125567.fb2
Cris Mixxax wspiął się na deskę. Poczuł pod gołymi stopami gładkie, ciepłe, dobrze znane drewno. Naparł podeszwami na rowkowaną powierzchnię; paski materii rdzeniowej osadzone w desce przypominały w dotyku zimne, twarde kości. Na rozgrzewkę ugiął nogi w kolanach. Kiedy zaczął sunąć przez linie pływowe, wokół jego kostek i palców u nóg syczał gaz elektronowy. Mag-pole wydawało się sprężyste i zwarte.
Cris uśmiechnął się od ucha do ucha. Czuł się doskonale. Wszystko szło świetnie. Wreszcie nadszedł wielki dzień, który miał być jego dniem.
Niebo dookoła było jak potężna diorama. Biegun Południowy, którego zamyślone fioletowe serce tonęło w głębinach Morza Kwantowego, znajdował się niemal tuż pod nim; Cris czuł, jak ogromne, biegunowe zniekształcenie Magpola przenika jego ciało. Odnosił wrażenie, że Skorupa w górze jest na wyciągnięcie ręki. Zwisające drzewa wyglądały jak błyszczące włosy, tak bliskie, że mógł rozpoznać drobne szczegóły ich wyglądu. Pola uprawne — prostokątne skrawki o rozmaitych kolorach i typach powierzchni, o prostych, wyrazistych brzegach — stanowiły dowód oddziaływania człowieka na przyrodę dygoczącej Gwiazdy.
Miasto unosiło się w Powietrzu nad Biegunem. Parz było tak oddalone od Crisa, że mógł je zakryć dłonią i wyobrażać sobie, iż jest sam na niebie — sam z wyjątkiem ścigających się z nim rywali. Miasto wyglądało jak skomplikowana zabawka z drewna. Otaczała je klatka utworzona przez świecące wstęgi kotwiczne. W dalekim klocku wydrążono setki otworów, z których sączyło się mdłe, zielonkawe światło drewnianych lamp. Spod jego cielska, wzdłuż Grzbietu Portu stale spływały kaskady odpadów. Natomiast błyszczące wybrzuszenie, uczepione górnej krawędzi kadłuba niczym delikatny krzew, to stadion, nad którym unosił się kolorowy balkon — loża Komitetu. Cris pamiętał, że gdzieś wśród widzów są jego rodzice. Pragnął wierzyć, że modlą się o jego zwycięstwo, chociaż nie wykluczał, iż woleliby przegraną syna — wtedy musiałby porzucić marzenia, zrezygnować z przyjemności surfowania i znowu prowadzić u ich boku monotonne, pełne ograniczeń życie.
Potrząsnął głową i spojrzał na Miasto, czując się po trosze bogiem patrzącym z wysokości na swoje dzieło. Tutaj jego zniechęcające życie wydawało się czymś odległym, zupełnie nieistotnym. Czuł się wywyższony, zdolny do pełnej współczucia, a jednocześnie rozsądnej oceny sytuacji. Rodzice kochali go i chcieli dla niego jak najlepiej — tak przynajmniej sądzili.
Usłyszał okrzyki starterów, jakże ciche w wielkiej, połyskującej przestrzeni. Zostało już bardzo mało czasu. Rozejrzał się. Stu surferów tworzyło równy szereg na niebie. Pomagali im w tym starterzy w charakterystycznych czerwonych uniformach. Cris kilka razy szarpnął deską, która naparła na Magpole i umożliwiła tym samym zajęcie wyznaczonego stanowiska. Popatrzył przed siebie. Widział linie wirowe prowadzące wprost do bieguna rotacji. Od najbliższej dzieliła go odległość zaledwie kilku ludzi. Linie otaczały chłopca niby ściany jakiegoś niewidzialnego korytarza, zapraszając go do otchłani nieskończoności.
