125605.fb2 Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

— Nie jestem pewien, ale myślę, że otrzymaliśmy odpowiedź. Nietrudno jest objąć Księżyc, trudno jednak powiedzieć, jakiego ciśnienia by to wymagało. Będziemy musieli spróbować ponownie z Ziemi.

Miał oczywiście na myśli to, że za pomocą strumienia energii PK mogliśmy zbadać kształt Księżyca. Nadal jednak nie mieliśmy pojęcia, czy można go za pomocą sił PK poruszyć.

Wszyscy byliśmy wyczerpani. Większość z nas przespała ostatnią godzinę podróży na Ziemię.

O godzinie dziewiątej włączyliśmy silniki hamujące i zwolniliśmy do prędkości tysiąca mil na godzinę. O 9.17 weszliśmy w atmosferę ziemską i wyłączyliśmy wszystkie silniki. Wiązka kontrolna Massey’a namierzyła nas, mogliśmy więc pozostawić mu całą resztę. Kilka minut przed dziesiątą wylądowaliśmy.

Czułem się, jakbym wracał po tysiącu lat. Wszystko uległo w nas tak całkowitej przemianie, że Ziemia sama wydawała się odmieniona. Pierwsza rzecz, która nas uderzyła, była łatwa do przewidzenia. Wszystko wydawało się nieskończenie piękniejsze od tego, co pamiętaliśmy. Zaszokowało nas to. Było to coś, czego nie dostrzegliśmy na Księżycu, z powodu zakłócającego wpływu satelity.

Z drugiej jednak strony, witający nas ludzie wydali się nam tak obcy i odpychający, niewiele różniący się od małp. Trudno było uwierzyć, że te skretyniałe istoty mogły zamieszkiwać tak nieskończenie piękny świat nadal pozostawać ślepcami i głupcami. Musieliśmy sobie dopiero przypomnieć, że ślepota ludzka jest mechanizmem ewolucyjnym.

Instynktownie usuwaliśmy się ludziom z oczu, robiąc wszystko, by ukryć naszą zmianę. Czuliśmy się zażenowani, tak jak czują się ludzie szczęśliwi pośród ogromu cierpienia, któremu nie można zapobiec.

Massey wyglądał na bardzo zmęczonego i chorego. Powiedział:

— A więc panowie, udało się wam?

— Tak sądzę — odparłem.

Twarz jego zmieniła się, zmęczenie minęło. Nagle poczułem do niego falę sympatii. Istoty ludzkie nie są może niczym więcej od robotów, ale w końcu’ to nasi bracia.

Położyłem mu rękę na ramieniu i przekazałem trochę swej energii. Miło było patrzeć, jak szybko się zmienił, obserwować jak siła i optymizm prostowały mu plecy, jak wygładzały się bruzdy na jego twarzy. Zapytałem:

— Proszę mi powiedzieć, co działo się po naszym odlocie?

Okazało się, że sytuacja była poważna. W przerażającym tempie i z bezwzględnym okrucieństwem, Gwambe zajął Jordanię, Syrię, Turcję i Bułgarię. W razie oporu — mordował ludzi tysiącami. Stworzony przez afrykańskich i europejskich naukowców dla celów badawczych w fizyce jądrowej akumulator promieni kosmicznych użyty został jako broń w połączeniu z geronizowolframowym reflektorem. Od tego momentu wszelki opór ustał. Godzinę przed naszym lądowaniem poddały się Włochy, udzielając Gwambe zgody na przejście przez ich terytorium. Armie niemieckie skoncentrowane zostały wzdłuż granic Styrii i Jugosławii, ale do głównego starcia tej wojny jeszcze nie doszło. Niemcy grozili użyciem bomby wodorowej, jeśli Gwambe zastosuje swój akumulator promieni kosmicznych, tak że wielce prawdopodobne było, iż nastąpi teraz długa, przewlekła wojna konwencjonalna. Czternaście potężnych rakiet przebiło się przez osłonę amerykańskich sił powietrznych, a jedna z nich stała się przyczyną pożaru, który trawił Los Angeles przez cały poprzedni tydzień. Amerykanom trudno było kontratakować za pomocą rakiet, gdyż wojska Gwambe rozproszone były na bardzo rozległych obszarach. Tego dnia jednak prezydent oświadczył, że w przyszłości, ilekroć afrykańska rakieta przedostanie się na ich obszar, zniszczone zostanie w zamian jedno miasto afrykańskie.

