125554.fb2
Przez kilka pierwszych chwil Clyde Manship — który do tej pory był profesorem nadzwyczajnym Wydziału Literatu-roznawstwa na Uniwersytecie Kelly — przez kilka pierwszych chwil Manhip bohatersko usiłował wmówić sobie, że to, co widzi, to tylko zły sen. Zamknął oczy i strofującym tonem, z pobłażliwym uśmiechem błąkającym się na ustach tłumaczył sam sobie, że takie rzeczy po prostu nie zdarzają się w normalnym życiu. Nie. To musi być sen.
Już prawie w to uwierzył, kiedy nagle kichnął. Było to zbyt głośne i zbyt wilgotne kichnięcie, żeby nie zwrócić na niego uwagi. Tak się we śnie nie kicha — jeśli w ogóle kiedyś kichałeś przez sen. Poddał się. Musiał otworzyć oczy i spojrzał jeszcze raz. Na samą myśl o tym dostał skurczu w mięśniach szyi.
Jeszcze przed chwilą zasypiał, czytając artykuł napisany dla czasopisma naukowego. Zasnął we własnym łóżku i we własnym mieszkaniu w Callahan Hall („urocze i niedrogie mieszkanko dla pracowników wydziału będących kawalerami i chcących mieszkać blisko uniwersytetu”). Obudziło go nieco bolesne uczucie mrowienia na całym ciele. Czuł się, jakby coś go ciągnęło, rozciągało bez końca, a… a on się temu poddawał! Potem gwałtownie uniósł się nad łóżkiem i wypłynął przez otwarte okno jak obłoczek dymu wciągany przez wentylator. Poleciał prosto w obsypane gwiazdami nocne niebo, kurcząc się cały czas, aż wreszcie stracił przytomność.
I znalazł się na tym olbrzymim, białym blacie stołu, nad którym wznosiło się łukowate sklepienie, ledwo mogąc oddychać w dojmująco wilgotnym powietrzu. Z sufitu zwisały ogromne ilości czegoś, co niewątpliwie było sprzętem elektronicznym, ale takim, o którym chłopaki z Wydziału Fizyki mogli sobie pomarzyć, gdyby fundusze rządowe dopiero co otrzymane na badania nad laserami były milion razy większe i gdyby szef wydziału, profesor Bowles upierał się, aby każde urządzenie było tak skonstruowane, żeby nie przypominało żadnego zrobionego do tej pory.
Urządzenia ponad nim stukały i bulgotały, syczały i świeciły, mrugały i skrzyły się. Potem nagle wszystko ustało, jak gdyby ktoś, zadowolony z efektów, odłączył prąd.
Więc Ciyde Manship usiadł, żeby zobaczyć, kto to wyłączył.
No i zobaczył.
Może nie tyle kto, ile co wyłączyło. I to nie było wcale takie miłe coś. Tak naprawdę, to żadne z tych cosiów, które ujrzał za pierwszym razem, nie wyglądało aż tak sympatycznie. Więc mocno zacisnął powieki i spróbował w myślach znaleźć jakieś inne wyjście z sytuacji.
Ale teraz musiał spojrzeć jeszcze raz. Może za drugim razem to nie będzie takie straszne. „Zawsze najciemniej — tłumaczył sobie z wymuszonym spokojem — jest przed samym świtem”. Po czym podświadomie dodał: „Z wyjątkiem dni, kiedy przypada zaćmienie”.
Ale w końcu otworzył oczy, krzywiąc się niemiłosiernie, jak dziecko przed kolejną łyżką oleju rycynowego.
Tak, było wszystko tak, jak zapamiętał. Co za ohyda.
Blat stołu miał dosyć nieregularne kształty, a wokół niego w odległości kilkunastu centymetrów sterczały okrągłe pagórki. Na dwóch z nich zasiadały dwie istoty wyglądające jak czarne skórzane walizki. Jednak zamiast uchwytów czy pasów miały na sobie cały las czarnych macek, dziesiątki, setki macek, z których co druga lub trzecia kończyła się łzawym, turkusowym okiem, zaopatrzonym w parę tak zamaszystych rzęs, że podobnych Manship nie widział nawet na reklamie tuszu. Na powierzchni właściwej walizki, jakby dla spotęgowania efektu, mrugało mrowie błękitnych oczu, z tym że te, pozbawione rzęs, podzielone były na mnóstwo drobniutkich kryształków, niczym wielkie klejnoty. Nie było śladu uszu, nosa czy ust na całym ciele, które na dodatek pokrywało coś w rodzaju szlamu, tłustego szarawego szlamu spływającego po czarnych bokach i spadającego w monotonnym kap-kap-kap na podłogę.
Po lewej stronie, jakieś pięć metrów dalej, gdzie blat przechodził w niewielki półwysep, było jeszcze jedno takie stworzenie. Jego macki obejmowały owalny przedmiot, po którego powierzchni przebiegały błyski światła.
