125605.fb2 Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Pokazał nam mechanizm sterujący żaglami fotonowymi. Nie pomalowano ich na czarno, były koloru jasnosrebrzystego, a kształtem przypominały skrzydła motyla.

Muszę przyznać, że czuliśmy się wszyscy dość absurdalnie, stojąc w ogromnym, srebrzystym hallu. Panowało tu lodowate zimno, unosił się zapach farby. Zainstalowano już urządzenia sterownicze, ale prawie nic poza tym. Wnętrze statku wymagało jeszcze roku pracy. Sześć stałych siedzeń umieszczono przy urządzeniach sterowniczych. Pozostali musieli siedzieć na składanych stołkach, specjalnie dla nich przygotowanych.

Kiedy jednak rozpoczęliśmy manewr oderwania się od powierzchni Ziemi, poczucie absurdu zniknęło. Nie mieliśmy żadnych trudności — kadłub był wyjątkowo lekki. Mógłby go właściwie unieść jeden człowiek. Zadanie zastąpienia brakującego napędu statku powierzyliśmy zespołowi dziesięciu osób pod kierunkiem Ebnera, Ja sam zasiadłem przy sterze. Jedyną osobą nie należącą do naszego zespołu był kapitan Haydon Reynolds z Amerykańskich Sił Powietrznych — nawigator. Z pewnością dziwił się, co tu właściwie robi, jako że na statku bez silnika nie potrzeba przecież nawigatora.

Unieśliśmy się w powietrze dwadzieścia minut po północy, osiągnęliśmy wysokość dziesięciu tysięcy stóp i skierowaliśmy się na wschód. Reynolds był przez pierwszy kwadrans tak oniemiały ze zdziwienia, że trudno było wyciągnąć od niego jakiekolwiek informacje. Później doszedł do siebie i od tej chwili lot przebiegał bez najmniejszych zakłóceń.

Amerykański system obronny został poinformowany, że przekroczymy granice obszaru wczesnego ostrzegania o wpół do pierwszej, tak więc nie mieliśmy żadnych kłopotów. Za kwadrans pierwsza nasza telewizja nadała ostrzeżenie, że z kierunku Księżyca wszedł w atmosferę ziemską ogromny obiekt. Było to zgodne z planem, jaki pozostawiliśmy prezydentowi.

Nad Atlantykiem przyspieszyliśmy do prędkości tysiąca mil na godzinę. W rezultacie temperatura wewnątrz statku podniosła się, co znacznie obniżyło komfort naszej podróży. Ale przecież walczyliśmy z czasem. Kiedy wyruszaliśmy z Durango, w Mariborze było już wpół do ósmej rano. Musieliśmy pokonać pięć tysięcy mil — i ważne było, aby zrobić to przed zapadnięciem zmroku. Zanim znaleźliśmy się nad Europą, wznieśliśmy się na wysokość dwudziestu pięciu tysięcy stóp. Wiedzieliśmy, że system wczesnego wykrywania nad Anglią i Francją został już w tym czasie zaalarmowany i konieczna będzie nieustająca czujność.

Pierwszą rakietę wystrzelono w naszym kierunku gdzieś z okolic Bordeaux. Dziesięciu z nas, pod kierunkiem Reicha, utrzymywało barierę siłową wokół statku, co doprowadziło do eksplozji rakiety w odległości dwóch mil od statku. Niestety, Reich zapomniał o zneutralizowaniu fali uderzeniowej i w efekcie zaczęło nami rzucać, jak korkiem po morzu podczas sztormu. Na kilka sekund utraciliśmy kontrolę nad statkiem, później udało mi się zablokować falę i znowu ruszyliśmy bez przeszkód dalej. Po tym wypadku Reich dbał o to, by kierować siłę eksplozji w kierunku przeciwnym od nas.

Na ekranie monitora wyraźnie było widać, że nasz lot obserwowano. Wybuchy kierowanych w nas pocisków nie pozostawiały wątpliwości, iż uznano nas za przybyszów z Księżyca, dysponujących śmiercionośną bronią.

O godzinie pierwszej czasu europejskiego znaleźliśmy się dokładnie nad polem bitwy w Maribor. Obniżyliśmy wysokość lotu do kilku tysięcy stóp. Ponieważ poruszaliśmy się bezgłośnie, dobrze słyszeliśmy dochodzące z dołu odgłosy odległej strzelaniny.