Każdy uczestnik wyścigu miał surfować wzdłuż linii wirowych, przeciąć Biegun — dach świata — i dotrzeć do płaszczyzny mety. Grupa sędziów wytyczała tam granice jakiejś części nieba niczym ludzkie pająki spinowe. Zwycięzcą zostawał nie ten, kto przebył trasę najszybciej, lecz zawodnik, który wykazał się największymi umiejętnościami technicznymi, najlepszym stylem podczas jej pokonywania.
Cris zerknął na szereg rywali. Wiedział, że Ray startuje o trzy stanowiska dalej. Zakwalifikowała się do tegorocznych Igrzysk jako jedyna z jego przyjaciół. Teraz prężyła swoje gibkie, nagie ciało. Jej odgarnięte włosy odsłaniały twarz o radosnym, wręcz żarłocznym uśmiechu. Zauważyła spojrzenie młodzieńca, uniosła pięść i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Wszyscy surferzy zajęli stanowiska. Cris uważnie obserwował pozostałych zawodników. Rozstawiali stopy na deskach, unosili ramiona i starali się skoncentrować. Sędziowie nadal przesuwali się obok nich jak niespokojne zwierzątka; sprawdzali, czy startujący tworzą równy szereg, popychali deski, jeśli zanadto wystawały. Po chwili zapadła cisza. Sędziowie wycofywali się. Syn Toby poczuł, że wszystkie jego zmysły ulegają wyostrzeniu. Silnie odbierał istotne, realne bodźce — twardość deski, którą miał pod stopami, syk Magpola, świeżość Powietrza sączącego się do ust i naczyń włosowatych w tak dużej odległości od łona Miasta. Jeszcze nigdy nie czuł się tak pełen życia.
Gdzieś w zakątku jego umysłu kołatała się nieprzyjemna myśl, że już nigdy nie będzie doświadczał podobnych uczuć.
No cóż, jeśli nawet miało się tak stać — jeśli po tym wspaniałym wyścigu życie miałaby wypełniać rozczarowująca monotonia — to teraz niech to będą jego najwspanialsze chwile.
Sędziowie spojrzeli na siebie. Jednocześnie unieśli prawe ręce i z okrzykiem: „Zaczynać!", gwałtownie je opuścili.
Cris pchnął deskę z dziką zawziętością. Czuł, że Magpole napiera na nią i na jego kończyny, ściągane prądami naładowanych cząsteczek. Chłopak rzucił się z wrzaskiem do przodu i przeszył Powietrze. Miał wrażenie, że korytarz z otaczających go linii wirowych wybucha; wokół jego ciała sypały się iskry błękitnobiałego gazu elektronowego. Zauważył, że reszta zawodników też krzyczy, ale starał się ich nie słyszeć. Koncentrował się na desce, na Magpolu, na utrzymywaniu równowagi i odpowiedniego ułożenia w Powietrzu.
W dole dostrzegł nierówny, porozrywany szereg sędziów.
Otworzył usta i znowu wydał nieartykułowany okrzyk. Kątem oka zauważył, że tylko Ray i może jeszcze dwie osoby wystartowały równie dobrze jak on. Wyszedł na prowadzenie!
I wiedział, że jego stylowi nic nie można zarzucić. Magpole przepływało przez jego ciało jak fala ciepła. Wyciągnął rękę i patrzył, jak z opuszków palców tryska gaz elektronowy; spowity w błękitne światło musiał wyglądać jak postać ze snu śmigająca przez niebo…
Deska gwałtownie wyrżnęła w jego stopy.
Zaparło mu dech w piersiach i omal z niej nie spadł. Odniósł wrażenie, że uderzył o coś twardego w Magpolu. Ugiął nogi w kolanach, próbując zneutralizować ogromny nacisk od spodu. Mimo to cisnęło nim w górę i balansował na desce z wielkim trudem. Linie wirowe ześlizgnęły się ku niemu, a Unie pływowe Magpola, które przecinał, brutalnie szarpały brzuch i klatkę piersiową.
