125554.fb2
I wtedy dokuczliwa fala mózgowa dobiegająca z wnętrza jego statku — fala, na którą nie zwracał uwagi zajęty problemami nawigacji kosmicznej — podsunęła mu rozwiązanie.
Wystartował, mając jeszcze kogoś — lub coś — na pokładzie!
Zbiegł po krętej drabinie do kabiny głównej. Im bliżej, tym myśli stawały się coraz jaśniejsze i jeszcze zanim przecisnął się przez otwór w ścianie, już wiedział, kogo znajdzie.
Tekt.
Popularna gwiazda fneszu i blelgu z kontynentu południowego i przyszła połowica Rabda kuliła się w najdalszym zakątku kabiny. Wszystkie macki — wraz ze stu siedemdziesięciu sześcioma, które miały na końcu kryształowe oczy — oplatały jej niewielkie, czarne ciało najbardziej poplątanymi węzłami, jakie Manship kiedykolwiek widział.
— Oo-ooch! — zawodził jej mózg. — Qrm! Qrm! To się musiało tak skończyć! To straszydło, ta szkarada! Zabije mnie! Podchodzi coraz bliżej…
— Proszę pani, naprawdę wcale mi o panią nie chodzi — zaczął Manship, ale przypomniał sobie, że jeszcze nie udało mu się porozumieć z żadnym flefnobem, a co dopiero z rozhisteryzowaną przedstawicielką ich płci żeńskiej.
Poczuł wstrząs poszycia, gdy haki zaczepiły o jego statek. „No, to znowu się zaczyna” — pomyślał. Za chwilę zjawią się napastnicy i będzie musiał ich zamienić w niebieskawą zupę.
Najwidoczniej Tekt spała na statku, kiedy wystartował. Czekała, aż wróci Rabd i będą mogli wyruszyć w ślubny lot. Rzecz jasna, była na tyle ważną osobistością, że podjęto wszelkie środki dla jej uratowania.
Jego mózg poczuł, że ktoś wszedł na pokład statku. Rabd. Chyba był sam, tylko z niezawodnym miotaczem, gotów zginąć w boju.
No, cóż, chyba mu w tym dopomoże. Clyde Manship nie był specjalnie okrutny i szczerze żałował, że musi rozpuścić pana młodego podczas planowanego miodowego miesiąca. Ale ponieważ nikt nie chciał zrozumieć jego pokojowych zamiarów, nie miał innego wyboru.
— Tekt! — szepnął w myślach Rabd. — Nic ci się nie stało?
— Morderca — pisnęła Tekt. — Pomocy, pomocy, pomocy… — Jej myśli nagle się urwały; zemdlała.
Zygzakowaty otwór poszerzył się nieco i Rabd wpadł do kabiny, wyglądając w swym skafandrze niczym zwój podłużnych baloników. Spojrzał na leżącą Tekt i z determinacją wycelował do Manshipa ze spiralnego miotacza.
„Biedny facet — pomyślał Manship. — Biedny, głupi, nic nie rozumiejący bohater. Za chwilę zostanie z ciebie miazga”.
I czekał, ufny w swoją moc.
I był przy tym tak zadufany, że nie bał się ani trochę.
Nic więc nie wystrzeliło z jego oczu, nic, poza pełnym politowania współczuciem.
Więc Rabd wystrzelił z miotacza do tej wstrętnej, ohydnej, strach budzącej, płaskookiej istoty i zabił ją na miejscu. I czule objął mackami swoją narzeczoną. I wrócił do domu, gdzie czekała nań sława bohatera.