Dobrze, że wybraliśmy statek o takich rozmiarach. Pole bitwy było ogromne — rozciągało się na dziesięć mil. Nie było tam większych skoncentrowanych oddziałów — jedynie małe grupy ludzi obsługujących przenośne działa i wyrzutnie rakietowe. Dzięki naszym rozmiarom byliśmy wyraźnie widoczni dla obydwu stron, mimo że cały obszar zasnuwała gruba warstwa dymu.

Teraz rozpoczęła się główna faza operacji — i to faza, której powodzenia nie mogliśmy zagwarantować.

Mogliśmy z łatwością zniszczyć wszelkie życie w obrębie stu mil kwadratowych i w ten sposób całkowicie zakończyć wszelkie walki, ale żaden z nas nie zdecydowałby się na to. Czuliśmy głęboką pogardę dla tych wzajemnie mordujących się ludzi, lecz nie dawało to nam prawa, by ich pozbawić życia.

Przede wszystkim musieliśmy unieruchomić samobieżne wyrzutnie rakietowe. W ciągu dziesięciu minut od naszego ukazania się wystrzelona została w naszym kierunku ogromna ilość rakiet. Likwidowaliśmy je, a następnie grupa Reicha zniszczyła wszystkie wyrzutnie, po prostu miażdżąc je. Na polu bitwy pozostało jeszcze jednak około tysiąca dział i wyrzutni — musieliśmy mieć pewność, że żadna z nich nam nie zagrozi. Chcieliśmy móc skoncentrować się w pełni na najważniejszej części naszego zadania. Prawie godzinę zajęło nam lokalizowanie po omacku, w dymie, kolejnych dział i wyrzutni — i niszczenie ich.

Nasze pojawienie się wywołało panikę. Kiedy jednak okazało się, że nie zastosowaliśmy śmiercionośnego promieniowania, panika opadła. Nasze działania zmierzające do unieruchomienia dział, niezbyt rzucały się w oczy, zauważyli je jedynie ci, którzy byli bezpośrednio w ich pobliżu. Tak więc po chwili wzbudzaliśmy raczej zdziwienie niż lęk. Nasze mentalne „czujniki” były tego świadome i sami nastrój ten aktywnie wzmagaliśmy.

Było to dziwne uczucie. Siedzieliśmy tam wszyscy w całkowitym milczeniu. Jednym słyszalnym odgłosem był szum wiatru. Strzelanina w dole ucichła. Wiedzieliśmy, że jesteśmy obserwowani przez milion mężczyzn zgrupowanych w dwóch armiach. Uświadamiałem sobie nawet obecność pasożytów w wielu z nich, gdyż reakcją „zombich” była obojętność i chłód, odmiennie od reakcji innych ludzi.

Wtedy Fleishman dotknął guzika kontrolującego żagle fotonowe — zaczęły się one wolno otwierać. Musiało to robić wrażenie: te ogromne, srebrzyste skrzydła, które najpierw wysunęły się z tyłu statku, a następnie powoli rozwijały się, aż osiągnęły rozmiary czterokrotnie większe od statku. Całkowita ich powierzchnia wynosiła osiem mil kwadratowych. Wyglądaliśmy teraz jak gigantyczny owad o ciemnym tułowiu i błyszczących, niemal przezroczystych skrzydłach.

Trzeba zrozumieć, że pozostawaliśmy w bliskim kontakcie z naszą „widownią”, tak bliskim i intymnym, jaki nawiązuje się pomiędzy aktorem i widzami w teatrze. Zarejestrowaliśmy u nich reakcję zdumienia, w którym zawierał się tylko element lęku.

Gdy zaczęliśmy bardzo wolno przesuwać się po niebie, uzmysłowiłem sobie zmianę reakcji. Obserwowali ten wielki, srebrzysty obiekt z fascynacją, ale już bez tej znamionującej inteligencję ciekawości. Uwaga widzów osłabła. Trudno się temu dziwić, jako że nie spuszczali z nas oczu już od godziny. Odbijające się od fotonowych żagli promienie słoneczne oślepiały ich. Byliśmy dla obserwujących gigantycznym i pięknym owadem, zbyt świetlistym, by móc na niego patrzeć, ale też zbyt fascynującym, aby go stracić z oczu.

