypadek, gdyby ciało jego ojca mogło się czegoś domyślić i powiedzieć coś, co ostrzegłoby Leona.
Ale zgrzybiały staruch najwidoczniej nie poczuł się zaalarmowany ani nie domyślił się celu, który przyświecał Scottowi, gdyż nic nie powiedział.
Crane rozluźnił prawą rękę i, zauważywszy po raz pierwszy, że obgryzł pomalowane paznokcie do opuszków palców, opuścił dłoń na talię i podniósł jej górną część.
Pokazał kartę pozostałym graczom, a potem sam na nią spojrzał.
Giermek Pucharów. Jego karta, powiedział kiedyś Ozzie. Wkrótce będzie zastąpiona przez króla? Obawiając się, że Leon mógłby zauważyć lekko poplamiony róg figury, Scott opuścił szybko górną część talii.
Leon uśmiechał się i dyszał.
– Trudna do pobicia! – powiedział.
Newt pochylił się do przodu, przysunął do siebie karty, potasował je, a potem popchnął przed drżące ciało Arta Hanariego.
Georges Leon podniósł część talii trzęsącą się ręką, po czym zawahał się w momencie, gdy podział został już dokonany.
Scottowi zdawało się, że serce staje mu w piersi.
Pominął kartę o pofalowanym brzegu, pomyślał Crane. Pokaże asa…
Ale kartą, którą podniósł Leon, okazała się dziesiątka Mieczy. Serce Scotta ruszyło ponownie; roześmiał się słabo i zabęb-nił pięścią w stół.
– Tak! – powiedział, ujawniając gorący wybuch triumfu, ponieważ wszyscy przypuszczali, że jest po prostu zadowolony z wygrania podwójnej puli. – Mam cię!
– Kiepskie przełożenie – zwrócił się do Leona jeden z pozostałych graczy.
Georges skrzywił się i wzruszył ramionami.
– Wygrałeś – rzekł do Scotta. – Nie wiem, kiedy w końcu zrozumiem, że nie jest to mądry zakład.
– Dzięki – rzekł Crane ochrypłym głosem.
– Zabierasz pieniądze – ciągnął Leon.
Crane pomyślał o Ozziem i spojrzał zimno w niespuchnięte oko Hanariego.
– Na to wygląda.
– Sprzedałeś karty. Kupiłem je. Przyjmuję je.
– To wszystko twoje, wierz mi.
Crane uklepał banknoty i, pozostawiwszy na stole jedną setkę, jako swoje wejście do następnej rozgrywki, wsunął resztę forsy pomiędzy rozsunięte łokcie.
Dokonał tego. Sprzedał Leonowi rękę, skompletowaną przez doktora Leaky’ego w środę, podczas nieformalnej gry we Wniebowzięcie, która toczyła się przy kontenerze na śmieci za sklepem monopolowym.
Crane nie miał pojęcia, co się może teraz zdarzyć. Ten schemat mógł nie zadziałać – mógł stracić jutro swoje ciało – ale zrobił wszystko, co było w jego mocy.
– Dwieście do ciebie.
Scott podniósł wzrok sponad swoich ogryzionych paznokci. Leon mówił do niego.
– Och – odparł Crane. – Przepraszam.
Podniósł czterysta dolarów z jednego ze swoich stosów pieniędzy i rzucił je do puli.
– Podwajam – powiedział.
– Nie obejrzałeś swoich zakrytych kart! – odezwał się Newt z rozdrażnieniem. – Przebijasz w ciemno?
– Tak – przyznał Crane.
W to piątkowe popołudnie ulice przystani jachtowej blokowały samochody combi o obciążonych pakunkami bagażnikach dachowych, a młodzi opaleni mężczyźni oraz kobiety w kusych kostiumach kąpielowych zapełniali trotuary, pili piwo z pokrytych rosą puszek lub prowadzili warczące skutery pomiędzy powolnymi strumieniami dymiących pojazdów.
Ferie wielkanocne, pomyślał Crane, idąc wolno ulicą. Buty na wysokich obcasach niósł pod pachą i czuł, jak gorąca nawierzchnia drogi przeciera pod stopami jego nylony. Wszyscy mogliśmy mieć ferie.
– Ahoy, Pogo! – dobiegł go okrzyk, który wybił się ponad tło klaksonów, śmiechów i rozmów.
Crane obejrzał się, osłaniając oczy przed słońcem, i uśmiechnął się ze zmęczeniem.
Arky Mavranos szedł w jego stronę swoim dawnym, energicznym krokiem i chociaż był blady, to zdawał się także uroczyście szczęśliwy.