Usłyszał wrzaski pozostałych surferów.
Nacisk ustąpił. Cris wyprostował się, chociaż drżał i miał obolałe kolana i kostki. Zaryzykował spojrzenie w lewo i w prawo. Szyk zawodników uległ załamaniu. To, co spowodowało falę, uderzyło w nich równie mocno jak jego.
Ray gdzieś przepadła. Zobaczył jakiś blask, który mógł pochodzić od jej deski, wirującej w Powietrzu, ale po dziewczynie nie było śladu.
Ogarnął go niepokój — okropne, dotychczas nieznane poczucie straty, które jednak szybko ustąpiło miejsca radości. Czy to szczęśliwym trafem, czy to dzięki sprawności, udało mu się przeżyć. Wciąż znajdował się na desce, wciąż uczestniczył w wyścigu i wciąż za wszelką cenę chciał wygrać.
Jednak czuł, że nadal coś jest nie w porządku. Opadał coraz niżej, pokonując sześciokątny układ linii. Próbował skorygować kierunek lotu, z całej siły napierał na Magpole, a mimo to przeklęty prąd spychał go w dół. To zbiło Crisa z tropu, zdezorientowało. Miał wrażenie, że jest zdradzany przez własne zmysły.
Powoli doszedł do wniosku, że to nie instynkt go zawodzi. Przecież utrzymywał kurs z właściwą sobie wprawą. To linie wirowe same unosiły się wysoko, w kierunku Skorupy.
Cris był chłopcem z Miasta, lecz doskonale wiedział, co to oznaczało.
Płaszcz pozbywał się momentu pędu ruchu obrotowego. Zaburzenie.
Nagle, po raz pierwszy, poczuł się zagubiony, słaby, osamotniony. Krzyczał. Pragnął wrócić do odległego, drewnianego łona Parz.
Usiłował się skupić. Jeszcze nie znajdował się w obszarze bezpośredniego zagrożenia. Przy odrobinie szczęścia miał szansę ujść cało.
Wciąż mknął po niebie, ustawiając kierunek lotu równolegle do dryfujących linii wirowych. Trochę zwolnił i rozejrzał się. Właściwie pozostał sam; ze stu zawodników, którzy rozpoczęli wyścig, najwyżej trzydziestu utrzymało się na deskach i sunęło daleko w tyle równolegle do kierunku jego lotu. Po reszcie — włącznie z sędziami — nie było śladu. Miasto wciąż wisiało w Powietrzu niczym zakurzony lampion, mocne i niewzruszone.
Linie wirowe dryfowały szybciej. Wydawały się splątane i niechlujne. Przyjrzawszy się uważniej, stwierdził, że niestabilności biegną wzdłuż linii wirowych zarówno z nadpływu, jak i z podpływu. Potężne, złożone formy falowe przechodziły jedna przez drugą i chyba wzajemnie się wzmacniały.
Cris zerknął przez ramię na daleki nadpływ. Powietrze było tam żółte, puste, pozbawione jakichkolwiek linii wirowych.
Nagle przestrzeń zalało fioletowe światło, tak że deska rzucała cień na jego nogi i ręce. Wychylił się poza nią i spojrzał w dół.
Morze Kwantowe wybuchło tuż pod Miastem. Strumień neutrinowy sunął miarowo w kierunku Parz; przypominał ogromną pięść.
Crisa ogarnął gniew. Nie, pomyślał. Nie dzisiaj. To miał być mój dzień.
Magpole znowu wezbrało i natychmiast staranowało jego deskę.
Wygrywałem! Przecież wygrywałem!
Niby okruch jedzenia płynący ku miejscu trawienia, drewniany cylinder ze swoim cennym ładunkiem ludzi i zwierząt sunął w kierunku nieskazitelnej paszczy urządzenia Ur-ludzi.
