Mosca: Czy to nie ty musiałeś dzień w sądzie świadczyć, by wydziedziczyć swego syna? Krzywoprzysiężyć? Idź do domu, zdechnij, i zaśmierdnij się.
Ben Jonson, Yolpone
Ale gdzie dołączyłem do niej,
Potem mogliśmy żyć razem jako jedno życie,
I panować jedną wolą nad wszystkim.
Mieć władzę nad tym ciemnym krajem, by go oświetlić,
I władać tym martwym światem, by go ożywić.
Lord Alfred Tennyson, Idylle królewskie
Wkrótce miał nastąpić świt, który rozjaśnił już błękitne niebo, widoczne za górami daleko przed nimi, ale tylne okna ryczącej silnikiem i grzechoczącej półciężarówki ukazywały nadal przestwór ciemnego fioletu.
Nardie zajmowała miejsce z przodu, obok Mavranosa, Diana i Oliver siedzieli z tyłu, a Crane – znowu ubrany w swoje zniszczone adidasy, dżinsy i koszulę z długimi rękawami – spoczywał na podłodze, na wpół leżąc, pośród rozrzuconych książek, puszek po piwie i francuskich kluczy. Bolało go oko. Samochód śmierdział, jakby Mavranos wlał do silnika stary olej do smażenia frytek.
Oliver siedział blisko matki. Od chwili, w której ujrzał, że ich dom wylatuje w powietrze – wraz z Dianą, jak był przekonany – rozmawiała z nim kilkakrotnie przez telefon, ale zdawało się, iż nie wierzył do końca, że ona żyje, póki wczoraj po południu nie objęła go w ogrodzie Hellen Sully w Searchlight – i nawet teraz sprawdzał to bez przerwy.
Mavranos skręcił w lewo z autostrady nr 93 w węższą Lakę Shore Road, za nadal ciemnym budynkiem Visitor Center.
Zapalił papierosa, a Nardie opuściła szybę w drzwiach. Poranek był nadal rześki i chłodny.
– Może zabrał po prostu karty i gdzieś zniknął – powiedział Arky, w którego głosie zabrzmiała niemal nadzieja.
– Nie – odparła Nardie. – Do przejęcia ciał, które zapewnią mu w efekcie wielokrotne narodziny, potrzebuje znaku matki, a tym jest jezioro. Nadal przebywa na łodzi.
– Nie sądzę, żeby jezioro było dalej symbolem – sprzeciwił się Mavranos.
Crane wzdrygnął się z obawy przed konfrontacją z ojcem. Czuł w wewnętrznej kieszeni kurtki ciężar talii Lombardy Zero. Diana obróciła się na siedzeniu i spojrzała na niego.
– Jak twoje oko? – spytała cicho.
– Nic się nie zmieni przez tę godzinę, zanim dotrę do sali przyjęć szpitala.
Nie powiedział jej, że kiedy wczoraj wstrzyknął sobie płyn fizjologiczny w oczodół, poczuł tam bolesną obecność jakiegoś guza.
Objął dłońmi łokcie, by powstrzymać ich drżenie. Diana wyglądała na dwadzieścia lat i ze swymi blond włosami, które powiewały wokół gładkich linii jej brody i szyi, była niemal nieludzko piękna. To byłoby zbyt straszne zdobyć ją, a potem usłyszeć z ust jakiegoś lekarza wyrok śmierci. Pomyślał, że rozumie po raz pierwszy to, co przez kilka ostatnich miesięcy musiał czuć Mavranos.
– Widać jezioro – odezwał się Oliver i wskazał przed siebie.
Mavranos zatrzymał ciężarówkę na parkingu obok przystani jachtowej, przy całodobowej restauracji Denny’s, i wszyscy wysiedli, by przeciągnąć się w chłodnym powietrzu przedświtu.
– Nardie, Diana i Oliver mogą zaczekać w lokalu, podczas gdy Scott i ja pójdziemy na łódź – powiedział Mavranos cicho, idąc na tył samochodu. Otworzył klapę i podniósł ją. Stukot zapadek zastrzałów zabrzmiał głośno na pustym parkingu.
– Jeśli nie wrócimy do… jak sądzisz, do kiedy?
Crane wzruszył ramionami, nadal drżąc.
– Przez godzinę – odparł.
– Powiedzmy półtorej – rzekł Mavranos. – Jeśli nie wrócimy do tej pory, to po prostu odjedźcie. Zostawcie nam wiadomość w recepcji Circus Circus.
Rozejrzał się po niemal bezludnej okolicy.
– A jeśli Scott wróci sam…
– Wezwijcie policję albo coś w tym stylu – Crane dokończył za niego matowym głosem.
Dotknął swego ciągle krwawiącego boku.
– Może się zdarzyć, że mój ojciec przejmie to ciało – i w takim razie to będzie on, a nie ja.
– I Oliver – ciągnął Mavranos surowo – żadnych głupich telefonów, dobra?
Oliver zacisnął wargi, potrząsnął głową i coś wymamrotał. Arky pochylił się ku niemu.
– Co?
Nardie wzruszyła ramionami.
– Mówi, hmm, że nie zamierza także kraść ci już żadnego piwa.
– Dobra.
Stojąc tak, żeby zasłaniać widok z oświetlonych na żółto okien restauracji, Mavranos podał Scottowi jego rewolwer. Później zawinął w sztormiak krótką strzelbę o rewolwerowej kolbie i położył pakunek na asfalcie.
