125554.fb2 P?askooki potw?r - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

P?askooki potw?r - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

— To pan może być zadowolony — odezwał się Glomg, gdy profesor lekko zeskoczył ze stołu i popłynął, niczym prze-rośnięty trzmiel, w stronę lasu urządzeń na suficie — ale nie ja. Wcale mi się to wszystko nie podoba.

— Ja przyjaciel i istota myś… — zaczął Manship i nagle znowu kichnął — Do licha z tą wilgocią — mruknął posępnie.

— Co to było? — przeraził się Glomg.

— Nic specjalnego, panie radco — uspokoił go Srin. — To stworzenie już tak robiło. Najpewniej jest to reakcja fizjologiczna przebiegająca okresowo, może prymitywny sposób wchłaniania grlnku. Trudno sobie wyobrazić, aby była to próba nawiązania kontaktu.

— Nie o tym myślałem — obruszył się Glomg. — Wydaje mi się, że jest to wstęp do działań agresywnych.

Profesor ześlizgnął się z powrotem na podłogę, dźwigając kłąb lśniących przewodów.

— Niemożliwe — odrzekł. — Czymże to stworzenie mogłoby nas zaatakować? Obawiam się, że przesadza pan z tą nieufnością wobec nieznanego, radco Glomg.

Manship zamilkł bezsilnie i podparł brodę łokciami. Najwyraźniej poza telepatią nie było innej drogi porozumienia. Ciekawe, jak tu się nauczyć transmisji telepatycznej? Czego się w takim przypadku używa?

Gdyby chociaż pisał pracę doktorską z biologii czy fizjologii, pomyślał tęsknie, a nie na temat „Użycia drugiego aorystu w pierwszych trzech księgach Iliady”. No, trudno. Dom został daleko stąd. Zawsze można spróbować.

Zamknął oczy, upewniwszy się najpierw, że profesor Lirld nie zamierza przytknąć mu do ciała tych przewodów. Zmarszczył czoło i pochylił się do przodu, usilnie starając się skupić myśli.

Próba kontaktu — myślał najintensywniej, jak potrafił — próba kontaktu. Raz, dwa, trzy, cztery — próba kontaktu. Czy mnie słyszycie?

— Po prostu mi się to nie podoba — rozległ się znów głos Glomga. — Nie podoba mi się ten eksperyment. Można to nazwać uprzedzeniem czy jak się komu żywnie podoba, ale czuję, że wtrącamy się w dziedzinę nieskończoności, a nie powinniśmy.

Próba kontaktu — Manship natężał szare komórki. — Wlazł kotek na płotek. Próba kontaktu. Jestem przybyszem z obcej planety i chcę się z wami porozumieć. Proszę, zgłoście się.

— Ależ, panie radco — zaprotestował Lirld z oburzeniem. — Nie bawmy się w filozofię. To jest naukowy eksperyment.

— I niech takim pozostanie. Ale moim zdaniem są tajemnice, których poznanie nigdy nie będzie dane flefnobowi. Tak obrzydliwe potwory, bez śladu mułu na skórze, z dwoma jedynie oczami i to na dodatek płaskimi, które nie chcą lub nie mogą pmbffować i niemal zupełnie pozbawione są macek — tego rodzaju stworzenie należało zostawić w spokoju na tej jego diabelskiej planecie. Nauka ma swoje granice, mój uczony przyjacielu — a przynajmniej powinna mieć. Niepoznawalne niech zostanie nie znane!

Słyszycie mnie? — błagał w myślach Manship — Przybysz do Srina, Lirlda i Glomga. To jest próba połączenia telepatycznego. Proszę, niech ktoś się zgłosi. Ktokolwiek. — Zastanowił się chwilę i dodał — Bez odbioru.

— Tego typu ograniczenia nie istnieją dla mnie, radco. Moja ciekawość jest tak wielka jak Wszechświat.

— Całkiem możliwe — odrzekł złowrogo Glomg. — Ale jest więcej rzeczy na Tiz i na Tetzbah, profesorze Lirld, niż się śniło waszym filozofom.

