125605.fb2 Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Myśl ta w pewnym sensie była dla mnie czymś nowym. Dzięki niej zapomniałem o krajobrazie, który mnie otaczał i zwróciłem się ku memu wnętrzu. Wówczas, w naturalny sposób, wyłoniło się następujące pytanie: jeśli przestrzeń na zewnątrz człowieka jest nieskończona, to jaka jest przestrzeń wewnątrz niego? Blake powiedział kiedyś, że przestrzeń zawarta jest wewnątrz atomu. Paraliżujące mnie wcześniej przerażenie minęło. Zrozumiałem, że byłem w błędzie sądząc, że jestem jedynie rzeczą w martwym krajobrazie. Zakładałem, że ograniczenia, jakim jest poddany człowiek, wynikają z faktu, iż jego mózg dysponuje ograniczonymi możliwościami; że możliwości człowieka są wyznaczane możliwościami jego mózgu. Ale przestrzeń umysłu jest przecież nowym wymiarem. Ciało jest tylko ścianką pomiędzy jedną a drugą nieskończonością. Przestrzeń rozciąga się w nieskończoność, na zewnątrz jak i wewnątrz człowieka.

Był to moment równy objawieniu; był jak przenikające wszystko olśnienie. Ale stojąc tam, całkowicie niepomny istnienia świata zewnętrznego, koncentrując wszystkie swe siły na owych wewnętrznych przestrzeniach, odczułem coś, co mnie przeraziło. Prawie nie mogę tego opisać. Było tak, jakbym kątem oka — wzrokiem zwróconym ku wnętrzu — spostrzegł obecność obcego stworzenia. Doznałem wręcz szoku, tak jakbym leżąc wygodnie w ciepłej kąpieli nagle poczuł, jak coś śliskiego ociera mi się o nogę.

W tym momencie olśnienie minęło. Patrząc na szczyty gór przede mną jak i na wędrujący księżyc, poczułem dreszcze zadowolenia. Było tak, jakbym wrócił do domu po długiej podróży z drugiego końca wszechświata. Czułem się zmęczony, kręciło mi się w głowie. Wszystko trwało zaledwie pięć minut. Wróciłem do swego namiotu i spróbowałem znowu zajrzeć w głąb siebie. Na chwilę mi się to udało.

Tym razem jednak nie czułem nic.

Leżąc już, otulony śpiworem, stwierdziłem, że nie chce mi się spać. Wolałbym pogawędkę z Reichem lub z kimkolwiek. Musiałem jakoś wyrazić to, z czego zdałem sobie nagle sprawę. Człowiek zakłada, że jego świat wewnętrzny jest czymś prywatnym. „Mogiła jest przyjemnym, prywatnym miejscem”, powiedział Marvell i to samo sądzimy o umyśle. W rzeczywistym świecie nasza wolność jest ograniczona, w wyobraźni możemy robić wszystko, co nam się żywnie podoba; co więcej, możemy nie dopuścić świata do naszych sekretów, umysł jest bowiem najbardziej prywatnym miejscem we Wszechświecie. Czasem, być może zbyt prywatnym. O kluczu, każdy w swoim więzieniu, myślimy. Cały problem leczenia szaleńca zawarty jest w umiejętności włamania się do tego więzienia.

Nie mogłem jednak zapomnieć tego, iż poczułem, że wewnątrz mego umysłu znajduje się ktoś obcy. Wróciłem do tego problemu w myśli, i teraz nie wydawało mi się to tak przerażające. W końcu — jeśli się wchodzi do swego pokoju i nagle napotyka się tam na kogoś obcego, to pierwszą naturalną reakcją jest strach, że może jest to złodziej. Ale wkrótce strach mija. Nawet jeśli jest to złodziej, to konfrontacja z nim staje się czymś rzeczywistym, zagrożenie jest realne — i wówczas ów błysk przerażenia przemija. To, co mnie tak zaszokowało, to poczucie czegoś — lub kogoś — wewnątrz mojej, że tak powiem, własnej głowy.

