125605.fb2 Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Co jednak jest powodem raka ciała? Jest to jeden z problemów, na który odpowiedź jest oczywista dla każdego, kto badał swój umysł. Wyrasta z tych samych korzeni, co „rozdwojenie osobowości”. Człowiek jest kontynentem, ale świadomość nie jest większa od przydomowego ogródka. Oznacza to, że człowiek prawie całkowicie stanowi niezrealizowany potencjał. Ci, tak zwani, wielcy ludzie są tymi, którzy zdobyli się na to, by zrealizować część tego potencjału. „Przeciętny człowiek” jest zbyt lękliwy i tchórzliwy, aby tego spróbować. Woli zaciszny komfort przydomowego ogródka.

„Rozdwojenie osobowości” pojawia się wtedy, gdy ów niezrealizowany potencjał bierze na nim odwet. Tak więc bojaźliwy mężczyzna o silnym popędzie seksualnym, który usiłuje stłumić, budzi się pewnego dnia i stwierdza, że popełnił przestępstwo seksualne. Usiłuje sam siebie jakoś uspokoić twierdząc, że to ktoś obcy opanował jego ciało. Ale to „coś obcego” jest w istocie nim samym — nieakceptowaną jego cząstką.

Rak jest również spowodowany „odwetem” niezrealizowanego potencjału tkwiącego w człowieku. Najwcześniejsi badacze raka zauważyli, że jest to choroba frustracji i starości. Ludzie mający odwagę samorealizacji, nie umierają na raka. Ale ludzie posiadający duży potencjał rozwojowy, lecz nie mający odwagi, aby go spełnić, stanowią przeważającą większość pośród pacjentów cierpiących na raka. Brak zaufania wobec życia zatruwa im duszę.

Zarówno rak, jak i rozdwojenie osobowości nie grozi człowiekowi, gdy nauczy się pogrążać się w swym wewnętrznym bycie. Wówczas owe frustracje nie mogą się krzewić.

W pewnym sensie Karel Weissman miał rację: „pasożyty” pojawiły się około dwustu lat temu. Ludzie z wcześniejszych epok byli tak pochłonięci utrzymaniem jedności ciała i duszy, że nie mieli czasu na frustracje. Byli bardziej wewnętrznie „spójni” niż człowiek współczesny, żyli na bardziej instynktownym poziomie życia. Później człowiek doszedł na drodze ewolucji na rozstajne drogi, do punktu, w którym musiał być bardziej świadom siebie intelektualnie i samokrytycznie. Rozziew pomiędzy świadomością i życiem instynktownym zwiększył się.

I nagle rak i schizofrenia przestały być czymś rzadkim, stały się chlebem powszednim ludzkości. Jakie jednak znaczenie miał w tym wszystkim Księżyc?

I znowu klucza dostarcza rak. Rak związany jest z ogólnym spadkiem witalności, spowodowanym frustracjami charakterystycznymi dla starości. Ale to samo w sobie nie wystarcza, aby wywołać raka. Musi istnieć specyficzny czynnik drażniący, jakaś na przykład rana. Jeśli porównamy życie do elektryczności istniejącej w ciele człowieka, na takiej zasadzie jak magnetyzm, to moglibyśmy powiedzieć, że zranione ciało nie jest w stanie utrzymać dłużej tego samego poziomu napięcia w uszkodzonych organach, co w reszcie ciała. Napięcie opada na niższy poziom i ciało zaczyna rozwijać, „na własną rękę”, rodzaj rozdwojenia osobowości.

Gdyby ostrygi były organizmami wyżej zorganizowanymi, to czynnik drażniący, wywołujący powstanie perły, wystarczyłby, aby spowodować raka.