Takiego właśnie efektu spodziewaliśmy się. Statek przesuwał się bardzo wolno, stopniowo zniżając się ku. ziemi. Spowodowało to, że uwaga jaką nam poświęcono, stała się miękka i hipnotyczna. Ten spokojny, łagodny ruch był dziełem zespołu Reicha. Nie było to łatwe, gdyż olbrzymia powierzchnia skrzydeł powodowała, że był on pod ciągłym działaniem wiatru, gdyby więc ich czujność zmalała choćby przez chwilę, zaczęlibyśmy wirować.

Teraz pozostałe pięćdziesiąt osób połączyło się równolegle. Owe obserwujące umysły były całkowicie w naszej władzy, zupełnie jak dziecko, któremu opowiada się porywającą historię. Zaobserwowałem ciekawe zjawisko, którego istnienie zawsze podejrzewałem. Wszyscy ci widzowie byli równocześnie połączeni telepatycznie między sobą poprzez fakt wspólnego zainteresowania nami. Zjawisko to wyjaśniało, dlaczego tłum może okazać się czasami tak niebezpieczny. Podniecona ciżba wytwarza, dzięki panującej w niej „wibracji”, pewien rodzaj telepatycznej siły. Dzieje się to jednak w sposób chaotyczny, nieskoordynowany, stąd aby uwolnić powstałe napięcie, tłum skłonny jest do gwałtownych czynów.

Mogliśmy dysponować napięciem obecnym w tym zbiorowisku. Tłum stanowił jakby jeden ogromny, otwarty dla nas umysł. Umysł ten był całkowicie skoncentrowany na olbrzymim, owadopodobnym obiekcie, który zbliżał się właśnie ku powierzchni Ziemi. Ludzie byli zahipnotyzowani i całkowicie podatni na sugestię.

Najważniejsza część operacji spoczywała teraz w moich rękach. Umysły ich podobne były do odbiorników telewizyjnych, podczas gdy ja byłem stacją nadawczą. Dzięki temu wszyscy uświadomili sobie nagle, że otwierają się wielkie drzwi po obu stronach statku. Następnie, przez owe drzwi — mające ponad tysiąc stóp wysokości — ukazali się przybysze z Księżyca. Także i oni mieli ponad tysiąc stóp wysokości. Wyglądem przypominali owady: zielonego koloru, o długich nogach podobni do polnych koników. Mieli twarze zbliżone do ludzkich: długie, haczykowate nosy i małe, ciemne oczka. Poruszali się szarpanymi ruchami, jakby trudno im było dostosować się do ziemskiej grawitacji. Kończyny ich zakończone były szponami jak u ptaka.

Następnie, długimi skokami, przybysze ci skierowali się ku obserwujących ich armiom. Przekazałem wojskom fale koszmarnej paniki zawierającej pewność, że nastąpi ich straszliwa zagłada. Jednocześnie uwolniłem je od napięcia, które przykuwało walczących do miejsca i nakazałem im obserwować wszystko bez cienia nadziei. W rezultacie nastąpiła paniczna ucieczka. Wrażenie paniki było tak dokuczliwe — nieomal nieprzyzwoite w tym skrajnym przerażeniu — że przerwaliśmy telepatyczny kontakt z nimi i pozwoliliśmy im uciekać. Żaden nawet się nie obejrzał. Tysiące z nich padało na ziemię, byli tratowani przez innych — według późniejszych danych zginęło w ten sposób około piętnastu procent uciekających. Straty nie byłyby większe nawet wtedy, gdyby wrodzy przybysze okazali się prawdziwi.

Wszystko to okazało się bardzo nieprzyjemnym przeżyciem. Jeszcze całe tygodnie przypominała mi się ta panika; powracała jak obrzydliwy smak w ustach. Było to jednak konieczne. Oczywiście, zakończyło to wojnę. Od tej chwili Gwambe i Hazard przestali być przywódcami. Zostali całkowicie zignorowani i zapomniani. Wojna okazała się snem, z którego wszyscy się obudzili, dziecięcą grą, która dobiegła końca. W ciągu następnych trzech dni brygady Organizacji Światowej (działające w ścisłej współpracy z prezydentem Stanów Zjednoczonych) zdołały aresztować tysiące ludzi spośród rozproszonych armii, włączając w to Gwambego i Hazarda. (Tego ostatniego zastrzelono podczas „próby ucieczki”, Gwambe zaś został zamknięty w zakładzie psychiatrycznym w Genewie, gdzie zmarł rok później).

