125605.fb2
— Czy sądzisz, że pasożyty zamieszkują Księżyc?
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie sądzę, by tam były. Ale… to się jakoś z nimi wiąże.
Uznaliśmy, że lepiej będzie, jeśli wciągniemy resztę w naszą dyskusję. Stanęliśmy w obliczu problemu i dla jego rozwiązania ważna była każda nowa myśl. Poprosiłem wszystkich na spotkanie. Najkrócej jak mogłem, wyjaśniłem im, o co chodzi.
Jedyną sensowną sugestię wysunął Berger, fizyk.
— Czy znacie prace filozofa Gurdżijewa? Twierdził, że istoty ludzkie są pożywką dla Księżyca. Porównywał gatunek ludzki do stada owiec tuczonych na użytek Księżyca.
Zapytałem Holcrofta:
— Czy widzisz w tym jakiś sens?
Odpowiedział z powagą:
— Myślę, że tak. Nie ulega wątpliwości, że Księżyc wywiera dziwny wpływ na umysł ludzi. Nie ma to nic wspólnego z grawitacją. Wydaje się także, że Księżyc nigdy nie był częścią Ziemi ani Słońca, że pochodzenie jego jest inne. Być może jest uwięzioną przez Ziemię kometą. Jego skład chemiczny bardzo się różni od ziemskiego. Przypuśćmy, że Księżyc rzeczywiście kradnie ludzką energię… albo w jakiś sposób na nią wpływa.
Reich zapytał:
— Czy sądzisz, że mógłby on być bazą pasożytów?
— Nie, nie sądzę. Wierzę jednak, że pasożyty mogą w jakiś sposób wykorzystać właściwości Księżyca. Czuję, że emituje on jakiś rodzaj zaburzającej energii. Energii związanej ze zjawiskami paranormalnymi. Jest czymś w rodzaju gigantycznego przekaźnika, a Ziemia ogromnym odbiornikiem.
Pozostali zaczęli teraz przytaczać rozmaite nie znane mi legendy dotyczące Księżyca. Opowiedzieli mi o sekcie Hórbigera, do której należał Hitler. Utrzymywali oni, że Ziemia co dziesięć tysięcy lat „łapie” nowy Księżyc. Zgodnie z Hórbigerem nasz aktualny satelita jest siódmym z kolei. Sześć pozostałych kończyło swój żywot upadkiem na Ziemię, co w efekcie powodowało ogromne kataklizmy, niszczące zupełnie ludzkość. Potop biblijny miał być spowodowany upadkiem szóstego Księżyca.
Pozostali członkowie grupy przytaczali jeszcze inne teorie dotyczące Księżyca. Teorię Yelikowskiego, Bellamyn’ego, Saurata — które wskazywały, że dla wielu osób Księżyc był symbolem wrogiej człowiekowi siły. Większość z tych teorii brzmiała zbyt absurdalnie, by traktować je poważnie. Faktem jednak było, że miałem świadomość tego, iż Księżyc wywoływał określone zaburzenia w nieświadomych warstwach mego umysłu. Reich zwrócił też uwagę na to, że pasożyty, jak się wydaje, dysponowały największą mocą podczas nocy. Zawsze zakładaliśmy, że dzieje się to z powodu zmęczenia umysłu po całodziennym trudzie. Kiedy jednak czasami zdarzało mi się spać podczas dnia, a w nocy czuwać, miałem zawsze niejasne, ale wyraźne uczucie bezradności.
Zapytałem Holcrofta:
— Czy sądzisz, że jest możliwe, aby pasożyty wykorzystywały w jakiś sposób tę dziwną energię emitowaną przez Księżyc, by zaburzyć przebieg ludzkich procesów myślowych?
Ale Holcroft wiedział o tym równie mało jak my wszyscy.
