125605.fb2
Wszystko to — jak się za chwilę okaże — ma istotny związek z moją opowieścią. Oznaczało bowiem, że mieliśmy z Reichem zupełnie odmienne postawy wobec przeszłości; stale dostarczaliśmy sobie materiału do wzajemnych nieporozumień poprzez jakieś drobne ujawnienia swych indywidualnych temperamentów. Dla Reicha nauka zawierała w sobie wszelką poezję życia, a przeszłość przypadkiem stała się polem, na którym ćwiczył swój umysł. Dla mnie natomiast nauka była służką poezji. Mój pierwszy mistrz, Sir Charles Myers, wzmocnił we mnie tę postawę, żywiąc całkowitą pogardę dla wszystkiego, co nowoczesne. Patrząc jak pracował na wykopaliskach, odnosiło się wrażenie, że dla niego nie istnieje wiek XX; był jak złoty orzeł spoglądający na historię z jakiegoś górskiego szczytu. Wobec większości ludzi żywił głęboką antypatię; kiedyś skarżył mi się, że większość ludzi jest taka „niewykończona i nędzna”. To Myers sprawił, że dla mnie prawdziwy historyk był raczej poetą niż naukowcem. Powiedział on kiedyś, że rozmyślania nad indywidualnym człowiekiem doprowadziły go do myśli o samobójstwie, że nie może pogodzić się z myślą, iż jest istotą ludzką jedynie wówczas, gdy ujmowany jest w kategoriach wzlotów i upadków cywilizacji.
Podczas tych pierwszych tygodni w Diyarbakir, gdy pora deszczowa uniemożliwiała nam jakiekolwiek prace na wykopaliskach w Karatepe, prowadziliśmy wiele długich wieczornych dyskusji, podczas których Reich pił kwartami piwo, a ja najlepszą miejscową brandy. (Nawet w tej kwestii samoistnie ujawniała się różnica naszych temperamentów).
Otóż pewnego wieczoru otrzymałem list od Baumgarta. Był bardzo krótki. Pisał w nim po prostu, że odkrył pewne materiały w papierach Weissmana, które przekonały go, że pracodawca jego na jakiś czas przed popełnieniem samobójstwa oszalał; wierzył, iż jacyś „oni” świadomi są jego działań i będą próbowali go zniszczyć. Baumgart pisał, że z kontekstu jasno wynika, że słowo „oni” nie odnosi się do istot ludzkich. Z tego powodu postanowił nie kontynuować negocjacji związanych z publikacją pism psychologicznych Weissmana, a decyzję w tej sprawie pozostawić do mego powrotu.
Faktem tym byłem zarazem zaszokowany, jak i zaintrygowany. Akurat dotarliśmy z Reichem do takiego etapu naszej pracy, kiedy mogliśmy z czystym sumieniem zrobić przerwę na odpoczynek, jednocześnie gratulując sobie wzajemnie postępów w pracach; tak więc nasza rozmowa tego wieczoru dotyczyła wyłącznie „szaleństwa” Weissmana i jego samobójstwa. Podczas pierwszej części naszej dyskusji obecni byli dwaj tureccy koledzy Reicha z Izmiru. Jeden z nich w trakcie rozmowy napomknął o dziwnym fakcie wzrostu samobójstw na rolniczych obszarach Turcji w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Fakt ten mocno mnie zdziwił; o ile bowiem procent samobójstw w środowiskach miejskich w większości krajów stale wzrastał, to populacje wiejskie, jako całość, zdawały się być odporne na tę epidemię.
Skłoniło to jednego z naszych gości, doktora Omera Fu’ada, do zreferowania nam wyników badań prowadzonych przez jego wydział, a dotyczących samobójstw wśród starożytnych Egipcjan i Hetytów. Późniejsze tablice Arzawa wspominają o epidemii samobójstw za panowania króla Mursili II (1334–1306 roku p.n.e.) i podają liczby samobójców zamieszkujących Hattusa. Co dziwniejsze, papirus Menetho, odkryty w 1990 roku w klasztorze w Es Suweida, również nawiązuje do epidemii samobójstw, jakie miały miejsce w Egipcie za panowania Horemhaba i Seti I (1350–1242 rok p.n.e.). Jego przyjaciel, doktor Muchammed Darga, był gorącym zwolennikiem owego dziwacznego przykładu historycznej szarlatanerii, jakim jest Zmierzch Zachodu Spenglera i zaczął z kolei udowadniać, że takie epidemie samobójstw mogą być dokładnie przewidziane na podstawie wieku danej cywilizacji i stopnia jej zurbanizowania. Odwołał się do jakiejś odległej metafory, mówiącej o komórkach biologicznych oraz ich tendencji do dobrowolnego obumierania, kiedy ciało traci swą zdolność reagowania na stymulację środowiska.