Pchnął w górę podniesioną klapę i pozwolił jej opaść z trzaskiem, a potem przekręcił kluczyk w zamku i otworzył usta, żeby coś powiedzieć…
…ale Crane westchnął mimowolnie i przycisnął palce jednej ręki do prawego policzka oraz czoła. Ból w oczodole stał się nagle jaskrawym, ostrym płomieniem; Scott wypchnął pośpiesznie półkulę niepożądanego plastiku i pozwolił jej upaść na asfalt.
– Jest przejmowany! – krzyknął Oliver w strachu, rzucając się wstecz od samochodu.
Diana złapała Scotta za łokieć drugiej ręki i nawet pomimo bólu w głowie zrozumiał, iż musiała się obawiać, że upadnie.
Zator, pomyślał Crane z trwogą, gdy rozprzestrzeniający się, wybrzuszający nacisk w oczodole wydarł spomiędzy jego zaciśniętych zębów przenikliwy jęk. Wylew, mam wylew.
– Scott – zawołała Diana, chwytając go za drugie ramię i potrząsając nim – nie jesteś w stanie temu podołać!
Był zgięty w pół; drżała mu broda oparta na klatce piersiowej i trzęsły mu się nogi.
Potem, równie nagle, ból minął. Łzy, a może krew, ciekły mu z oka, ale w nagłym zdumieniu zerknął w dół na swoje kolana, buty oraz na nawierzchnię parkingu. Widział wszystko trójwymiarowo.
Mrugnął i zrozumiał – zbyt odrętwiały na skutek doznanego szoku, by się ucieszyć – że ma dwoje oczu.
Nowe oko piekło go i mimowolnie mrugał nim ze względu na to, że było nieprzyzwyczajone do światła, ale okrutny ból zniknął.
– Co powiedziałaś? – spytał chrapliwie.
Diana trzymała go nadal mocno za ramiona.
– Mówiłam, że nie jesteś w stanie tego zrobić!
Wziął głęboki oddech, potem wyprostował się i zerknął na nią.
– W istocie… uważam, że… wreszcie jestem w odpowiedniej kondycji, by tego dokonać.
Cała czwórka jego towarzyszy patrzyła na niego z niezrozumiałą trwogą.
– Włożyłeś ponownie sztuczne oko? – jąkała się Diana, spoglądając na asfaltową nawierzchnię. – Sądziłam, że… nie powinieneś…
– Wyrosło mu nowe – powiedziała Nardie martwym głosem.
– Ty i Scott znajdujecie się teraz oboje… na szczycie waszych fizycznych możliwości… z wyjątkiem rany w boku, którą Król ma zawsze.
– Jezu – powiedział Mavranos cicho.
Diana ściskała nadal łokcie Crane’a, a teraz szarpnęła go za nie.
– Podejdź tu, Scott.
Odeszli oboje kilkanaście kroków i stanęli przy zwieńczeniu donicy zakurzonej sekwoi.
– Wyrosło ci, kurwa, nowe oko? – spytała. – Czy to prawda?
– Tak. – Crane oddychał gwałtownie.
Nie umieram, pomyślał na próbę.
– Scott – powiedziała Diana z spokojnym naleganiem. – Co się tutaj dzieje?
– Sądzę… sądzę, że dopiero ma się stać – odparł niepewnie; w gardle czuł drżenie nadciągającego wybuchu śmiechu lub szlochu. – Wydaje mi się, że ty i ja jesteśmy o krok od… stania się Królem i Królową.
Oboje oddychali szybko.
– Co? Dzisiaj? Co to znaczy? Co zrobimy?
Crane rozłożył bezradnie ręce.
– Nie wiem. Pobierzemy się, będziemy płodzić dzieci, pracować, uprawiać ogród…
Diana wyglądała niemal na złą. -…nosić specjalne podkoszulki z jakimś nadrukiem… Scott wyszczerzył się do niej, ale wziął głęboki oddech i ciągnął poważnie:
– Jeśli jesteśmy zdrowi i płodni, ty i ja, to i kraj stanie się taki. Kraj i my będziemy czymś w rodzaju zależnych od siebie lalek voodoo.
Pomyślał o tępym, stałym bólu w zranionym boku.
– Światłami ostrzegawczymi dla siebie nawzajem.
Rozczesał palcami jej jasne włosy.
– Możemy tracić tę niezwykłą młodość z nastaniem zim, ale jestem pewien, założę się o to, że każdej wiosny odzyskamy przynajmniej większą jej część. Mam nadzieję, że upłynie dużo dobrych chwil, zanim te zimy zaczną się stawać zbyt surowe.
– Nie uważasz, że to jest… nieśmiertelność?
– Nie. Jestem pewien, że częścią naszego zadania jest umrzeć pewnego dnia, by inna Królowa i Król przejęli władzę. Może nasze dzieci. Za jakieś dwadzieścia lat pojawią się inne walety, które trzeba będzie obserwować, i zawsze będą choroby, a w końcu wiek starczy. Jedyny sposób na zdobycie nieśmiertelności polega na tym… no cóż, by stać się Saturnem i zjeść swoje dzieci.
– Do tej pory nie byłam zbyt dobrą matką – powiedziała Diana drżącym głosem – ale to już minęło.
