125605.fb2
Kiedy poczuliśmy się normalnie, zebraliśmy się w jadalni, gdzie Reich zrobił wstępny wykład o pasożytach i zastosowaniu metody Husserla w walce z nimi. Dalsze wykłady zostały przełożone na następny dzień, gdyż wszyscy czuliśmy się zbyt zdekoncentrowani i podekscytowani nowym otoczeniem (większość z nas była po raz pierwszy w przestrzeni kosmicznej). Nie byliśmy w stanie skupić się na „lekcjach”.
Kiedy znajdowaliśmy się po „ziemskiej” stronie stacji, mogliśmy łapać program telewizyjny. Włączyliśmy na wiadomości o dziewiątej trzydzieści. Pierwsze co zobaczyłem, to twarz Feliksa Hazarda przemawiającego z wielką pasją do ogromnych tłumów ludzi.
Osiem godzin wcześniej — o siódmej trzydzieści czasu berlińskiego — Hazard po raz pierwszy przemówił w Monachium na temat doskonałości rasy aryjskiej i nawoływał obecny socjaldemokratyczny rząd oraz kanclerza Schródera do ustąpienia. Słowa jego odbiły się szerokim echem wśród Niemców. Osiem godzin później Nowy Ruch Nacjonalistyczny ogłosił, że jego przywódca Ludwig Stehr dobrowolnie przekazał swe stanowisko Feliksowi Hazardowi. Cytowano słowa Stehra, że Hazard przywróci dawną świetność rasy aryjskiej i poprowadzi naród ku zwycięstwu. Wiele w przemówieniu mówiono o „butnych groźbach grup rasowo niższych” i przytaczano długie cytaty z Gobineau, Houstona Stewarda Chamberlaina i z Mitu dwudziestego wieku Rosenberga.
Nie ulegało wątpliwości, co się stało. Pasożyty dokonały swego dzieła w Afryce i utrwaliły „wywrotowe” struktury nawykowe. Teraz skierowały swą uwagę ku Europie. Jak dotąd świat dość spokojnie przyjął rewoltę Gwambe. Teraz pasożyty rozpoczęły akcję na rzecz wywołania silniejszych emocji — odrodzenia aryjskiego rasizmu. Mówi się, że wystarczy dwóch, aby rozpocząć kłótnię. Pasożyty dołożyły starań, by mieć pewność, że nie będzie ona jednostronna.
Muszę przyznać, że byłem w gorszym stanie ducha niż kiedykolwiek w ciągu kilku poprzedzających to wydarzenie miesięcy. Zadanie nasze wydawało się teraz zupełnie beznadziejne. W tej sytuacji wojna na świecie mogła wybuchnąć w ciągu tygodnia i to jeszcze przed naszym powrotem na Ziemię. Wyglądało na to, że nic już nie da się zrobić. Nie było nawet pewności, czy w ogóle będzie jeszcze jakaś Ziemia, na którą moglibyśmy powrócić. Łatwo było przewidzieć dalszy bieg wydarzeń. Pasożyty osłabią system obronny kolejnych państw poprzez opanowanie umysłów czołowych osobistości. Ameryka i Europa przestaną być bezpieczne, gdyż dokonany zostanie sabotaż systemów wczesnego ostrzegania.
Spałem tylko kilka godzin i wstałem o czwartej, by obejrzeć wiadomości nadawane z Londynu o dziewiątej rano czasu miejscowego (nasze zegarki były nastawione zgodnie z czasem amerykańskim). Były one złe. Miał miejsce zamach na kanclerza Niemiec, a Hazard ogłosił delegalizację rządu socjaldemokratycznego. Sam siebie, jako reprezentanta prawdziwej woli narodu niemieckiego, ogłosił kanclerzem. Jego partia miała przejąć rządy w Niemczech. Nowa główna kwatera rządu mieściła się w Reichstagu w Berlinie, zamiast w pałacu w Bonn. Wszyscy członkowie partii zostali upoważnieni do użycia broni wobec „zdradzieckiego rządu”. (Jak się później okazało, było to niepotrzebne, gdyż socjaldemokraci zaakceptowali powstałą sytuację bez większych sprzeciwów i opowiedzieli się po stronie Hazarda). Ogłosił on teraz swoją koncepcję prymatu białych. Kiedy „niższe” rasy świata zostaną podbite, deportuje się je wszystkie na Wenus — to znaczy około miliarda Murzynów. Myśl ta wywołała olbrzymi entuzjazm w różnych krajach świata, włączając w to Wielką Brytanię i Amerykę. (Nikt jakoś nie zwrócił uwagi na fakt, że nawet gdyby udało się przystosować Wenus do życia, to kwestia przewozu miliarda ludzi na odległość trzydziestu milionów mil przekraczałaby możliwości ludzkości).