Uderzył mnie zupełny nonsens takiego dowodzenia, gdyż cywilizacja Hetytów miała w 1950 roku p.n.e. ledwie 700 lat, podczas gdy Egipcjanie byli co najmniej dwukrotnie starsi, kiedy miały miejsce owe epidemie. A doktor Darga wygłaszał swe „fakty” w dość dogmatyczny sposób, który mnie osobiście drażnił. Zacietrzewiłem się — być może nie bez wpływu była tu wypita brandy — i zażądałem od naszych gości podania faktów oraz liczb. Odpowiedzieli wówczas, że zrobią to z przyjemnością i poddadzą je osądowi Wolfganga Reicha. A że musieli lecieć z powrotem do Izmiru, opuścili nas dość wcześnie.
Wówczas to rozpoczęliśmy z Reichem dyskusję, która utrwaliła się w mej pamięci jako prawdziwy początek historii walki przeciw pasożytom umysłu. Reich — jak zwykle jasno — inteligentnie i sprawnie podsumował argumenty za i przeciw naszym hipotezom i zgodził się, że doktor Darga nie bardzo potrafi zachować w dyskusji kanony naukowej bezstronności. Reich kontynuował:
— Rozważmy dostępne nam fakty i liczby, dotyczące naszej cywilizacji. Cóż one mówią? Choćby, dla przykładu, liczby dotyczące samobójstw. W 1960 roku stu dziesięciu ludzi na każdy milion popełniło w Anglii samobójstwo; dwa razy tyle, co sto lat wcześniej. W 1970 roku liczba ta znowu się podwoiła, a w 1980 roku wzrosła sześciokrotnie…
Reich posiadał zadziwiający umysł; wydawało się, że zgromadził w nim wszelkie dane statystyczne dotyczące całego stulecia. Zazwyczaj liczby napawały mnie obrzydzeniem — w miarę jednak, jak go słuchałem, coś się ze mną działo. Poczułem w sobie powiew chłodu, jak gdybym nagle uświadomił sobie obecność jakiejś niebezpiecznej istoty spoglądającej na mnie. Po chwili wrażenie to minęło, ale zorientowałem się, że nadal dygoczę. Reich spytał:
— Zimno? — Zaprzeczyłem głową.
Kiedy Reich przerwał na chwilę swój wywód, aby wyjrzeć przez okno na oświetloną ulicę w dole, usłyszałem siebie mówiącego:
— Kiedy wszystko zostało powiedziane, nie wiemy prawie nic o ludzkim życiu.
Na to radośnie odparł Reich:
— Wiemy wystarczająco dużo, by dać sobie z tym radę i to wszystko, czego możesz oczekiwać.
Nie mogłem jednak zapomnieć owego muśnięcia chłodu. Powiedziałem wówczas:
— W końcu cywilizacja jest rodzajem marzenia sennego. Załóżmy, że człowiek nagle z tego snu się budzi? Czy doświadczenie tego wystarczyłoby, aby popełnić samobójstwo?
Miałem na myśli Karela Weissmana, a on wiedział o tym.
— A co z tymi zwidami potworów? — odparł. Musiałem przyznać, że to nie pasowało do mojej teorii. Nie mogłem strząsnąć z siebie zimnego szronu depresji, który mnie pokrył. Co więcej, ogarnął mnie przestrach. Czułem, że. dowiedziałem się czegoś, o czym nie mogę zapomnieć — i do czego będę musiał wrócić. Czułem też, że łatwo mogę pogrążyć się w nerwowy stan panicznego strachu. Wypiłem pół butelki brandy, a mimo to czułem się przeraźliwie trzeźwy — choć beznamiętnie mogłem zauważyć, że ciało moje było nieco pijane. Nie potrafiłem się jednak z nim utożsamić. Myśl, jaka mi przyszła do głowy, była przerażająca: że mianowicie procent samobójstw wzrastał, ponieważ tysiące ludzi „budziło się” nagle z długotrwałego snu i podobnie jak ja dostrzegało absurdalność ludzkiej egzystencji i, po prostu, odmawiało kontynuowania go. Sen o historii dobiegał końca. Ludzkość właśnie zaczynała się budzić; pewnego dnia może obudzić się na dobre i popełnić masowe samobójstwo.