Teoria Reicha dotycząca pasożytów umysłu była, krótko rzecz ujmując, następująca:

Około dziesięciu tysięcy lat temu rozpoczął się proces stopniowego przyciągania Księżyca przez Ziemię. Był to prawdopodobnie trzeci lub czwarty satelita Ziemi. Zanim ostatecznie spadł na Ziemię, rozbijając się na kawałki, minęło około dwa tysiące lat. Morze, które dotąd utrzymywane było przez przyciąganie Księżyca w pobliżu równika na wyższym niż naturalnym poziomie, uwolnione zalało teraz ogromną falą całą Ziemię, niszcząc wszelką cywilizację. (Nie dotyczy to cywilizacji Kadath, którą zniszczył jakiś wcześniejszy Księżyc).

Przez około tysiąc lat Ziemia była bez Księżyca i prawie że nie było na niej życia. Później uwięziła następnego kosmicznego wędrowca — gigantycznego meteoryta, który stał się naszym aktualnym Księżycem. Ale uwięziła niesłychanie niebezpiecznego satelitę, bowiem zamieszkały on był przez osobliwe, „radioaktywne” siły, które były w stanie wywołać zakłócenia w funkcjonowaniu ludzkiego umysłu.

Wszelkie koncepcje dotyczące pochodzenia tych istot były jedynie hipotezami. Teoria Reicha — którą uważam za równe prawdopodobną co inne — brzmiała następująco: Księżyc stanowił niegdyś fragment większej całości, może Słońca, które zamieszkałe było przez „bezcielesne”, w sensie fizycznym, istoty.

Hipoteza ta jest mniej absurdalna, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Naukowcy często utrzymywali, że na pewnych planetach nie może być życia, gdyż nie przetrwałoby ono w takich warunkach jakie na nich panują. A jednak stwierdzili potem, że życie pojawia się w najmniej korzystnych warunkach. Życie, które mogłoby pojawić się na Słońcu, z pewnością nie mogłoby być „fizyczne” w takim sensie, w jakim my zazwyczaj temu słowu nadajemy znaczenie.

Wielki, płonący fragment tego Słońca został oderwany przez mijającą go kometę, a gorące gazy zaczęły skraplać się i tworzyć Księżyc, jak to dziś już wiemy, niszcząc stopniowo jego mieszkańców. Ponieważ jednak nie posiadali oni „ciała” w ziemskim sensie, nie umierali w zwykły sposób. Usiłowali adaptować się do oziębiającej się materii swego świata, stając się częścią molekularnej struktury ciał stałych, tak jak kiedyś stanowiły część struktury gorących gazów.

Tak więc Księżyc promieniował dziwnym obcym życiem.

Gdyby Ziemia nie uwięziła Księżyca, to obce życie wymarłoby dawno temu, ponieważ życie może istnieć tylko tam, gdzie działa drugie prawo termodynamiki — to znaczy, gdzie energia przepływa z poziomu wyższego do niższego. Życie na Księżycu jednak utrzymywane było przez bliskość Ziemi, planety kipiącej życiem i energią. Jej obecność była jak ciągły zapach obiadu dla głodującego. I to w miarę jak gatunek ludzki stopniowo utrwalał swoje panowanie na Ziemi, ludzie mieli wciąż niejasne i instynktowne przeczucie obecności życia na Księżycu.

I tu, jak sądzę, mamy odpowiedź na problem pasożytów — owego czynnika drażniącego i wywołującego raka. Niższe formy życia — ryby i ssaki — nie poddają się żadnym wpływom tych „obserwatorów”, żyją na poziomie instynktownym i obecność obcych istot wydaje im się czymś naturalnym. Ale człowiek powoli staje się panem Ziemi, a dokonuje tego dzięki intelektowi i świadomemu umysłowi. Jego natura ulega rozdarciu, odizolowuje się od swych popędowych korzeni. Frustracje kumulują się i zamieniają się w małe ogniska zapalne pełne stłumionej energii. Na tym etapie czynnik drażniący, pochodzący z Księżyca, stały nacisk psychiczny wywierany przez na pół zamarznięte życie, zaczyna wywoływać przedziwne efekty. Rak umysłu zaczyna rozrastać się.

