125554.fb2
Uznał, że lepiej się schować. Podszedł do ściany jakiegoś budynku i szedł wzdłuż niej, dopóki nie otwarły się drzwi. Wszedł do środka, poczekał, aż drzwi się zamkną i rozejrzał się po wnętrzu.
Z ułgą zauważył, że jest to wymarzone miejsce na kryjówkę. Pośrodku stały w dużej ilości, pokaźnych rozmiarów, ciężkie przedmioty, z których żaden, według jego oceny, nie był żywy, a wszystkie mogły go wystarczająco zasłonić. Wsunął się pomiędzy dwa z nich, wyglądające jak dwa wstawione do magazynu blaty stołowe i tylko miał nadzieję, że poza tymi, które znał do tej pory, flefnoby nie posiadają żadnych innych mechanizmów czuciowych, dzięki którym mogliby go wykryć.
Czegóż by nie oddał za to, aby znowu być profesorem Uniwersytetu Kelly, a nie płaskookim potworem grasującym, cały czas wbrew własnej woli, po metropolii obcych istot!
Zaczął się zastanawiać nad tą dziwaczną bronią, którą rzekomo posiadał. Co oznaczały te wszystkie bzdury o promieniach wysokiej częstotliwości strzelających z jego oczu? Nie zauważył, żeby czymkolwiek strzelał, a czuł, że jeśli wszyscy to widzieli, to i on powinien. A jednak Lirld właśnie coś takiego mówił, zanim się rozgotował.
Czy to możliwe, że mózg ludzki wysyła jakiś produkt uboczny, widziany tylko przez flefnobów i w dodatku wysoce dla nich szkodliwy?
W końcu przecież on potrafił się dostroić do umysłów flefnobów, a oni do jego nie mogli. Niewykluczone, że swoją umysłową obecność mógł zaznaczyć tylko za pomocą jakiegoś gwałtownego strumienia myśli, który dosłownie rozrywał ich ciała.
Ale najwyraźniej nie mógł go do woli włączać i wyłączać, bo przecież nie zrobił najmniejszej krzywdy Lirldowi, kiedy ten wystrzelił po raz pierwszy.
Nagle dotarły do niego nowe fale drżących z podniecenia myśli. Dochodziły gdzieś z ulicy.
Przybywał Rabd ze swoim oddziałem.
— Wy trzej tędy — rozkazywał młody flefnob. — Patrole złożone z dwóch flefnobów sprawdzą obie strony tej ulicy. Nie traćcie czasu na szukanie w budynkach. Ten potwór na pewno będzie czyhał gdzieś w ciemnej ulicy, czekając na nowe ofiary… Tanj, Zogt i Lewv — pójdziecie ze mną. Tylko na czubkach macek — to coś w szale może być niebezpieczne. I pamiętajcie, że musimy go rozwalić, zanim się rozmnoży. Pomyślcie, jak wyglądalaby ta planeta, gdyby kilkaset takich potworów zaczęło na niej grasować!
Manship w duchu odetchnął z ulgą. Jeśli chcą go szukać na ulicy, to ma trochę czasu.
Skupił swoje myśli na Rabdzie. Nie było to specjalnie trudne; wystarczy odrobina koncentracji i już rysowałeś sobie obraz myśli drugiej osoby. „Skup się na mózgu Rabda. Myśli Rabda. Teraz schemat świadomych myśli. O, tak. Warstwa podświadoma, wzory pamięci. Nie, nie o flefnob-ce z zeszłego miesiąca, same oczka i mięciutkie macki, do licha! Miały być wzory pamięci, te dawniejsze. Kiedy lądowaliśmy na planecie typu C-12… Nie, nie to. Dalej. O, tutaj! Po przedmuchaniu silnika przedniego, delikatnie nacisnąć…”
Manship przejrzał sobie instrukcję obsługi statku kosmicznego w mózgu Rabda, zatrzymując się co chwila, żeby wyjaśnić pojęcie właściwe terminologii flefnobów, tu i ówdzie niecierpliwiąc się, gdy roześmiana myśl o Tekt wchodziła mu w paradę i rozmywała obraz.