Myśli te były tak okropne, że kusiło mnie, aby wrócić do pokoju i tam ponownie je przetrawić. Ale zmusiłem się, wbrew swej woli, do tego, by je przedstawić Reichowi. Nie sądzę, aby mnie do końca zrozumiał; jednak zobaczył, że znajduję się w dość niebezpiecznym stanie i z pomocą niebios wypowiedział dokładnie te słowa, które były konieczne, by przywrócić memu umysłowi spokój. To, o czym zaczął mówić, dotyczyło dziwnej roli przypadku w archeologii, koincydencji zbyt dziwnej, by można było jej użyć nawet w powieści. Mówił o tym, jak George Smith wyjechał z Londynu gnany absurdalną nadzieją znalezienia glinianych tabliczek, które uzupełniłyby epos o Gilgameszu — i jak naprawdę je odnalazł. Mówił również o „nieprawdopodobnej” historii odkrycia Troi przez Schliemanna, o odnalezieniu Nimrud przez Layarda — tak jak gdyby niewidzialna nić przeznaczenia ciągnęła ich ku tym odkryciom. Musiałem przyznać, że archeologia, bardziej niż inne nauki, skłania do wiary w cuda.
Podchwycił to skrupulatnie.
— Jeśli się z tym zgodzisz, musisz też dostrzec, że popełniasz błąd sądząc, że cywilizacja jest tylko snem, czy też rodzajem nocnego koszmaru. Sen ma swą logikę dopóki trwa, ale po przebudzeniu od razu widzimy, że był jej pozbawiony. Sugerujesz, że nasze iluzje narzucają swoją logikę życiu. Dobrze, ale historie Layarda, Schliemanna, Smitha, Champolliona, Rawlinsona czy Bosserta przeczą temu stanowczo. Zdarzyły się one naprawdę. Są prawdziwymi zdarzeniami z autentycznego życia; ich istnienie przeczące wszelkiej logice powoduje, że nadają realności życiu; żaden z pisarzy nie śmiałby wymyślić bardziej…
Miał rację i musiałem się z nim zgodzić. A kiedy myślałem o dziwnym przeznaczeniu wiodącym Schliemanna do Troi czy Layarda do Nimrud, przypomniałem sobie podobne zdarzenia z mojego życia — na przykład moje pierwsze „ważniejsze” znalezisko; tabliczkę, zawierającą paralelne teksty w języku fenickim, protohetyckim i arkadyjskim, znalezioną w Kadesz. Przypominam sobie wszechogarniające mnie wówczas odczucie przeznaczenia, doświadczenie czegoś „boskiego, co nadaje kształt naszym poczynaniom” — lub przynajmniej zachodzącego zgodnie z jakimś tajemniczym prawem przypadku — i co dane mi było przeżyć, gdy zeskrobywałem ziemię z owych glinianych tabliczek. Wiedziałem bowiem, przynajmniej pół godziny wcześniej nim znalazłem owe tabliczki, że tego dnia odkryję coś bardzo ważnego, a kiedy wbijałem łopatę w przypadkowo wybrane miejsce, byłem pewien, że nie będzie to strata czasu.
W przeciągu niespełna dziesięciu minut Reich ponownie zaraził mnie rozsądkiem i optymizmem.
Nie wiedziałem wówczas, że stoczyłem oto pierwszą, zwycięską bitwę z Tsathogguanami.
(Nota wydawcy: odtąd zapis nagrania magnetofonowego będzie wzbogacony Notami Autobiograficznymi autora prof. Austina, które udostępniła nam Biblioteka Uniwersytecka w Teksasie. Notatki te zostały opublikowane oddzielnie przez Uniwersytet w Miscellaneach prof. Austina. Starałem się korzystać z tych notatek jedynie po to, aby rozwinąć materiał znajdujący się w nagraniu, które zawiera jeszcze ok. 10 tysięcy słów).
Tej wiosny szczęście sprzyjało mi, bóg Archeologii pobłogosławił mnie. Pracowało mi się z Reichem tak dobrze, że postanowiłem wynająć mieszkanie w Diyarbakir i pozostać tam do końca roku. W kwietniu, na kilka dni przed wyjazdem na Czarną Górę w Karatepe, otrzymałem list od Standard Motors and Engineering, byłych pracodawców Weissmana, w którym donosili, że chcieliby zwrócić mi znaczną część pism Weissmana i pytają o mój aktualny adres. Odpisałem, że listy mogą wysyłać do Anglo-Indian Uranium Company w Diyarbakirze, i że będę wdzięczny, jeśli zechcą przesłać materiały Weissmana pod moim londyńskim adresem — albo niech zaadresują je na nazwisko Baumgarta, który dotąd przebywał w Hampstead.