Mieliśmy przekroczyć punkt oznaczający połowę drogi na Księżyc o godzinie siódmej tego wieczora. W tym czasie musiała nastąpić utrata kontaktu telewizyjnego z Ziemią, choć nadal odbieraliśmy sygnały radiowe. Powstało więc pytanie: Czy powinniśmy zmienić kurs statku i pozostać w odległości jednego dnia lotu od Ziemi, czy kontynuować lot? Jeśli miałaby wybuchnąć wojna światowa, lepiej byłoby być na Ziemi, by aktywnie walczyć z pasożytami. Moglibyśmy przynajmniej zapobiec penetracji przez nie amerykańskiego systemu obronnego. Aby trzymać pasożyty na odległość, wystarczyłoby, by każdy z nas objął kontrolą jeden z punktów obronnych Ameryki i dodatkowo jeden z nas powinien przebywać w Pentagonie dla pewności, że zdrada nie zagnieździłaby się w naczelnym dowództwie.
Takie działanie wydawały nam się jak najbardziej rozsądne, dlatego też gdy Holcroft przedstawił swą propozycję, byliśmy nią zupełnie zaskoczeni. Nie potrafił dla niej podać żadnego rozsądnego uzasadnienia. Po prostu powiedział, że ma „przeczucie”, iż należy tak postępować. Ponieważ ostatnie jego „przeczucie” uratowało nam życie, skłonni byliśmy traktować je poważnie. Postanowiliśmy uważnie wysłuchać tego wszystkiego, co ma nam do powiedzenia. Później nakłaniałem go, by głębiej uzasadnił swą propozycję. Po kilku próbach w końcu stwierdził, że czuje, iż im dalej od Ziemi się znajdujemy, tym lepiej dla nas. Muszę przyznać, że byłem takim wyjaśnieniem mocno rozczarowany. Jednak podjęliśmy już decyzję. Kontynuowaliśmy lot ku Księżycowi.
Nasza stara kadra w większości zdołała zapomnieć o wiszącym nad nami zagrożeniu i skoncentrowała się na problemach fenomenologicznych. Znacznie trudniej było z pozostałymi uczestnikami wyprawy. Wielu z nich zostawiło rodziny, o los których naturalnie bardzo się martwili. Prawie siłą doprowadziliśmy do tego, by pracowali po dziesięć godzin dziennie. Nie było to łatwe, ale po drugim dniu zaczęliśmy wygrywać tą osobliwą batalię. Kiedy już udało nam się wyperswadować im rozpamiętywanie tego, co zostawili na Ziemi, napięcie, które w nich tkwiło, zaczęło pracować na naszą korzyść. Dyscyplinowało bowiem ich wysiłki. Nie powtórzyły się już problemy, jakie wcześniej mieliśmy z Merrilem, Philipsem, Leafem i Ebnerem.
A jednak nie byłem w pełni zadowolony — po pięćdziesięciu godzinach lotu byliśmy w odległości czterdziestu tysięcy mil od Księżyca, a ja wyraźnie czułem, że pasożyty są bliżej nas niż kiedykolwiek wcześniej.
Po zakończeniu zajęć rozmawiałem na ten temat z Reichem, Fleishmanem i braćmi Grau. Otóż istnieją pewne niezbite fakty dotyczące pasożytów, które do końca nigdy nie były dla nas jasne. Teoretycznie nie powinno być żadnej różnicy w tym, czy znajdowaliśmy się w przestrzeni kosmicznej, czy na Ziemi. Istniały przecież w umyśle, a więc niemożliwa była ucieczka przed nimi. W każdym razie od czasu owej nocy, gdy pchnęły większość z nas do samobójstwa, nie niepokoiły nas bezpośrednio. Zdały sobie sprawę, że mogą nas dosięgnąć pośrednio — poprzez rozpętanie wojny światowej.