I-*
– Myślę także, że będziemy – w wizjach, marzeniach i halucynacjach – mieć do czynienia z istotami, których obrazami są karty – z Archetypami, kierującymi potajemnie ludźmi. Może nawet będziemy mogli zostać… dyplomatami, wpływającymi na nie w jakiś sposób, by przyjmowały wzory odpowiadające mniejszemu bałaganowi na świecie. Mój ojciec nie ośmielił się stawać z Archetypami twarzą w twarz, więc wszedł w formalny układ z kartami i używał ludzi jak zapałek, którymi podpalał różne rzeczy. Jest tutaj moc, której mój ojciec używał tylko w ułomny sposób – tak, jakby posiadał wielki samochód, ale uruchamiał jego silnik jedynie po to, żeby gotować na jego masce.
Posłał jej uśmiech pełen przestrachu.
– Myślę, że musimy się nauczyć, jak go prowadzić.
– Boże – rzekła cicho. – Sądzę, że możemy spróbować.
Wrócili do pozostałych.
– Pośpieszmy się – zawołał Crane do Mavranosa. – Niedługo wzejdzie słońce i wtedy on zacznie.
Arky podniósł swój sztormiak i obaj ze Scottem odeszli ulicą w kierunku ciemnych łodzi.
Kiedy weszli na pomost przystani, zostali przywitani okrzykiem.
– Hola, chłopaki! – odezwał się młody człowiek, stojący na pokładzie łodzi mieszkalnej Leona.
Crane rozpoznał go – to był Stevie, Amino Kwas, który prowadził bar.
– Jeżeli chcecie pograć w pokera, to się spóźniliście. A jeśli rozglądacie się za cudzymi aparatami fotograficznymi albo sprzętem wędkarskim – wyszedł z cienia, pozwalając, by dostrzegli rewolwer, który wycelował w nich niedbale – to wybraliście niewłaściwą łódź.
– Przyszedłem pogadać z właścicielem – powiedział Crane. – Mam nadzieję, że niebawem wstanie.
– Jezu! – Oczy Steviego zrobiły się nagle wielkie i Amino Kwas wyciągnął przed siebie broń na całą długość ramienia. – Wy jesteście tymi dwoma facetami, którzy byli w niedzielę w łodzi na jeziorze Mead! To ty zabiłeś naszego Króla!
Mavranos odsunął się szybko w bok, podnosząc zawiniętą strzelbę, a Crane sięgnął w kierunku rewolweru za pasem, ale w tym samym momencie z cienia za plecami Steviego rozległ się jakiś głęboki głos:
– Stać”!
Wszyscy zamarli w napięciu.
– Rzuć broń, Stevie! – ciągnął Leon głosem Hanariego. – Szybciej!
Przez chwilę wyciągnięta dłoń Amino Kwasa trzęsła się tylko i Crane oczekiwał, że Leon strzeli młodemu człowiekowi w plecy. Potem, z cichym przekleństwem na ustach, Steve wyrzucił broń za reling.
Mavranos obniżył strzelbę i wypuścił głośno powietrze przez swoje powiewające wąsy.
Leon wyszedł naprzód w jaśniejące światło dnia; uśmiechał się spod bandaża na czole. Scott zauważył ponownie wybrzuszenie w szytych na miarę spodniach i domyślił się, że ojciec ma wszczepiony w ciało jakiś implant. Jego pojęcie o cielesnej doskonałości?, zastanowił się Crane.
– Ty jesteś Scott Crane – powiedział Leon tonem zimnej satysfakcji.
Przy udzie, lufą w dół, trzymał automatyczny pistolet dużego kalibru.
– Zdaje się, że wiesz co nieco o tym wszystkim, co ty i ja zrobiliśmy podczas gry w 1969 roku. Załatwiłeś kandydata tych facetów na Króla?
Roześmiał się.
– No dobra, dzięki za zaoszczędzenie mi kłopotu. Po co… przyszliście?
Crane był rad, że nikt go nie rozpoznał jako nieszczęsnej Latającej Zakonnicy. Spojrzał poza plecy Leona na jezioro, w którym z magicznej czterdziestki piątki zabił Króla Amino Kwasów, i przypomniał sobie miejsce, które stanowiło fizyczny totem Króla.
– Zamierzam przejąć Flamingo – powiedział.
Leon roześmiał się szorstko.
– Och, doprawdy? Jesteś rybą, synu, a nie waletem.
Nagle zaogniona twarz Leona pobladła, a jej właściciel spojrzał w kierunku nadal ciemnej, zachodniej strony nieba; później jego pistolet powędrował w górę – celował dokładnie w środek korpusu Scotta.
– Stevie! – warknął Georges. – Podejdź do niego i zajrzyj mu w oczy!
Amino Kwas zawahał się, a potem powlókł się po pokładzie do Scotta i spojrzał mu w twarz.
– Hmm – powiedział. – Są niebieskie… jego oczy, tak? I przekrwione…
– Przekrwione, to dobrze – rzekł Leon ostrożnie. – Poświeć w nie zapalniczką – nie oparz go – i powiedz mi, jak się zachowują jego źrenice.
Nowe oko zostało oślepione przez płomień, ale Scott utrzymał powieki w stanie przymrużenia. – Obie źrenice zwęziły się szybko – powiedział Stevie. Leon rozluźnił się i zaczął się ponownie śmiać – najwyraźniej z ulgą.
– Przepraszam, panie Crane – odezwał się. – To tylko dlatego, że kiedyś… znałem kogoś innego o pańskim imieniu. Moja stara przyjaciółka, która nazywała się Betsy, martwiła się z jego powodu, ale ona stawała się paranoiczką.
Pomachał pistoletem w kierunku Mavranosa.
– Stevie, tamten facet ma strzelbę, czy co tam, zawiniętą w płaszcz. Mógłbyś mu ją zabrać?
Mavranos spojrzał na Scotta, który skinął głową, i Arky pozwolił, by Stevie zabrał mu broń.
– A teraz, Crane – powiedział Leon-chodź na pokład. Ty możesz być pierwszy; uszkodziłeś mojego pięknego Hanariego. Twój przyjaciel może zaczekać na przystani. Kiedy stąd wyjdziesz, prawdopodobnie będziesz miał mu coś do opowiedzenia. Scott ruszył po pomoście w stronę tej części pokładu łodzi, w której był otwarty reling, po czym przeszedł z łatwością ponad wodną szczeliną, ponieważ miał teraz na nogach swoje sportowe buty.
Na zielonym suknie pustego stołu leżały karty, rozłożone obrazkami ku górze, a pomimo światła świtu na zewnątrz, ścienne lampy rzucały w długim pomieszczeniu późnowieczorny blask. Doktor Leaky siedział przypięty do swojego fotela na kółkach, ale, dzięki Bogu, miał na sobie inne ubranie. Kolejny uzbrojony Amino Kwas stał czujnie przed barem, paląc papierosa.
Mruczał klimatyzator i w chłodnym powietrzu nie czuć było żadnych zapachów.
Ciało Arta Hanariego trzymało nadal broń i Leon zwrócił się w stronę Scotta z drugiego koflca pomieszczenia, patrząc na Crane’a rozognionymi furią oczami.
– Po co przyszedłeś? Naprawdę nie sądzę, żebyś wiedział, co się tutaj dzieje – rzekł.
Bierzesz to, co kupiłeś, pomyślał Crane. I proszę, niechby to było to, o co chodzi.
– Przejmuję Flamingo.
Zdawało się, że to oświadczenie ponownie wstrząsnęło jego ojcem.
– Sprzedałeś swoje karty – powiedział Leon głosem matowym, ale głośniejszym. – Staniesz się Królem w taki sposób… w jaki staje się nim jego pożywienie! Nie ma czasu na…
– Po co trzymasz tutaj takiego starego, zniszczonego klowna jak on? – przerwał Crane, kiwając głową w stronę doktora Leaky’ego i odpędzając mruganiem łzy z nowego oka.
– Hej, doktorze! – zawołał. – Jak ci się ostatnio wiedzie?
Doktor Leaky zaczął chichotać i wydawać ustami pierdzące dźwięki.
– Teleportuj mnie, Scotty – odparł.
Amino Kwas rzucił papieros w kierunku popielniczki i sam ruszył naprzód.
Purpurowa już twarz Hanariego pociemniała jeszcze bardziej i Leon spojrzał ostro w oczy Scotta – podniósł jedną rękę – a potem zamknął oczy i wypuścił powietrze z płuc.
A Crane wpadał w ciemność swojego własnego umysłu, świadom, że głęboko poniżej istnieją starożytni, poruszający się bogowie.
Jego ostatnia myśl brzmiała: Nie zadziałało. On wygrał.
Niczym galaktyki, twory obróciły się pod nim, i chociaż nie było tam światła, to widział je dzięki obrazom, które na skutek wymuszonej wibracji generowały mu się w głowie.
Był tam Głupiec, tańczący nad przepaścią; i sfinksy, które ciągnęły wspaniały rydwan; i Sąd Ostateczny, na który wzywano ludzkie kształty z otwartych grobów; i Księżyc ze świecącym deszczem, padającym do stawu; i, nieco bliżej, hermafrodytyczna postać, która była Światem – a potem mógł spojrzeć na samego siebie.
Był odzianą w togę władczą postacią Cesarza; w prawej dłoni trzymał egipski krzyż z pętlą, ankh.
Rósł, a inne istoty zdawały się mu kłaniać, pozdrawiając go z wielkim szacunkiem; i słyszał chór, który śpiewał, lamentował i krzyczał, wywołując – z powodu basowych ryków przerażenia i wściekłości, które zacierały czyste wysokie głosy – wrażenie triumfu oraz nadziei.
Rósł stale przez dzwoniącą, błyszczącą czerń.
Wróciła mu zdolność widzenia-stał na czerwonym dywanie w salonie łodzi mieszkalnej jego ojca.
Papieros Amino Kwasa wpadł do popielniczki, a on sam zrobił kolejny krok naprzód.
Ciało Hanariego o twarzy pozbawionej nagle wyrazu cofnęło się o krok, by utrzymać równowagę.
– Nie! – wrzasnął doktor Leaky ogarnięty paniką. – Nie to, kocham życie, moje miłosne życie? Kochana żona? Spaliła mojego chevroleta, zabrała mi syna, moja żona to zrobiła.
Oddychał głęboko z zamkniętymi oczami i Crane widział, że stary człowiek znowu zlał się w spodnie.
– Nie chcę w tym utonąć! – krzyczało ciało doktora Leaky’ego. – Mogę zebrać swoje myśli.
Umilkł ponownie, a Scott zaczął się obawiać, że Leon może wytężyć jakimś cudem otępiały starczy umysł i wskoczyć z powrotem w pustookiego teraz Hanariego.
– Zbiorę te… te… te… wiem, co… te karty. Rozsypałem je. Dobra, tak naprawdę, to je rzuciłem.
Amino Kwas rozglądał się wokoło, trzymając dłoń na kolbie rewolweru w kaburze.
– Usiądź – powiedział mu Crane.
Młody człowiek skinął głową, wrócił do baru i zajął jeden z wysokich stołków.
– Ty… mam to, mam to – krzyczał doktor Leaky z zaciśniętymi ciągle powiekami. – Mogę… pchnąć…
Wyszczerzył się nagle, rozejrzał wokoło i ujrzał ciało Hanariego, stojące nadal naprzeciwko niego po drugiej stronie pomieszczenia.
– Nie, ten cholerny sukinsyn wziął ode mnie, ile to było? Dwieście dolarów! Za używany silnik, w 1945 roku. Nie, czekaj, zgadza się, w 1945. Okazałem… okazałem swoje niezadowolenie całkiem wyraźnie. Zapewniam cię. O tym.
Crane patrzył na oszalałą, przywiązaną do fotela na kółkach postać i zrozumiał, że jest to pierwszy raz od ponad dwudziestu lat, kiedy umysł ojca znalazł się w dawnym ciele. Ten zmacero-wany stary człowiek stał się ponownie jego kompletnym ojcem.
Scott zacisnął pięści i powstrzymał się, by nie podbiec do fotela i nie uściskać siedzącego na nim człowieka. Pamiętaj o Ozziem, przypomniał sobie. To Ozzie był twoim prawdziwym ojcem. Ten człowiek, którego nadal tak bardzo kochasz, zabił Ozziego.
Doktor Leaky popadł z powrotem w chichot.
– Myślisz, że chłopak płakał?
Zmarszczył nagle czoło i rozejrzał się wokoło, jakby spoglądał na tłum rozmówców.
– Nigdy! Wyciąłem haczyk z jego palca i nawet nie pisnął…
Crane przepchnął się obok mrugającego bezrozumnie ciała Arta Hanariego i podszedł do wielkiego okrągłego karcianego stołu. Zgięty, wyciągnął obie ręce i zgarnął karty do tarota w stos, który odwrócił obrazkami w dół, ku zielonemu suknu.
– Nie wolno ci dotykać tych kart! – zawołał Amino Kwas.
Młody człowiek wyjął rewolwer i wycelował w Scotta.
– Dlaczego nie?-Crane uśmiechnął się i wskazał kciukiem na Hanariego. – On nie ma już nic przeciwko temu. Zapytaj go.
– Zamierzam cię prosić, żebyś odsunął się od stołu – rzekł tamten. – Pan Hanari powiedział nam, że mamy zabić każdego, kto spróbuje wziąć te karty.
Scott nie przewidział tego problemu. Pomyślał o chłodnej broni za paskiem, pod nie zatkniętą w spodnie koszulą, i wiedział, że zanim uda mu się ją wyjąć, Amino Kwas odda co najmniej dwa strzały. A młody człowiek celował prosto w niego. Crane westchnął.
– Dlaczego Amino Kwasy? – spytał lekko.
– Skąd znasz tę nazwę?
Młody mężczyzna zdawał się okazywać wstrzemięźliwe za-dowolonie płynące z faktu, że Crane ją znał – niczym pisarz, który spotkał jednego z czytelników swoich książek.
– Powiedział mi o tym Gryzący Pies.
– Ha – młodzieniec pomachał lufą broni. – Odsuń się od stołu.
Crane cofnął się i stanął obok Hanariego.
– Z tą nazwą przyszedł nasz przywódca – powiedział młody człowiek.-Tworzymy – tworzyliśmy – męski klub, wszyscy nieźle napaleni na filozofię New Age… Jednak w zeszłym tygodniu nasz lider został zabity i większość facetów się rozpierzchła. „Amino” pochodzi od greckiego Ammona, imienia egipskiego boga słońca, jeśli chcesz wiedzieć. Poza tym istnieje dwadzieścia aminokwasów, które są podstawą wszystkich białek, współtworzą także DNA, stanowiący walutę reprodukcji seksualnej, przeciwko której występujemy. Wzruszył ramionami.
– Było nas dwudziestu. Jest dwadzieścia kart Arkanów Większych, jeśli odrzucić Księżyc i Kochanków. Wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy psychicznym zbiornikiem DNA i że w niepokalany sposób, bez udziału kobiety, poczęliśmy sobie prawdziwego Króla Rybaka w osobie naszego przywódcy. Po tym, gdy został zamordowany, Stevie i ja spotkaliśmy pana Hanariego, który już jest takim Królem.
Mrugnął i zmarszczył brwi.
– Mógłbyś się także odsunąć od pana Hanariego. Jeszcze dalej. Siądź na najdalszym krześle. Jestem absolutnie skłonny zabić pana, sir. Pan Hanari udzielił nam szczegółowych instrukcji.
Kiedy Crane usiał na jednym z odleglejszych krzeseł, Amino Kwas zerknął na spoglądające tępym wzrokiem ciało Hanariego, które stało z opuszczoną szczęką.
– Jestem pewny, że będzie miał dla mnie polecenia, jak tylko przestanie… myśleć.
On jest pusty, chłopcze, stwierdził w duchu Crane. Nie odezwie się już – chyba że mój ojciec potrafi wyrzucić swój umysł z tego starego ciała z otępiałym umysłem, czego nie jest jeszcze w stanie uczynić.
Scott zerknął na doktora Leaky’ego, który krzywi! się i rechotał na przemian. Ale mógłby, pomyślał Crane nerwowo, jeśli pozostawimy mu na te usiłowania wystarczająco dużo czasu.
Przypomniał sobie, że raz, po pijanemu, spłynął w wizji w dół, do znajdującego się poniżej jego umysłu poziomu Archetypów, a potem wydostał się na powierzchnię przez niewłaściwą osobowościową studnię i znalazł się w ciele kobiety. Może mógłby zrobić to teraz celowo – wyłoniłby się w ciele Hanariego i rozkazał temu młodemu człowiekowi, by rzucił broń do jeziora i odszedł. Crane zamknął oczy i pozwolił swojemu umysłowi zapaść się głęboko; opadając w kierunku dzielonego przez wszystkich poziomu zaczął rozluźniać mentalne łącza, sieci i odrzucać emblematy własnej indywidualności.
Zamiast w świecie Archetypów, znalazł się jednak w hipnotycznym śnie, w którym tonął w ciemności głębinowej wody jeziora. Wiedział, że siedzi nadal przy karcianym stole na pokładzie łodzi mieszkalnej swojego ojca, widział wykładane boazerią ściany, świecące lampy oraz stojące na dywanie i kołyszące się ciało Arta Hanariego, ale dostrzegał teraz także, niewyraźnie, ściany przybudówki Siegela na dachu Flamingo, ciemną wodę jeziora za podobnymi do akwariów oknami i szafkę, za którą znalazł szyb, prowadzący do tunelu w piwnicy.
Obecnie, we śnie, komin prowadził w górę. A głos w głowie Scotta, tak słaby, że nie był pewny, czy go sobie po prostu nie wyobraża, powiedział: Jesteś teraz za duży, żeby się tu zmieścić. Pozostało ze mnie już bardzo niewiele. Pójdę.
Dzięki za pomoc, pomyślał Crane, a chwilę później zaczął się obawiać, że tamta okrojona osobowość mogłaby odebrać inne uczucia niż świadomie przekazywaną myśl: wątpliwość, zakłopotanie i odrazę.
Ale w głosie zdawała się brzmieć wymuszona żartobliwość: Cała przyjemność po mojej stronie. Bądź dobry, teraz, a pewnego dnia pomóż komuś innemu.
Jestem ci wdzięczny, pomyślał Crane bardziej szczerze. Dziękuję w imieniu rodziny.
W głowie Scotta nastąpiło słabe migotanie skojarzeń: lekki ukłon, dotknięcie kapelusza, uśmiech.
Crane poczuł, że resztki tożsamości Siegela wspinają się lub odpływają w górę wąskim szybem.
Senne marzenie rozwiało się; Scott siedział nadal na krześle i patrzył na Hanariego… który mrugnął i otworzył oczy.
Crane rzucił okiem na doktora Leaky’ego, ale stary człowiek w fotelu na kółkach spoglądał tępo w telewizor i ślinił się.
– Na zewnątrz – powiedziało wolno ciało Hanariego. – Obaj.
Scott podniósł się i wyszedł na wietrzny pokład, mając blisko za plecami Amino Kwasa. Słońce nie wychyliło się jeszcze spoza Czarnych Gór, ale ponad odległymi szczytami lśniła jego oślepiająca korona.
Crane odwrócił wzrok od tej jasności i spojrzał na Mavranosa oraz Steviego, którzy siedzieli sztywno na leżakach, stojących na pomoście. Stevie trzymał strzelbę w poprzek kolan.
– Scott Crane – powiedział Hanari – wyjmij wolno lewą ręką broń zza paska i wyrzuć ją za burtę.
Na wzmiankę o broni Stevie wstał i uniósł strzelbę, a drugi Amino Kwas odsunął się w bok, by mieć wolne pole ostrzału.
Scott przesunął lewą dłonią po skraju koszuli i pociągnął za kolbę broni. Kiedy wysuwał ją zza paska, zawahał się.
Mój ojciec jest w ciele Hanariego, pomyślał; powinienem obrócić się i spróbować zastrzelić jego oraz oba Amino Kwasy.
Oblał się zimnym potem, ale zaczął uginać kolana w lekkim przyklęku, starając się myśleć o tym, jak obrócić broń, by przypasowała mu dobrze do dłoni, i gdzie on sam ma upaść po pierwszym strzale.
– Wyjście ewakuacyjne i kryjówka – odezwał się Hanari cicho.
To było to, co Siegel powiedział mu podczas wizji pod powierzchnią jeziora.
Muszę komuś zaufać, pomyślał Crane; mrugał z powodu potu. który piekł go w oczy. Mam zawierzyć… Bugsy Siegelowi?
Wyprostował się i przerzucił broń ponad relingiem, a ona plusnęła w wodę. Odetchnął głęboko. – Teraz ty, Frank – polecił Hanari. – Do jeziora z tym. Po chwili obok ramienia Scotta przeleciał rewolwer i przepadł w wodzie.
– Stevie – powiedział Hanari – przynieś mi tę strzelbę.
Crane odwrócił się w stronę pomostu i ujrzał, że Amino Kwas wspina się na pokład, wręcza strzelbę ciału Hanariego o fioletowej twarzy, a potem odstępuje z szacunkiem w bok.
Hanari zważył broń w ręce, przesunął jej łoże i wprowadził nabój do lufy. Wycelował we Franka.
– Stań obok Steviego, chłopcze – powiedział zmęczonym barytonem. – Na pomoście. Mamy nowego Króla, a wy dwaj nie macie z nim nic wspólnego.
Frank oraz Stevie zleźli z pokładu łodzi i oba Amino Kwasy, pełne obaw, stanęły na deskach pomostu. Ulicy dotknęło białe światło; Crane obejrzał się i został oślepiony przez pierwszą strzałę wschodzącego słońca, wynurzającego się spoza szczytów Czarnych Gór.
– Odejdźcie daleko stąd! – zawołał duch Benjamina Siegela poprzez usta ciała Arta Hanariego, – Zapomnijcie o wszystkich ambicjach. Idźcie!
Ruszył w stronę obu Amino Kwasów, a ci zrejterowali, uciekając po pomoście w stronę parkingu.
Ciało Hanariego podążyło za nimi do początku podjazdu, a potem stało tam, trzymając broń i patrząc, gdy gnali w kierunku dwóch białych El Camino, stojących bok w bok na parkingia.
Mavranos, siedząc nadal na leżaku, gapił się na to, a potem odwrócił się do Scotta. Crane pomachał do niego ręką.
– Chodź na pokład, Arky – zawołał cicho.
Mawanos przystanął w drzwiach salonu i rozejrzał się po wielkim pomieszczeniu, przenosząc wzrok z szerokiego stołu o blacie krytym zielonym suknem na skurczoną postać doktora Leaky’ego, siedzącego w fotelu na kółkach. Stary człowiek pytał bez końca, czy ktokolwiek czuje zapach róż.
Stół był pusty. Karty z talii Lombardy Zero leżały rozrzucone na dywanie. Crane wydał z siebie chrapliwy jęk.
– Pomóż mi je pozbierać.
Mavranos przeszedł obok baru, a potem kucnął i zaczął składać karty, zaś Crane padł na czworaki przy stole i zgarniał te, które leżały obok niego.
Doktor Leaky wiercił się w swoim fotelu.
– Usiądź mi na kolanach, Sonny Boy – powiedział.
Crane zlekceważył go. Dwójka Mieczy, pomyślał, podnosząc
kartę, a tam dziesiątka Pucharów…
– „Kiedy… niebo jest szare…” – zaintonował doktor Leaky.
Scott zebrał sporą garść kart i wsunął je niedbale do kieszeni,
by nie poleciały gdzieś dalej, a potem przesunął się na inne miejsce i zaczął zbierać kolejne.
W końcu nie mógł znieść tego, że niedokończone słowa tekstu wiszą w chłodnym powietrzu.
– „Co ci nie przeszkadza?” – wyrecytował przez zaciśnięte zęby.
– „Nie przeszkadza mi szare niebo…” – zaśpiewał Leaky.
Crane wcisnął do kieszeni kolejną porcję kart i zgarbiony przesunął się po dywanie ku kolejnej ich grupie. Kiedy zgarniał je do kupy i ściskał w dłoniach, malowane na nich twarze patrzyły na niego idiotycznie.
– „Co z nim robię?” – spytał wściekły, że pamięta stary rytuał.
Szóstka Pucharów, as Buław, Głupiec…
– „Malujesz je na niebiesko…”
Chryste, pomyślał Scott; czuł łzy, które zbierały mu się w oczach.
– „Jak mam na imię?” – spytał obowiązkowo zacinającym się głosem.
– „Sonny Boy”.
– Mam wszystkie – odezwał się Mavranos, podnosząc dwie garści pełne kart.
Nie patrzył ani na Scotta, ani na starego człowieka.
– Dobra – rzekł Crane spokojnie. Podniósł się. – Połóż je na stole. Przyszpilę te, które mamy, a potem możemy poszukać reszty.
Arky podszedł do stołu i położył swoje karty na zielonym suknie, a Crane wydobył z kieszeni kurtki te, które sam zebrał. Z kieszeni dżinsów wyjął scyzoryk wyciągnięty ze ściany tunelu pod Flamingo, otworzył ostrze i przycisnął jego szpic do wierzchu najwyższej karty. Potem, przypomniawszy sobie tę noc, kiedy umyślnie dźgnął się w nogę, uderzył mocno pięścią drugiej ręki w trzonek noża i przebił karty.
Łódź nie poruszyła się, deszcz nie zabębnił o iluminatory, a spod wody jeziora nie odezwały się żadne głosy.
Nóż tkwił prosto, czubkiem ostrza dosięgnął drewna pod zielonym suknem.
– Jest ich jeszcze trochę po kątach – powiedział Mavranos cicho.
– Zbierzmy je. – Crane kucnął obok rzeźbień sterburty, czuł na sobie wzrok doktora Leaky’ego, swojego ojca.
Spojrzał w tamtą stronę i spostrzegł, że stary człowiek w fotelu na kółkach patrzy na niego błagalnie.
– „Co przyjaciele zrobią dla ciebie?” – spytał Scott miękko.
Jego ojciec uśmiechnął się i otworzył usta.