Kiedy prof. Helmut Bossert po raz pierwszy dotarł do Kadirli, „miasta” położonego najbliżej Czarnej Góry Hetytów, w 1949 roku, musiał odbyć trudną podróż przez błotniste drogi. W tamtych czasach Kadirli było maleńkim, prowincjonalnym miasteczkiem, jeszcze nie zelektryfikowanym. Dzisiaj jest to zamożne, spokojne małe miasto, z dwoma znakomitymi hotelami i wygodnym połączeniem samolotem stratosferycznym z Londynem, gdzie dotrzeć można w przeciągu godziny. Wycieczka na Czarną Górę kosztowała Bosserta jeszcze jeden dzień żmudnej wspinaczki ścieżkami wydeptanymi przez pastuchów, porosłymi wzdłuż kolczastymi jałowcami. My w swym własnym helikopterze docieraliśmy z Diyarbakiru do Kadirli w przeciągu godziny, a do Karatepe przez następne dwadzieścia minut. Elektroniczne wyposażenie Reicha zostało przetransportowane samolotem w czterdzieści osiem godzin później.
Powinienem teraz opowiedzieć coś o celu naszej ekspedycji. Z Czarną Górą, która należy do pasma górskiego Antytaurusa, wiąże się wiele tajemnic. Tak zwane imperium Hetytów upadło około 1200 roku p.n.e., pokonane przez hordy barbarzyńców, pośród których najsilniejsi byli Asyryjczycy. A jednak obiekty Karatepe pochodzą z okresu o pięćset lat późniejszego, podobnie jak w Karkemisz i Zincirli. Co się wydarzyło w przeciągu tych pięciuset lat? Jak Hetyci zdołali zachować tak wiele ze swej kultury przez tak burzliwy okres, podczas gdy ich północna stolica — Hattusa znajdowała się w rękach Asyryjczyków? Był to problem, którego rozwiązaniu poświęciłem dziesięć lat mojego życia.
Zawsze wierzyłem, że klucz do tej zagadki leży głęboko w ziemi, w sercu Czarnej Góry — podobnie jak głębokie wykopy na wzniesieniach Bogazkóy odsłoniły groby wysoce cywilizowanych ludzi, starszych o tysiąc lat od Hetytów. Moje wykopaliska w 1987 roku przyniosły w efekcie odkrycie pierwszej partii dziwnych, bazaltowych figurek, których sposób rzeźbienia zasadniczo różnił się od rzeźb Hetytów znalezionych na powierzchni — słynnych byków, lwów i uskrzydlonych sfinksów. Były one płaskie i kanciaste, w ich ruchu było coś barbarzyńskiego, a jednocześnie coś zupełnie odmiennego od stylu afrykańskich rzeźb, z którymi czasami były porównywane. Kluczowe symbole na tych figurkach były wyraźnie hetyckie, a nie fenickie czy asyryjskie, ale gdyby nie to, sądziłbym, że pochodzą z zupełnie odrębnej kultury. Same hieroglify były odrębnym problemem. Nasza wiedza o języku Hetytów miała dość solidne podstawy, dzięki badaniom Hroznego, ale miała też i spore luki. Stawało się to szczególnie wyraziste, gdy chodziło o odczytanie obrzędów religijnych. (Można sobie wyobrazić, na przykład, archeologa pochodzącego z dalekiej przyszłości, który stoi skonfundowany przed opisem mszy katolickiej, rozważając o roli krzyża i dziwacznych symboli). W tym przypadku przypuszczaliśmy, że symbole na bazaltowych figurkach musiały dotyczyć niemal wyłącznie rytuału religijnego, ponieważ około siedemdziesięciu pięciu procent było nam zupełnie nie znane. Jedno z kilku zdań, które zdołaliśmy odczytać, brzmiało: „Przed (lub poniżej) Pithanas mieszkali Wielcy Dawni”; oraz inne: „Tuthalijas złożył hołd Abhothowi Ciemnemu”. Hetyckie symbole „ciemności” mogą oznaczać także: „czarne”, „nieczyste” i „nietykalne” w takim sensie, w jakim rozumie się je w hinduizmie.