Dura pracowała ze świniami powietrznymi, karmiąc je i cierpliwie uspokajając, podczas gdy ich wiatroodrzuty napędzały turbinę. Żeby wprowadzić „Świnię" do bramy tunelu, Hork zatoczył długi łuk i umieścił wehikuł nad jedną z płaszczyzn Złącza. Przez szerokie okna Dura obserwowała wrota tunelu, które na chwilę zniknęły, zanurzając się w migotliwym blasku Podpłaszcza, a potem, gdy się do nich zbliżyli, jak gdyby ponownie wyłoniły się z otchłani.
Teraz Złącze unosiło się ku nim jak rozpostarta ręka oprawiona w płytę z przezroczystego drewna, umieszczoną na dnie statku. Wewnątrz migotało światło, niemożliwie odległe i niebieskie jak linie wirowe.
Hork zawzięcie sterował „Świnią". We wcześniejszych fazach podróży sprawiał wrażenie lekkomyślnego, lecz teraz, od czasu spotkania z Kolonistką, był wściekły. Może ten gniew towarzyszył mu zawsze. Albo irytowała go sytuacja ludzi, których pozostawiono zagubionych i bezradnych na tej Gwieździe. Teraz miał kogoś, na kim mógł skupić swoją złość: Karen Macrae i jej nieuchwytnych kompanów w Rdzeniu Gwiazdy.
Durę dziwił jej własny spokój. Wprawdzie bała się i gdy spoglądała w zbliżającą się gardziel tunelu, czuła, jak jej wewnętrzna ciekłość wzbiera, grożąc zmiażdżeniem jej ciała, a z drugiej strony, w przeciwieństwie do Horka nie miała do czynienia z czymś nieznanym. Wiedza Istot Ludzkich była niewzruszona, szczegółowa i analityczna. Wszechświat poza Gwiazdą, wszechświat z przeszłości wykraczający poza tu i teraz — te królestwa były abstrakcyjne i odległe, ale Dura uważała je za równie realne jak świat Powietrza, świń i drzew. Chociaż nigdy nie widziała Xeelee ani ich dzieł, czy też artefaktów Ur-ludzi, to dorastała świadoma ich istnienia, były dla niej równie naturalne jak dziki powietrzne Skorupy.
Być może to, że Istoty Ludzkie pieczołowicie, niemal obsesyjnie przechowywały pozornie bezużyteczną wiedzę z przeszłości, stanowiło teraz mechanizm umożliwiający przetrwanie.
Dziewczyna zauważyła, że Złącze jest już bardzo blisko. Cienkie, doskonałe wierzchołki górnej płaszczyzny rozpościerały się przed wygiętym oknem pojazdu; pozostała część konstrukcji ulegała skróceniu perspektywicznemu.
Po chwili wyraziste linie starodawnego artefaktu zaczęły powoli przenikać przez okna statku jak ostrza noży nacinających skórę. Dotychczas wehikuł opadał po wyznaczonej trajektorii ku środkowi płaszczyzny, jednak teraz wyraźnie ześlizgiwał się w kierunku ostrej jak nóż krawędzi.
Coś było nie w porządku.
Hork pociągnął dźwignie i uderzył ręką w nietrwałą konsolę.
— Do diabła. Nie reaguje. Występuje w tym miejscu jakieś zaburzenie Magpola — może na skutek obecności Złącza — i…
— Patrz! — Dura pokazała mu coś w dole.
Przewodniczący zerknął na krawędź czworościanu. Jej syczące niebieskie światło rzucało głębokie, ruchome cienie na twarz mężczyzny. Zaklął.
— Zaraz nas uderzy.
— Może nic nam się nie stanie. Może Ur-ludzie zaprojektowali tunel tak, żeby był na tyle bezpieczny jak to tylko możliwe, może pojazd tylko się odbije od tej krawędzi i…
— A może się nie odbije. Może Ur-ludzie nie sądzili, że znajdzie się ktoś tak głupi, by przepychać się przez ich drzwi w drewnianym statku. Myślę, że ta przeklęta krawędź przetnie nas na pół.
