125605.fb2 Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Chciałbym się jasno wyrazić. To że człowiek jest „zwierzęciem w trakcie rozwoju” spowodowało, że pasożyty nie mogły traktować go jako stałego żywiciela. Nie byłoby najmniejszej szansy na to, by człowiek kiedykolwiek odkrył ich istnienie, gdyby nie tkwiła w nim szansa rozwoju. Mogłyby spokojnie przez całą wieczność podbierać energię, a człowiek nigdy by się o tym nie dowiedział. Ale na szczęście pewien nikły procent ludzi — około 20 %, by zadość uczynić precyzji — to „zwierzęta w trakcie rozwoju”, posiadające głębokie i potężne pragnienie prawdziwej wolności. Tym ludziom należało przeszkodzić, pasożyty musiały wyjść na powierzchnię umysłu, by sterować ludzkimi marionetkami. I w ten sposób zdradziły swe istnienie.

Powiedziałem już, że człowiek czerpie swą moc z tajemniczego źródła znajdującego się w głębiach bytu. Źródło to stanowi jego nienaruszalny środek ciężkości, jego prawdziwą naturę. Jest ono niezniszczalne. Z tej właśnie przyczyny pasożyty nie miały do niego dostępu. Mogły jedynie „kraść” po drodze energię płynącą z owego źródła ku świadomej sferze bytu ludzkiego.

I teraz, być może, uda mi się w jakimś stopniu wyjaśnić to co odkryłem, kiedy na nowo spróbowałem zanurzyć się w siebie, choć moje uwagi o nieadekwatności języka są nadal aktualne.

Przede wszystkim stwierdziłem, że w moim umyśle panuje niezwykła cisza i spokój. A było tak dlatego, że teraz był to już wyłącznie mój umysł. Nie było w nim żadnych intruzów. Wreszcie było to moje królestwo.

Moje sny i wspomnienia zmieniły się bardzo. Każdy kto spał, gdy jego mózg był przemęczony albo gdy miał gorączkę, zna to przykre wrażenie chaosu w głowie. Myśli gorączkowo pędzą we wszystkich kierunkach i wydają się być czymś zupełnie obcym. Wnętrze głowy, które powinno być miłym i zacisznym miejscem, staje się nagle targowiskiem zapchanym zupełnie obcymi ludźmi. No tak, aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, do jakiego stopnia mój mózg przypominał zatłoczony przez pasożyty plac targowy. Dopiero teraz był spokojny i wyciszony. Wspomnienia były solidnie uporządkowane. Na sygnał prostej komendy mogłem wywołać każde z nich. Dopiero wówczas pojąłem, na ile prawdziwe jest twierdzenie, że wszystko co się wydarzyło, jest starannie przechowywane w naszej pamięci. Wspomnienia z wczesnego dzieciństwa były równie łatwo dostępne jak wspomnienia z dnia wczorajszego. Co więcej, wspomnienia z poprzednich wcieleń łączyły się obecnie w jedną sekwencję ze wspomnieniami z aktualnego życia. Umysł mój był jak całkowicie spokojne morze, w którym niebo odbija się jak w zwierciadle i którego wody są tak przejrzyste, że dno jest równie dobrze widoczne jak powierzchnia. Zrozumiałem, co miał na myśl Jakub Bóehme, mówiąc o „sabacie ducha”. Po raz pierwszy w życiu doświadczyłem prawdziwej rzeczywistości. Żadnej gorączkowości, żadnych koszmarów, żadnych złudzeń. Co zdumiało mnie najbardziej, to ogromna siła tkwiąca w człowieku, który zdołał przetrwać pomimo potwornego zamroczenia szaleństwem, które skrywało przed nim prawdziwą naturę rzeczywistości. Musi to być jeden z najbardziej żywotnych gatunków zaludniających Wszechświat.

Przemierzałem teraz swój umysł, który podobny był do zamku o wielu komnatach. Po raz pierwszy wiedziałem, kim jestem naprawdę. Wiedziałem, że to byłem wiośnie ja. Nie był to tylko mój umysł, ponieważ przymiotnik „mój” odnosi się tylko do maleńkiego wycinka mego istnienia. To wszystko było mną.

Przechodziłem przez warstwy wylęgarni, sfery, gdzie egzystuje cudowna energia, która wyznacza harmonię moralną człowieka. Jest to obszar działania „stróża moralnego”. Kiedy człowiek ulega pokusie i zaczyna wierzyć, że świat jest zły i że rządzi nim zło, moc ta wydobywa się na powierzchnię i podobnie jak białe ciałka krwi kieruje się ku zainfekowanej części ciała. To wówczas po raz pierwszy jasno pojąłem działanie tego mechanizmu.