Moje znalezisko wywołało wiele poważnych komentarzy w światku archeologicznym. W tej kwestii mój pierwszy pogląd był następujący: figurki należały do innej kultury protohetyckiej (to jest poprzedników Hetytów), która różniła się istotnie od tej, którą odkryto w Bogazkóy i od której Hetyci przejęli zasady pisma. Pithanas władał Hetytami około 1900 roku p.n.e. Jeśli hipoteza moja była słuszna, to zapis głosił, że przed Pithanasem żyli tu wielcy Protohetyci, od których Hetyci przejęli zasady swego pisma. („Poniżej” mogło oznaczać także, że ich groby znajdowały się poniżej grobów Hetytów, tak jak w Bogazkóy). Odnośnie wzmianki o Tuthalijasie, innym władcy Hetytów z około 1700 roku p.n.e., znowu wydaje się prawdopodobne, że Hetyci przejęli część rytuału religijnego od Protohetytów, którzy uznawali „Abhotha Ciemnego” (lub nieczystego) za boga.
Była to, podkreślam, moja pierwsza hipoteza mówiąca, że Hetyci przejęli czasowo religię swych poprzedników na Karatepe i w związku z tym wyryli napisy na hetyckich statuetkach. Im jednak więcej rozmyślałem o dowodach na rzecz tej tezy (które są zbyt skomplikowane, by tu je przytaczać), tym bardziej skłaniałem się ku innej hipotezie, tej mianowicie że statuetki owe mogą być pomocne przy wyjaśnieniu zagadki, w jaki sposób kultura w Karatepe trwała tak długo po upadku imperium Hetytów. Jaka siła może stanowić zaporę dla najeźdźcy przez tak długi okres? Siła oręża w tym przypadku nie wchodziła w grę. Znaleziska w Karatepe świadczą raczej o artystycznym, a nie militarnym nastawieniu tej kultury. A może neutralność? Lecz dlaczego mieliby być neutralni? Poprzez Karatepe, Zincirli i Karkemisz wiodła droga na południe, do Syrii i Arabii. Nie wydaje mi się, że istnieje tylko jedna siła, która mogłaby być na tyle potężna, aby powstrzymać ambitny i wojowniczy naród przed ekspansją: strach, u podłoża którego leżą przesądy. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że siła Karatepe i jej sąsiadów leżała w potężnej religii — magii! Najprawdopodobniej Karatepe było wysoko cenionym centrum kultury magicznej, tak jak Delfy w Grecji. Hipoteza ta wyjaśniałaby obecność owych dziwnych reliefów przedstawiających ludzi z głowami ptaków, dziwaczne stwory podobne do chrząszczy, uskrzydlone lwy i byki.
Reich nie podzielał mojej opinii w tej kwestii. U podstaw naszych odmiennych poglądów legł problem wieku owych statuetek. Twierdził on mianowicie, że mimo świetnego stanu, w jakim się zachowały, były one o wiele tysięcy lat starsze od tych, pochodzących z kultury protohetyckiej. Dowodząc swej hipotezy, powołał się na dane uzyskane przy użyciu jego „elektronicznego datownika”. Jest rzeczą oczywistą, iż zależało mi na tym, aby moja metoda datowania była jak najbardziej dokładna, nie byłem więc zadowolony z mojego, dość prowizorycznego, sposobu oceny wieku znalezisk. Szkopuł leżał jednak w tym, o ile wiem — w Azji Mniejszej nie istniała żadna cywilizacja przed 3000 rokiem p.n.e. Wprawdzie na południu istniała cywilizacja, której pozostałości datuje się na 5000 lat p.n.e., ale nie sięgała ona po tereny obecnej Turcji. Któż więc wyrzeźbił te statuetki? Jeśli nie Protohetyci — to kto? A może przyniesione zostały tutaj z odległych południowych terenów? Jeśli tak, to z których?
Przez pierwsze dwa wspólnie spędzone miesiące Reich kontynuował pracę nad udoskonalaniem funkcjonowania swego „neutronowego” datownika. W tym celu postanowił użyć moich statuetek. Miały one być podstawowym materiałem testowym. Jednak używając ich jako podstawy do skalowania urządzenia, doszliśmy do wręcz absurdalnych wyników. Urządzenie było niezwykle dokładne w datowaniu skorup sumeryjskich i babilońskich. Służyły one jako dodatkowy materiał kontrolny dla oceny trafności pomiaru datownika.