Jedno było jasne. Należało ustalić, czy jesteśmy w stanie wydostać się poza obszar tych zaburzających wpływów. Jeśli było tak, jak sugerował Holcroft, a więc że Księżyc jest gigantycznym nadajnikiem, a Ziemia odbiornikiem, to musielibyśmy wydostać się poza zasięg jednego jak i drugiego. Znaczyło to, że musimy zmienić nasz aktualny kurs, ponieważ inaczej znaleźlibyśmy się na orbicie o promieniu dziesięciu tysięcy mil wokół Księżyca.
Połączyłem się drogą radiową z pułkownikiem Masseyem z Annopolis i wyjaśniłem mu, że chcemy się wyrwać ze sfery przyciągania Księżyca, kierując się mniej więcej pomiędzy aktualne pozycje Jowisza i Saturna. Massey odpowiedział, że nie ma żadnych przeciwskazań. Dysponowaliśmy paliwem na dwa tygodnie lotu. Oznaczało to, że możemy zaryzykować lot na odległość siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy mil, nim zawrócimy. Gdyby wiedział wcześniej — dodał — kazałby napełnić zbiorniki dodatkową ilością paliwa, tak abyśmy mogli osiągnąć połowę odległości dzielącej Ziemię od Marsa. Jest to odległość większa niż dwukrotna odległość pomiędzy Ziemią a Księżycem.
Zgodnie z instrukcją Masseya dokonałem odpowiednich zmian w systemie nawigacyjnym. Następnie udałem się z całą resztą na kolację. Biorąc pod uwagę naszą aktualną pozycję, był to nadzwyczaj radosny posiłek. Uciekaliśmy poza Księżyc, przemierzając przestrzenie, do których ludzie jeszcze nie dotarli, z wyjątkiem pechowej załogi Proclis. Obawy dotyczące losu Ziemi jakoś nas opuściły, tak jak opuszczają nas troski zawodowe pierwszego dnia wakacji. Tej nocy spałem głębiej i spokojniej niż podczas wielu ostatnich dni.
Obudziłem się i spojrzałem na zegarek. Było wpół do ósmej. Usiłowałem przypomnieć sobie, czemu czułem się tak szczęśliwie. Czy miałem jakiś miły sen? Nie mogłem przypomnieć sobie żadnych marzeń sennych. Wstałem i podszedłem do tylnego luku. Księżyc był jak olbrzymi sierp pokryty wyraźnie widocznymi górami. Prawie ćwierć miliona mil za nami widniało wielkie zielone półkole Ziemi, podobne do wielkiego słońca. Słońce natomiast było oślepiająco białe, jakby miało za chwilę eksplodować, a gwiazdy jakby wielokrotnie większe od tych widzianych z Ziemi. Na ten widok odczułem tak intensywny zachwyt, że musiałem użyć całej siły woli, aby się uspokoić.
Zamknąłem oczy i pogrążyłem się we własnym umyśle. Był spokojniejszy niż wczoraj, choć pewien niepokój jeszcze tam panował. Teraz stało się dla mnie oczywiste, że był on wywołany przez Księżyc. Jego moc oddziaływania słabła. Rezultatem było cudowne uczucie spokoju i wyzwolenia, jakby uczucie powrotu do zdrowia po przebytej chorobie.
Poszedłem obudzić Holcrofta i Reicha. Przez kilka ostatnich tygodni ani razu nie widziałem ich w tak doskonałym stanie. Przeżywali to samo uczucie wyzwolenia. Nikt z nas nie mówił zbyt wiele, ale u wszystkich pojawiły się wielkie nadzieje.
Tego dnia nic się nie wydarzyło. Prawie cały czas siedzieliśmy, obserwując oddalający się Księżyc. Towarzyszyło temu narastające stale poczucie wolności. W pewnym sensie był to najbardziej wypełniony zdarzeniami dzień w moim życiu, a jednak prawie nic o nim nie potrafię powiedzieć.