Dla wszystkich jednak było jasne, że jest to wojna, w której nikt nie zwycięży. Wszelki odwet był tylko następnym krokiem do wzajemnego wyniszczania się. Według powszechnej opinii, Gwambe był morderczym maniakiem, stanowiącym równie wielkie zagrożenie dla swych własnych ludzi, co i dla reszty świata.

Dziwne było, iż jak dotąd nikt nie uświadomił sobie, że Hazard był tak samo szalony i niebezpieczny. Podczas owych dwóch tygodni, kiedy Gwambe podbijał kraje śródziemnomorskie, przeprowadzono mobilizację w Austrii i w Niemczech. Niemieckie rakiety poważnie zniszczyły Cape Town, Bulawayo i Livingstone, lecz jak dotąd nie wypowiedziano oficjalnie Afryce wojny. Kiedy rozeszły się pogłoski, że Hazard przemieszcza wyrzutnie rakiet wodorowych do Austrii, zarówno premier Rosji, jak i prezydent Ameryki apelował do niego, by nie stosował broni atomowej. Odpowiedź Hazarda była wymijająca. Powszechnie jednak panowało przekonanie, że będzie działał rozsądnie. My jednak sądziliśmy inaczej. Podobnie prezydent Melville, ale on słusznie zachował to dla siebie.

Polecieliśmy rakietą do Waszyngtonu. Jeszcze przed północą jedliśmy kolację w towarzystwie prezydenta. On także był wyczerpany i chory, lecz w ciągu pół godziny przebywania z nami odzyskał siły. Obsługa Białego Domu dokonała wspaniałego wyczynu, improwizując dla wszystkich pięćdziesięciu osób świetny posiłek w wielkiej sali jadalnej. Niemal w pierwszych słowach prezydent zapytał mnie:

— Nie pojmuję, jak może pan wyglądać na tak beztroskiego?

— Ponieważ sądzę, że możemy tę wojnę przerwać.

Wiedziałem, że to właśnie chce usłyszeć. Nie dodałem, że nagle to czy gatunek ludzki wyniszczy sam siebie, czy też nie, stało się dla mnie mało ważne. Powrót pomiędzy te nędzne, kłótliwe i ograniczone istoty był irytujący.

Zapytał, jakie mamy propozycje co do sposobu zakończenia wojny.

— Po pierwsze, panie prezydencie, chcemy, aby ogłosił pan w centralnym programie telewizyjnym, że za sześć godzin pojawi się pan przed kamerami z oświadczeniem dotyczącym całego świata.

— Czy może mi pan zdradzić, co to będzie?

— Jeszcze nie wiem. Sądzę jednak, że dotyczyć ono będzie Księżyca.

Kwadrans po północy, wszyscy znaleźliśmy się na trawniku Białego Domu. Niebo zaciągnięte było chmurami; siąpił zimny, drobny deszcz. Nie miało to dla nas, oczywiście, żadnego znaczenia. Każdy z nas dokładnie wiedział, gdzie usytuowany jest Księżyc. Czuliśmy jego przyciąganie zza chmur.

Nie byliśmy zmęczeni. Wszystkich nas niezmiernie ożywił powrót na Ziemię. Instynktownie czuliśmy, że zapobieżenie tej wojnie nie będzie trudne. Zupełnie inną sprawą było, czy uda się pokonać pasożyty czy też nie.

Doświadczenie zdobyte w Kosmosie dobrze nam posłużyło. Mając pod nogami Ziemię, równoległe połączenie umysłów wydawało się nam najprostszą rzeczą pod słońcem. Tym razem nie było potrzeby, abyśmy z Reichem i Fleishmanem pełnili rolę kontrolną; najgorsze, co mogło się teraz wydarzyć, to zniszczenie Białego Domu.

Połączenie umysłów napełniło nas tak ożywczą radością, takim poczuciem mocy, jakiego dotąd nie zaznałem. Pojąłem teraz głębsze, prawdziwsze znaczenia: „Jesteśmy wzajemnie swoimi członkami”. Jawił mi się obraz całej ludzkości pozostającej w kontakcie telepatycznym — zdolnej do połączenia wszystkich swych sił. Człowiek jako „istota ludzka” przestałby istnieć, a perspektywy jego potęgi byłyby nieskończone.

Nasza wola zlała się w jeden strumień, na podobieństwo światła reflektora, i skierowała ku Księżycowi. Na tym etapie nie czyniliśmy żadnego wysiłku, aby zwiększyć moc poprzez wibracje.