Mogłoby wydawać się, że po tym zwycięstwie zechcemy osiąść na laurach. W rzeczywistości, z dwu powodów, nie mieliśmy na to ochoty. Zwycięstwo nasze było dziecinnie proste. Zrelacjonowałem je tu dość szczegółowo ze względu na jego historyczne znaczenie, ale jako pewien typ strategii nie zasługuje na więcej niż dwie linijki opisu. Po wtóre — naprawdę interesująca część zadania ciągle jeszcze była przed nami. Chodziło o wydobycie świata z pewnego rodzaju szaleństwa oraz rozważenie metody ostatecznego zniszczenia pasożytów.

W przyjętych przez nas metodach nie było nic spektakularnego. Po prostu powiedzieliśmy ludziom prawdę. Następnego dnia po naszym „zwycięstwie” prezydent Melville oświadczył w telewizyjnym wystąpieniu, że rząd Stanów Zjednoczonych ma wszelkie podstawy, by sądzić, że „przybysze z Księżyca” opuszczają nasz system słoneczny i że nie ma już bezpośredniego zagrożenia dla naszej planety. Dodał też: „Jednakże w obliczu stałej groźby ataku spoza Ziemi, Stany Zjednoczone wzywają do natychmiastowego sformowania Rządu Zjednoczonego Świata, dysponującego pełnymi prerogatywami do mobilizacji Światowych Sił Obronnych”. Propozycja ta została natychmiast przyjęta przez Narody Zjednoczone. Wtedy to rozpoczęła się realizacja wielkiego zadania, co tak wyczerpująco udokumentował Wolfgang Reich w swej książce Przebudowa Świata.

Najważniejszym naszym przedsięwzięciem było, oczywiście, zniszczenie pasożytów. Uznaliśmy jednak, że nie było ono najpilniejsze. Obroty Księżyca spowodowały znaczne osłabienie ich mocy poprzez ograniczenie podstawowego źródła pobudzania. Był jeszcze jeden powód, by zająć się nimi dopiero w drugiej kolejności. Mówiłem już, że pasożyty stanowiły w pewnym sensie „cień” ludzkiego tchórzostwa i bierności. Karmiły się niepowodzeniami i paniką, żerowały na ludzkim lęku. W tej sytuacji najlepszym sposobem zwalczania ich było wywołanie atmosfery siły i celowości. I to właśnie uznaliśmy za nasze główne zadanie w następnym roku. Zasadniczym problemem było, aby Światowe Siły Bezpieczeństwa stały się rzeczywiście efektywne, by likwidowały wszelkie oznaki działalności pasożytów. Znaczyło to, że dwudziestka spośród nas musiała zaangażować się w problemy organizacyjne. Równie istotne było przekonanie ludzi, że pasożyty są czymś realnym, wobec czego ludzkość musiała utrzymywać ciągłą czujność. To z kolei oznaczało, że musieliśmy rozszerzyć naszą grupę tak, by liczyła tysiące, czy nawet miliony osób. Dlatego właśnie tylko dwudziestu z nas (włączając w to Ebnera i Fleishmana) mogliśmy oddelegować do Światowej Organizacji Bezpieczeństwa.

Pozostali oddali się zadaniu nauczania.

Muszę powiedzieć na ten temat kilka słów, jako że, w gruncie rzeczy, wszystko zależało od tego, czy odniesiemy sukces na tym polu. Znalezienie kandydatów do nauki technik „kontroli umysłu” nie było zadaniem łatwym. Mogłoby się wydawać, że nie stanowi to żadnego problemu; w końcu ja sam nauczyłem się tego — podobnie jak Reich czy Fleishman. Może wystarczyłoby, gdybyśmy podali ludziom do wiadomości fakty dotyczące pasożytów, a oni nauczyliby się wszystkiego sami?

Twierdzenie to jest tylko częściowo prawdziwe. Oczywiście, zdarza się tak, ale stwarza to pewne problemy. Walka z pasożytami wymaga szczególnego typu precyzyjnej i aktywnej inteligencji — większość ludzi zaś jest tak intelektualnie „rozleniwiona”, że pasożyty bardzo łatwo wyprowadziłyby ich w pole. Znajdują się oni obecnie w dość niebezpiecznej sytuacji, ponieważ mają złudne poczucie bezpieczeństwa, podtrzymywane starannie przez pasożyty. Jest to taki przypadek, gdy odrobina wiedzy jest niebezpieczna.