Zauważył, że każda informacja przyswojona w ten sposób zdawała się wpisywać na trwałe do pamięci. Nie musiał wracać do raz przerobionych rzeczy. Uznał, że widocznie pozostawiają trwały ślad w jego mózgu.
Miał już wszystko zapisane, a przynajmniej wszystko o obsłudze statku, na ile był w stanie to zrozumieć. Pod koniec czuł się, jakby już kiedyś prowadził statek — i to nie raz! — przynajmniej we wspomnieniach Rabda. Po raz pierwszy Manship nabrał nieco wiary we własne siły.
Ale jak miał znaleźć ten stateczek pośród zaułków zupełnie nieznanego miasta? Spocony z wysiłku załamał ręce wobec tej nowej przeszkody. Po wszystkich tych…
Zaraz, zaraz, Może się tego dowiedzieć z mózgu Rabda! No jasne. Stara, poczciwa encyklopedia! Kto jak kto, ale on powinien pamiętać, gdzie zaparkował swój pojazd.
I rzeczywiście pamiętał. Z dziką zręcznością, jakby od lat nic innego nie robił, Clyde Manship przerzucał myśli flef-noba, tę odrzucając, tamtą zapamiętując — …strumyk koloru indygo przez pięć skrzyżowali. Potem pierwszy czerwony i… — póki nie zapamiętał drogi do trzysilnikowego stateczku Rabda równie trwale i szczegółowo, jak gdyby uczył się tego w szkole średniej przez pół roku.
Całkiem nieźle jak na pękatego profesorka literaturoznawstwa, który do tej pory wiedział o telepatii tyle, co o polowaniu na lwy afrykańskie! Ale może… może cała sprawa polegała na braku świadomości; może umysł ludzki jest od dzieciństwa zdolny do czegoś w rodzaju ukrytej, nieświadomej telepatii i gdy napotkał istoty w rodzaju flefno-bów, wychodziły na jaw jego utajone możliwości?
To by tłumaczyło szybkie nabycie tej umiejętności przypominającej nagłe odkrycie, że można napisać całe wyrazy i zdania po miesiącach ćwiczenia wyłącznie bezsensownych kombinacji liter według ustalonej kolejności alfabetycznej.
Rzeczywiście ciekawe, ale te akurat rozmyślania to nie była jego specjalność, ani jego zmartwienie. W każdym razie nie dzisiaj.
W tej chwili musiał jakoś wymknąć się z tego budynku i nie zauważony przez tłum flefnobów-ochotników szybko dotrzeć, gdzie trzeba. Niedługo pewnie wezwą wojsko, żeby zajęło się takim złośliwym draniem jak on…
Wysunął się ze swej kryjówki i ruszył w stronę ściany. Zygzakowate drzwi otworzyły się. Przestąpił próg i… padł jak długi, zaczepiwszy nogą o czarną, pełną macek walizkę, która widocznie chciała wejść do środka.
Flefnob szybko oprzytomniał. Jeszcze leżąc, wycelował ze swej spiralnej broni do Manshipa i zaczął ją nakręcać. Znów Ziemianin zesztywniał ze strachu; już raz widział, co takie niby nic potrafi. Dać się zabić teraz, po tylu trudach…
I znów flefnob zadrżał i wydał w myślach bolesny jęk:
— Płaskooki potwór… znalazłem go… jego oczy… oczy. Zogt, Rabd, pomocy! JEGO OCZY…
Nic nie zostało, tylko jedna czy dwie skręcone macki i kałuża cieczy bulgocząca w zagłębieniu pod ścianą. Mans-hip dał drapaka, nie oglądając się za siebie.
Potok czerwonych kropek terkocząc przeleciał nad jego ramieniem i usunął kopułę z budynku przed nim. Manship skręcił za róg i przyspieszył kroku. Słysząc za plecami cichnące telepatyczne krzyki, z ulgą stwierdził, że nogi biegną szybciej od macek.
Odnalazł właściwe kolory strumyków i zaczął pędzić w stronę statku Rabda. Tylko raz. czy drugi natknął się na flefnoba. W dodatku żaden nie był uzbrojony.