Może się wydawać, że całe to teoretyzowanie oparte było na bardzo kiepskich podstawach. Ale to nieprawda. Zbudowane zostało na ściśle logicznym rozumowaniu. Poczynając od kłopotliwego pytania: Dlaczego pasożyty obawiają się przestrzeni kosmicznej?

Odpowiedź nasuwa się natychmiast. Kiedy człowiek traci kontakt ze swym wewnętrznym bytem, głębią swych instynktów, znajduje się w potrzasku świata świadomości. To znaczy w świecie innych ludzi. Każdy — poeta zna tę prawdę. Kiedy dość ma już innych ludzi, zwraca się ku ukrytym źródłom mocy w sobie i wie, że inni ludzie nie mają wtedy żadnego znaczenia. Wie, że „tajemnicze życie” wewnątrz niego jest jedynie rzeczywiste, natomiast inni ludzie są tylko cieniami. Ale „cienie” te połączone są ze sobą wzajemnie. „Człowiek jest zwierzęciem społecznym” powiedział Arystoteles i było to jedno z największych w historii kłamstw. Ponieważ każdy z ludzi więcej ma wspólnego z górami czy też gwiazdami niż z innymi ludźmi.

Poeta jest mniej lub bardziej bytem zjednoczonym, nie stracił kontaktu ze swymi wewnętrznymi mocami. Ale to ci inni ludzie, owe „cienie” stają się ofiarami raka umysłu. Dla nich jedyną rzeczywistością jest społeczeństwo. Są całkowicie pochłonięci jego indywidualnymi, mizernymi wartościami, małostkowością życia, złą wolą i samolubstwem. A ponieważ pasożyty stanowią projekcję tych stworzeń czy dziwnym jest fakt, że pasożyty same są uczepione społeczności ludzkiej? Nie było dla nich miejsca w naszym statku kosmicznym, ponieważ wszyscy znaliśmy tajemnicę tego, iż człowiek nigdy nie jest „samotny”, bo jest bezpośrednio powiązany z uniwersalnym źródłem energii.

Innymi słowy, nawet gdybyśmy nie znaleźli się w przestrzeni kosmicznej, umysły nasze nie stałyby się przystanią dla pasożytów. Rak powoli umierał w nas z głodu. Nasza podróż w kosmos jedynie przyspieszyła ten proces. Kiedy oderwaliśmy się od reszty ludzkości, pierwszym uczuciem był straszliwy lęk i osamotnienie. Byliśmy jak dziecko, które po raz pierwszy rozdzielono z matką. W takich warunkach człowiek staje w obliczu wielkiego pytania. Czy jest rzeczywiście istotą społeczną, dla której nie ma życia poza społeczeństwem? Jeśli udzieli twierdzącej odpowiedzi na to pytanie, to ludzkie wartości są kłamstwem: dobroć, prawda, miłość, religia i cała reszta. Wartości te bowiem z definicji są czymś absolutnym, ważniejszym od człowieka.

Lęk ten powoduje nowy zwrot ku swemu wnętrzu, ku „źródłu” mocy, sensu i celu. Dwa fałszywe kable telefoniczne łączące nas z innymi istotami ludzkimi, zostają przecięte. Nie oznacza to, że inni ludzie przestają być dla nas ważni. Stają się znacznie bardziej ważni, ponieważ zaczynamy zdawać sobie sprawę, że w pewnym sensie są oni nieśmiertelni. Ale uświadamiamy sobie, że tak zwane „ludzkie wartości” są fałszywe, oparte na ludzkiej autodewaluacji. Oto dlaczego pasożyty zmuszone były nas opuścić. Im dalej podążaliśmy w Kosmos, tym wyraźniej widzieliśmy tę prawdę. To że inni ludzie nie mogą tworzyć naszych wartości. Inni ludzie nie mają znaczenia w sensie, jaki dotychczas nadawaliśmy. Człowiek nie jest samotny. Nawet ostatni żyjący we Wszechświecie człowiek nie byłby samotny.