To właśnie w tym punkcie wyjaśniania problemu pojawiają się trudności językowe. Słowa zaczynają zawodzić, ponieważ codzienny język nigdy nie musiał opisywać podobnych doświadczeń. Mogę jedynie spróbować zasugerować pewną paralelę. Wyobraźmy sobie krainę maleńkich ludzików, które znają rozmaite słowa i wyrażenia dotyczące wielkości: duże, wielkie, ogromne, potężne, bezkresne i tak dalej. I ludziki te chcą opisać ideę bezkresności, mówią: „bezkresny jak człowiek”. Co by się stało, gdyby jeden z nich został pochwycony przez orła, który by go uniósł ponad Mount Everest? Jak mógłby znaleźć odpowiednie słowo, za pomocą którego wyraziłby to, że szczyt ten jest tak wysoki, że nawet człowiek wydawał się być w porównaniu z nim maleńki?
Ale jest to mój problem. Nie zamierzam uciekać się do czczych frazesów o niemożliwości oddania tego za pomocą słów. Nie ma rzeczy, której nie można byłoby opisać słowami, trzeba tylko podjąć odpowiedni wysiłek i mieć odpowiednią ilość czasu. Jeśli ktoś stwierdza, że struktura jego języka jest nieadekwatna, to musi stworzyć nową, pojemniejszą.
Nie ma to jednak w tej chwili znaczenia. Adekwatny opis tego co się zdarzyło podczas następnych dziesięciu dni, wymagałby napisania grubej księgi pełnej analogii. Muszę dać sobie jakoś radę za pomocą nie całkiem adekwatnych zasobów językowych, którymi dysponuję.
Wychodziliśmy poza zasięg działania pasożytów. Zrozumieliśmy to pierwszego dnia.
Były jeszcze obecne w moim umyśle. Mogłem to stwierdzić, jak tylko zamknąłem oczy i pogrążyłem się w sobie. Byłem teraz świadomy ich obecności poniżej wylęgarni. Nadal były poza moim zasięgiem, ale wyczuwałem panującą pośród nich panikę. Źle znosiły odległość pół miliona mil od Ziemi. A w miarę oddalania panika wśród nich rosła. Wówczas zrozumiałem, że były to stworzenia o małej inteligencji. Gdyby zdolne były do logicznego myślenia, wiedziałyby, że będziemy z powrotem na Ziemi w przeciągu dwóch tygodni. Przetrwałyby ten okres bez trudu. Ogarnęła je jednak całkowicie irracjonalna panika. Coś takiego czują czasami dzieci, kiedy opuszczają swój dom. Były od dawna na Ziemi, pływając w gęstych oparach ludzkich sił witalnych, bez trudu przemieszczając się od jednej osoby do drugiej, zawsze mając szeroki wybór ofiar. Teraz czuły, jak ich psychiczne związki z Ziemią stają się napięte i słabną, i napawało to je przerażeniem.
Nie wszyscy z naszej załogi czuli się z tym dobrze. Lęk pasożytów braliśmy za własny — co było naturalne, skoro czuliśmy, jak wypływa z instynktownych głębi naszych umysłów. Bardziej doświadczeni spośród nas musieli ciągle czuwać, by nie dopuścić do tego, aby któryś z nowych rekrutów wpadł w panikę. Zrozumieliśmy teraz naturę „gorączki przestrzeni”, która tak bardzo blokowała wszelkie ludzkie wysiłki zmierzające do penetracji odległych przestrzeni kosmicznych.
Ale po upływie dni wiedzieliśmy już, że zwyciężyliśmy pasożyty, że w końcu ulegną panice. Każdy dzień przynosił kolejne sto dwadzieścia tysięcy mil odległości. Teraz pozostawał już tylko problem w jakiej odległości pasożyty rozpadną się.
Mogłem teraz zagłębić się we własny umysł z niezwykłą łatwością. Robiłem to bez wysiłku, nawet bez zamykania oczu. W końcu zacząłem pojmować, co miał na myśli Teihard de Chardin, kiedy mówił, że prawdziwą ojczyzną człowieka jest jego umysł. Byłem w stanie przemierzać różne obszary swego mózgu z łatwością człowieka podróżującego samochodem. Potrafiłem też przedostać się przez wylęgarnię i zejść niżej do obszaru nicości. Teraz jednak uświadomiłem sobie, jak daleki był on od nicości. Z pewnością posiadał pewne atrybuty pustej przestrzeni — ciszę i całkowity brak napięć. Była to jednak cisza, jaka panuje na dnie Pacyfiku, gdzie ciśnienie jest tak ogromne, że wyklucza przetrwanie jakiejkolwiek formy życia. Nicość ta była czystą energią życia — choć słowa są tu tak nieadekwatne, że prawie pozbawione sensu.