Krawędź Złącza, krążąca za oknami, nie przypominała już abstrakcyjnej kreski. Była lśniącym prętem, szerokim jak ramię człowieka.
Dura skuliła się. Pokrzepiała ją obecność świń za plecami, przynajmniej ze strony tych swojskich, ciepłych stworzeń nie groziło jej nic złego.
— Do diabła, spróbuj chociaż. Może uda ci się oprzeć o pole magnetyczne tego Złącza — powiedziała głośno, z naciskiem.
Za ścianami statku nagle rozbłysło intensywne, niebieskobiałe światło, które zalało kabinę i sprawiło, że Dura krzyknęła. Świnie zakwiczały. Znowu ogarnął je strach. Mężczyzna zakołysał się na fotelu, a dziewczyna chwyciła uprząż krępującą świnie.
— Uderzyliśmy! — wrzasnęła. Hork pociągał dźwignie.
— Nie. To pole samego statku; widocznie ociera się o tę krawędź… Statek reaguje. Dura, chyba masz rację. Myślę, że zaczynam oddziaływać na pole Złącza. Do licha, nie przestawaj karmić zwierząt!
Światło nadal migotało, a pojazd drżał w stałym, gwałtownym rytmie. Dura uczepiła się uprzęży zaprzęgu i usiłowała nieprzerwanie karmić świnie.
Powoli, dręczące powoli, krążenie krawędzi ustawało, a błękitny, oślepiający blask, który wypełniał kabinę, zaczynał tracić na intensywności. Dziewczyna wyjrzała przez okna. Krawędź oddalała się, a magnetyczne błyski stawały się coraz rzadsze i nieregularne, aż w końcu zupełnie zanikły.
Wehikuł otaczały teraz trzy krawędzie płaszczyzny, a za plecami Dury powoli podnosiła się zapora z bladego światła. Uświadomiła sobie, że statek pokonuje płaszczyznę i przedostaje się do środka Złącza.
— Tak — mruknęła. — Ale wcale nie jesteśmy bezpieczni. Hork uniósł ręce nad płytą kontrolną. Rozmyślnie popchnął wszystkie trzy dźwignie do przodu. Pojazd zafalował i ruszył ku wnętrzu Złącza. Dura usłyszała szum prądu we wstęgach z materii rdzeniowej, oplatających kadłub.
— Ruszamy dalej — oświadczył Przewodniczący.
Dura spodziewała się ujrzeć od wewnątrz błękitne linie Złącza. Jednak nie dostrzegała żadnych innych płaszczyzn i pozostałej części tunelu. Za ścianami wehikułu rozciągał się teraz jedynie mrok, ciemniejszy nawet od zmierzchu Podpłaszcza. Wydawało się, że wlatują nie do świetlnego pudła, ale do kanału, który przypominał jedną z obskurnych alei Parz. Dziewczyna odnosiła nawet wrażenie, że dostrzega zarysy korytarza rozciągającego się od Złącza aż do nieskończoności; czerń w czerni, przypominało to zaglądanie do gardła. W głębi migotało ostre, ciche i oddalone światło, które na krótko rozjaśniało zamglone ściany. Każdy błysk odsłaniał jakiś fragment, dzięki czemu przed oczami Dury z wolna powstawał kompletny obraz. Okazało się, że korytarz jest cylindrem o gładkich ścianach, szerokim mniej więcej na pięciu ludzi…
A jaka była jego głębokość?
Zewsząd otaczały ich teraz ściany. Wydawało się, że ta hebanowa gardziel całkowicie pochłonęła kruchy stateczek. Dura czuła, jak strumień Powietrza owiewa naczynia włosowate jej głowy. Ściany, rozbłyskujące co pewien czas, sunęły nad „Latającą Świnią" niby fragmenty jakiegoś snu. Wydawało się, że zbiegają się gdzieś w oddali, wokół punktu w nieskończoności, ale to było przecież niemożliwe — wszak Złącze, czworopłaszczyznowa konstrukcja ze światła, miało szerokość dziesięciu, co najwyżej dwunastu ludzi.