— Moja filozofia… — zaczął Lirld, lecz przerwał. — Ale oto pański syn. Proszę spytać jego. Bez pomocy kilku odkryć naukowych, które podobni panu nie raz starali się storpedować, jego bohaterskie dokonania w dziedzinie podboju Kosmosu nie byłyby możliwe.

Kompletnie załamany, lecz ciągle ciekawy świata Mans-hip otworzył oczy w samą porę, żeby ujrzeć nadzwyczaj chudą czarną walizkę, która wspinała się na blat stołu otoczona mackami niczym spaghetti.

— A cóż to takiego? — zdumiał się nowo przybyły, pogardliwie skupiając nad Manshipem kępkę badylastych oczu. — To wygląda jak yurd z ciężkim przypadkiem hipplestacza. — Pomyślał chwilę i uzupełnił: — Postępującego hipplestacza.

— To istota z obiektu astronomicznego 649-301-3, którą właśnie udało mi się teleportować na naszą planetę — wyjaśnił z dumą Lirld. — Zauważ, Rabd, że po drugiej stronie nie było transmitera! Przyznaję, że nie wiem, czemu akurat tym razem się udało, ale to problem dla późniejszych badań. Piękny okaz, prawda Rabd? I na ile mogliśmy się zorientować, w doskonałym stanie. Możesz go już odłożyć, Srin.

— Ani mi się waż, Srin… — Manship ledwie zdążył zawołać, gdy wielki prostokąt jakiegoś gęstego materiału opadł z sufitu i przykrył go. W chwilę później blat stołu, na którym siedział, opadł nieco, brzegi materiału zawinęły się pod nim i ktoś, prawdopodobnie asystent, z trzaskiem ją zapiął. Zanim Manship zdążył ruszyć palcem, blat podskoczył do góry z gwałtownością tyleż bolesną, co deprymującą.

No i stało się. Zapakowali go jak prezent pod choinkę. Ogólnie jego sytuacja wcale się nie polepszyła. Tyle, że chyba na razie dadzą mu spokój. Nie mieli raczej zamiaru rzucić go na półkę w laboratorium wśród zakurzonych słojów z zakonserwowanymi flefnobami.

Fakt, że prawdopodobnie jest pierwszym w historii człowiekiem, który nawiązał kontakt z istotami pozaziemskimi, w najmniejszym stopniu nie ucieszył Clyde’a Manshipa.

Po pierwsze, uświadomił sobie, kontakt został nawiązany w mało triumfalny sposób — bardziej to wyglądało na wetknięcie wspaniale ubarwionego motyla do butelki zbieracza, a nie na doniosłe spotkanie dumnych przedstawicieli dwóch odmiennych cywilizacji.

Po drugie, i dużo bardziej istotne, tego rodzaju kosmiczne tete a tete mogło wzbudzić entuzjazm u astronoma, socjologa czy nawet fizyka, ale nie u profesora nadzwyczajnego Wydziału Literaturoznawstwa.

Marzeń w życiu miał bez liku. Ale pragnął w nich, żeby znaleźć się na próbie generalnej „Makbeta” na przykład, i zobaczyć, jak spocony Szekspir błaga Burbage’a, żeby w ostatnim akcie nie wykrzykiwał monologu „Ciągle to jutro, jutro i znów jutro”: „Na litość boską, Dick, twoja żona przed chwilą oddała ducha, ty niedługo stracisz królestwo i życie — niech to nie brzmi jak wołanie pijaka o kufel piwa. Filozoficznie, Dick, w tym cały sęk, powoli, z żałością w głosie i filozoficznie. I z lekkim oszołomieniem”.

Albo wyobrażał sobie, że należy do grona słuchaczy — wtedy, około roku 700 przed Chrystusem — gdy ślepy poeta wstał i pierwszy raz powiedział: „Gniew Achilla, bogini, głoś, obfity w szkody…”

Albo że jest gościem domu w Jasnej Polanie, do którego wraca z ogródka Tołstoj i patrząc nań nieobecnym wzrokiem, mruczy: „Przyszła mi do głowy świetna historyjka o ataku Napoleona na Rosję. A co za tytuł! Wojna i pokój. Nieskomplikowany, mało pretensjonalny. Tak zwyczajnie — Wojna i pokój. Mówię ci, w Petersburgu padną z wrażenia. Oczywiście na razie to dopiero nowela, ale może wymyślę parę wydarzeń, żeby ją rozciągnąć”.