A jednak — w pewnym sensie — istniały one także w przestrzeni, gdyż znalazłem je w moim mieszkaniu na Percy Street, gdzie pilnowały materiałów Karela Weissmana i czekały na mnie. Jak można było wyjaśnić ten paradoks? Cóż, były zarówno w przestrzeni, jak i poza nią. W końcu nasze umysły również są usytuowane w przestrzeni i poza nią. Nie można zlokalizować umysłu. Nie zajmuje on stałego miejsca w przestrzeni. Ale porusza się w niej wraz z naszym ciałem.
I znowu odniosłem wrażenie, że brakowało nam w rozumowaniu jakiegoś ogniwa. Siedzieliśmy omawiając całą sprawę wolno, krok po kroku. Wówczas powiedziałem:
— Pasożyty zlokalizowane są w przestrzeni, ponieważ są na Ziemi. Zjawiły się na Ziemi specjalnie, by karmić się gatunkiem ludzkim. Wiem, iż ludzie wydają się mieć izolowane umysły, ponieważ gdy każdy z nas zagłębia się we własnym umyśle, traci kontakt z innymi. Ale wiemy także, że w głębszym sensie ludzie posiadają pewien wspólny umysł, rodzaj umysłu gatunkowego. Jesteśmy na podobieństwo kranów w sieci miejskiej, z każdego z nich wypływa oddzielnie woda, choć podłączone są do wspólnego zbiornika…
Przerwał mi Reich (cytuję dosłownie z nagrania, które wówczas zrobiliśmy):
— Ale powiedziałeś, że pokonałeś je poprzez odwołanie się do jakiegoś potężnego źródła energii. Czy byłby to właśnie ów pierwotny zbiornik?
— Tak przypuszczam — odparłem.
— Ale w takim wypadku, jeśli żyją w tym rezerwuarze, to dlaczego energia ta nie jest również dla nich dostępna. Jakbyś to wyjaśnił?
No tak, to było rozwiązanie! Zbliżyliśmy się do rozwiązania problemu. Oczywiście otchłań umysłu — gdzie one żyły — oraz rozerwuar energii witalnej, z której czerpałem wówczas, to były dwie różne rzeczy. Być może rezerwuar ten znajdował się w głębiach umysłu, ale nie na tym samym poziomie, gdzie zamieszkiwały pasożyty.
— Bardzo dobrze — rzekł Fleishman — ale co z tego wynika?
To Heinrich Grau powiedział wówczas bardzo wolno:
— Myślę, że zaczynam pojmować w czym rzecz. Mówimy o jakimś potężnym źródle energii, które Bernard Shaw nazwał Energią Życia. Jest to podstawowa energia, dzięki której żyjemy.
Jego brat Luis przerwał mu podekscytowany:
— Czemu więc pasożyty tracą czas na poszczególnych ludzi, zamiast brać tę energię bezpośrednio ze źródła? Najwidoczniej…
— Najwidoczniej nie mogą — powiedział Heinrich. — Muszą dostać się pomiędzy źródło a człowieka.
Nie pojmowaliśmy. Zapytałem więc:
— Co oznacza…?
— Co oznacza, że podstawowe źródło nie jest dla nich dostępne. Co więcej, prawdopodobnie jest im wręcz wrogie. Mówiąc innymi słowy, gdybyśmy jakoś mogli przedostać się do tego źródła, to prawdopodobnie mielibyśmy dość siły, by zniszczyć pasożyty.
Wyjaśniłem, że już wcześniej wpadłem na tę myśl, choć nigdy nie wyprowadziłem z niej tak jasnych jak teraz konkluzji. Problem polegał jednak na tym, że nie potrafiłem zejść na poziom, gdzie istnieje to źródło. Ilekroć próbowałem, miałem wrażenie bezsensu tego co robię.
Reich stwierdził:
— Jeśli jednak pomiędzy tobą a tym źródłem znajdują się pasożyty, to prawdopodobnie to one właśnie wstrzymują cię w jakiś sposób na tej drodze.
Zaczęliśmy teraz dostrzegać, że pojawiła się szansa wyjścia ze ślepej uliczki. Pasożyty zawsze używały tej „blokującej” metody przeciwko ludziom. Umyślnie odciągały umysł ludzki od uchwycenia swych własnych tajemnic. Nauczyliśmy się temu zapobiegać poprzez penetrację tych obszarów umysłu, na których pasożyty zwyczajowo działały. W odpowiedzi zeszły na głębokość, która była poza naszym zasięgiem. I najprawdopodobniej stosują te same metody blokowania co dawniej.