W morzu tym spędzałem często długie godziny, zupełnie bezczynnie pozwalając się w nim po prostu unosić. Trudno to jakoś wyrazić, ponieważ jesteśmy tak bardzo przyzwyczajeni do ruchu, a pasożyty ze swej strony tak bardzo pomieszały nasze nawykowe procesy myślowe. Ale to właśnie cisza jest dla człowieka czymś naturalnym: cisza jest spokojem absolutnym. Wie o tym każdy poeta, ponieważ w ciszy zaczyna pojmować wielkość swych wewnętrznych mocy, „duszy” — jakby powiedział Wordsworth. Jeśli się rzuci kamyk we wzburzone morze, nie zobaczy się nic. Jeśli wrzuci się go w wodę spokojnego stawu, można zaobserwować każdą falę i usłyszeć, jak uderza ona o brzeg. Pasożyty utrzymywały umysły ludzkie w stanie ciągłego wzburzenia, wykorzystując do tego celu zakłócające wpływy Księżyca i to właśnie było powodem tego, że człowiek nie był nigdy w stanie spożytkować swych olbrzymich możliwości. Jedynymi, którzy w ogóle podejrzewali ich istnienie, byli poeci i tak zwani ludzie genialni.
Doszliśmy do punktu, w którym należało podjąć decyzję. Byliśmy już dziesięć dni poza Ziemią. Mieliśmy zapas paliwa wystarczający na to, by dostrzec do najbliższego sztucznego satelity. Pasożyty umysłu były bliskie załamania. Czy wolno nam ryzykować dalszy lot i być może bezpowrotne zagubienie się w przestrzeni? Przestaliśmy korzystać z wszelkich urządzeń elektrycznych wiedząc, że energia ta jeszcze będzie nam potrzebna. Statek nasz posiadał ogromne żagle fotonowe, które zostały rozwinięte zaraz po wyjściu z atmosfery ziemskiej, tak więc do pewnego stopnia byliśmy popychani przez ciśnienie światła słonecznego. Spora część energii poruszającej silniki statku również czerpana była ze Słońca. Oczywiste było jednak, że żagle fotonowe nie zdadzą się na nic w drodze powrotnej na Ziemię, jako że manewrowanie statkiem kosmicznym jest absolutnie bardziej skomplikowane niż manewrowanie jachtem. To prawda, że lecąc przed siebie zużywaliśmy bardzo mało energii. W przestrzeni nie napotykaliśmy na żaden opór, jedyną siłą, którą musieliśmy przezwyciężyć, było przyciąganie odległych planet i meteorytów, które przelatywały wokół nas z częstotliwością dwóch czy trzech na godzinę.
Postanowiliśmy podjąć ryzyko. Jakoś dziwnie nie przychodziło nam na myśl to, że nie będziemy w stanie powrócić na Ziemię. Tak więc posuwaliśmy się systematycznie do przodu, ignorując wszelkie problemy i czekając, aż pasożyty rozluźnią ucisk.