Jednakże fakt, że około trzy czwarte populacji ludzkiej natychmiast zaczęło wierzyć, że osiągnęło doskonałą „kontrolę umysłu”, postawił nas przed ogromnym problemem. Skąd mianowicie mieliśmy wiedzieć, które osoby spośród tych milionów zasługiwały na naszą bezpośrednią uwagę? Nie od razu uporaliśmy się z tym problemem. Ograniczyliśmy się do osób wybitnie inteligentnych, szczególnie takich, które przebiły się samodzielnie, jako że podstawowym wymogiem była odwaga i witalność. Ale i tu popełniliśmy wiele błędów. Kiedy Reich i ja odnosiliśmy swoje pierwsze zwycięstwa nad pasożytami, byliśmy do tego pobudzani przez bezpośrednie zagrożenie. Tym nowym kandydatom nie groziło nic, a do wielu z nich nie mogło po prostu dotrzeć, że sprawa jest pilna.

Zdałem sobie teraz sprawę, jak bardzo sukces w tym świecie zależny jest od posiadania nawyku agresywności i ciężkiej pracy, a jak mało od inteligencji. Nie mieliśmy czasu na nieudane próby. Gdybyśmy użyli swych telepatycznych zdolności, by pobudzić ludzi, pogłębiłoby to tylko ich lenistwo. Prędko więc rezygnowaliśmy z nich, przyjmując na to miejsce innych. Wkrótce uderzyło nas, że nawet całkiem inteligentni i poważni ludzie mogli cierpieć na umysłowe lenistwo, jeśli nawyk taki utrwalił się u nich w dzieciństwie. Postanowiliśmy więc, że nasi przyszli kandydaci zwerbowani zostaną w możliwie najwcześniejszym okresie swego życia. W tym celu stworzyliśmy spośród siebie oddzielną grupę, która sprawdzała możliwości umysłowe nastolatków i dzieci. Przekształciło się to w, tak zwaną, „Belinnan K-Test Group”, której osiągnięcia przeszły wszelkie nasze oczekiwania — w ciągu dwóch lat było już ponad pięćset tysięcy adeptów „kontroli umysłu” w wieku poniżej dwudziestu jeden lat.

Pod koniec roku wiedzieliśmy już, że wygraliśmy walkę o ugruntowanie trwałego pokoju na Ziemi. Mogliśmy więc znów skierować uwagę ku Księżycowi. Teraz było to już konieczne. Zakłócające siły Księżyca dostosowały się już do niezwykłego ruchu i ponownie zogniskowały się na Ziemi. Dokładnie tego się spodziewałem; rotacja satelity stanowiła tylko krótkotrwałe rozwiązanie.

Nie konsultując tego z nikim, pięciuset z nas podjęło decyzję, że Księżyc będzie musiał zostać oderwany od ziemskiego pola grawitacyjnego. Nad operacją tą zaczęliśmy pracować w styczniu 1999 roku — ostatniego Nowego Roku Starego Stulecia. Była to głównie kwestia techniczna. Jej rozwiązanie polegać miało na wywieraniu stałego nacisku na Księżyc przez bardzo długi okres, nie zmniejszając go przy tym ani przez moment. Operację tę należało przeprowadzić bardzo wolno. Gęstość Księżyca jest w porównaniu z gęstością Ziemi znacznie mniejsza; stanowi on w gruncie rzeczy coś niewiele różniącego się od grubego żużlu. Podczas jego długiej historii uderzały weń niezliczone meteoryty i komety (niektóre z nich miały spore rozmiary), tak że Księżyc był pełen pęknięć, jak kupa potłuczonego szkła. Oznaczało to, że istnieje niebezpieczeństwo rozpadnięcia się go w przypadku zbyt gwałtownego nacisku. Ziemię otoczyłby krąg księżycowych asteroidów, co nie polepszyłoby bynajmniej naszej sytuacji.

Zamiar nasz nie ograniczał się wyłącznie do osłonięcia Ziemi przed oddziaływaniem Księżyca. Chcieliśmy także uczynić coś, by unieszkodliwić życie na satelicie. Postanowiliśmy pchnąć Księżyc ku Słońcu, gdzie bezcieleśni mieszkańcy mogliby ponownie odzyskać wolność.