Nie bardzo nam jednak poszło ze statuetkami. Rezultaty były na tyle zaskakujące, że z pewnością błędne. Wiązka elektronów skierowana została na maleńkie próbki pyłu kamiennego, znajdującego się w pęknięciach i otworach statuetek. Ze stopnia zwietrzenia i zniszczenia tych fragmentów datownik powinien odczytać przybliżony czas, w którym rzeźbiono w tym bazalcie. W tym przypadku urządzenie zawiodło całkowicie. Wskazówka na skali przesunęła się maksymalnie i wskazała około 10 tysięcy lat! Reich zamierzał poszerzyć skalę, wiedziony czystą ciekawością, aby zobaczyć, w którym miejscu skali wskazówka się zatrzyma. I rzeczywiście, dzięki kilku prostym operacjom podwoił skalę. Igła ponownie zatrzymała się dopiero na maksymalnej liczbie umieszczonej na skali. Zakrawało to już na szaleństwo; Reich zaczął się zastanawiać, czy nie popełnił jakiegoś elementarnego błędu. A może kurz nie pochodził z rzeźbienia? W takim wypadku datownik podawał nam wiek bazaltu! Mimo wszystko Reich polecił swym asystentom poszerzyć skalę tak, by pozwalała mierzyć wiek obiektów, które miały do miliona lat. Było to zadanie ogromne i zajęłoby większość lata. Wtedy to zorganizowaliśmy wycieczkę do Karatepe, aby problem zbadać u samego źródła.
Tak… źródło tego problemu. Jakże nieprawdopodobnym wydaje się teraz, gdy to opowiadam! Czy można nie wierzyć w prostą koincydencję w świetle tego, co mi się przytrafiło? Dwa moje podstawowe problemy zlały się w jeden: problem samobójstwa mego przyjaciela i bazaltowych figurek. Kiedy wracam myślami do owego lata, muszę porzucić wiarę w materialistyczny determinizm historyczny.
Spróbujmy jednak opowiedzieć wszystko po kolei.
Do Kadirli dotarliśmy szesnastego kwietnia. Siedemnastego założyliśmy obóz w Karatepe. Muszę przyznać, że nic nie mogło nas powstrzymać przed powrotem na jakiś czas z Karatepe do komfortowego hotelu w Kadirli. Ale robotnicy musieli nocować w najbliższej wiosce, postanowiliśmy więc, że lepiej będzie, jeśli większość czasu spędzimy na wykopaliskach. A poza tym moja romantyczna natura buntowała się przeciwko opuszczaniu co wieczór drugiego tysiąclecia p.n.e. i powrotu, na podobieństwo nagłego skoku, w koniec wieku dwudziestego. Tak więc rozbiliśmy namioty na pustynnej równinie w pobliżu wzniesienia. Regularnie docierał do nas z dołu potężny ryk kłębiących się nieustannie żółtych wód rzeki Pyramus. Elektroniczna sonda została umieszczona na szczycie usypiska.
Powinienem teraz powiedzieć kilka zdań na temat przyrządu służącego datowaniu. Był to wynalazek Reicha, który zrewolucjonizował całą archeologię. W gruncie rzeczy urządzenie pracowało na podobieństwo wykrywacza min i opierało się na wykorzystaniu promieni X. Ale detektor min zdolny jest wykrywać tylko metal, a promienie X zatrzymują się jedynie na ciałach stałych, nieprzezroczystych. Ponieważ ziemia jest właśnie stała i nieprzezroczysta, stara zasada działania promieni X nie mogła być w archeologii w ogóle zastosowana. Co więcej, rzeczy interesujące archeologów — kamienie, gliniane skorupy i cała reszta — mają strukturę molekularną mniej lub bardziej zbliżoną do otaczającej je ziemi, tak że rzadko można je było wykrywać za pomocą promieni X.
Zmodyfikowany przez Reicha elektroniczny laser penetrował ziemię na głębokość trzech mil, a zasada na jakiej funkcjonował — „neutronowy feedback” pozwalała na natychmiastowe wykrycie wszelkich obiektów o regularnym kształcie: na przykład kamiennej płyty. Jedynym problemem było dokopanie się do znalezionego przedmiotu, ale i tego dokonać można było stosunkowo łatwo przy użyciu naszych robotów zwanych „kretami”.
Nietrudno było wyobrazić sobie stan mojej ekscytacji, kiedy wyruszaliśmy do Karatepe. Piętnaście lat żmudnego kopania nie przyniosło żadnego efektu, żadnych innych bazaltowych statuetek, żadnego materiału, który mógłby posłużyć za podstawę do wyjaśnienia ich pochodzenia. Sama ilość ziemi, którą by trzeba było wykopać, powodowała, że sprawa wydawała się beznadziejna. Wynalazek Reicha problem ten rozwiązał za jednym zamachem.