Korytarz był jednak bardzo długi — niewyobrażalnie długi — albowiem zadanie tunelu czasoprzestrzennego polegało na łączeniu odległych miejsc. I właśnie teraz Dura wchodziła do takiego tunelu; niebawem statek miał przelecieć przez tego rodzaju obiekt i wyłonić się…
Gdzieś indziej.
Przez chwilę dziewczyna odczuwała prymitywny, irracjonalny, mroczny i paraliżujący strach. Odnosiła wrażenie, że tajemniczość tego wszystkiego przytłacza jej wzrok, słuch, tłamsi świadomość. Zamknęła oczy i objęła palcami miękką, skórzaną powierzchnię uprzęży. Czy teraz miała się poddać zabobonnemu lękowi?
Powtarzała sobie, że tunel jest sztuczną konstrukcją, i to dziełem ludzkich rąk — być może wykonali go Ur-ludzie, lecz oni również byli ludźmi. Postanowiła, że nie będzie bać się jakiejś maszyny.
Zmusiła się do otworzenia oczu.
Statek zadygotał.
— Za szybko! — krzyknęła. — Do cholery, lecimy za szybko. Przewrócimy się, jeśli nie zwolnisz… Czyś ty oszalał?
Hork nadal przykrywał dźwignie wielkimi rękami, ale kiedy odwrócił się do Dury, jego szeroka twarz nie wyrażała żadnych emocji oprócz zdziwienia.
— To nie ja — wycedził. — Chciałem powiedzieć, że to nie statek… nie poruszamy się już za pomocą naszego napędu. Dura, jesteśmy wciągani do tunelu. — Popatrzył na małą tablicę rozdzielczą, jakby szukał na niej odpowiedzi. — A ja nic nie mogę zrobić.
Cris sunął po wzburzonym Magpolu niemal bezwiednie. Gapił się jak urzeczony na strumień neutrinowy, niemal zapominając, że grozi mu niebezpieczeństwo. Strumień tworzył ciemną, niewyobrażalnie masywną wieżę, która wystawała ze skłębionej masy Morza Kwantowego. W Powietrzu Płaszcza unosiły się ku tej kolumnie kleiste, fioletowe odłamki Morza, które sunęły spiralnym ruchem wzdłuż zbitych linii pływowych Magpola. W strumieniu znajdowały się substancje z otchłani Gwiazdy — tak głęboko nie zapuściłby się żaden Dzwon, ani nawet drewniany statek Horka. W neutrinowej fontannie występowała materia wyrzucana z ogromnego, pojedynczego jądra — które tworzyło duszę Gwiazdy — zza mglistej granicy między Morzem i Rdzeniem.
Materia strumienia była hiperonowa; każdy hiperon stanowił zbitkę kwarków, o wiele masywniejszą od zwykłego nukleonu. Zjawisko wymiany kwarków wiązało hiperony w kompleksy, tworząc skomplikowane fraktale. Jednakże struktura materii, wypluwanej przez gardziel Bieguna, ulegała rozpadowi, niezdolna do przetrwania w niskim ciśnieniu Płaszcza. Paczki kwarków ulegały rozbiciu, uwalniając mnóstwo energii i przekształcając się w deszcz nukleonów. Swobodne nukleony — protony i neutrony — błyskawicznie zastygały w bryłkach coraz chłodniejszej materii jądrowej.
Taki śmiercionośny grad właśnie zasypywał Płaszcz i wkrótce miał wzbić się wyżej, w kierunku Miasta. Cris czuł energię wyzwalaną przez potężną, unoszącą się coraz wyżej falę hiperonowego rozpadu; neutrina przenikały jego ciało; gorące i ostre jak igły, zmierzały ku pustce nad Skorupą.