Kontakt uzyskany z Księżycem zaskoczył nas. Zupełnie jakbyśmy nagle znaleźli się w najbardziej hałaśliwym tłumie świata, jaki można sobie wyobrazić. Zakłócające wibracje płynące z Księżyca przekazywane były bezpośrednio poprzez rozciągającą się pomiędzy nami linię mocy. W rzeczywistości nie był to hałas słyszalny; ale na kilka sekund — pod wpływem wzbierającej fali zakłóceń psychicznych, która nas zalała — umysły nasze potraciły ze sobą kontakt. Później znów połączyliśmy się, przeciwstawiając się jej. Strumień woli sięgnął Księżyca, wyczuł jego kształt, tak jak dłoń czuje owoc pomarańczy. Przez chwilę, czekając, łagodnie zaciskaliśmy ucisk woli wokół satelity. Następnie, pod przewodnictwem Reicha i moim, zaczęliśmy generować czystą energię kinetyczną.

Wydawało się, że odległość Księżyca nie ma żadnego znaczenia. Wnioskowałem z tego, że ćwierć miliona mil to było dla nas tyle, co rzut kamieniem. Sprawdziliśmy to w ciągu następnych dwudziestu minut. Ważne było, aby działać powoli tak, by nie tracić sił. Ten gigant, glob o wadze pięciu tysięcy bilionów ton, kołysał się łagodnie na nici, jaką stanowiło przyciąganie Ziemi, niezdolny do zerwania jej. W pewnym sensie, z tego właśnie powodu, był on jakby pozbawiony wagi — cały jego ciężar wywoływany był przez Ziemię.

Teraz wolno, bardzo wolno wywieraliśmy delikatny nacisk na powierzchnię Księżyca; nacisk, który miał spowodować jego obrót. Na początku nie było żadnej reakcji. Wzmogliśmy siłę, szukając większego oparcia w Ziemi (większość z nas uznała pozycję siedzącą za wygodniejszą, mimo wilgoci). Nadal żadnej reakcji. Dzierżyliśmy go delikatnie, zupełnie nie zmęczeni, pozwalając falom siły wzbierać w sposób naturalny. Po kwadransie wiedzieliśmy już, że zwyciężyliśmy. Księżyc poruszył się, choć bardzo, bardzo wolno. Byliśmy jak dzieci wprawiające w ruch gigantyczną karuzelę. Kiedy już przezwyciężyliśmy początkową inercję, nie było żadnych ograniczeń prędkości, którą mogliśmy mu nadać poprzez łagodne wzmaganie nacisku.

Lecz karuzela ta nie wirowała w kierunku równoległym do Ziemi. Sprawiliśmy, że wirowała pod kątem prostym do linii wyznaczonej przez jego własny ruch wokół Ziemi — to znaczy w kierunku z północy na południe.

Północno-południowy obwód Księżyca wynosi około sześciu tysięcy mil. Kontynuowaliśmy przykładanie sił dopóty, dopóki punkt, w którym ją przykładaliśmy, nie nabrał prędkości trzech tysięcy mil na godzinę. Zabrało nam to niewiele ponad pięć minut, licząc od momentu przezwyciężenia inercji masy spoczynkowej. Oznaczało to, że Księżyc będzie się obracał wzdłuż własnej osi raz na dwie godziny, z taką prędkością zatem, która doskonale miała służyć naszemu celowi.

Weszliśmy do budynku i napiliśmy się gorącej j kawy. Dołączyło do nas teraz piętnastu czołowych senatorów, stąd pomieszczenie było przepełnione. Poprosiliśmy ich o ciszę, następnie wszyscy usiedliśmy, koncentrując swe umysły na Księżyc, w celu sprawdzenia, czy nasze działania przyniosły oczekiwane rezultaty.

Okazało się, że tak. W ciągu dwudziestu minut połowa tej części Księżyca, którą widzieliśmy dotąd z Ziemi, przesunęła się w kierunku zewnętrznym od nas. Druga, ciemna dotychczas strona satelity, obracała się zaś ku nam. W rezultacie, dokładnie tak jak to zakładaliśmy, zakłócające działanie Księżyca zmalało o połowę. Przez tysiące lat strumień energii psychicznej skierowany był ku Ziemi — teraz płynął w przestrzeń kosmiczną. Zastygłe siły witalne Księżyca nie posiadały już aktywnej inteligencji. Nie były w stanie ocenić sytuacji ani rozpoznać faktu, że ich dom obraca się. Poza tym, obracał się on w sposób, który komplikował całą sytuację. Przez wieki całe ich uwaga skierowana była ku Ziemi, która obracała się od lewej strony do prawej, z prędkością powierzchniową niewiele przekraczającą tysiąc mil na godzinę. Obecnie ich własny glob obracał się pod kątem prostym w stosunku do osi obrotów Ziemi. W rezultacie powstało nieuniknione zamieszanie.

