125554.fb2 P?askooki potw?r - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

P?askooki potw?r - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Clyde Manship w tej chwili słuchał — czy raczej odbierał — tak intensywnie, że jego półkule mózgowe zdawały się trzeć jedna o drugą. Bardzo, ale to bardzo interesował go obiekt astronomiczny 649-301-3 i wszystko, co ułatwiało lub utrudniało podróż do niego, choćby zastosowany środek transportu był według ziemskich ocen nie wiadomo jak egzotyczny.

— A ten powód jest oczywiście — ciągnął młody podróżnik — wyłącznie praktyczny. Zwyrodnienie umysłu. Stare, poczciwe zwyrodnienie umysłu. Przez dwieście lat rozwiązywania problemów podróży kosmicznych tego jednego nikt, nawet powierzchownie, nie pmbffnął. Wystarczy polecieć nędzne dwadzieścia lat świetlnych od naszej rodzinnej planety, a zwyrodnienie umysłu rozwija się gwałtownie. Najbardziej inteligentna załoga zaczyna zachowywać się jak grupa niedorozwiniętych dzieci i jeśli natychmiast nie zawrócą, ich umysły gasną jak u tylu już znakomitości podróżniczych, którym mózgi skurczyły się niemal do zera.

„Nic dziwnego — stwierdził podniecony Manship — nic dziwnego”. Gatunek telepatów w rodzaju flefnobów… ależ oczywiście! Od wczesnego dzieciństwa przyzwyczajone do ciągłego odbierania aury myśli wszystkich przedstawicieli gatunku, całkowicie uzależnione od telepatii jako środka komunikacji, bo przecież nigdy nie było potrzeby rozwijania innych środków. Jakąż samotność, samotność do której potęgi musiały odczuwać, gdy tylko ich statki oddaliły się od rodzinnej planety na tyle, że kontakt został zerwany!

A ich obecna edukacja… Manship mógł jedynie zgadywać, jak wyglądał system oświaty u tak różnych od siebie istot, ale na pewno musiało to być coś w rodzaju intensywnej i nieustannej myślowej osmozy, wzajemnego przekazywania myśli. Niezależnie od metod ich system edukacyjny widocznie podkreślał zaangażowanie jednostek w wysiłek grupy. Gdy tylko poczucie wspólnoty zmniejszało się w wyniku jakiejś przeszkody lub wszechogarniającej przestrzeni kosmicznej, psychiczne załamanie flefnoba było nieuniknione.

Ale to wszystko było nieistotne. Istniały kosmiczne statki międzygwiezdne! Są pojazdy, które mogą zawieźć Cly-de’a Manshipa z powrotem na Ziemię, na Uniwersytet Kelly, do nie ukończonej pracy, która, miał nadzieję, zapewni mu profesurę zwyczajną w dziedzinie literaturoznawstwa. Praca nosiła tytuł: Styl a treść w piętnastu typowych sprawozdaniach korporacji dla posiadaczy małych pakietów akcji w okresie 1919-1931.

Po raz pierwszy nadzieja raźno wkroczyła do jego serca. W chwilę później leżała jak długa i rozcierała skręconą kostkę. No bo załóżmy, tylko załóżmy teoretycznie — odezwał się jego własny zdrowy rozsądek — że zdoła się jakoś stąd wydostać i utorować sobie drogę przez planetę najpewniej niepodobną do niczego innego, aż dotrze do statków, o których wspominał Rabd. Czy ktoś, nawet z dziką lub rozgorączkowaną wyobraźnią — ciągnął jeszcze zdrowy rozsądek — uwierzy, że on, Clyde Manship, który miał dwie lewe ręce, a w każdej z nich same kciuki, z którego zdolności manualnych uśmiałby się do rozpuku Człowiek ze Swanscombe i sinantropus, czy ktoś uwierzy — pytał zdrowy rozsądek z szyderczym uśmiechem — że on byłby w stanie zrozumieć zawiłości nowoczesnego statku kosmicznego, nie mówiąc już o udziwnieniach, jakie nietypowe istoty w rodzaju flef-nobów zamontowały na swoich pojazdach?