Wydawało mu się, że spiralne ścieżki naładowanych brył zamarzającej materii rdzeniowej ulegają zniekształceniu — spłaszczeniu — jak gdyby samo Magpole zmieniało się w odpowiedzi na katastrofę.
Nagle zrozumiał.
Magpole rzeczywiście ulegało zmianie. Erupcja ogromnej ilości naładowanej materii rdzeniowej zakłóciła je. Ta morska fontanna była jak prąd elektryczny, niewyobrażalnie silny, który przechodząc przez środek magnetycznego bieguna Gwiazdy, podjął walkę z jej własnymi, wielkimi źródłami pola magnetycznego, umiejscowionymi w Rdzeniu. To, co czuł Cris — niespodziewany, nagły wzrost natężenia Pola — było jedynie dalekim echem tamtych potężnych zakłóceń.
… Teraz jednak jedno z tych ech magnetycznych przemykało obok niego. Tym razem ześlizgnął się z deski i krzycząc runął do przodu. Deska wyrżnęła w klatkę piersiową Crisa i podrzuciła chłopca w górę, ku Skorupie. Przywarł do deski bezradnie, usiłując postawić stopy na jej gładkiej powierzchni. Unosił się z prędkością, której nigdy nie zdołałby osiągnąć, surfując. Wiedział, że jeśli utraci deskę, czeka go pewna śmierć. Myśli krążyły w jego głowie jak oszalałe. Może zostanie wyrzucony aż za Skorupę! Co wtedy? Czyjego ciało rozpadnie się na chłodne bryłki w istniejącej tam pustce, tak jak materia rdzeniowa zamarzała w Płaszczu?
Czy będzie jeszcze przytomny, gdy do tego dojdzie?
Ale pęd ku górze zanikł równie gwałtownie, jak się pojawił.
Deska uspokoiła się, wisząc w Powietrzu. Ciężko dysząc, Cris wciągnął się na nią. Bolała go klatka piersiowa na skutek nacisku wywieranego przez deskę podczas szalonego lotu ku Skorupie. Daleko w dole znajdowało się Miasto. Mógł jeszcze dostrzec niektóre szczegóły jego cielska — Grzbiet, otwarte wloty przeładunkowe, wzorzysty Ogród nakryty kopułą na szczycie. Poczuł ulgę, a nawet trochę wstydu. Nie mógł zostać wyrzucony aż tak bardzo wysoko.
Ostrożnie przyciągnął kolana pod siebie, postawił stopy na desce surfingowej i wstał. Magpole drżało jak żywy organizm. Kołysał deskę, wychylając obolałe kostki u nóg, ale na razie Pole wydawało się dość stabilne. Przewidywalne. Mógł na nim surfować… i wiedział, że będzie musiał surfować, gdyż inaczej nie zdoła ocalić życia.
Spojrzał na niebo. Był teraz sam. Nie widział żadnego ze stu pozostałych surferów. Znowu zaczęło go rozpierać poczucie triumfu, któremu towarzyszyło zawstydzenie. Czy przetrwał dlatego, że był najlepszy? A może po prostu miał szczęście?
Pamiętał również, że i on może zginąć, tak jak tamci, jeszcze zanim ten dzień dobiegnie końca.
Linie wirowe wokół niego skręcały się, dręczone niestabilnościami; przedziwnymi, niezdarnymi formami, które wypaczały się w biegu, gromadząc energię. Koniec linii wirowych — granica Powietrza, poza którą nie było tych linii — pędził ku niemu, tworząc zwartą ścianę próżni. Wiedział, że w tym regionie na skutek kontaktu z burzą neutrinową z Rdzenia, Powietrze ulega takim zakłóceniom, iż traci nadciekłość. Wiedział, że nie będzie mógł surfować z powodu wielkiego tarcia. Do diabła, nie będzie w stanie nawet oddychać. Jego naczynia włosowate zatkają się, a serce nie wytrzyma zetknięcia z gęstniejącym Powietrzem.