Na ile Manship mógł stwierdzić, wszystkie oczy całej trójki były wpatrzone w niego. Zadrżał i starał się choć trochę wtulić głowę w ramiona.
— No i cóż, profesorze — zapytał ktoś niespodziewanie — co pan na to?
— Śmiem twierdzić, że diablo mi się nie podoba ten sposób budzenia — Manship wybuchnął potokiem słów. Już miał mówić dalej i rozwinąć ten temat, dorzucając kilka barwnych epitetów, gdy nagle uświadomił sobie dwie rzeczy, które go powstrzymały.
Pierwszą był problem, kto zadał to pytanie. Nie widział żadnego innego człowieka — właściwie to żadnej istoty żyjącej; poza tymi trzema pełnymi masek walizkami nie było nikogo w tej ogromnej, wilgotnej sali.
Drugim powodem, dla którego przerwał, było to, że ktoś inny zaczął w tej chwili odpowiadać, wchodząc Manshipo-wi w słowo i ignorując go zupełnie.
— Hm — mówił ten ktoś — eksperyment najzupełniej się udał. W zupełności usprawiedliwia on koszta i długie lata badań, które nań poświęcono. Sam pan widzi, radco Glomg, że jednostronna teleportacja jest faktem dokonanym.
Manship zauważył, że głosy dobiegają doń z prawej strony. Szersza z dwóch walizek — widocznie „profesor”, do którego było zaadresowane to pytanie — mówiła do węższej, której większość badylowatych oczu przesunęła się od Manshipa i spoglądała na swego towarzysza. Tylko skąd, u licha, wydobywały się te głosy? Gdzieś z wnętrza ich ciał? Nigdzie nie było śladu żadnego aparatu głosowego.
I DLACZEGO — nagle coś aż krzyknęło w mózgu Manshipa — MÓWIĄ W MOIM JĘZYKU!?
— To widzę — przyznał radca Glomg z uczciwością podszytą tępotą, która doń pasowała. — Może to i jest fakt dokonany, profesorze Lirld. Tylko czego on właściwie dokonał?
Lirld uniósł jakieś trzydzieści do czterdziestu macek w górę gestem, który zafascynowany Manship rozpoznał jako uprzejme, choć niecierpliwe wzruszenie ramion.
— Teleportacji żywego organizmu z obiektu astronomicznego 649-301-3 bez użycia aparatu transmisyjnego na planecie pochodzenia.
Radca przesunął wzrok dziesiątek oczu na Manshipa.
— Pan mówi, że to jest żywe? — spytał z powątpiewaniem.
— Ależ panie radco — zaprotestował profesor Lirld. — Tylko bez flefnomorfizmów. Z pewnością czuje, z pewnością się rusza, po odpowiednich…
— No, dobrze. To jest żywe, przyznaję. Ale że czuje? Jeśli dobrze stąd widzę, nie wydaje mi się, aby pmbffowało. I te okropne, rzadkie oczy! Tylko dwoje — i takie płaskie! I ta zupełnie sucha skóra bez śladów błota. Przyznaję, że…
— Sam też nie przypominasz zgrabnej ślicznotki, wiesz? — nie wytrzymał Manship, głęboko urażony.
— … w mojej ocenie obcych form życia popadam we flefnomorfizmy — tamten ciągnął, jakby nie słyszał. — No cóż, flefnob to brzmi dumnie. Ale, drogi profesorze Lirld, widziałem różne niewydarzone kreatury z sąsiednich planet, które sprowadził mój syn i inni badacze Kosmosu. Najdziwniejszy, najbardziej prymitywny z nich może przynajmniej pmbffować. Ale to… to coś? Nie widzę u niego nawet najmniejszego, najdrobniejszego śladu pmb! To jest niesamowite, oto, co myślę. Niesamowite!
— Wcale nie — zapewnił Lirld. — To tylko biologiczna anomalia. Być może w zewnętrznych rejonach Galaktyki, gdzie tego typu zwierzęta występują w większej ilości, może warunki życia czynią pmbffowanie niepotrzebnym. Wkrótce dowiemy się tego po dokładnym zbadaniu. A tymczasem dowiedliśmy, że życie rozwija się w innych obszarach Galaktyki, nie tylko w gęstym centrum. A gdy będziemy mogli rozpocząć wyprawy badawcze w tamte strony, nieustraszeni poszukiwacze przygód — tacy, jak pański syn — polecą wyposażeni w wiarygodne dane. Będą wiedzieli, czego się spodziewać.
— Do licha! — zrozpaczony Manship zaczął krzyczeć. — Czy wy mnie słyszycie, czy nie?
— Srin, możesz wyłączyć zasilanie — zreflektował się profesor Lirld. — Nie ma sensu marnować energii. Sądzę, że dotarła już cała niezbędna część tej istoty. Jeśli jeszcze ma się coś zmaterializować, wystarczy promień szczątkowy.