Zdarzyło się to czternastego dnia podróży i nikt z nas nie podejrzewał, że tak to będzie wyglądało. Przez całe popołudnie wyczuwałem, jak wzbiera się w nich nienawiść i strach. Od czasu kiedy pozostawiliśmy w tyle Księżyc, nigdy jeszcze umysł mój nie był tak chmurny i niespokojny… Siedzieliśmy z Reichem blisko tylnego luku, gapiąc się w kierunku oddalającej się Ziemi. Nagle twarz jego wykrzywił strach, poczułem narastającą w sobie falę paniki. Spojrzałem przez luk, aby upewnić się, czy nie zobaczył tam czegoś przerażającego. Kiedy odwróciłem się, twarz jego była sina i wyglądał jakby był bardzo chory. Wstrząsały nim dreszcze i na chwilę zamknął oczy — i raptem nastąpiła w nim.przemiana. Wybuchnął głośnym śmiechem, była to jednak zdrowa, wypływająca z głębokiego zadowolenia radość. I w tym momencie poczułem pochodzący z dna mego jestestwa rozdzierający, straszliwy ból, jakby jakieś żywe stworzenie wżerało się we mnie, by w ten sposób wydostać się na zewnątrz. Agonia fizyczna i umysłowa zlały się w jedno. Byłem pewien, że to już koniec. Usłyszałem wtedy wrzask Reicha nad uchem:
— Wszystko w porządku. Pokonaliśmy je. Odchodzą!
Wszystko co mnie otaczało było przepełnione ohydą. Coś nieskończenie złego i śliskiego wydobywało się z mego wnętrza. Na moment uświadomiłem sobie, że myliłem się traktując pasożyty jako odrębne istoty. Stanowiły jedno. Były „tym czymś”, co można byłoby jedynie porównać do ogromnej galaretowatej ośmiornicy, której macki oddzielone są od ciała i mogą się niezależnie poruszać. Były niewiarygodnie wstrętne. Miałem uczucie, jakbym znalazł pod ubraniem wżartego w ciało mięsożernego ślimaka. Teraz to skrajnie podłe stworzenie wychodziło ze swej kryjówki, czułem jego nienawiść wobec mnie, nienawiść tak wszechogarniającą, że wymagałoby to znalezienia jakiejś zupełnie nowej dla niej nazwy.
Następnie przyszła przeogromna, niewyobrażalna ulga, że już po wszystkim. Moja reakcja była odmienna od Reicha. Szczęście i wdzięczność, które mnie wypełniały, były tak silne, że o mało co nie rozerwałyby mi serca, oczy zalały mi łzy, tak że światło słoneczne stało się jaśniejącą plamą, taką jaką widziałem pływając pod wodą, gdy byłem dzieckiem. Kiedy i to minęło, czułem się jak rekonwalescent, który przed chwilą był świadkiem tego, jak lekarze usunęli z jego wnętrza ohydny nowotwór.
Pozostali jedli w pokoju obok. Pospieszyliśmy tam, by powiedzieć, co stało. Wszyscy byli niezwykle podekscytowani i zaczęli zadawać nam mnóstwo pytań. Oprócz nas nikt więcej nie odczuwał tych wstępnych bólów. Wydaje mi się, że to nasze usytuowanie — spoglądaliśmy w tył ku Ziemi — było powodem tego, że pierwsi doznaliśmy tego. Poradziliśmy więc pozostałym, by przeszli do sąsiedniego pomieszczenia i ostrzegliśmy ich mówiąc, co ich czeka. Następnie przeszliśmy z Reichem na drugi koniec statku, gdzie wszystko było pogrążone w ciemnościach, aby dokonać pierwszej podróży do nowej, wolnej już krainy umysłu.
Doszedłem teraz do punktu, w którym zdałem sobie sprawę, że cokolwiek powiem, będzie kłamstwem. Będzie więc lepiej, jeśli podejmę wysiłek wyjaśnienia tego co się zdarzyło, niż miałbym naginać codzienny język do wyrażenia czegoś, do czego nie był stworzony.
Wolność jest najważniejszym doświadczeniem, jakie może przydarzyć się człowiekowi. W naszym zwyczajnym życiu doświadczamy jej jedynie chwilowo, kiedy jakaś dramatyczna sytuacja wyzwala wszystkie nasze siły, po czym nagle zostaje ona zatracona. Umysł staje się wówczas orłem, a nie uwiązanym jedynie do teraźniejszości zwierzęciem.