Przegadaliśmy z Reichem pozostałą część nocy. Kiedy nadszedł świt, a właściwie godzina, o której świtałoby na Ziemi, coś się nam obydwu przydarzyło. Zmieniliśmy się przez ostatnie parę godzin. Poczwarka przemieniła się w motyla.

Nie należeliśmy już do Ziemi. Pustka przestrzeni dokoła nas była naszym domem w takim samym stopniu, co ów absurdalny, mały, zielony glob, pozostający w odległości dwóch milionów mil.

Trochę napawało nas to lękiem. Czuliśmy się jak żebrak, który nagle odziedziczył fortunę. Spogląda na służbę, oczekującą wydania polecenia, rozważa na co miałby wydać te wszystkie pieniądze, patrzy na rozległe posiadłości, które teraz do niego należą… i odczuwa zawroty głowy, terror wolności.

Tyle jeszcze było do poznania, tak wiele rzeczy jeszcze nie wiedzieliśmy. Lecz wpierw musimy zrealizować inne zadanie. Podzielić się tą wiedzą z innymi ludźmi.

I choć Ziemia nie była już naszym domem, nie ulegało wątpliwości, że musimy to zrobić. Staliśmy się policjantami Wszechświata.

Podszedłem do tablicy kontrolnej. Tydzień temu musiałbym zwrócić się do pułkownika Masseya z prośbą o szczegółowe instrukcje. Teraz całe urządzenie wydawało mi się dziecinną zabawką. Prędko wprowadziłem dane do komputera i zmieniłem tor lotu rakiety. Statek natychmiast zwinął fotonowe żagle, włączone zostały silniki korekcyjne zmieniające kierunek lotu.

Zaczęliśmy wolno zawracać łagodnym łukiem. Nasi towarzysze obudzili się i przyszli zobaczyć, co się działo. Powiedziałem:

— Wracamy na Ziemię. Pomóżcie mi przyspieszyć lot statku.

Połączyliśmy równolegle wysiłek naszych umysłów i zaczęliśmy wysyłać subtelny, zmienny strumień woli. Następnie, bardzo powoli, skierowaliśmy go ku tyłowi rakiety. Tak jakby ręka olbrzyma chwyciła statek niby rybę, poczuliśmy nagłe przyspieszenie i ponowiliśmy nasz wysiłek. Ponownie statek zareagował. Spróbowaliśmy zadziałać mocniej — statek zadrżał, lecz nadal reagował. Była to operacja niebezpieczna i wymagająca wielkiej ostrożności. Mogliśmy zastosować siłę tuzina bomb wodorowych, ale należało użyć jej w taki sposób, aby została przetworzona na prędkość linearną. Nieodpowiednio zastosowana, mogła zniszczyć statek, rozbijając go na drobny pył. Reich i ja przetrwalibyśmy to, ale reszta — nie.

Było coś zabawnego w tym, że znajdowaliśmy się oddaleni o jakieś dwa miliony mil w przestrzeni kosmicznej, w tej topornej rakiecie zaprojektowanej, jak nam się wydawało, przez imbecyli. Zgodziliśmy się z Reichem co do tego, że jedną z pierwszych rzeczy, które zrobimy po powrocie na Ziemię, będzie przekazanie ludziom, jak konstruuje się prawdziwe statki kosmiczne.

Najprostszym i jednocześnie najszybszym sposobem komunikowania się była telepatia. Dlatego właśnie wszyscy trzymaliśmy się za ręce tak, jak podczas seansu. Wyjaśnienie wszystkiego zajęło nam jedynie pięć sekund, ponieważ — w pewnym sensie — oni to już wiedzieli. My badaliśmy tę drogę w ciemności, oni przemierzali ją przy świetle dziennym.