Strach przed nieznanym minął i umysł po prostu zajął się tym problemem. W tym momencie poczułem się śpiący. Jedną z ostatnich myśli, jaka mi się nasunęła, było przypuszczenie, że mogła to być halucynacja wywołana turecką kawą i cygarem…

Już następnego ranka, koło siódmej, wiedziałem na pewno, że nie była to halucynacja. Pamięć tych doświadczeń była zadziwiająco jasna. W dodatku — muszę teraz przyznać — doświadczenia te bardziej mnie fascynowały, niż przerażały. Łatwo to zrozumieć. Świat życia codziennego wymaga skupienia uwagi na tym, co się robi, a co zarazem uniemożliwia „zatopienie się w sobie”. Jako romantykowi zawsze brakowało mi codzienności, lubię bowiem pogrążać się w sobie. Problemy i lęki codzienności utrudniają to. No tak, teraz żywiłem lęk wobec czegoś wewnątrz mnie i to przypominało mi, że mój świat wewnętrzny jest tak samo realny i ważny jak świat fizyczny.

Miałem ogromną ochotę porozmawiać o tym wszystkim, co przeżyłem, przy śniadaniu z Reichem. Coś mnie jednak przed tym powstrzymywało — myślę, że była to po prostu obawa, iż zostanę źle. zrozumiany. Zauważył, że jestem jakiś rozkojarzony, ale odparłem mu, że zachowałem się wczoraj wieczorem niezbyt mądrze, paląc cygaro podarowane mi przez Dargę. I to było wszystko, co mu powiedziałem…

Tego ranka doglądałem przenoszenia elektronicznej sondy w nowe miejsce, bliżej wzniesienia. Reich udał się do namiotu, by wymyślić coś, co ułatwiłoby przemieszczanie tego ciężkiego urządzenia — chodziło mu o stworzenie czegoś na podobieństwo poduszki powietrznej, która byłaby umieszczona pod urządzeniem; na przykład pojazd pracujący na podobieństwo poduszkowca. Robotnicy postawili sondę w połowie drogi do ruin, poniżej dolnej bramy. Kiedy wszystko już było gotowe, zająłem miejsce w urządzeniu pomiarowym, nastawiłem odpowiednio ekran i włączyłem przycisk.

Prawie natychmiast zorientowałem się, że czujniki natrafiły na coś. Biała linia, przebiegająca pionowo przez ekran, wskazywała niewielkie wybrzuszenie na wysokości połowy monitora. Kiedy wyłączyłem zasilanie wzmacniając sygnał zwrotny, natychmiast przekształciła się ona w szereg równoległych linii poziomych. Wysłałem kogoś, by ściągnął Reicha i nadal ostrożnie przesuwałem gałki kontrolne, sondując we wszystkich kierunkach wokół odkrytego, regularnego przedmiotu. Monitor wykazał, że przedmiotów takich było więcej, leżących po prawej i lewej stronie odkrytego obiektu.

Było to, oczywiście, pierwsze moje doświadczenie związane z odnajdywaniem czegokolwiek za pomocą sondy; tak więc nie miałem żadnego pojęcia, jakich rozmiarów był odkryty obiekt ani na jakiej głębokości leżał. Kiedy w chwilę później nadbiegł Reich, rzucił tylko okiem na ekran, a następnie na tablicę kontrolną i jęknął:

— Chryste, to cholerne urządzenie zepsuło się!

— W jaki sposób?

— Musiałeś za mocno przekręcić gałki urządzenia kontrolnego i coś się rozłączyło. Zgodnie z tym, co teraz pokazuje, obiekt, który zlokalizowałeś, znajduje się dwie mile pod nami i ma siedemdziesiąt stóp wysokości!

Wstałem z fotela z dość ponurą miną. To prawda, nie potrafię obchodzić się z urządzeniami mechanicznymi. Nowe samochody psują się całkowicie w przeciągu kilku godzin, jeśli tylko ja nimi kieruję. W maszynach, które nie sprawiały dotąd nikomu najmniejszych kłopotów, wysiadały bezpieczniki — jak tylko się do nich zbliżałem. W tym jednak wypadku nie sądziłem, bym cokolwiek złego zmajstrował przy tym urządzeniu, ale i tak miałem poczucie winy.

Reich odkręcił płytę zakrywającą część mechanizmów sondy i zajrzał do środka. Nie stwierdził, by cokolwiek nawaliło, ale zaraz dodał, że po lunchu będzie musiał sprawdzić wszystkie obwody, aby się co do tego upewnić. Kiedy go przepraszałem, klepnął mnie po ramieniu:

— Nie ma sprawy. W końcu coś znaleźliśmy. Teraz tylko musimy się dowiedzieć, jak głęboko to się znajduje.