A jednak przez pierwsze trzy dni uzyskane wyniki rozczarowywały nas. Pomiary dokonane poniżej starych wykopów nie wykazały niczego interesującego. Następne pół dnia zajęło nam przesunięcie urządzenia w inne miejsce, około stu jardów dalej. Byłem pewien, że tym razem coś wykryjemy — myliłem się jednak. Ponuro patrzyliśmy z Reichem to na rozciągającą się przed nami równinę, to na ogromną konstrukcję elektronicznego probierza i zastanawialiśmy się, ile razy jeszcze będziemy musieli go przesuwać, nim coś „znajdziemy”.
W trzecim dniu pobytu wieczorem odwiedzili nas nasi tureccy koledzy, Fu’ad i Darga. Postanowiliśmy polecieć na posiłek do hotelu w Kadirli. Irytacja, wynikła z naszych podejrzeń, że mogą nas śledzić na polecenie rządu tureckiego, wkrótce minęła. Ich życzliwość, sympatia wobec nas — oraz chętne udzielanie odpowiedzi na nasze pytania rozproszyły wątpliwości. Po wyśmienitym posiłku i odrobinie dobrego czerwonego wina rozczarowania, które nas dotąd podczas wykopalisk spotkały, straciły swe znaczenie. Po kolacji przeszliśmy do niewielkiej gościnnej salki, którą mieliśmy do wyłącznej dyspozycji, gdzie pijąc turecką kawę oraz brandy gawędziliśmy. Wówczas to doktor Darga powrócił do problemu samobójstw. Tym razem uzbrojony był w fakty i liczby. Nie zamierzam podejmować wysiłku przytoczenia tej dyskusji w szczegółach — trwała długo jeszcze po północy — ale wykazała, że poglądy Dargi dotyczące „biologicznego upadku” były mniej krańcowe, niż nam się to wcześniej wydawało. Bowiem — jak mówił Darga — w jaki sposób moglibyśmy wytłumaczyć fakt ogromnego wzrostu poziomu samobójstw na świecie, jeśli będziemy trwać przy poglądzie że jest to po prostu kwestia „cywilizacyjnej nerwicy”? A może jest to efekt zbyt dużego poczucia bezpieczeństwa, brak sensu życia? Jednak ciągle jest we współczesnym świecie zbyt wiele ciekawych rzeczy do zrobienia, aby wyjaśnienie takie nas satysfakcjonowało. Także psychologia przez ostatnie pięćdziesiąt lat bardzo się rozwinęła. Poziom przestępstw jest znacznie niższy, niż można było się tego spodziewać, biorąc pod uwagę stopień przeludnienia. W pierwszej połowie dwudziestego wieku ilość samobójstw i przestępstw wzrastała jednakowo. Dlaczego więc krzywa przestępstw opadła, podczas gdy krzywa samobójstw rośnie? I to tak dramatycznie?! Nie miało to sensu. Samobójstwa i przestępstwa zawsze w przeszłości były ze sobą powiązane. W pierwszej połowie XX wieku wysoki poziom samobójstw spowodowany był, częściowo przynajmniej, przestępczością — jako że jedna trzecia wszystkich morderców popełniła samobójstwo. Nie, ciągnął dalej Darga, to jest rezultat jakiegoś dziwacznego prawa historycznego, schyłku kultury przewidzianego przez Spenglera. Indywidua ludzkie są jedynie komórkami wielkiego organizmu, jakim jest cywilizacja i tak, jak to jest z ludzkim ciałem, stopień rozpadu wzrasta wraz z wiekiem…
Musiałem przyznać, że przekonał mnie więcej niż w pięćdziesięciu procentach. Wpół do pierwszej w nocy rozstaliśmy się w jak najlepszych nastrojach, a nasze dwa helikoptery znad Kadirli odleciały w świetle księżyca w przeciwnych kierunkach. O pierwszej w nocy byliśmy z powrotem na terenie wykopalisk.
Była piękna noc. Powietrze przepełnione zapachem asfodelii, które Grecy nazywali kwiatami świata podziemnego, oraz szczególną wonią krzewów porastających wzgórze. Jedynymi dźwiękami, zakłócającymi ciszę, były odgłosy kipieli rzeki. Szczyty gór przypomniały mi moją pierwszą podróż na Księżyc. Tak samo tu, jak i tam rzucało się w oczy martwe, obojętne piękno krajobrazu.