Było to doświadczenie interesujące samo w sobie. Nie widziałem Reicha ostatniej nocy — znajdowaliśmy się w odrębnych pomieszczeniach. Nie przyszło mi też jakoś do głowy, by spojrzeć na swe oblicze w lustrze. Kiedy jednak przekazaliśmy naszą wiedzę pozostałym, zauważyliśmy znamienną przemianę zachodzącą w nich. Można się było, oczywiście, tego spodziewać, a jednak widok zmiany na tak wielu twarzach jednocześnie wydawał się czymś wyjątkowo dziwnym. Trudno wyrazić to za pomocą zwykłych przymiotników. Mógłbym powiedzieć, że stali się „bardziej szlachetni” i „wspanialsi”, ale byłoby to dalekie od prawdy. Może lepszym określeniem jest stwierdzenie, że bardziej upodobnili się do dzieci, lecz sens tego słowa musi być właściwie rozumiany. Jeśli przyjrzeć się twarzy bardzo małego dziecka — powiedzmy sześciomiesięcznego — a następnie twarzy człowieka starego, to nagle zaczynamy rozumieć ową subtelną jakość, którą jest życie, radość i magia. Bez względu na to, jak mądry i dobry jest ów starzec, to tego mu właśnie brakuje. Gdy dziecko jest szczęśliwe i inteligentne, jakość ta emanuje z niego i czasem nawet bolesna jest dla nas świadomość, że w oczywisty sposób należy ono do lepszego Wszechświata. Nadal jest pół-aniołem. Dorośli — nawet ci najwspanialsi — dewaluują życie, dziecko zaś oddaje mu się całe, z pełnym zaufaniem i afirmacją.

Właśnie ta jakość czystego życia wypełniła jadalnię statku kosmicznego. Nie będzie w tym przesady, jeśli powiem, że czuło się, jakby był to prapoczątek, sam świt aktu stwórczego. Widząc to u siebie wzajemnie, nabieraliśmy głębszej mocy i pewności.

To właśnie pozwoliło nam wznieść się na nowy poziom wiedzy. Gdy powiedziałem im: — Człowiek nie jest sam — rozumiałem sens tego, co mówię, ale nie wszystkie implikacje takiego stwierdzenia były dla mnie jasne; mówiłem o źródle mocy, sensu i celu. Teraz rozumiałem, że nie jesteśmy sami w sensie znacznie prostszym i bardziej oczywistym. Staliśmy się policją Wszechświata — i okazało się, że nie byliśmy jedyni. Umysły nasze natychmiast nawiązały kontakt z owymi innymi. Było to tak, jakbyśmy wysłali sygnał, który został momentalnie przyjęty przez stu odbiorców, a oni sami natychmiast zasygnalizowali nam swoją obecność. Najbliższy z nich znajdował się zaledwie cztery miliardy mil stąd, był to statek — krążownik z planety systemu Proxima Centauri.

Nie będę dalej rozwijał tego tematu, jako że nie jest on istotny dla dalszej części mej opowieści.

Lecieliśmy z prędkością stu tysięcy mil na godzinę. Mając przed sobą dwa miliony mil, byliśmy oddaleni o dwadzieścia godzin podróży od Ziemi. Jak wiadomo, Księżyc krąży w odległości dwustu pięćdziesięciu tysięcy mil od Ziemi. Znajdował się on ciągle pomiędzy nami i planetą, co oznaczało, że miniemy go za siedemnaście i pół godziny. Wiedzieliśmy, że nasze zadanie związane było z Księżycem.