Po godzinie dawna ciemna strona Księżyca była już całkowicie zwrócona ku naszej planecie. Zakłócające wibracje płynące z Księżyca ustały niemal całkowicie. Pytaliśmy senatorów, czy odczuwają jakąś zmianę. Niektórzy nie czuli nic, inni — lekko zakłopotani — odpowiadali, że są nieco „spokojniejsi” niż przed godziną.

Wówczas dopiero mogliśmy powiedzieć prezydentowi, co miał oznajmić w swym wystąpieniu. Plan nasz był prosty i przejrzysty — miał on jedynie oświadczyć, że amerykańska stacja badawcza na Księżycu została zniszczona zaraz po poinformowaniu Ziemi o przybyciu uzbrojonych, gigantycznych istot. Prezydent trochę wątpił, czy przyniesie to oczekiwane rezultaty, ale zapewniliśmy że tak, a tymczasem wysłaliśmy go, aby się trochę przespał.

Nie byłem świadkiem historycznego wystąpienia prezydenta w telewizji. Zapadłem w najdłuższy i najgłębszy sen od czasu, kiedy dwa tygodnie temu opuściliśmy im Ziemię. Zakazałem budzenia mnie. Tak więc, kiedy obudziłem się o godzinie dziesiątej, dowiedziałem się, że pierwszy etap przyniósł pożądane rezultaty. Cały świat słuchał wystąpienia prezydenta.

W większych miastach całego świata informacje o osiowym obrocie Księżyca wywołały histeryczne podniecenie. (Miałem powód, by czynić sobie gorzkie wyrzuty, gdyż mój stary przyjaciel, sir George Gibbs, Królewski Astronom, gdy ujrzał to w obserwatorium w Greenwich — dostał ataku serca; zmarł kilka godzin później). Oświadczenie prezydenta o obecności obcych istot na Księżycu potwierdziło najgorsze obawy całego świata. Nikt nie pytał, dlaczego obce istoty powodowały obrót Księżyca. Lecz fakt, że obracał się, był widoczny gołym okiem przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Była prawie pełnia. Na ogromnych obszarach Azji i Europy widoczność była doskonała. Co prawda, rotacji Księżyca nie można było zauważyć od razu — tak jak i ruchu wskazówki minutnika na zegarze — ale każdy, kto przyglądał mu się dłużej niż przez dziesięć minut, widział wyraźnie, że obracał się z północy na południe.

Mieliśmy nadzieję, że wiadomości te odwrócą uwagę ludzi od kwestii wojny, ale nie wzięliśmy pod uwagę pasożytów. Koło południa dowiedzieliśmy się, że wystrzelono sześć wodorowych rakiet w kierunku północnych obszarów Jugosławii i Włoch. Zniszczyły one obszar ponad tysiąca mil kwadratowych. Hazard nie mógł zakończyć wojny bez oddania wystrzału. Nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby chociaż zabił przy okazji Gwambe. Ale jak się okazało, nie zabił go — Gwambe późnym popołudniem oświadczył w przemówieniu telewizyjnym, że bez względu na obecność obcych istot na Księżycu, przysięga, że nigdy nie wybaczy Hazardowi rzezi swych ludzi. (Tak naprawdę zginęli głównie cywile jugosłowiańscy i włoscy; przeważająca część sił Gwambe znajdowała się bardziej na południu). Od tego momentu — powiedział Gwambe — celem działań wojennych jest całkowite zniszczenie białej rasy.

O szóstej wieczorem dotarły do nas nieco lepsze wiadomości — tysiące ludzi Gwambe zdezerterowało. Perspektywa inwazji obcych istot z Księżyca wyzwoliła w nich lęk o własne rodziny, z którymi chcieli teraz być. Nadal jednak Gwambe twierdził, że jego ludzie będą walczyć do końca. Parę godzin później rakieta wodorowa zniszczyła miasto Graz w Styrii. Zginęło pół miliona ludzi Hazarda. Trzy następne rakiety wybuchły na nie zaludnionym terenie pomiędzy Graz a Kagenfurtem, zabijając tylko kilka osób, ale za to dewastując setki mil kwadratowych. Późną nocą dowiedzieliśmy się, że siły Hazarda ostatecznie przekroczyły granicę Jugosławii i stoczyły walkę ze znacznymi siłami Gwambe koło Maribor. Samo miasto Maribor zostało całkowicie zniszczone przez działa wykorzystujące promienie kosmiczne, a starcie obydwu armii odbyło się o milę od miasta.