– Dzisiaj wyglądasz naprawdę gównianie – powiedział Mavranos cicho, kiedy zbliżył się do Scotta.
Ruszyli razem w stronę Lakeview Lodge, przy czym Arky szedł ostentacyjnie o jard czy dwa obok Scotta i pozwalał, by przypadkowi piesi przechodzili między nimi.
– Udało ci się – rzekł Mavranos.
– Sprzedałem mu to – przyznał Crane. – Kupione i zapłacone.
– To dobrze.
– A jak tobie poszło? – spytał Scott w chwili, gdy znaleźli się sami na rozsłonecznionym przejściu dla pieszych.
– Obaj nie żyją – odparł Arky miękko. – Snayheever i Pogue. Pogue’owi nie udało się tego spierdolić. Opowiem… ci o tym, opowiem wam wszystkim… trochę później.
Odkaszlnął i splunął.
– Może nie dzisiaj, dobra?
Scott rozumiał, że cokolwiek się stało, wiele kosztowało Mav-ranosa.
– Dobra, Arky – wyciągnął rękę i ścisnął przyjaciela za łokieć.
Mavranos odsunął się od niego.
– Tylko bez twoich pedalskich sztuczek.
– Poważnie, Arky, dziękuję ci.
– Nie… dziękuj mi. – Mavranos odwiązał apaszkę i rzucił ją do donicy z kwiatami, obok której przechodzili. – Magia Pogue’a to była… przypadkowość, nieład, chaos. I kiedy… umarł, woda się uspokoiła. Była to zmiana fazowa; taka jak ta, która kazała komarom Winfree’ego odstawiać chorały z Dziewiątej Symfonii Beethovena, z krokami tanecznymi Busby Berkeley.
Crane zerknął na przyjaciela i zastanowił się, czy jest zbyt zmęczony, żeby zrozumieć, co tamten do niego mówi.
– Chodzi ci o to, że myślisz…?
Arky dotknął guza poniżej ucha.
– Przysięgam, że jest już mniejszy, zauważalnie mniejszy, niż był wówczas, gdy tu jechałem.
Crane śmiał się, mrugał gwałtownie i potrząsał ręką przyjaciela.
– To wspaniale, człowieku! Cholera, nie potrafię ci powiedzieć…
A potem zaczęli się ściskać na środku chodnika i nawet Arky ignorował pohukiwania oraz kocią muzykę przechodniów.
Objęci ramionami weszli w drzwi Lakeview Lodge, przepchnęli się przez hol i pognali bez tchu do ciemnego baru.
Diana i Nardie odepchnęły się od stolika, przy którym czekały; chociaż mrużyły przemęczone oczy i poruszały się jak ludzie, którzy nadużyli ostatnio ćwiczeń fizycznych, to śmiały się, gdy podchodziły chwiejnym krokiem, by objąć Scotta i Mavra-nosa.
Wszyscy usiedli i Arky zamówił coorsa – a potem drugiego, dla Nardie. Scott i Diana zażyczyli sobie wodę sodową.
– Sprzedałeś mu to – powiedziała Diana do Scotta, kiedy kelnerka odeszła w stronę baru.
– W końcu tak-nie dbając o to, jak wygląda jego makijaż, Crane potarł twarz dłońmi; prawy oczodół piekł go. – Myślę, że mam zapalenie opony pajęczej.
– Czy to coś związanego ze Spiderem* Joe? – spytał Mavranos.
– To część mózgu – wyjaśnił Crane spoza swoich dłoni. – Zostaje zainfekowana, kiedy masz, hmm, zapalenie opon mózgowych. Oczodół mojego sztucznego oka jest po prostu… w ogniu.
Opuścił ręce i oparł się o ściankę boksu.
– Mam w torebce płyn fizjologiczny i gumową gruszkę. Jak tylko opowiemy sobie wszystko, pójdę to toalety i przemyję oczodół.
Diana ścisnęła go za ramię.
– Nie – powiedziała z naciskiem – pójdziesz do lekarza. Czyś ty oszalał? Mój Boże, zapalenie opon mózgowych? Za kilka minut jadę do Searchlight, by odebrać w końcu biednego Olivera. Mogę cię podrzucić do szpitala…
– Do lekarza pójdę jutro – odparł. – O świcie muszę być z powrotem tutaj, nad jeziorem. Jak tylko słońce wstanie, mój ojciec będzie chciał zacząć przejmować ciała, a ja muszę zobaczyć, jak to się skończy. Chcę także unieszkodliwić i zakopać dwie talie kart, jeśli mogę, jeśli… załatwi go zatruta kostka cukru.