A podróże na Księżyc czy do innych planet Układu Słonecznego, nie mówiąc już o wyprawie do centrum Galaktyki — do tego w samej piżamie? Nie, na myśl o tym Clyde Manship zdecydowanie nie przeżywał mąk rozkoszy. Jeśli chodzi o podróże, to nigdy nie wykroczył w marzeniach poza, powiedzmy, zwiedzanie balkonu Wiktora Hugo w Saint Germain de Prefs albo tych wysp greckich, na których płonąca Safona uprawiała miłość, a od czasu do czasu, kiedy jej przyszła ochota, śpiewała.

Za to profesor Bowles, tak, Bowles — i każdy inny probówkarz z Wydziału Fizyki — wszystko by oddali, żeby znaleźć się na jego miejscu! Stać się przedmiotem autentycznego eksperymentu, o którym nie śnił na Ziemi żaden teoretyk, stanąć wobec techniki, która z pewnością była bardziej zaawansowana od ziemskiej! W zamian za to wszystko pewnie uznaliby swoją wiwisekcję za wspaniałą okazję i wymarzony zaszczyt. Bo z faktem, że wiwisekcją skończą się niespodzianki dzisiejszej nocy, Manship już się pogodził. Ach, ten Wydział Fizyki…

Manship nagle przypomniał sobie tę dziwaczną, skomplikowaną wieżę, nabitą szarymi dipolami anten, którą Wydział Fizyki wznosił na polu Murphy’ego. Z okna swego pokoju w Callahan Hall widział, jak rośnie owoc rządowego programu badań nad promieniowaniem.

Wczoraj, kiedy osiągnęła wysokość jego okna, pomyślał sobie, że zamiast współczesnego cudu telekomunikacji przypomina średniowieczną wieżę oblężniczą do burzenia murów.

Ale teraz, po tym jak Lirld wspomniał, iż jednostronna teleportacja nigdy dotąd się nie udała, zastanawiał się, czy ta nie ukończona wieża celująca elektronicznymi konstrukcjami prosto w okno jego sypialni nie była przypadkiem współodpowiedzialna za to koszmarne grzęzawisko snu na jawie, przez które się przedzierał.

Czy była jakimś niezbędnym ogniwem dla maszyny Lirlda, czymś w rodzaju anteny czy uziemienia, czy czego tam jeszcze? Gdyby tak choć trochę się znał na fizyce! Osiem lat w szkole nie wystarczało, żeby odpowiedzieć na najprostsze pytania.

Zgrzytnął zębami ze złości, trochę przesadził, bo przygryzł sobie język i musiał przerwać myślenie, póki nie minął ból i nie wyschły łzy.

A nawet gdyby wiedział na pewno, że ta wieża odegrała kluczową, choć bierną rolę w przeniesieniu go w Kosmos? Gdyby nawet wiedział, jaką odegrała rolę pod względem ilości megawoltów, amperów i tak dalej — czy ta wiedza byłaby do czegoś przydatna w jego niesamowitym położeniu?

Nie! Nadal byłby odrażającym, płaskookim, bezrozumnym potworem ściągniętym przypadkowo z najdalszych zakątków Wszechświata, otoczonym istotami, którym jego dogłębna znajomość mnóstwa literatur obiektu astronomicznego 649-301-3 wydałaby się najpewniej, założywszy, że nastąpiłby cud porozumienia, zwykłą paplaniną schizofrenika.

Z rozpaczy szarpnął, nie licząc na wiele, materiał, w który był zawinięty. W palcach zostały mu dwa małe kawałki.

Było zbyt ciemno, żeby je zobaczyć dokładnie, ale dotyk nie kłamał. Papier? Był zawinięty w olbrzymią płachtę czegoś, co bardzo przypominało papier.