Cztery grupy, po sto dwadzieścia pięć osób każda, przemieściły się na zewnątrz do północnej części chemisfery i rozpoczęły łagodne przesuwanie Księżyca w otwartą przestrzeń kosmiczną. W efekcie nastąpiło zwiększenie prędkości jego obrotów wokół Ziemi, dzięki przekazaniu mu większej energii. To z kolei oznaczało przesunięcie Księżyca dalej od Ziemi. (Był on niegdyś bardziej oddalony od Ziemi niż w wieku dwudziestym, ale w miarę utraty energii zbliżał się do niej coraz bardziej).

W ciągu 1999 roku zwiększyliśmy prędkość obrotów satelity z dwudziestu ośmiu do czterdziestu dni. Nie było to zbyt trudne zadanie — w tym czasie wiedziałem już wystarczająco wiele o tajemnicach umysłu i jego związkach z materią Wszechświata, aby podołać temu zadaniu nawet w pojedynkę. Księżyc oddalony był teraz od Ziemi o milion mil, co oznaczało, że prędkość jego poruszania się na orbicie została zwiększona dziesięciokrotnie. Obliczyliśmy, że prędkość tę trzeba będzie jeszcze podwoić (do czterdziestu tysięcy mil na godzinę) nim nastąpi ucieczka Księżyca od naszej planety. Wówczas automatycznie skieruje się on ku Słońcu. Ostatecznie wydarzenie to miało miejsce 22 lutego roku 2000 — Ziemia utraciła swego satelitę przy gwałtownych protestach sentymentalistów, które zresztą zignorowaliśmy. W obliczeniach popełniliśmy jeden mały błąd: trzy miesiące później, przechodząc przez orbitę Merkurego, Księżyc wpadł w jego pole grawitacyjne. Ponieważ jednak masa Merkurego zbliżona jest do masy Księżyca, to nie mógł on w żadnym wypadku pozostać jego satelitą. Merkury przesunięty został o siedem milionów mil bliżej Słońca, a Księżyc wszedł ostatecznie na orbitę oddaloną przeciętnie o dziewiętnaście milionów mil od Słońca. W takiej odległości temperatura powierzchni jest wystarczająco wysoka, by utrzymywać skały w stanie płynnym. „Życie” Księżyca uzyskało w końcu pewien stopień wolności.

Jest to moment, w którym muszę skończyć — nie dlatego, że wszystko zostało już powiedziane, ale ponieważ to co pozostaje do powiedzenia, zbyt trudno jest wyrazić w tym kontekście.

Przeciętnemu współczesnemu człowiekowi wydaje się zapewne, że my — „wtajemniczeni” — osiągnęliśmy status bogów. I w pewnym sensie tak się stało, przynajmniej, porównując nas z ludźmi wieku dwudziestego. Jednocześnie jednak jesteśmy oddaleni od celu tak daleko jak zawsze. Nie ogranicza nas już niewiedza i brak celu, ale niewiedza nasza wciąż jeszcze jest ogromna. Droga, którą musimy wędrować, nadal sięga aż po horyzont. Nie sposób wyjaśnić natury problemów, w obliczu których stajemy. Gdyby istoty ludzkie zdolne były je zrozumieć, nie byłoby potrzeby ich wyjaśniać.

— Nie wiem, czy mogę uznać siebie za szczęściarza, czy nie. Miałem szczęście, że byłem w czołówce tego wielkiego skoku w ewolucji człowieka. Teraz rozumiem, co pozostaje jeszcze do zrobienia. Nie mam natomiast szczęścia, ponieważ utraciłem — z kilkoma istotnymi wyjątkami — kontakt z całą resztą gatunku ludzkiego. Człowiek jest z natury leniwy, a lenistwo z całą pewnością jest czymś godnym potępienia. Oznacza to, że nie lubi on niewygody i stworzył cywilizację po to, aby od niewygody uciec. W rezultacie jego lenistwo stało się istotnym czynnikiem ludzkiej ewolucji. Ale oznacza to także, że woli on rozwijać się we własnym, wolnym tempie. Walka z pasożytami umysłu włączyła mnie w szybszy rytm ewolucyjny; spowodowała, że nieskończone światy umysłu są teraz otwarte dla ludzkich poszukiwań — wydaje mi się to niewystarczające. Zbyt wiele pytań pozostaje ciągle bez odpowiedzi. Prawdą jest, że człowiek nie może już dłużej istnieć w oderwaniu od swego ewolucyjnego celu. Wydaje się też całkiem prawdopodobne, że człowiek żył będzie teraz przez całe wieki, zamiast umierać w wieku osiemdziesięciu lat z powodu nudy i porażek. Ciągle jeszcze nie wiemy, co dzieje się, gdy człowiek umiera, albo kiedy z niebytu powstaje byt. Wiemy, że funkcjonuje we Wszechświecie dobroczynna zasada celowości, lecz nadal nie wiemy, czy zasada ta jest w ostatecznej instancji tożsama z biblijnym Stwórcą, czy też wynika może z jeszcze głębszych źródeł. Nietknięta pozostaje tajemnica czasu; podobnie rzecz się ma z fundamentalnym pytaniem, postawionym przez Heideggera: „Dlaczego raczej egzystencja niż jej brak?” Być może odpowiedź znajduje się w jakimś całkowicie innym wymiarze, tak różnym od świata umysłu, jak inny jest umysł od świata przestrzeni i czasu…