Clyde Manship musiał ze smutkiem przyznać, że cały plan był trochę mało prawdopodobny. Ale mimo to kazał zdrowemu rozsądkowi iść do wszystkich diabłów.

Bo przecież jest Rabd. Rabd mógł go zawieźć z powrotem na Ziemię, jeśli (a) Rabd uzna to za warte zachodu i (b) uda mu się z Rabdem porozumieć. Hm, co mogło interesować Rabda? Najwyraźniej to Zwyrodnienie Umysłowe mocno się liczyło.

— Gdyby znalazł pan na to odpowiedź, profesorze — obiekt jego rozmyślań odezwał się akurat z wymówką — cieszyłbym się tak, że chyba wysadziłbym moją glrnk na ląd. Właśnie przez to siedzimy tyle lat jak w puszce w samym centrum Galaktyki. Oto ma pan praktyczny problem. Ale gdy wlecze pan jakiś wyklęty od Qrma kawałek protoplazmy przez pół Wszechświata i pyta mnie pan, co o tym myślę, to muszę powiedzieć, że cała ta sprawa mnie nie wzrusza. Dla mnie to nie jest praktyczny eksperyment.

Manship pochwycił fale mózgowe oznaczające kiwnięcia głową ojca Rabda.

— Zmuszony jestem zgodzić się z tobą, mój synu. Niepraktyczne i niebezpieczne. I myślę, że uda mi się przekonać resztę rady. Już za dużo funduszu wydano na ten program badawczy.

Ponieważ brzmienie ich myśli nieco ucichło, Manship wywnioskował, że wychodzą z laboratorium.

Usłyszał, jak Lirld jąka rozpaczliwie — Ale… ale…

Potem, już nieco dalej, radca Glomg, najwidoczniej pożegnawszy się z naukowcem, zapytał syna:

— A gdzie jest mała Tekt? Myślałem, że przyjdzie z tobą.

— A, jest na lądowisku — odpowiedział Rabd. — Dogląda ostatnich dostaw na statek. Przecież wyruszamy dziś w nasz ślubny lot.

— Cudowna kobieta… — Glomg rozmarzył się „głosem” ledwo słyszalnym z oddali. — Szczęśliwy z ciebie flefnob.

— Wiem, tato — zapewnił go Rabd. — Myślisz, że nie wiem? Największy kłębuszek macek ocznych po tej stronie Gansi-bokklu i wszystkie należą do mnie, do mnie!

— Tekt jest miłą i wysoce inteligentną flefnobką — stwierdził chłodno jego ojciec. — Ma wiele pozytywnych cech. Nie lubię, kiedy mówisz o małżeństwie, jakby to była sprawa ilości macek ocznych posiadanych przez kobietę.

— Ależ nie, tato — zaprotestował Rabd. — Wcale tak nie uważam. Małżeństwo to dla mnie sprawa ważna i ee… doniosła. To jest odpowiedzialność, ee… poważna odpowiedzialność. Tak, tato. Olbrzymia odpowiedzialność. Ale fakt, że Tekt ma ponad sto siedemdziesiąt sześć skąpanych w szlamie macek, z których każda kończy się ślicznym kryształowym okiem, nie wpłynie negatywnie na naszą znajomość. Wręcz przeciwnie, tato, wręcz przeciwnie.

— Stary, podejrzliwy bzik i zuchwały cymbał — skomentował gorzko profesor Lirld. — Ale jak się uwezmą, zamkną mi kredyty, Srin. Mogą przerwać mi prace. Właśnie teraz, kiedy przynosi korzystne rezultaty. Musimy temu przeciwdziałać!

Ale Manshipa nie interesowała ta nazbyt dobrze znana akademicka rozpacz. Usilnie starał się nadążyć za znikającymi umysłami Glomga i Rabda. Nie to, żeby specjalnie go zainteresowały rady ojca, jak mimo małżeństwa prowadzić zdrowe i szczęśliwe życie seksualne.

Ogromnie natomiast interesujący był projekt uboczny wcześniejszej wzmianki. Gdy Rabd wspominał o załadowaniu statku, inna część mózgu flefnoba, jak gdyby pobudzona tym skojarzeniem, przez chwilę zajmowała się konstrukcją statku, jego naprawą i — co najważniejsze — obsługą.

Przez kilka sekund błysnęła deska rozdzielcza, na której zapalały się i gasły różnokolorowe światła oraz początek ongiś wielokrotnie powtarzanej instrukcji: „ W celu rozgrzania silników napędu Bolvonna, najpierw powoli obrócić trzy górne cylindry… Tylko powoli!”

Manship podniecony zorientował się, że był to rodzaj podświadomego obrazu, podobny do wysłanego niedawno przez Srina, dzięki któremu odgadł wtedy przeznaczenie przyrządu trzymanego w rękach przez asystenta. Najwyraźniej jego wrażliwość na mózgi flefnobów dotyczyla warstw głębszych niż świadomie wysyłane stwierdzenia i mógł penetrować jeśli nie podświadomość, to przynajmniej mniej ukryte obszary indywidualnej wiedzy i pamięci.

A to znaczyło… to znaczyło… mimo niewygodnej pozycji ta myśl zdołała nim wstrząsnąć. Nieco praktyki, więcej wprawy i będzie niewątpliwie mógł przejrzeć mózg każdego flefnoba na tej planecie.

Rozsiadł się i zaczął rozważać tę myśl. Oto jego umysł, który nigdy nie był specjalnie krzepki, wytrzymał przez ostatnie pół godziny okropne bombardowanie pogardliwych spojrzeń setki turkusowych oczu i wszystkie telepatyczne szyderstwa. Jego osobowość, pozbawiona jakiejkolwiek władzy przez całe dorosłe życie, nagle odkryła, że za pomocą samego mózgu może decydować o losach całej planety.

Tak, rzeczywiście dzięki temu poczuł się dużo lepiej. Każdą najdrobniejszą informację, jaką posiadały te flefno-by, miał przed sobą jak na dłoni. Czego na przykład chciałby się dowiedzieć? Na początek, rzecz jasna.

Manship przypomniał sobie. Jego euforia zgasła jak przydeptana zapałka. Tylko jednej informacji pragnął, jednego chciał się dowiedzieć. Jak wrócić do domu!

Jedna z niewielu istot na tej planecie, być może jedyna, której myśli mogły mu pomóc, właśnie zmierzała wraz z ojcem w stronę miejscowego odpowiednika Mc Donalda. Sądząc po braku wiadomości na ten temat, Rabd właśnie przekroczył granicę skutecznego zasięgu telepatii.

Z chrapliwym, bolesnym, tęsknym jękiem, podobnym do ryku byka, który zaczepiwszy ofiarę rogami i przeleciawszy z rozpędu całą długość areny, odwraca się tylko po to, żeby zobaczyć, jak posługacze ściągają z piasku rannego matadora… z dokładnie takim, pełnym goryczy jękiem, Clyde Manship rozdarł oblepiający go materiał jednym silnym ruchem rąk i zeskoczył na powykręcany blat stołu.

— … siedem albo osiem planszy w jaskrawych kolorach, obrazujących historię teleportacji przed naszym eksperymentem. — Lirld właśnie dawał instrukcje swemu asystentowi. — Tak naprawdę Srin, gdybyś znalazł czas na zrobienie plansz trójwymiarowych, na Rabdzie wywarlibyśmy większe wrażenie. To jest wojna, Srin, i musimy używać wszelkich…

Myśli mu się urwały, bo jego badylaste oko zakręciło się do tyłu i spostrzegło Manshipa. W chwilę później komplet macek i profesora, i asystenta ze świstem przeciął powietrze i zastygł, drżąc lekko, skierowany na stojącego, uwolnionego z więzów człowieka.

— Święty, stężony Qrm! — Umysł profesora ledwie przekazał tę drżącą myśl. — Płaskooki potwór. Wydostał się na wolność!

— Z klatki z prawdziwego papieru! — dodał Srin z nabożnym podziwem.

Lirld otrząsnął się pierwszy.

— Miotacz — rzucił stanowczo. — Podaj mi miotacz, Srin. Kredyty kredytami, ale nie można ryzykować z tym stworzeniem. Jesteśmy w środku miasta. Jeśli raz się zacznie miotać… — Zadrżał na całej długości swej czarnej walizki. Szybko przełączył coś w pokrętnym instrumencie podanym mu przez Srina. Wycelował do Manshipa.

Wydostawszy się z papierowego worka, Manship przystanął niezdecydowany na blacie stołu. Nie będąc ani trochę człowiekiem czynu, stwierdził, że stoi przed poważnym problemem, mianowicie — w którą stronę się udać. Nie miał pojęcia, którędy poszli tatko i syn Glomg; co więcej, poczuł się zagubiony, nie widząc dokoła niczego podobnego do drzwi. Żałował, że nie zwrócił uwagi, przez jaki to otwór wszedł Rabd, gdy dołączył do ich wesołej gromadki.

Już prawie zdecydował się skierować w stronę zygzakowatych wcięć w przeciwległej ścianie, gdy kątem oka spostrzegł, jak Lirld celuje do niego z miotacza, choć drżenie macek zdradzało niefachowca. Umysł, który rejestrował ostatnią wymianę zdań gdzieś w zakątkach pamięci, nagle oświecił go, że za chwilę stanie się pierwszą, choć prawdopodobnie nie odnotowaną w kronikach ofiarą Wojny Światów.

— Hej! — wrzasnął, zapominając o znikomych możliwościach wzajemnej komunikacji. — Ja tylko chcę poszukać Rabda! Nie będę się nigdzie miotał…

Lirld zrobił ze swoim narzędziem coś, co przypominało nakręcanie zegara, ale prawdopodobnie odpowiadało naciskaniu spustu. Jednocześnie zamknął wszystkie oczy — wca-łe niebagatelna sztuka.

Temu właśnie, co Clyde Manship uświadomił sobie później, gdy czas i miejsce bardziej sprzyjały rozmyślaniom, zawdzięczał życie. Temu i fantastycznemu susowi w bok w chwili, gdy miriady czerwonych kropek z trzaskiem pruły w jego stronę.

Czerwone punkciki musnęły jego bluzę od piżamy i uderzyły w niższy łuk podtrzymujący sufit. Bez jednego dźwięku pojawiła się w murze metrowej szerokości dziura. Była na tyle głęboka, że dojrzał nocne, gwiaździste niebo. Gęsty tuman białego pyłu opadł, jak z dawno nie trzepanego dywanu.

Gapiąc się na ten tuman, Manship poczuł, jak mikroskopijne lodowce spływają mu do serca. Żołądek rozpłaszczył się na ścianie jamy brzusznej i próbował ukradkiem skoczyć między żebra. W życiu jeszcze nie czuł takiego obezwładniającego strachu.

— He-e-e-ej… — zaczął.

— Trochę za dużo mocy, profesorze — rozsądnie zauważył Srin z miejsca, gdzie spoczął z mackami przyciśniętymi do ściany. — Trochę za dużo mocy, a za mało glrnk. Proszę wziąć więcej glrnk, a zobaczymy, co się stanie.

— Dzięki — odetchnął Lirld. — To znaczy, tak jak teraz? Jeszcze raz podniósł i wycelował urządzenie.

— Hej-j-j! — kontynuował Manship tym samym tonem, nie dlatego, że uznał efekty tego stwierdzenia za szczególnie korzystne, ale po prostu zabrakło mu zdolności twórczych do wymyślenia bardziej skomplikowanej wypowiedzi. — Hej-j-j! — powtórzył, szczękając zębami i wytrzeszczając na Lirlda wcale nie tak płaskie oczy.

Podniósł drżącą rękę w ostrzegawczym geście. Trwoga krążyła po jego ciele, jak zła wiadomość po stadzie małp. Widział, jak flefnob znów w szczególny sposób nakręca spust. Myśli umknęły mu z głowy, a każdy mięsień naprężał się do ostatnich granic.

Nagle Lirld zatrząsł się. Ześlizgnął się po błacie stołu. Broń wysunęła się z jego zesztywniałych macek i rozpadła się na podłodze w mnóstwo poskręcanych drutów.