Na jego widok owi przechodnie owijali macki wokół tułowia, wciskali się w najbliższą ścianę i wyglądało na to, że po paru żałosnych westchnieniach w stylu „Qrm ratuj, Qrm ratuj” umierali ze strachu.
Wprawdzie brak ruchu ulicznego był mu na rękę, ale zastanawiał się, czemu tak jest, zwłaszcza że obecnie przemierzał dzielnicę mieszkalną, sądząc po wyciągniętej od Rabda mapie.
Kolejny ogłuszający ryk w jego mózgu wyjaśnił mu tę kwestię.
— Tu ponownie Pukr, syn Kimpa, z nowymi wiadomościami o płaskookim potworze. Przede wszystkim, Rada życzy sobie, abym powiadomił tych, którzy jeszcze nie skorzystali z serwisu blelg, że w mieście ogłoszono stan wojenny! Powtarzam: w mieście ogłoszono stan wojenny! Wszyscy obywatele mają pozostać w domach aż do odwołania. Jednostki wojska i floty kosmicznej, jak również ciężkie maizeltoovery pospiesznie wchodzą do miasta. Uprasza się o nietarasowanie im drogi! Nie toczyć się po ulicach! Pła-skooki potwór znów zaatakował. Zaledwie dziesięć skim temu zabił Lewva, syna Yifga, w błyskawicznej potyczce pod Wyższą Szkołą Turkaslergi i omal nie stratował Rabda, syna Glomga, który odważnie wtoczył mu się pod nogi w bohaterskiej próbie zapobieżenia ucieczce potwora. Niemniej jednak, Rabd twierdzi, że potwór jest poważnie ranny wskutek celnego strzału z jego blastera. Bronią potwora był znów promień wysokiej częstotliwości wystrzelony z oczu… Tuż przed bitwą płaskookie straszydło ze śmietniska Galaktyki najwidoczniej zbłądziło do muzeum, gdzie całkowicie zniszczyło bezcenną kolekcję zielonych fermfnaków. Zostały znalezione w stanie uskrzydlonym, czyli nie nadającym się do użytku. Dlaczego to zrobił? Czysta złośliwość? Naukowcy twierdzą, że czyn ten wskazuje na inteligencję wyższego rzędu i że ta inteligencja, wraz z ujawnioną już straszliwą mocą, może bardzo utrudnić miejscowym władzom zabicie tego potwora. Profesor Wuvb jest jednym z tych ekspertów. Uważa on, że jedynie poprzez właściwą psychosocjologicz-ną ocenę postępowania potwora w kontekście szczególnego środowiska kulturalnego, z jakiego najwyraźniej się wywodzi, można będzie wypracować odpowiednie kontrśrodki dla uratowania planety. Dlatego w interesie uratowania flef-nobości zaprosiliśmy dziś profesora, aby przedstawił nam swoje poglądy. Oddaję myśli profesorowi Wuvbowi.
W chwili gdy nowy głos zaczął złowieszczo: — „Aby zrozumieć dane środowisko kulturalne, musimy najpierw zadać sobie pytanie, co rozumiemy przez kulturę. Czy chodzi nam na przykład o…” — Manship dotarł do lądowiska.
Wyszedł na jego płaszczyznę w pobliżu narożnika, gdzie Rabd zaparkował swego trójsilnikowca pomiędzy olbrzymim frachtowcem międzyplanetarnym, na którym właśnie odbywał się załadunek, a czymś, co Manship z pewnością wziąłby za dom towarowy, gdyby nie wiedział, jak mylne są jego wyobrażenia o tutejszych odpowiednikach obiektów ziemskich.
Nie dostrzegł żadnych strażników, lądowisko nie było szczególnie jasno oświetlone, a wszyscy w pobliżu byli zajęci załadunkiem frachtowca.
Nabrał tchu i popędził w stronę stosunkowo niewielkiego, owalnego stateczku, który miał na szczycie i u spodu wgłębienia, przez co przypominał olbrzymie metalowe jabłko. Dopadł go, obiegł z prawej strony, dopóki nie znalazł zygzakowatej linii oznaczającej wejście, po czym wcisnął się do środka.