„Logiczne” — pomyślał. Na swój dziwaczny sposób to było nawet logiczne. Ponieważ kończyny widzianych dotąd flefnobów składały się wyłącznie z cienkich macek zakończonych oczami albo miękkimi stożkami i ponieważ potrzebowały czegoś w rodzaju pagórków na stole laboratoryjnym, żeby móc się przy nim usadowić, papierowa klatka z ich punktu widzenia rzeczywiście stanowiła barierę nie do przebycia. Mackami nie mogły niczego chwycić, a widocznie nie miały dość silnych mięśni, żeby wybić dziurę w papierze.

No, ale on miał. Nigdy nie uchodził za osiłka, ale wierzył, że w sytuacji stresowej uda mu się wydostać z papierowego worka. Była to pocieszająca myśl, choć w tej chwili równie mało użyteczna, co wspomnienie o wieży na polu Murphy’ego.

Gdyby mógł w jakiś sposób przekazać tę wiedzę grupce Lirlda. Może znaleźliby w tym swoim „Bezmyślnym Potworze z Kosmosu” jakieś przebłyski rozumu i wypracowaliby sposób odesłania go z powrotem. Gdyby tylko chcieli.

Ale nic nie mógł przekazać. Dla jakichś powodów, właściwych odległym drogom ewolucji człowieka i flefnoba, mógł być tylko odbiorcą. Więc były profesor nadzwyczajny Clyde Manship westchnął ciężko, po raz kolejny zwiesił markotnie ramiona i nastawił się na bierny odbiór.

Wygładził też z czułością fałdy piżamy, nie dlatego, że miał ukryte zapędy krawieckie, ale z powodu gryzącej tęsknoty. Nagle uświadomił sobie, że tania zielonkawa tkanina, skrojona według standardowego wzoru, była jedynym przedmiotem, który wziął ze swojej planety. Była to, można powiedzieć, jedyna pamiątka po cywilizacji, która wydała i okrutnego Tamerlana, i cudowną tercynę. Ta piżama stanowiła, poza jego własnym ciałem, ostatnie ogniwo łączące go z Ziemią.

— Jeśli o mnie chodzi — Glomgowy syn-podróżnik wywodził; najwyraźniej kłótnia trwała cały czas, a warstwa papieru w niczym nie przeszkadzała „słuchowi” Manshipa — to albo te potwory zabieram, albo zostawiam w spokoju. Ale oczywiście, kiedy są tak beznadziejnie ohydne jak ten, raczej zostawiam je w spokoju. Ale co to ja chciałem… nie to, że boję się wchodzić w dziedziny nieskończoności, jak mój tato, ale z drugiej strony, nie chce mi się wierzyć, profesorze Lirld, że to, co pan robi, przyniesie jakieś poważne efekty.

— Zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej. — Ufam, że nie uraziło to pana, ale szczerze jestem o tym przekonany. Jestem flefnobem praktycznym i wierzę w rzeczy o zastosowaniu praktycznym.

— Jak możesz mówić: niepoważne efekty? — Mimo usprawiedliwień Rabda, telepatyczny „głos” profesora rejestrowany w mózgu Manshipa, wezbrał oburzeniem. — Jak to, przecież w tej chwili najważniejszym celem nauki flefno-bów jest umożliwienie podróży do zewnętrznych rejonów Galaktyki, gdzie odległości międzygwiezdne są kolosalne w porównaniu do gęstości gwiazd tutaj, w centrum. Możemy do woli podróżować między pięćdziesięcioma czterema planetami naszego układu, a ostatnio udały się loty do kilku sąsiednich gwiazd, ale dotarcie chociaż do średnio odległych rejonów Galaktyki, skąd pochodzi ten okaz, pozostaje dziś zamierzeniem równie fantastycznym, co przed rozpoczęciem lotów pozaatmosferycznych dwa wieki temu.

— Zgadza się! — przerwał mu Rabd ostro. — A dlaczego? Dlatego, że nie mamy statków mogących pokonać tę odległość? Na pański semble-swol, profesorze, nie! Przecież od momentu wynalezienia napędu Bulvonna każdy statek floty wojennej czy handlowej, z moim trzysilnikowym mikrusem włącznie, może skoczyć do tego obiektu 649-301-3 na przykład i przylecieć z powrotem, nawet nie przegrzewając sobie silników. Ale nie lecimy. Z bardzo prostego powodu.