Postanowiliśmy zakończyć relację tym właśnie ustępem z nie publikowanych dzienników Austina, ponieważ wydawca sądzi, że daje on możliwość rozwiązania tajemnicy „Pallas”.

Tak wiele słów poświęcono owej „Marie Celeste przestrzeni kosmicznej”, że przesłaniały one fakty. Poniższy urywek z „Autobiografii” Jamesa Ramsey’a ukazuje bardzo jasno znane fakty.

W styczniu 2007 roku rząd Stanów Zjednoczonych podał do publicznej wiadomości, że oddał swój statek „Pallas”, największy pojazd kosmiczny jaki dotąd zbudowano, do dyspozycji ekspedycji kierowanej przez profesorów Reicha i Austina. Jak oświadczono, celem była wyprawa archeologiczna na planetę Pluton, w nadziei odkrycia śladów zaginionych cywilizacji. Na dwa dni przed startem ukazał się w „World Press News” artykuł Horacego Kimella. Utrzymywał on, że prawdziwym zadaniem ekspedycji było stwierdzenie, czy Pluton mógłby stanowić bazę ogromnych statków kosmicznych, których obecność stwierdzono w górnych warstwach atmosfery… Profesor Austin kategorycznie temu zaprzeczył.

„Pallas” — z załogą liczącą dwa tysiące osób starannie dobranych przez kierowników wyprawy (pośród których, nawiasem mówiąc, znaleźli się wszyscy, poza. siedmioma, członkowie poprzedniej wyprawy z 1997) — wyruszyła z Waszyngtonu drugiego lutego 2007 roku. Ostatni kontakt z nią miał miejsce na krótko przed północą tego samego dnia, gdy Austin przekazał, że statek przebył około miliona mil. Wszelkie następne próby nawiązania z „Pallas” łączności zawiodły…

Dokładnie dziesięć lat później, 10 lutego 2017 roku, kierowana przeze mnie ekspedycja wyruszyła specjalnie w celu odnalezienia śladów „Pallas”. Mieliśmy trzy statki: „Centaur”, „Clio” i „Leicester”. Dotarliśmy do Plutona 12 stycznia roku 2018. Miesiąc później, po czterech obrotach planety, przygotowywaliśmy się do powrotu na Ziemię. Wtedy to „Clio” odebrała wyraźne sygnały radiowe z „Pallas”… Ostatecznie zlokalizowaliśmy zaginiony statek w dniu 2 marca 2018 roku. Dryfował on około dwóch milionów mil od Plutona. Wszystkie światła tego ogromnego okrętu były zapalone, a brak zewnętrznych uszkodzeń pozwalał mieć nadzieję, że część załogi mogła ocaleć. Kiedy jednak brak było jakiejkolwiek odpowiedzi na nasze sygnały, uznałem, że to za mało prawdopodobne i wydałem porucznikowi Firminowi rozkaz przebicia się przez właz bezpieczeństwa statku. Grupa, na której czele stałem ja sam, weszła na pokład „Pallas” — okręt kosmiczny okazał się być całkowicie opuszczony. Brak było jakichkolwiek śladów gwałtu, a stan przedmiotów, stanowiących własność osobistą członków załogi, wskazywał, że nie zamierzali oni ewakuować się ze statku. Dziennik pokładowy „Pallas” prowadzono do dnia 9 czerwca 2007 roku. Wynikało z niego, że statek spędził czas jakiś na Plutonie. Zamierzano następnie wyruszyć w drogę na Neptuna, gdy tylko peryhelium Plutona odpowiadać będzie aphelium Neptuna. Automatyczny zapis statku funkcjonował od tego dnia normalnie, ale wykazywał, że „Pallas” swobodnie dryfowała w przestrzeni. Nic nie wskazywało na to, by jakiekolwiek obce ciała — większe od odpychanych automatycznie pięćdziesięciofuntowych meteorytów — zderzyły się ze statkiem. Z zapisu wynikało także, że drzwi do „Pallas” nie były otwierane od chwili opuszczenia Plutona. Teoria wysunięta przez naczelnego lekarza „Clio”, według której załoga „Pallas” uległa zatomizowaniu w wyniku pojawienia się jakiegoś eksplodującego źródła promieni kosmicznych (niszczących tylko materię organiczną), została obalona za pomocą dowodu Dunbara Assimilatora.