Potrząsnął głową, usiłując się skoncentrować. Spojrzał w dół. Musiał wrócić do Miasta, zanim dosięgnie go turbulencja. Jednocześnie zadawał sobie pytanie: dlaczego tam miałoby być bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej? Znowu pokręcił głową i skarcił samego siebie. Parz było jedynym miejscem, do którego mógł się udać, bez względu na to, czy było bezpieczne, czy nie. Dlatego musi do niego wrócić. Jednakże wokół Miasta już zaczynały przemykać bryły zamarzniętej materii Morza. Wystarczyło muśnięcie jednego z takich kawałków…
Rozmyślanie o tym nie miało sensu. Cris rozstawił stopy na desce, ugiął nogi i rzucił się naprzód.
Surfował tak jak nigdy przedtem, i być może nikt dotąd jeszcze tak nie surfował. Napierał na deskę raz po razie, utrzymując delikatne linie jej inkrustacji z materii rdzeniowej w poprzek drżącego Magpola. Wbijał się pomiędzy wzburzone linie wirowe, kołysząc się i nurkując. Wkrótce nabrał takiego rozpędu, że poczuł podmuch śladowego — zwykłego, nie nadciekłego — składnika Powietrza, smagający jego włosy i twarz. Mimo to nadal przyśpieszał, naciskając deskę stopami tak mocno, że czuł w nich ból.
W oddali majaczył jakiś obiekt, nowy element chaosu, w którym pogrążyło się niebo. Cris zaryzykował i zerknął w tamtą stronę. Zobaczył linie na niebie, przecinające Skorupę w poprzek linii wirowych i przenikające aż do Rdzenia. Te błękitnobiałe promienie penetrowały przestrzeń Rdzenia, mieszając w nim jak łyżki w zupie.
Chłopiec znalazł się w dziwnym deszczu, padającym w górę z powierzchni wstrząsanego eksplozjami Morza. Były to zamarznięte, nieregularne, zbite bryły szerokie na dwóch, trzech ludzi. Sunęły ku Skorupie dookoła niego; ich ostre krawędzie błyszczały, a wnętrze wypełniał fiolet Morza. Miały swoje własne, wirujące pola magnetyczne. Gdy przemykały obok, upiorne „palce" pływowe szarpały Crisa. Leciał po łuku nad Biegunem, w kierunku Miasta. Zginał nogi, kręcił biodrami i szyją, pokonywał slalomem wzburzenia linii wirowych i przelatujące obok kawałki morskiej materii.
Co za sport! To było cudowne! Cris krzyczał, dając upust radości.
Widział przed sobą Miasto. Przypominało balon. Jego Skóra pęczniała nierównomiernie, w odrażający sposób, jakby ktoś nadmuchiwał ją od wewnątrz.
Był już prawie w domu.
Na krew Ur-ludzi, pomyślał. Może nawet uda mi się wyjść z tego cało. Gdyby rzeczywiście tak się stało, miałby wspaniałą historię do opowiadania. Byłby wielkim bohaterem…
Ale Magpole zdradziło go, wzbierając ponownie.
Tym razem upadł. Uderzył plecami w deskę. Zaparło mu dech w piersiach i stoczył się, na próżno usiłując chwycić krawędź swojego drogocennego kawałka drewna.
Deska potoczyła się ku fasadzie Miasta.
Spadając nago w Powietrzu, obserwował jej oddalający się kształt. Próbował falować, wywijać nogami w Powietrzu, ale brakowało mu sił. Nie był w stanie oprzeć się na Magpolu.
Tak czy owak, poruszał się zbyt szybko.
Dziwił się, że nie odczuwa strachu, a jedynie coś w rodzaju żalu. Był już tak blisko, a jednak nie udało mu się…
Przed jego oczami wyrosła potężna ściana — Skóra Parz.