Poniżej znajdowało się ogromne morze trwającego w bezruchu życia. Nie było to już morze ciemności i nicości. Kiedy zanurzyłem się w nim, uświadomiłem sobie, że emituje ono światło i ciepło. Tym razem nic nie stawiało mi oporu, żadne wrogie i zaślepione siły nie wstrzymywały mnie przed pogrążeniem się w nim.

I wtedy zacząłem rozumieć coś, czego prawie nie sposób wyjaśnić. Nie było już sensu zanurzać się głębiej. Otchłań ta obejmowała życie w czystej formie, a jednak w pewnym sensie zawierała się w niej również i śmierć. Śmierć ciała i świadomości. To co nazywamy na Ziemi „życiem”, stanowi mieszaninę czystych sił witalnych i ciała. Jest to tkanina, której osnową jest życie i to co nieożywione. Mówię „nieożywione”, a nie materia nieożywiona, ponieważ takie właśnie określenie byłoby zupełnie nieadekwatne. Wszelka materia jest żywa tak dalece, jak istnieje. Słowem kluczowym jest tu „istnienie”. Żadna ludzka istota nie zdoła pojąć słowa „istnienie”, ponieważ jest w nim zanurzona. Ale istnienie nie jest czymś biernym. Oznacza ono wypchnięcie ze stanu nieistnienia. Istnienie samo w sobie jest krzykiem pełnym afirmacji. Istnienie oznacza przezwyciężenie nieistnienia.

Nie jest rzeczą trudną przekonać się, że to o czym mówimy, jest w dużym stopniu kwestią językową. Opisując to wszystko zmuszony byłem ograniczyć się do kilku słów, podczas gdy potrzebnych mi ich było o wiele więcej. Nie jest to jednak opisywanie kolorów niewidomemu, ponieważ żaden człowiek nie jest całkowicie „ślepy”. Wszyscy przelotnie poznajemy smak wolności. Ale wolność ma tyle kolorów, co widmo światła.

Oznacza to, że usiłując dotrzeć do „źródła” mego życia, pozostawiłem za sobą sferę egzystencji, bo źródło mego życia nie istnieje. Mówiąc innymi słowy, źródło życia nie różni się od źródła nieistnienia.

Wszystko to było wolnością: pięknym, niewyrażalnym zachłyśnięciem się wolnością. Umysł mój należał do mnie i byłem pierwszym człowiekiem, który miał sięgnąć po nadczłowieczeństwo. A jednak musiałem odsunąć tę fascynującą możliwość, aby powrócić do problemu, który spowodował, że znaleźliśmy się w przestrzeni kosmicznej. Problemu Ziemi i pasożytów. Tak więc choć niechętnie, to powróciłem na powierzchnię. Patrzyłem na Reicha jak na kogoś obcego i dostrzegłem, że i on patrzy na mnie w ten sam sposób. Uśmiechnęliśmy się do siebie jak dwaj aktorzy, którzy właśnie zakończyli próbę, w której grali rolę wrogów.

Zapytałem:

— A co teraz?

Powiedział:

— Jak daleko dotarłeś?

— Niezbyt daleko. Nie było sensu podążać dalej.

— Jakie siły możemy zmobilizować?

— Nie wiem. Poradzimy się pozostałych.

Powróciliśmy do drugiego pomieszczenia. Piętnastu z nich pozbyło się pasożytów i następnie pomagało innym. Niektórzy z nowych byli w tak fatalnym stanie, że gotowi byli popełnić samobójstwo jak matka, która wije się w bólach porodowych, nim urodzi dziecko. Sporo wysiłku musieliśmy włożyć w to, by ich uspokoić. Użycie siły nie wchodziło w grę, gdyż zintensyfikowałoby tylko ich przerażenie. Jeden z nich krzyczał:

— Zawróćcie statek, bo mnie zabiją.

Stworzenie będące w nim usiłowało zmusić go, by skłonił nas do powrotu na Ziemię. Uwolnienie przyszło dwadzieścia minut później. Był tak wyczerpany, że natychmiast zasnął.

Około ósmej wieczorem było już po wszystkim. Większość nowych była tak oszołomiona, że trudno im było w ogóle mówić. Cierpieli z powodu skrajnego działania efektu „podwójnej ekspozycji”. Wiedzieli, że nie są sobą — nie są ludźmi, za jakich się do tej pory uważali, ale nie odkryli jeszcze tego, że owe niezmierzone otchłanie obcego bytu, to oni wiośnie. Nie było sensu im tego wyjaśniać. Nasze perswazje oddziaływały tylko na ich świadomą część osobowości, musieli dojść do tego sami.