Zjedliśmy dobry lunch na zimno. Następnie Reich pospieszył do swego urządzenia. Wziąłem nadmuchiwany materac i poszedłem położyć się pod bramą lwów, aby dojść do siebie po nieprzespanej nocy. Spałem głęboko i spokojnie przez dwie godziny:

Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem Reicha stojącego obok mnie i wpatrzonego w rzekę. Spojrzałem na zegarek — i zerwałem się z materaca.

— Czemu, do diabła, nie obudziłeś mnie?

Siadł obok mnie na ziemi. Wyglądał na zrezygnowanego.

— Co się stało? Nie znalazłeś usterki?

Spojrzał na mnie, zamyślony:

— Nie ma żadnej usterki.

— Mówisz, że sonda jest już naprawiona?

— Nie. Ona była w porządku.

— To bardzo dobrze, to pocieszające. W takim razie, co nie grało?

— To właśnie mnie martwi. Wszystko było w porządku.

— Ach, tak! W takim wypadku możesz podać, na jakiej głębokości znajduje się obiekt?

— Tak, mogę. Tak głęboko jak wskazał licznik. Dwie mile.

Opanowałem ogarniające mnie podniecenie, już dziwniejsze rzeczy mi się przytrafiały.

— Dwie mile — powtórzyłem. — Przecież jest to głębokość, sięgająca poniżej stóp wzgórza. Myślę… że taka głębokość lokalizuje obiekt w skałach archeozoicznych.

— To zależy. Myślę jednak, że masz rację.

— Poza tym, jeśli głębokość położenia obiektu została ustalona prawidłowo, to również, najprawdopodobniej, prawidłowy jest także pomiar wielkości obiektu: około siedemdziesięciu stóp; brzmi to zupełnie nieprawdopodobnie. Nawet bloki wielkiej piramidy nie mają takich rozmiarów.

Na te moje wywody Reich odparł dobrotliwie:

— Drogi przyjacielu, całkowicie podzielam twój pogląd w tej kwestii. Jest to po prostu niemożliwe. Ale sprawdziłem cal po calu wszystkie obwody sondy i doprawdy nie wiem, gdzie mogłoby powstać uszkodzenie.

— Jest tylko jeden sposób, aby to sprawdzić: wypłać pod ziemię „kreta”.

— To właśnie chciałem ci zasugerować. Lecz jeśli rzeczywiście obiekt leży dwie mile pod powierzchnią, to kret w niczym nie pomoże.

— Dlaczego?

— Po pierwsze, ponieważ nie jest przystosowany do przebijania się przez skały, tylko przez ziemię i glinę. A najprawdopodobniej w trakcie zbliżania się do obiektu, który zlokalizowała sonda, trafi na skały. Po drugie, jeśli nawet nie natrafi na tej głębokości na skały, to i tak ciśnienie wewnątrz ziemi zniszczy go; to tak, jakby znajdował się dwie mile pod powierzchnią morza. Ciśnienie wyniosłoby wówczas tysiąc funtów na cal kwadratowy. A i temperatura wzrasta o sto stopni na każdą milę głębokości. Mogłoby więc być za gorąco jak na naszego kreta, będącego urządzeniem naszpikowanym elektroniką.

Ogrom problemu przerażał mnie. Jeśli Reich miał rację, to nie było żadnej nadziei, aby kiedykolwiek wydobyć ten obiekt — obiekt, który najprawdopodobniej stanowił część muru miasta lub świątyni. Pomimo naszej współczesnej, tak skutecznej techniki, nie byliśmy w stanie zdobyć urządzeń pracujących w tak wysokich temperaturach, pod tak wysokim ciśnieniem i zdolnym wynieść z głębokości dwóch mil równie wielkie bloki.

Powróciliśmy z Reichem do sondy. Jeśli wyniki, które podawała, były poprawne — a Reich zdawał się tak sądzić — to pojawiał się przed archeologią problem niezwykły. Jak, do diabła, mogły się owe obiekty tak głęboko zapaść? Być może w trakcie jakiejś erupcji cały ten obszar obniżył się. Spadł w otchłań pod nim się znajdującą. Zatem — pewnie pusta przestrzeń wypełniona była wodą lub mułem… Ale… muł, sięgający dwóch mil w głąb? Jak wiele tysięcy lat potrzeba byłoby na to? Obydwaj czuliśmy, że tracimy rozsądek. Kusiło nas, by pospieszyć do telefonu i skonsultować się z kolegami, ale powstrzymywał nas przed tym krokiem strach, że popełniliśmy jakiś niewyobrażalny błąd.