Nagle stało się jasne, że musimy wkroczyć do akcji. Mieliśmy nadzieję, że zagrożenie płynące z Księżyca wstrzyma działania wojenne na parę dni, dając tym samym czas Światowej Radzie Bezpieczeństwa.

Co pasożyty miały do wygrania dzięki kontynuacji wojny? Jeśli świat uległby zniszczeniu — co by niewątpliwie miało miejsce — one same zginęłyby także. Z drugiej strony, gdyby udało się wojnie zapobiec, szansa ich przetrwania była prawie żadna. Teraz, gdy wiedzieliśmy już, że pasożyty nie są zdolne przetrwać w przestrzeni kosmicznej, mogliśmy codziennie niszczyć tysiące z nich (o ile, oczywiście, nie przystosowałyby się do tych warunków). Być może miały nadzieję, że kilka tysięcy ludzi przetrwa kataklizm, tak jak poprzednio przetrwali katastrofy Księżyca. Jakikolwiek był powód, wydawało się, że za wszelką cenę dążą do tego, by ludzkość popełniła samobójstwo.

Ważny był pośpiech. Jeśli Gwambe czy Hazard szukali zagłady totalnej, łatwo mogli to osiągnąć. Nawet zupełnie niekompetentny inżynier mógł bez trudu przekształcić „czystą” bombę wodorową w bombę z kobaltową osłoną. Można było dokonać tego w ciągu dwudziestu czterech godzin. To prawda, że nawet w takim przypadku, ludzkość mogłaby się jakoś ocalić — byłaby to po prostu kwestia znalezienia sposobu oczyszczenia atmosfery z kobaltu 60. Z naszymi możliwościami psychokinetycznymi moglibyśmy sobie z tym poradzić, ale zajęłoby to miesiące, a może nawet lata. Być może na to właśnie liczyły pasożyty.

Grupa naukowców z Durango (Colorado) pracowała nad pewnym typem rakiety kosmicznej, napędzanej za pomocą gigantycznych fotonowych żagli. Słyszeliśmy o tym jeszcze w bazie nr 91. Była ona skonstruowana ze specjalnie lekkiego stopu litu i berylu i miała ogromne rozmiary, co było konieczne dla podtrzymania gigantycznych żagli. Zwróciłem się z tym do prezydenta. Na jakim etapie realizacji znajdował się ten projekt? Czy można taki statek użyć już teraz? Skontaktował się z bazą w Durango i wrócił z konkretną odpowiedzią: nie. Co prawda szkielet był już gotowy, ale silniki nadal pozostawały na etapie eksperymentalnym.

Powiedziałem prezydentowi, że nie ma to znaczenia. Potrzebny był nam tylko statek kosmiczny. I musiał być koniecznie pomalowany czarną farbą. Z bazy odpowiedziano nam, że to niemożliwe: powierzchnia jego wynosiła około dwóch mil kwadratowych. Prezydent gniewnie krzyknął coś w teleekran. Następnie wyłączył go zupełnie. Powiedział mi, że statek będzie pociągnięty czernią do czasu, kiedy wylądujemy w Durango.

Niezwykłe rozmiary statku zaskoczyły go. Budowano go w olbrzymim kraterze powstałym po upadku meteorytu w 1980 roku. Konstrukcja otoczona była największą tajemnicą. Krater osłonięto nieprzepuszczalną barierą siłową. Pod tą barierą rakieta z Durango wyglądała jak potężny pocisk. Największą jego płaską powierzchnię stanowiła tylna część, na której zamontowano żagle. Miało to wszystko dwa tysiące stóp wysokości.

Do Durango dotarliśmy pięć godzin po telefonie prezydenta. Wszystko przesiąknięte było zapachem celulozowej farby i wszystko wokół pokrywała rozpylona farba. Ludzie również byli czarni od stóp do głów. Ale — co najważniejsze — czarny był też każdy cal powierzchni statku.

Była prawie północ. Poleciliśmy generałowi Gatesowi, dowódcy bazy, by odesłał wszystkich ludzi do domów i wycofał barierę siłową. Dostał polecenie spełniania wszystkich naszych żądań bez stawiania dodatkowych pytań i trzeba przyznać, że współpracował z nami znakomicie. Nigdy jednak nie widziałem człowieka tak całkowicie zdezorientowanego.