Nie myśleliśmy o jego usunięciu. Waga Księżyca wynosi w przybliżeniu 5 x 1015 ton — to znaczy pięć tysięcy bilionów ton. Jak dotąd nie mieliśmy pojęcia, jaką masę mogą przesunąć nasze wspólne moce PK, ale wydawało się mało prawdopodobne, aby były one wystarczające do wykonania takiego zadania. Ponadto, jeśliby nawet udalo się nam wypchnąć go w przestrzeń, to co z tego? Zniknąłby ów stały czynnik drażniący psychikę ludzką, ale przecież dokonał on już swojego dzieła — pasożyty umysłu przetrwałyby tak.

Mimo to wiedzieliśmy, że Księżyc jest kluczem do wszystkiego, czymś co wymagało natychmiastowego działania.

Odczuliśmy jego przyciąganie w odległości pięćdziesięciu tysięcy mil. Spojrzeliśmy z Reichem na siebie — znaczenie tego faktu było oczywiste. W jakiś niejasny sposób Księżyc „uświadomił” sobie naszą obecność. Świadom był jej od momentu, kiedy opuściliśmy Ziemię i długo jeszcze po tym, jak go minęliśmy. Teraz zbliżaliśmy się jakby od tyłu i nie „dostrzegł” nas, aż do chwili, gdy zbliżyliśmy się na odległość ledwie pięćdziesięciu tysięcy mil.

Tym razem zaburzenia, których doświadczaliśmy już poprzednio, były mniej dokuczliwe. Wiedzieliśmy teraz, czym były: uwięzione moce życia obserwowały nas, pełne nadziei. Zaburzenia miały obecnie charakter emocjonalny. Znając jednak ich naturę, nie było trudno je zwalczyć. Skierowaliśmy statek bezpośrednio ku Księżycowi. Zaczęliśmy natychmiast hamować. Pół godziny później łagodnie wylądowaliśmy, powodując powstanie wielkiej chmury srebrzystego kurzu.

Byłem już kiedyś na Księżycu i wydawał mi się wtedy całkowicie martwą skałą. Teraz przestał być martwy, stanowił krajobraz żywej udręki. Udzielało się wrażenie ogromnej tragedii, jakbyśmy patrzyli na wypalony budynek, gdzie kiedyś straciło życie tysiące ludzi.

Nie marnując czasu, zabraliśmy się do przeprowadzenia zamierzonego eksperymentu. Nie opuszczając statku (jako że plany nasze nie przewidywały lądowania, nie mieliśmy ubiorów przystosowanych do przebywania w próżni kosmicznej), skierowaliśmy strumień wolicjonalnej mocy na ogromną masę porowatych skał przypominających wyglądem potężne mrowisko. Dwunastu z nas działało równolegle, a wytwarzana przez nas moc mogła sformować krater o średnicy dziesięciu mil. Całe to „mrowisko” — o wysokości około jednej mili — rozsadziliśmy tak, jak blok Abhotha, obracając je w drobny pył, który stworzył wokół statku rodzaj mgły. Wydzielone przy tej okazji ciepło dokuczało nam przez następne dziesięć minut. Kiedy rozbiliśmy skałę, wszyscy doświadczyli przez moment dreszczy czystej radości, przebiegających przez nas niby delikatny prąd. Nie mieliśmy co do tego żadnych wątpliwości: uwolniliśmy uwięzione siły życia. Ponieważ jednak były one pozbawione ciała, zniknęły, rozpraszając się w przestrzeni.

W Księżycu było coś odpychającego, przygnębiającego. Shelley wykazał się szóstym zmysłem, pytając: „Czyś blady ze znużenia?”, Yeates natomiast przedstawił przerażające spostrzeżenie, porównując Księżyc do idioty zataczającego się po niebie. I to było właśnie to. Czuliśmy się tak, jakbyśmy odwiedzili w domu wariatów jakąś udręczoną duszę.