– „Przyjaciele mogą mnie opuścić…”
– To wszystko, co tutaj było – odezwał się Mavranos, idąc do stołu z kolejną garścią kart.
– A z tymi – rzekł Crane, prostując się – są chyba wszystkie. Policz je Arky, dobra?
W gardle rodził mu się szloch i odczekał do momentu, aż był pewien, że będzie w stanie mówić normalnie.
– Nie sądzę, żebym mógł to zrobić.
– Nie ma sprawy.
Mavranos wziął od Scotta karty, a Crane spojrzał ze złością na swojego ojca.
– „Pozwolisz, żeby co z tobą zrobili?” – spytał.
– „Pozwolę im wszystkim opuścić mnie”.
– Siedemdziesiąt osiem – powiedział Arky, którego głos brzmiał nieco niepewnie.
– Zgadza się – rzekł Crane.
Wyjął z kieszeni kurtki drugą talię i położył ją obok tej zebranej. Wyciągnął nóż ze stołu i zaczął ciąć karty, piłować je i siekać.
Zdawało mu się, że czuje pod nożem poruszenie i opór – muskularną elastyczność sprzeciwu i wściekłość na stalowe ostrze, które gwałciło kartonowe płaszczyzny, drapało i perforowało przemocą malunki – ale po kilku minutach karty zamieniły się w stos nieregularnych strzępków. Odstąpił od stołu.
– „Co będziesz miał nadal?” – zapytał obojętnie. – „Nadal będę miał ciebie…” – zaśpiewał jego ojciec. Sądzę, że tak, pomyślał Crane z gorzką bezradnością… przynajmniej część mnie; tę, która jest ciągle pięcioletnim chłopcem.
Zebrał kawałki kart.
– Chodźmy na dziób-powiedział do Mavranosa. – Rzucę je do jeziora, jak ludzkie popioły.
– Pośpieszmy się – odparł Arky. – Naprawdę chciałbym być już daleko stąd, wiesz?
Przed wejściem na pokład Scott zatrzymał się, ponieważ w obliczu wszystkich tych lat, które miały nadejść, w powietrzu wisiały nie dokończone słowa tekstu.
– „Jak się nazywam?” – szepnął.
– „Sonny Boy”.
Półgodziny później stara grzechoczącapółciężarówkajechała przez pustynię autostradą nr 95 na północ, w kierunku McCul-lough Rangę.
– I kiedy weszliśmy z powrotem do środka – mówił Crane, kończąc opowieść dla Nardie i Diany – on nie żył.
Scott obejmował Dianę, a 01iver był przyciśnięty do okna po lewej stronie.
– I mimo to… – Crane westchnął głęboko i ścisnął ramię Diany. – I mimo że nie mógł być martwy dłużej niż minutę, to kiedy go dotknątem, był tak zimny jak woda z jeziora. Przeciąłem pas fotela na kółkach, a potem wyszliśmy na zewnątrz i wrzuciłem nóż do wody. Kiedy nóż…
– Przykro mi z powodu twojego ojca – powiedziała Diana.
– Nie sądzę, żeby w ogóle musiało być ci przykro – odparł Scott. – Nie sądzę, żeby mnie miało być przykro.
Ołiver poruszył się i Crane pomyślał, że zamierza coś powiedzieć, ale chłopiec wyglądał nadal przez okno.
– I-ciągnął Scott-kiedy nóż miał właśnie uderzyć o taflę wody – nie było tego widać wyraźnie z powodu słońca, które błyszczało na falach – to, przysięgam, wysunęła się z niej ręka i złapała scyzoryk! A potem zanurzyła się z powrotem, niemal nie marszcząc powierzchni jeziora.
To zwróciło uwagę Olivera. Obrócił głowę.
– Ręka? – zapiszczał. – Jakby złapał go ktoś żywy pod wodą?
– Nie wiem, czy żywy – odparł Crane.
– Nadal twierdzę, że to był żółw – skomentował Mavranos z przedniego siedzenia.
Nie odrywając wzroku od drogi, pociągnął łyk ze swojej puszki coorsa.
– Widziałem żółwia, który wyciągnął w górę szyję i złapał nóż pyskiem.
– Podoba mi się wersja Arky’ego – odezwała się Nardie.
– A co z… Siegelem? – spytała Diana.
Crane potrząsnął głową.
– Kiedy opuściliśmy łódź, nadal tam stał. Nawet na nas nie spojrzał. A potem wszyscy usłyszeliście huk.
– Sądzę, że raport będzie taki, iż Art Hanari, kimkolwiek on niegdyś był, popełnił samobójstwo na parkingu – stwierdził Mavranos.
– Ostatnia ze śmierci – rzekła Diana, a Scott wiedział, że myślała o Scacie, którego miano wypisać ze szpitala za tydzień lub dwa.
– Miejmy nadzieję, że przynajmniej na długi czas – zgodził się Crane.
Pomyślał, żeby skrzyżować palce na szczęście, ale zamiast tego splótł dłonie.
A stara półciężarówka gnała przed siebie, oświetlana przez poranne słońce. Wszechobecne na pustyni kaktusy byłyciężkie od kremowych kwiatów, gałęzie cholla ocieniały kwitnące łubi-ny i wiesiołki, a w górach pustynne, wielkorogie owce skakały zręcznie do świeżych strumieni, by pić do syta.