Silniki „Pallas” zostały wyłączone w normalny sposób o godzinie 9.30 dnia 9 czerwca i lot statku został zatrzymany. Silniki, jak się okazało podczas przeprowadzonej przez nas próby, były nadal idealnie sprawne.

„Pallas” została sprowadzona na Ziemią, pilotowana przez porucznika Firmina i dotarła na nią 10 grudnia 2018 roku. Dalsze poszukiwania nie wniosły nic do wyjaśnienia tej tajemnicy, a późniejszym ekspedycjom na Plutona i Neptuna nie udało się zdobyć jakichkolwiek nowych danych.

Zdaniem wydawcy niniejszej pozycji, o czym wspomniałem już poprzednio, zniknięcie „Pallas” było zaplanowane; a gdy statek ten wystartował w lutym 2007 roku, każdy z członków załogi wiedział, że nigdy już nie wróci. Fakty nie odpowiadają żadnej innej teorii. Brak jakichkolwiek dowodów na to, aby „Pallas” została niespodziewanie zaatakowna, czy też na to, że instrumenty pomiarowe statku zostały w jakiś sposób przestrojone, tak by zniszczyć takie dowody. Brak również świadectw wskazujących, że załoga „Pallas” zamierzała dać początek nowej cywilizacji na innej planecie. Na pokładzie znajdowały się jedynie trzy kobiety — gdyby w grę wchodził podobny plan, to z pewnością byłoby ich więcej.

Według mnie, obecne wydanie Pasożytów umysłu oferuje konkretne rozwiązanie tajemnicy „Pallas”. Wyjątek ze stron 271 i 272, dotyczący „policji Wszechświata”, a zaczerpnięty z nie publikowanych materiałów Austina, wydaje się nam najważniejszy. Mówi on: „Najbliższym z tych odbiorników był krążownik z planety należącej do systemu Proxima Centauri, usytuowany zaledwie około czterech miliardów mil stąd”. W styczniu 1997 roku, a więc w czasie, do którego odnosi się ta notatka, Pluton był prawie w odległości aphelionu od Słońca (4567 milionów mil). Możliwe więc, że „odbiornik” o którym mówi Austin, znajdował się gdzieś w pobliżu Plutona, choć oczywiście mogło to być w jakimś innym kierunku. Czy możliwe, by „policja Wszechświata” z Proxima Centauri miała coś w rodzaju bazy na Plutonie? A gdzie Kimmel zdobył informacje, że prawdziwym celem ekspedycji było stwierdzenie, czy Pluton mógł stanowić bazę „latających talerzy”, widywanych przez tak wielu ludzi w początkach tego stulecia? Kimmel zginął w wypadku rakietowym dwa miesiące po tym, jak „Pallas” wyruszyła na Plutona i nigdy nie wyjawił źródła tej pogłoski. Znany był jednak jako uczciwy i zrównoważony dziennikarz, ścisłe trzymający się faktów. Jest rzeczą mało prawdopodobną, by po prostu wszystko to wymyślił.

Mamy też, na koniec, słowa Austina, zapisane zaledwie miesiąc przed odlotem ekspedycji. Stwierdza on, że „stracił kontakt z resztą gatunku ludzkiego”, a walka przeciwko pasożytom „dała mu możliwość przyspieszenia tempa ewolucji”. Czy w świetle słów o „policji Wszechświata” może być coś bardziej naturalnego niż to, że Austin zaplanował swoje odejście i dołączenie do niej?