O piątej kret gotów był do pracy, jego nos skierowany był prosto ku dołowi. Reich z odległości obsługiwał urządzenie sterownicze i podobny do pocisku, nos kreta zaczął się obracać. Zaczął drążyć ziemię, która po chwili utworzyła niewielkie, miałkie usypisko. Przez kilka chwil usypisko drżało. Później kret zniknął bez śladu.

Podszedłem do ekranu radaru. Na samej górze poruszał się niewielki biały punkcik. Obserwowaliśmy jak posuwał się ku dołowi wolno — bardzo wolno, wolniej niż ruch wskazówki minutowej zegarka. Obok ekranu radaru inny monitor, podobny do telewizora, pokazywał tylko faliste linie przypominające dym. Chwilami linie te stawały się cieńsze w niektórych miejscach lub znikały w ogóle; działo się tak wtedy, gdy kret trafiał na skałę. Gdyby napotkał jakikolwiek obiekt o grubości większej niż dziesięć stóp, wyłączyłby się automatycznie, a elektroniczny laser zbadałby jego powierzchnię.

Godzinę później biała plamka przesunęła się do połowy ekranu — kret znajdował się na głębokości mili. Poruszał się teraz jeszcze wolniej. Reich podszedł do sondy i włączył ją. Jej urządzenia zarejestrowały kreta — także na głębokości mili. Pod nim, bardziej ku dołowi ekranu, widać było ogromny blok skalny. Wskazania sondy były dokładne.

Teraz wszyscy czekaliśmy w napięciu. Robotnicy stali w grupie z oczami wbitymi w ekran. Reich wyłączył sondę; wysyłana przez nią wiązka promieni mogła uszkodzić aparaturę kreta. Ryzykowaliśmy utratą bardzo cennej części naszego naukowego wyposażenia, ale nie widzieliśmy innego wyjścia. Sprawdziliśmy raz, a potem jeszcze raz, prawidłowość funkcjonowania sondy. Za każdym razem wskazywała ona, że potężne bloki miały mniej lub bardziej regularne kształty i spoczywały obok siebie. Niemożliwe, by były to naturalne skały.

Zniszczenie kreta nie musiało być czymś nieuchronnym. Jego wzmocniony pancerz mógł wytrzymać temperaturę do dwóch tysięcy stopni. Konstruktorzy zakładali nawet, że może on być eksploatowany w terenie, gdzie występują wulkaniczne lawy. Siła pancerza była ogromna, twórcy gwarantowali wytrzymałość na ciśnienie dwóch i pół tony na cal kwadratowy. Gdyby jednak dotarł do skalnych bloków znajdujących się na głębokości dwóch mil, będzie musiał wytrzymać ciśnienie dwukrotnie — lub prawie dwukrotnie — większe. Poza tym znajdujące się wewnątrz urządzenie nadawcze mogło nie wytrzymać takiej temperatury, na jaką kret będzie narażony. Dodatkowo zawsze istniało prawdopodobieństwo uwolnienia się kreta spod naszej kontroli lub uszkodzenia odbiornika.

Około wpół do dziewiątej, gdy zapadała już noc, kret przesunął się o dalszą połowę odległości, jaka dzieliła go od bloków. Były już tylko pół mili pod nim. Poleciliśmy robotnikom iść do domu, ale wielu z nich zostało. Kucharz przygotował nam posiłek z puszki; najwidoczniej zupełnie nie miał chęci na robienie czegoś bardziej pracochłonnego. Kiedy zapadła noc, siedzieliśmy w ciemności, nasłuchując cichego szumu urządzeń pomiarowych i wpatrując się w cudowny, biały punkt. Chwilami byłem już przekonany, że się zatrzymał. Reich, który miał lepszy wzrok, przekonywał mnie, że tak nie jest. O wpół do jedenastej odeszli z obozu ostatni robotnicy. Okryłem się stertą koców, gdyż zerwał się zimny wiatr. Reich palił jednego papierosa za drugim; nawet ja sięgnąłem po dwa. Nagle szum ustał. Reich zerwał się na równe nogi.

— Dotarł — powiedział.