Zerknął na nią zdrowym okiem.
– Jutro – powtórzył. – Nie wcześniej.
Zjawiły się zamówione napoje i Crane pociągnął głęboki łyk chłodnej, ale nie przynoszącej ulgi wody sodowej. Odetchnął. – A zatem – powiedział.-Wzięłyście panie swoją kąpiel? Diana puściła ramię Scotta i oparła się, mając nadal zmarszczone czoło. Nardie wypiła jedną trzecią swojego piwa.
Spider (ang.) – pająk.
– W końcu tak – odparła z drżeniem.
Opisała fantomy, które usiłowały je powstrzymać; to, jak ona i Diana walczyły z nimi, a w końcu rozpędziły dzięki zjedzeniu żetonu jing-jang z Moulin Rouge.
Mavranos otarł z wąsów piwną pianę i uśmiechnął się krzywo do Scotta.
– Dziwny rodzaj sakramentu.
Nardie podniosła szklankę Diany z wodą sodową.
– A potem weszłyśmy wreszcie do jeziora – powiedziała miękko – i zanim dotarłyśmy do miejsca, w którym mogłyśmy się w nim całkiem zanurzyć, woda dookoła stóp Diany musowała w ten sam sposób!
Zakręciła szklanką, w której zawirowały pęcherzyki powietrza i uniosły się z sykiem ku powierzchni.
– I przez sekundę, zanim nie rozwiał ich wiatr, były tam – ledwo widoczne w świetle słońca, nie? Płomienie wokół jej kostek!
– Wygląda mi to na elektrolizę – powiedział Mavranos.
Arky zaglądał do szklanki z piwem i Crane domyślał się, że w jakiś sposób jest on bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć przyrodniego brata Nardie, tam, na zaporze, i nie ma odwagi spojrzeć jej w oczy.
– Rozdzielałaś wodę na wodór i tlen, Diano. Pamiętam, jak stary Ozzie mówił, że jezioro Mead to ujarzmiona woda; może uwolniłaś ją.
– Tak – odparła Diana – z pomocą was wszystkich. Musowanie nie ustawało niemal przez cały czas, kiedy byłam w wodzie, i czułam… lub słyszałam czy widziałam cały jej dziki przestwór. Czułam obecność łodzi mieszkalnej, wirującej gdzieś na północ ode mnie, oraz drżenie zapory.
Nardie wysączyła swoje piwo i pomachała w stronę barmana pustą szklanką.
– A zatem – zwróciła się do Mavranosa konwersacyjnym tonem – zabiłeś mojego brata?
Arky puścił swoją szklankę z piwem i Crane pomyślał, że to dlatego, iż Mavranos obawia się, że mógłby ją zgnieść w garści; gdy jego przyjaciel skinął głową, oczy miał zamknięte.
– Tak – odparł. – Ja… w istocie, zepchnąłem go z zapory po stronie odpływu. Snayheevera także – zabiłem ich obu.
Crane patrzył teraz na Nardie i widział, że jej oczy rozszerzyły się na moment, a kąciki ust opadły. Potem Dinh przywołała na twarz zmęczony uśmiech i poklepała grzbiet jednej z pokancero-wanych dłoni Mavranosa.
– Każdy z nas kogoś zabił – odezwała się nieco ochrypłym głosem. – Dlaczego uważasz, że byłeś kimś szczególnym?
Scott stwierdził, że Dinh powiedziała prawdę – on sam zabił Vaughana Trumbilla; Nardie tę kobietę w burdelu poza Tonopah; Diana prawdopodobnie Ala Funo. A teraz Mavranos strzaskał w ten sam sposób jakąś część siebie.
– Doktorze, moje oko – zaśpiewał Crane cicho; odsunął swoje krzesło i wstał. – Muszę przemyć oczodół.
Arky, niezgrabnie, podniósł się także.
– A ja zadzwonić do Wendy – powiedział. – Jutro do domu?
– Prawdopodobnie zdążysz na lunch – potwierdził Scott. Nardie wyciągnęła rękę i złapała Mavranosa za rękaw flanelowej koszuli.
– Arky – powiedziała. – Sama musiałabym to zrobić, gdybyś ty tego nie uczynił. I zraniłoby mnie to bardziej niż ciebie. Dziękuję ci.
Mavranos skinął głową, nadal nie patrząc na nią.
– Doceniam to, Nardie – odparł burkliwie – ale nie dziękuj mi.
Obaj ze Scottem odeszli w stronę toalet i telefonów, a Diana i Nardie śiorbały w milczeniu swoje odmienne drinki.