Flefnob po lewej ręce Manshipa szybko obrócił dziwny owalny przedmiot trzymany w mackach. Niski szum, który rozlegał się w pomieszczeniu i na który Manship właściwie nie zwracał uwagi, ucichł w oddali. Gdy Srin wpatrywał się w tańczące na powierzchni instrumentu plamki światła, Manship nagle odgadł, że są to wskazania woltomierza. Tak jest, cóż by innego, wskazania woltomierza. „Dobrze, ale skąd ja o tym wiem?” — pomyślał.
No jasne. Była tylko jedna odpowiedź. Skoro nie słyszeli go, choćby nie wiadomo jak krzyczał, skoro nawet nie reagowali na dźwięk jego głosu i skoro jednocześnie pozwalali sobie na mało prawdopodobną sztukę mówienia w jego rodzimym języku — najwyraźniej byli telepatami. Bez narządów przypominających usta czy uszy.
Poczekał, aż Srin zada swemu przełożonemu pytanie. W jego uszach brzmiało to w formie słów wypowiedzianych ludzkim, dźwięcznym głosem. Ale jednak dostrzegał różnicę. Brakowało tego czegoś, tego smaczku, jaki ma świeże jabłko, a którego brakuje sztucznie aromatyzowanym sokom. A za zasłoną słów Srina kryły się nisko mruczane inne słowa, nie uporządkowane, fragmenty zdań, które od czasu do czasu stawały się „słyszalne”, żeby wyjaśnić coś, o czym nie wspomniano w „konwersacji”. Manship uświadomił sobie, że właśnie w ten sposób dowiedział się, do czego służą plamy światła biegnące po powierzchni tej kuli.
Równie oczywiste było, że gdy tylko wspominali o czymś, co nie miało odpowiednika w ludzkim języku, jego umysł wstawiał w to miejsce bezsensowny dźwięk.
Nieźle jak na razie. Jakaś telepatyzująca walizka o dziwacznym imieniu Lirld, wyposażona w mnóstwo oczu i macek, brutalnie wyrwała go z ciepłego łóżka w Callahan Hall. Zassało go na jakąś planetę w zupełnie innym systemie słonecznym blisko centrum Galaktyki, ubranego wyłącznie w groszkową piżamę.
Znalazł się na planecie telepatów, którzy nie mogli go usłyszeć, ale których on z łatwością mógł podsłuchiwać, bo widocznie jego mózg był dostatecznie czułą anteną. Wkrótce miano go poddać „dokładnemu badaniu”, która to perspektywa wcale mu się nie uśmiechała, zważywszy, że najwyraźniej traktowano go jak monstrualnego laboratoryjnego zwierza. Wreszcie pogardzano nim, głównie dlatego, że za cholerę nie mógł pmbffować.
Przemyślawszy to, Clyde Manship uznał, że czas już dać im odczuć swą obecność. Dać im do zrozumienia, że zdecydowanie nie jest niższą formą życia, ale, jak to się mówi, jest swój chłop. Że on też należy do klubu władców materii i że pochodzi z rodziny o bogatych tradycjach IQ.
Tylko jak?
Z zakamarków pamięci wypłynęły wspomnienia powieści przygodowych czytanych w dzieciństwie. Odkrywcy lądują na nieznanej wyspie. Tubylcy, uzbrojeni w najróżniejsze włócznie, maczugi i kamienie, wybiegają na ich widok z dżungli, wyjąc bez wątpienia coś o palu tortur. Odkrywcy, których oblał dość chłodny pot, ponieważ nie znają miejscowego języka, muszą szybko coś zrobić. Więc naturalnie uciekają się do… do czego?… do uniwersalnego języka znaków! Język znaków. Wszyscy go znają!
Wciąż siedząc Clyde Manship uniósł ramiona nad głową.
— Ja przyjaciel — zaczął. — Ja przybywać w pokoju. — Nie oczekiwał, że te słowa do nich dotrą, ale możliwe, że samo ich wypowiadanie wesprze go psychicznie i nada jego gestom więcej autentyczności.
— … może też wyłączyć aparat zapisujący — profesor Lirld instruował swego asystenta. — Od tej chwili wszystko pójdzie na podwójny wymiar pamięci.
Srin znów odwrócił swoją kulę.
— Może zmienić wilgotność, panie profesorze? Sądząc po wysuszeniu skóry, ta istota chyba pochodzi z klimatu pustynnego.
— Niekoniecznie. Podejrzewam, że jest to jedna z tych form prymitywnych, które mogą przeżyć w każdym środowisku. Ten gatunek nawet świetnie sobie radzi. Trzeba przyznać, Srin, że jak na razie możemy być zadowoleni z wyników eksperymentu.
— Ja przyjaciel — ciągnął rozpaczliwie Manship, podnosząc i opuszczając ręce. — Ja istota myśląca. Ja mieć IQ 140 w skali Wechslera-Bellevue.