Reich skierował swe kroki do namiotu, był bowiem pogrążony ciągle w świecie danych statystycznych, przytoczonych przez Dargę. Wszedłem na szczyt wzgórza, skryłem się w jednym z pomieszczeń górnej bramy. Później wspiąłem się schodami na szczyt muru i stałem tam, patrząc na rozległą równinie spowitą księżycową poświatą. Przypominam sobie, że ogarnął mnie romantyczny nastrój, co więcej — pragnąłem coraz bardziej pogrążyć się w nim. Stałem tam ledwo co oddychając, myśląc o dawno umarłych wartownikach, którzy tak jak ja stali w tym miejscu, i o czasach kiedy po drugiej stronie gór żyli Asyryjczycy.
Raptem myśli moje stały się ponure. Stojąc tam, poczułem się czymś zupełnie marnym, bez znaczenia. Zobaczyłem moje życic podobne do maleńkiej fali w ogromnym morzu czasu. Doznałem poczucia obcości otaczającego mnie świata, obojętności wszechświata; ogarnęło mnie pewnego rodzaju zdziwienie wobec uporu istot ludzkich i ich nieuleczalnej złudy wielkości. Nagle zrozumiałem, że życie jest niczym więcej, jak tylko snem. Dla ludzi nigdy nie stało się ono rzeczywistością.
Samotność zaczęła doskwierać coraz mocniej. Pragnąłem porozmawiać z Reichem, ale zauważyłem, że światło w jego namiocie zgasło. Sięgnąłem do górnej kieszeni po chusteczkę do nosa i ręka natrafiła na cygaro, które przyjąłem od doktora Fu’ada. Wziąłem je od niego na zasadzie rytualnego gestu przyjaźni, gdyż w zasadzie nie palę. Teraz jednak zapach cygara przeniósł mnie znowu do codziennego świata ludzi. Postanowiłem zapalić. Odciąłem jeden koniec scyzorykiem, a drugi przekłułem. W momencie, w którym po raz pierwszy zaciągnąłem się dymem cygara, pożałowałem tego, że po nie sięgnąłem. Miało odrażający smak. Położyłem je na murze za moimi piecami i dalej gapiłem się na dolinę pode mną. Po kilku minutach jednak przyjemny zapach skusił mnie, bym sięgnął po nie znowu. Tym razem zaciągnąłem się wiele razy, wydmuchując dym. Moje czoło zwilgotniało i musiałem oprzeć się o mur. Przez chwilę obawiałem się, że zwymiotuję całą wspaniałą kolację. Po chwili mdłości minęły, ale pozostało poczucie braku ciała.
Wtedy ponownie spojrzałem na księżyc. Nagle ogarnął mnie niewypowiedziany, przejmujący strach. Czułem się jak lunatyk, który niespodziewanie obudził się nad urwiskiem, tysiąc stóp ponad ziemią. Strach był tak silny, że wydawało mi się, iż mój umysł rozpływa się; uczucie to było nie do zniesienia. Podjąłem z tym usilną walkę, starałem się zrozumieć przyczyny stanu mojego umysłu. Stracił związany był — jak sądziłem — z tym, jak odbierałem świat na który patrzyłem, ze świadomością, że stanowię tylko przedmiot w ogólnym pejzażu. Bardzo trudno mi jest to wyjaśnić, ale nagle wydało mi się, że ludzie pozostają przy zdrowych zmysłach jedynie dlatego, iż potrafią patrzeć na świat wyłącznie ze swego własnego, ciasnego punktu widzenia; z pozycji robaka. Coś ich zachwyca i coś ich przeraża, ale spoglądają na to przez okulary własnej osobowości. Strach wytrąca ich z poczucia pewności, ale nie ubezwłasnowolnia ich całkowicie. Co więcej, w przedziwny sposób dzieje się coś wręcz przeciwnego, gdyż wzmaga on poczucie ich indywidualnego istnienia. Zostałem nagle jakby wyjęty z futerału własnej osobowości, by spojrzeć na siebie jako na szczegół zaledwie w krajobrazie wszechświata, równie mało ważny jak mucha czy kamień.
W rezultacie dotarłem do drugiego etapu tego przeżycia. Powiedziałem sobie: — Ależ jesteś przecież czymś znacznie więcej niż kamieniem czy muchą. Nie jesteś li tylko rzeczą. Bez względu na to, czy świat, który cię otacza, jest iluzją czy nie, umysł twój zawiera wiedzę wszystkich pokoleń. Jest w tobie, takim jaki tu stoisz, więcej wiedzy niż w całym British Museum, łącznie z tysiącami regałów książek wewnątrz niego.