Raczej chyba nikt go nie spostrzegł. Poza cichymi poleceniami kierujących załadunkiem wielkiego statku obok, słyszał tylko głośne myśli profesora Wuvba, który snuł pajęczynę zawiłych wywodów socjologicznych. — „Dochodzimy więc do wniosku, że przynajmniej pod tym względem płaskooki potwór nie jest typowym przykładem wzorcowej osobowości analfabety. Jednak, jeśli podejmiemy próbę powiązania cech charakterystycznych kultury miejskiej z okresu przed wynalezieniem pisma…
Manship poczekał, aż zamkną się drzwi wejściowe, po czym wspiął się po stromych, podobnych do drabiny, lecz spiralnych schodach do sterowni. Usadowił się dość niewygodnie przed główną tablicą rozdzielczą i zabrał się do pracy.
Wciskanie palcami przycisków zaprojektowanych dla macek sprawiało pewne trudności, ale nie miał wyboru. „W celu rozgrzania silników napędu Bulvonna…” Ostrożnie, bardzo ostrożnie obrócił trzy górne cylindry o trzysta sześćdziesiąt stopni. Potem, gdy na prostokątnym ekranie po lewej zaczęły się pojawiać czerwono-białe pasy, szarpnął dużą gałką wystającą z podłogi. Na zewnątrz z wyciem odpaliły silniki. Pracował niemal bez udziału świadomości, pozwalając pamięci przejąć kontrolę nad rękami. Zupełnie jak gdyby to sam Rabd uruchamiał statek.
Kilka sekund później oderwał się od planety i poleciał w Kosmos.
Przełączył się na napęd międzygwiezdny, nastawił automatycznego pilota na obiekt astronomiczny 649-301-3 i rozsiadł się na podłodze. Nie było nic do roboty do chwili lądowania. W tym względzie miał pewne obawy, ale jak na razie wszystko tak dobrze szło, że czuł się niemal gwiazdowym wygą. „Manship Złota Rączka” — uśmiechnął się w duchu z zadowoleniem.
Zgodnie z obliczeniami znalezionymi w podświadomości Rabda, powinien dotrzeć do Ziemi — przy maksymalnym ciągu napędu Bulvonna — za jakieś dziesięć do dwunastu godzin. Będzie więcej niż trochę głodny do tego czasu, ale… Jaką zrobi sensację! Chyba nawet większą niż na planecie flefnobów. Płaskooki potwór strzelający promieniem wysokiej częstotliwości…
Co to był ten promień? Wszystko, co czuł za każdym razem, gdy flefnob rozpuszczał się pod jego spojrzeniem, to był zwykły strach. Był śmiertelnie przerażony, że miotacz rozerwie go na kawałki i w wyniku tego strachu najwyraźniej coś z siebie wyrzucał, i to coś zabójczego, jeśli sądzić po rezultatach.
Możliwe, że to adrenalina, wydzielana w chwili stresu przez organizm ludzki, źle wpływała na ciała flefnobów. A może w umyśle Człowieka przebiegała w takich chwilach całkowicie psychiczna reakcja, której promieniowanie sprawiało, że flefnoby dosłownie się rozpadały. To by się nawet zgadzało.
Jeśli on był uwrażliwiony na ich myśli, to i oni w jakiś sposób powinni być na jego. I najwidoczniej wtedy, gdy bardzo się bał, ta wrażliwość objawiała się w tragiczny sposób.
Rozparł się z rękoma pod głową i rzucił okiem na mierniki. Wszystko działało jak należy. Brązowe kręgi pulsowały na tablicy sekkel dokładnie tak, jak według mózgu Rabda powinny; niewielkie ząbki na krawędzi tablicy rozdzielczej jednostajnym ruchem przesuwały się z lewej strony na prawą, wizjoekran pokazywał… WIZJOEKRAN!!!
Manship skoczył na równe nogi. Wizjoekran pokazywał chyba wszystkie pojazdy armii i floty kosmicznej flefno-bów — nie mówiąc już o ciężkich maizeltooverach — ścigające go z wielką szybkością. I były coraz bliżej!
Jeden olbrzymi statek już prawie go dogonił i wysyłał jasne promienie, które, jak Manship pamiętał ze wspomnień Rabda, oznaczały haki abordażowe.