Około dziesięciu z nas zachowało w tym wszystkim całkowitą trzeźwość umysłu. Zdaliśmy sobie sprawę, że kwestia paliwa przestała istnieć. Nasze połączone zdolności PK mogły spowodować lot rakiety aż na Pluton i to z prędkością dziesięć razy większą niż obecnie. Ale niczemu by to nie służyło. Musieliśmy powrócić na Ziemię, a wcześniej zadecydować, w jaki sposób zwalczyć pasożyty. Zniszczenie Gwambe i Hazarda nie byłoby trudne, ale byłoby to tylko chwilowe rozwiązanie problemu. Pasożyty mogłyby stworzyć nowych Gwambe i Hazardów, jeśliby tylko chciały. Nie zdołalibyśmy zniszczyć wszystkich następców, czy też przeprogramować ich umysły. Musielibyśmy rozegrać tę grę zgodnie z regułami wyznaczonymi przez pasożyty. Była to jednak gra w szachy, w której pionkami byli ludzie.

Dyskutowaliśmy nad tym do późnej nocy i nie zdołaliśmy wypracować żadnego określonego planu. Odnosiłem wrażenie, że nie możemy wpaść na właściwy trop. Rozwiązanie problemu widzieliśmy ciągle w zupełnym zniszczeniu pasożytów. Ale przecież musiało istnieć jakieś rozwiązanie…

O trzeciej nad ranem obudził mnie Reich. Właściwie powinienem powiedzieć, że to jego umysł mnie obudził, ponieważ on sam znajdował się w sąsiednim pokoju. Leżeliśmy po ciemku, prowadząc telepatyczną konwersację. Reich nie spał w ogóle. Zamiast tego wolno i systematycznie analizował problem. Powiedział:

— Usiłowałem dopasować do siebie wszystkie informacje o pasożytach jakie znamy. Jednego nie rozumiem. Dlaczego tak bardzo boją się opuszczenia Ziemi? Jeśli egzystują w umysłach, to nie powinno mieć dla nich znaczenia, gdzie są.

— Ponieważ istnieją na takim obszarze umysłu, który jest wspólny wszystkim ludziom. W krainie jungowskiej nieświadomości kolektywnej — zasugerowałem mu.

— To ciągle nie jest zadowalająca odpowiedź. Odległość nie jest przeszkodą dla myśli. Potrafię komunikować się telepatycznie z kimś na Ziemi tak samo łatwo jak z tobą. Jesteśmy więc nadal cząstką ludzkiej nieświadomości. W takim przypadku powinny one czuć się tu równie bezpieczne jak na Ziemi.

Zapytałem go:

— W takim razie co jest tego powodem?

— Sądzę, że jednak ma to coś wspólnego z Księżycem.

— Myślisz, że stanowi on dla nich bazę?

— Nie, chodzi o coś bardziej skomplikowanego. Wysłuchaj mnie i powiedz mi, czy według ciebie ma to jakiś sens. Zacznijmy od sprawy Kadathu. Wiemy, że całe to gadanie o Wielkich Dawnych było mydleniem oczu. Zakładamy więc, że nie istnieje żadne realne powiązanie pomiędzy pasożytami umysłu i Kadath, że użyły go one tylko jako pretekstu po to, by ludzkość szukała Wroga na zewnątrz siebie. Przypuszczalnie jest to prawdziwe twierdzenie. Ale jeśli nawet tak jest, to czy Kadath nie daje nam jakiegoś klucza? Pierwszą rzeczą, jaką bez cienia wątpliwości możemy stwierdzić, jest to, że dotychczasowe datowanie historii ludzkości było błędne. Zgodnie z wiedzą geologiczną człowiek ma około miliona lat. Oznacza to tylko tyle, że nie znaleźliśmy jak dotąd żadnych szczątków starszych niż z tego właśnie okresu.

— A najstarsze szczątki wykazują, że człowiek nie posunął się w ewolucji wiele dalej od małpy sprzed miliona lat — przypomniałem mu.

— Kto, człowiek Pekiński? Australopitekus? Skąd możemy wiedzieć, że był to jedyny gatunek człowieka żyjącego wówczas? Nie zapominaj, że Rzymianie byli na wysokim poziomie cywilizacji, kiedy Brytyjczycy byli jeszcze barbarzyńcami. A Hetyci byli ludem cywilizowanym, gdy Rzymianie i Grecy byli barbarzyńcami. Wszystko jest względne. Tak, jedyne co wiemy o procesie ewolucji, to to że preferuje ona inteligencję. Dlaczego więc musielibyśmy przyjmować tak dziwaczne założenie, że człowiek pojawił się na Ziemi dopiero milion lat temu? Wiemy, że dinozaury, mamuty i gigantyczne leniwce, a nawet konie, istniały miliony lat wcześniej. Człowiek musi posiadać jakiegoś prymitywnego małpopodobnego przodka już w okresie Jury. Nie mógł pojawić się znikąd.

— Ale zgodzisz się, że istnienie Kadathu potwierdza tę teorię. Jedyną alternatywą byłaby teoria, że mieszkańcy Kadathu przybyli z innej planety.

— Tak więc przyznajmy, że człowiek pojawił się znacznie wcześniej niż przed milionem lat. Ale to stawia przed nami pytanie, dlaczego cywilizacja nie rozwinęła się wcześniej. I tu znowu skłonny byłbym wiele uwagi poświęcić rozmaitym mitom dotyczącym zniszczenia świata; wielkich potopów i tak dalej. Załóżmy więc, że ci różni maniacy teorii o Księżycu mają rację i że jest wiele prawdy w stwierdzeniu, że wielki potop spowodowany był upadkiem Księżyca na Ziemię?

Nie nadążałem za nim. Nie widziałem związku pomiędzy tymi spekulacjami a pasożytami umysłu.

— Poczekaj chwilę. Jeśli zestawimy te różnorodne mity o potopie, to dojdziemy do konkluzji, że potop miał miejsce stosunkowo niedawno — powiedzmy około pięciu tysięcy lat przed naszą erą. Przypuśćmy więc, że potop był spowodowany tym, że Księżyc krążył znacznie bliżej Ziemi niż teraz, jak to sugeruje Hórbiger. Czy mogłoby to oznaczać, że nasz obecny Księżyc krąży wokół Ziemi ledwie od siedmiu tysięcy lat?

— Przyznaję, że jest to prawdopodobne.

[Od jeziora Umayo w Andach Peruwiańskich (13000 stóp nad p.m.) ciągnie się przez 375 mil aż do jeziora Coipisa dziwna linia złóż morskich. Linia ta jest pełna zakrętów kończących się jakieś osiemset stóp niżej, blisko linii równika. Uczniowie Hórbigera i Bellamy’ego twierdzą — przekonywająco, jak sądzę — że owe dziwne złoża wskazują, że powierzchnia morza tworzyła niegdyś rodzaj wybrzuszenia wokół równika. Mogło to być spowodowane tylko tym, że Księżyc krążył znacznie bliżej Ziemi niż obecnie. Krążąc znacznie szybciej niż teraz powodował, że przypływ nie miał nigdy dość czasu, by ustąpić. Ruiny Tiahuanaco w pobliżu jeziora Titicaca stanowią dalszy fragment tej dziwnej układanki. Można by rzec, że miasto to leżało nad Oceanem Spokojnym, jednakże wiele wskazuje na to, że stanowiło ono przed więcej niż tysiącem lat port. Ruiny mają takie rozmiary, że można jedynie przyjąć, że wzniesione były tylko przez gigantów — to znaczy — przez ludzi, którzy byli dwu czy trzykrotnie więksi niż przeciętny współczesny człowiek. Dokonali tego dzięki mniejszemu przyciąganiu ziemskiemu (które Księżyc neutralizował)… Jeszcze dziwniejszy jest fakt, że w ruinach miast w Andach znaleziono kości toksodontow, a toksodonty były zwierzętami, które znikły z powierzchni Ziemi milion lat temu. Rzeźby głów toksodontow zdobią niektóre z ruin Tiahuanaco (G. Austin Granice Archeologii, str. 87. Londyn, 1983).]

— Ale jako archeolog powiedziałbyś, że nie istnieją żadne przekonywające dowody na potwierdzenie tej koncepcji. Czyżby był to jedynie jakiś szalony pomysł?

— Myślę, że dysponujemy dowodami na rzecz tej hipotezy — powiedziałem. — Dwadzieścia lat temu napisałem książkę o tym, ale ciągle nie widzę związku z pasożytami.

— Powiem ci. Zastanawiałem się nad kwestią pochodzenia pasożytów. Weissman twierdził, że przybyły one na Ziemię jakieś dwieście lat temu. Ale wiemy, że nie znoszą one przestrzeni kosmicznej. Skąd więc przybyły?

— Z Księżyca?

— Być może. Ale tylko przy założeniu, że mogą istnieć poza umysłem ludzkim.

I nagle pojąłem, co miał na myśli. Jasne!

Mieliśmy teraz w ręku klucz do ich pochodzenia. Źle znosiły oddalenie od skupisk ludzkich. Dlaczego?

Odpowiedź była tak wstrząsająco prosta, że aż niewiarygodna. Nie mogły istnieć poza ludzkością, ponieważ nią właśnie byty. Klucz ten był zawarty w pierwszym zdaniu Refleksji Historycznych Weissmana: „Jestem przekonany… że ludzkość została zaatakowana przez osobliwy rodzaj raka umysłu”. Rak. A rak nie może żyć poza ciałem swego żywiciela.