Największym problemem człowieka jest jego uwięzienie w teraźniejszości. Podobni bowiem jesteśmy do maszyny, a nasza wola jest czymś nieskończenie małym. Nasze ciało jest jak samochód albo, być może będzie to lepsze porównanie, jak „sztuczne kończyny”, które są używane przez ludzi, którzy utracili nogę lub rękę. Kończyny te wyposażone są w niemal niezniszczalne „systemy zasilania” i reagują one tak jak prawdziwe ręce i nogi. Dowiedziałem się kiedyś, że po latach ich noszenia całkowicie zapomina się o ich istnieniu i o tym, że nie są prawdziwe. Jeśli jednak system zasilania zepsułby się, człowiek szybko przypomina sobie, że kończyna jest tylko maszyną i że jego wola odgrywa nader skromną rolę w jej funkcjonowaniu.
Prawda ta odnosi się też i do nas. Nasza wola jest znacznie słabsza, niż sądzimy. Co więcej, nie dysponujemy w zasadzie rzeczywistą wolnością. Fakt ten zazwyczaj nie ma większego znaczenia, bo „maszyneria” — nasze ciało i mózg — i tak robi to, czego chcemy: a więc je, pije, wydala, śpi, kopuluje i tak dalej.
Poeci i mistycy czasami pragną, aby ta „maszyna” zrobiła coś więcej. Chcieliby, aby umysł zdolny był do natychmiastowego oderwania się i wzniesienia ponad świat. Zazwyczaj uwaga nasza koncentruje się na drobnych szczegółach, na otaczających nas aktualnie przedmiotach, tak jak początkujący kierowca na przełączeniu biegów samochodu. Ale w pewnych momentach samochód staje się „neutralny”, umysł przestaje zajmować się trywialnymi szczegółami i wówczas staje się wolny. Zamiast uwiązania do nudnych realiów teraźniejszości uzyskuje pełną swobodę w wyborze rzeczywistości, którą chce kontemplować. Jeśli umysł nasz jest odpowiednio nastrojony, można nakazać pamięci przywołać dzień wczorajszy albo stworzyć obraz miejsca, znajdującego się gdzieś na drugim końcu świata. Ale przywołany obraz pozostaje niewyraźny jak płomień świecy w świetle promieni słonecznych albo przypomina ducha w realnym świecie. W chwilach „poetyckich”, w chwilach wolności, dzień wczorajszy staje się równie realny jak dzień dzisiejszy.
Gdybyśmy mogli nauczyć się sztuczki odpowiedniego „włączania” i „wyłączania” świadomości, poznalibyśmy tajemnicę boskości. Ale jest to najtrudniejsza ze sztuczek. Rządzą nami nawyki. Nasze ciała są jak uparte roboty powtarzające nieustannie to wszystko, co robiły przez ostatni milion lat. A więc jedzą, piją, wydalają, uprawiają seks i służą teraźniejszości.
Odkrycie pasożytów umożliwiło mi przełamanie „nawyku”, który tak starannie pielęgnowały i wzmacniały. Zdałem sobie nagle sprawę, że zgodnie z naturą rzeczy człowiek wcale nie musi koniecznie zaraz po doświadczeniu krótkiego mgnienia wolności, swego „znaku nieśmiertelności”, utracić go. Nie ma żadnych powodów, żeby nie doświadczał jej przez dziesięć godzin dziennie, jeśli tylko ma na to ochotę. (Dłuższy okres mógłby być dlań szkodliwy, ponieważ jednak czasami musimy poddać się trywialności chwili).
Od sierpnia, kiedy po raz pierwszy przeczytałem Refleksje Historyczne Karela, cały czas byłem otwarty na możliwości, jakie dawała mi moja własna wolność i już to samo w sobie oznaczało, że zerwałem łańcuch, do którego przykuta jest większość ludzi. Utrzymywanie ludzkości w okowach polegało głównie na wykorzystywaniu nawyków i niewiedzy. Pasożyty usadowiły się w głębokich warstwach ludzkiej psychiki, gdzie mogły „pić” energię ludzką z samego jej źródła.