Dotąd uważałem, że istnieje jakaś „naturalna” przyczyna uniemożliwiająca mi penetrację umysłu poniżej pewnego poziomu. Nurek może zejść na określoną głębokość, gdzie ciężar wody, którą wypiera, jest równy ciężarowi jego ciała. Jeśli chciałbym zejść niżej, musiałbym bardziej obciążyć swój skafander. Niestety nie znałem żadnej metody, która by pozwoliła mi obciążyć mój umysł na tyle, bym mógł zejść głębiej. Jak sądziłem, w tym właśnie tkwiło źródło moich niepowodzeń. Obecnie uświadomiłem sobie, że tym co wstrzymywało mnie przed zanurzeniem się głębiej, był brak poczucia celowości tego co robię. Wydawało się, że umysł mój staje się pusty, moje poczucie indywidualności zostało zagrożone. Innymi słowy, rzeczywiście, prawdopodobne było, że zostałem zablokowany w swych działaniach.
Postanowiłem to sprawdzić, a inni zamierzali uczynić to samo. Zamknąłem oczy i jak zawsze popłynąłem poprzez warstwy pamięci. Teraz jednak trudno mi było przez nie przeniknąć. Wszystko tam było gwałtowne i niespokojne, podobne do nurkowania w wodzie zaraz po wybuchu miny podwodnej. Przypomniałem sobie, że poprzedniej nocy moje sny miały te same gwałtowne i niepokojące cechy.
Dlaczego? Wydawało mi się, że nie ma nigdzie pasożytów. Co więc było przedmiotem niepokoju?
Usilnie próbowałem zejść niżej. Udało mi się z ogromnym wysiłkiem dostać do wylęgarni. Ale tu było jeszcze gorzej. Dzika i niewinna energia stawała się przepełnioną nerwowością siłą. Zazwyczaj charakteryzuje się ją jako głęboko przesiąkniętą łagodnością i uporządkowaniem na podobieństwo łagodnych fal spokojnego morza. Teraz jednak morze było wyraźnie, wzburzone.
Wiedziałem, że niżej już zejść nie będę w stanie, więc pozwoliłem sobie na szybki powrót na powierzchnię. Reich wrócił przede mną. Przeżył dokładnie to samo co ja. Czekając na powrót pozostałych dyskutowaliśmy o tym, co się nam przydarzyło. Być może doświadczaliśmy jakiegoś rodzaju poważnych zaburzeń mentalnych, którymi dotknięty został cały gatunek ludzki? Albo…
Z poczuciem całkowitej bezradności podszedłem do luku i spojrzałem na wielką, jarzącą się w dole powierzchnię Księżyca. Był teraz oddalony ledwie o jakieś osiem godzin lotu. Spojrzałem na urządzenia kontrolne, by sprawdzić, czy silniki hamujące właściwie pracują. Robiłem to powoli, gdy nagle przyszła mi do głowy fantastyczna myśl. Przyciąganie… Księżyca. Odwróciłem się do Reicha i powiedziałem:
— Pewnie to głupie, co powiem, ale… czy nie mogłyby one mieć na Księżycu swej bazy?
— Księżyc jako baza? — był wyraźnie zakłopotany. — A to w jaki sposób? Nie mieszkają tam przecież ludzie. A pasożyty nie zamieszkują, o ile wiem, pustej przestrzeni.
Wzruszyłem ramionami:
— To tylko hipoteza, pomysł, który by… wyjaśniał niepokój panujący w naszych umysłach.
W tym momencie wszedł Holcroft. Zrelacjonowałem mu pokrótce, do czego doszliśmy. Zamknął oczy, siadł na łóżku i szybko potwierdził, że podświadome obszary umysłu znajdują się w stanie niezwykłego pobudzenia. Mimo iż nie słyszał mego pytania, odwrócił się i wskazał na Księżyc:
— To jest przyczyna. Oddziaływuje na nas w jakiś sposób, tak samo jak wpływa na ruch powierzchni wód na Ziemi.
Zadałem pytanie:
— Skąd o tym wiesz?
Wzruszył ramionami:
— Po prostu wiem. Czuję jego przyciąganie.
Nie była to hipoteza zupełnie pozbawiona sensu. Przecież podobne zjawisko obserwujemy u lunatyków — ludzi, których umysły są pod wpływem przyciągania Księżyca. Ale jak tłumaczyć to zjawisko? Dlaczego Księżyc miałby wpływać na umysł?