Pół godziny później Księżyc został daleko w tyle, a całe przednie okno wypełniał mglisty, niebieski glob ziemski. Jest to zawsze niezwykle ekscytujący moment, kiedy widzi się przed sobą Ziemię, a za sobą Księżyc, tej samej co ona wielkości. My ciągle jednak mieliśmy jeszcze swe własne porachunki z Księżycem. Chcieliśmy ustalić, jak dalece można wpłynąć na niego poprzez psychokinezę. Łatwo zauważyć, że musiało być to dokonane w połowie odległości między Ziemią a Księżycem, ponieważ musieliśmy „oprzeć się” o Ziemię. Nie mogliśmy, rzecz jasna, emitować żadnej siły z naszego statku — nieporównywalnie od nas większa masa Księżyca skierowałaby tę siłę przeciwko nam, co zniszczyłoby nas. Statek stanowił tylko trzeci kąt spłaszczonego trójkąta.

Było to trudne zadanie. Przede wszystkim, po raz pierwszy zaangażowaliśmy się w to wszyscy — pięćdziesiąt umysłów połączonych równolegle. Okazało się to zresztą najtrudniejszą częścią całego problemu. Większość z nich słabo uświadamiała sobie własne zdolności psychokinetyczne, a tymczasem nagle musieli w pełni owe niedojrzałe moce wykorzystać i to w sposób zharmonizowany z grupą innych ludzi. Fleishman, Reich i ja musieliśmy pełnić funkcję zarządzających tą mocą. To co robiliśmy, było wysoce niebezpieczne. Nigdy jeszcze statek kosmiczny nie wydawał się być czymś tak małym i kruchym. Wystarczyło, aby jedna osoba straciła kontrolę na moment, by wszystkich nas zniszczyć. My trzej skoncentrowaliśmy się więc na uniknięciu jakiegoś wypadku; podczas gdy Holcroft i Ebner koordynowali wysiłki w celu wytworzenia zmiennej fali energii PK. Konieczne było ponadto „czucie” drogi ku Ziemi — to samo w sobie spowodowało szok. Tak jakbyśmy znaleźli się nagle w Waszyngtonie. Ziemia emanowała „życie” równie intensywnie jak Księżyc. Nie było to życie zblokowane i uwięzione, lecz był to lęk i nerwica. Natychmiast oczywiste stało się, jak bardzo trafna była teoria Reicha na temat pasożytów umysłu. Ludzie na Ziemi wytwarzali pole paniki w ten sam sposób, jak my wytwarzaliśmy energię nad-psychiczną. Panika ta oddalała ich jeszcze bardziej od swego prawdziwego „ja”, produkując rakowaty cień, alter ego, które natychmiast stawało się dziwną, niezależną rzeczywistością — tak jak patrząc czasem na swe odbicie w lustrze wyobrażamy sobie, że nagle ono ożywa.

Kiedy nawiązaliśmy już kontakt z Ziemią, mogliśmy wysłać podwojoną moc ku Księżycowi — bezpośredni strumień energii PK ze statku oraz strumień odbity od Ziemi.

Celem tego eksperymentu nie było jakieś oddziaływanie na Księżyc, ale ocena jego reakcji, w ten sam sposób w jaki gracz w krykieta waży piłkę w dłoni. Mówiłem już, że wrażenie jakie towarzyszy wykorzystywaniu sił PK, nie różni się wiele od wrażenia dotykania czegoś. Jedyną różnicą jest tu znacznie szerszy zakres. W tym przypadku, po ustabilizowaniu odbitego od Ziemi strumienia, mogliśmy ocenić opór Księżyca. Oznaczało to po prostu wytwarzanie wzrastającej siły i stwierdzenie, co się wtedy stanie. Nie doświadczyłem tego bezpośrednio, rzecz jasna; wszystko co Reich, Fleishman i ja mogliśmy zrobić, to „stabilizować” tę siłę, nie dopuszczając, by jej wibracje zniszczyły statek. Uświadomiliśmy sobie jej wzrastającą moc poprzez zwiększenie się wibracji. W końcu ostro zarządziłem koniec — stawało się to zbyt niebezpieczne.

Zapytałem Holcrofta, co się stało. Powiedział: