125605.fb2 Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

— Jesteś pewien? — zauważyłem, że powiedziałem to skrzekliwym głosem.

— Całkowicie. Pozycja jest prawidłowa. Jest teraz bezpośrednio nad obiektem.

— I co teraz, co dalej?

— Uruchomimy skaner.

Włączył urządzenie. Utkwiliśmy wzrok w ekranie telewizyjnym; był czysty, co wskazywało, że skaner odbierał obraz masywnego i twardego obiektu. Reich nastroił urządzenie kontrolne. Znowu pojawiły się faliste linie, ale tym razem cieńsze i prostsze. Reich wyregulował urządzenie tak, by zbliżyć je do siebie: cała powierzchnia ekranu zasnuła się jednolitym wzorem czarnych i białych linii, jak para spodni w wąskie paski. Na tle owych linii bardzo wyraźnie rysowała się pewna liczba czarnych szram, swego rodzaju nacięć na skale. Napięcie kilku minionych godzin było tak wielkie, że byłem w stanie patrzeć na to bez większych emocji. Nie miałem wątpliwości, co to jest. Widziałem je już wiele razy przedtem — na bazaltowych statuetkach. Patrzyłem na symbole przedstawiające imię Abhotha Ciemnego.

Nie pozostało nic więcej do zrobienia. Sfotografowaliśmy obraz znajdujący się na ekranie, a następnie udaliśmy się do namiotu Reicha, by skontaktować się drogą radiową z Dargą przebywającym w Izmirze. Reich rozmawiał z nim pięć minut. Wyjaśnił całą sytuację, przeprosił za ryzyko, na jakie naraziliśmy kreta — będącego własnością rządu tureckiego — i powiedział, że definitywnie rozpoznaliśmy skalne bloki, które należą do kultury Wielkich Dawnych, o której wspomina napis na jednej z figurek.

Darga, jak podejrzewałem, był trochę pijany. Następnie zaproponował, że skoczy po Fu’ada, z którym natychmiast do nas przylecą. Przekonaliśmy go, że taki pośpiech nie ma zupełnie sensu, gdyż idziemy spać. Zaproponował, abyśmy spróbowali przesunąć kreta trochę w bok, by zbadał drugi blok. Reich odpowiedział mu, że jest to zupełnie niemożliwe. Kret nie mógł się poruszać w bok — a tylko do przodu lub do tyłu. Trzeba byłoby wycofać go z powrotem na setki stóp i następnie zmienić kierunek poruszania się w dół. Zabrałoby to wiele godzin.

W końcu przekonaliśmy Dargę i zakończyliśmy rozmowę. Byliśmy obaj potwornie zmęczeni, ale żaden z nas nie był senny. Kucharz zostawił przypadkiem urządzenie do zaparzania kawy. Wbrew rozsądkowi przyrządziliśmy kawę i otworzyliśmy butelkę brandy…

W takiej właśnie sytuacji, siedząc o północy w namiocie Reicha, 21 kwietnia 1997 roku, opowiedziałem mu o tym, co przeżyłem poprzedniej nocy. Zacząłem o tym mówić, jak sądzę, po to, byśmy mogli oderwać się od problemów wynikłych z odkrycia podziemnych bloków o rozmiarach siedemdziesięciu stóp. I to mi się udało. Ku memu zdziwieniu nie uznał tego, co mu powiedziałem, za jakieś dziwactwo. Podczas studiów studiował psychologię Junga i był obeznany z koncepcją „nieświadomości kolektywnej”. Jeśli istnieje nieświadomość kolektywna — jak zakłada teoria Junga — to ludzie nie stanowią samotnych wysp, ale są częścią olbrzymiego kontynentu umysłu. Był znacznie bardziej oczytany w psychologii niż ja. Przytoczył cytat z pracy Huxley’a, który brał — gdzieś w latach czterdziestych — meskalinę i doszedł do podobnych co i ja konkluzji, dotyczących przestrzeni wewnątrz nas. Huxley, jak się wydaje, poszedł dalej mówiąc o umyśle jako o odrębnym świecie, zbudowanym na podobieństwo, tego w którym żyjemy; porównał go do planety z własnymi dżunglami i oceanami. A na planecie tej — jak można się było tego spodziewać — żyją rozmaite dziwne stworzenia.

W tym miejscu zaprotestowałem. Huxley z pewnością, mówiąc o dziwnych stworzeniach, traktował to jako metaforę, taką licentia poetica. Mieszkańcami umysłu są wspomnienia, idee — ale nie potwory!

Reich obruszył się na to:

— A skąd wiemy, że nie?

— Zgadzam się, że nie wiemy. Ale zaprzeczenie temu dyktuje zdrowy rozsądek.

Pomyślałem o swych przeżyciach ubiegłej nocy i poczułem się mniej pewny. Czy to, co powiedziałem, było efektem zdrowego rozsądku? A może to po prostu zwykły nawyk, wynikły z określonego sposobu my sienią o umyśle — podobnie jak nasi przodkowie myśleli, że ziemia jest centrum wszechświata? Mówię o moim umyśle w taki sam sposób, jak o „moim ogródku” przy domu. Ale w jakim sensie mój przydomowy ogródek jest rzeczywiście „mój”? Pełno jest przecież robaków i owadów, które bynajmniej nie prosiły mnie o przyzwolenie, by mogły tam żyć. Będzie nadal istniał, nawet wówczas, gdy będę martwy…

To dziwne, ale ten tor myślenia sprawił, że poczułem się lepiej. Wyjaśniał mój lęk, albo wydawało mi się, że wyjaśnia mój lęk. Jeżeli indywidualność człowieka jest złudzeniem, a umysł jest rzeczywiście rodzajem oceanu, to dlaczegóż nie miałby on być zaludniony obcymi stworzeniami? Zanim zasnąłem, zanotowałem sobie: zamówić Heaven and Heli Huxley’a. Myśli Reicha przybrały natomiast bardziej praktyczny wymiar. Dziesięć minut po naszym rozstaniu zastukał do mego namiotu, mówiąc:

— Myślę, że moglibyśmy poprosić Dargę, by pożyczył nam duży poduszkowiec do przenoszenia sondy. Na pewno ułatwiłoby to nam życie…

Teraz z perspektywy czasu wydaje mi się wręcz absurdalnym, że żaden z nas nie przewidział konsekwencji naszego odkrycia. Oczywiście, spodziewaliśmy się, że narobimy szumu w archeologicznym światku. Obydwaj jednak nierozłącznie zapomnieliśmy o tym, co się działo, gdy Carter odkrył grób Tutenchamona, czy kiedy w Qumran znaleziono zwoje znad Morza Martwego. Archeolodzy nigdy nie liczą się z istnieniem massmediów i histerią dziennikarzy.

Fu’ad i Darga obudzili nas o wpół do siódmej. Przybyli, zanim nadeszli robotnicy. Towarzyszyli im czterej wysokiej rangi urzędnicy oraz para amerykańskich gwiazd filmowych, która akurat zwiedzała okolicę. Reich chciał wyrzucić całe to niezapowiedziane towarzystwo z terenu wykopalisk, ale uświadomiłem mu, że rząd turecki ma absolutne prawo do inspekcji — no, może wyłączając z tego prawa gwiazdy filmowe.

Po pierwsze, chcieli, aby ich przekonać, że bloki znajdują się rzeczywiście na głębokości dwóch mil. Reich włączył urządzenia sondy i pokazał im zapis „bloku Abhotha” (jak go nazwaliśmy) i znajdującego się koło niego kreta. Darga wyraził wątpliwość, czy kret może funkcjonować na głębokości dwóch mil — w odpowiedzi na co Reich cierpliwie podszedł do tablicy sterującej, by uruchomić go.

Jednak próby włączenia urządzenia nie udały się — ekran wciąż pozostawał czysty. Kopnął nawet urządzenie, by je włączyć, ale i to nie przyniosło żadnego rezultatu. Narzucał się tylko jeden wniosek: temperatura albo, być może, ciśnienie zniszczyły kreta.

Była to niewątpliwie porażka, lecz nie tak duża, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Kret był drogi, ale można było go wymienić na innego. Darga i Fu’ad nadal jednak chcieli, by ich przekonać, że nie ma błędu w odczytach sondy. Reich spędził cały ranek demonstrując i udowadniając, że wszystkie obwody urządzenia są w porządku i nie ma powodu wątpić, że bloki znajdują się rzeczywiście na głębokości dwóch mil. Wywołaliśmy fotografię bloku Abhotha i porównaliśmy ze znakami wyrytymi na bazaltowych statuetkach. Nie sposób było się pomylić: pochodziły one z tej samej kultury.

Istniało, oczywiście, tylko jedno rozwiązanie powstałego problemu: budowa normalnego tunelu prowadzącego do bloków. Muszę zaznaczyć, że wówczas nie mieliśmy żadnego pojęcia o rozmiarach poszczególnych bloków. Założyliśmy, że wysokość wskazana przez urządzenia sondy mogła być wysokością ściany albo całego budynku. Trzeba przyznać, że zdjęcie radarowe postawiło przed nimi interesujący problem; zostało ono zrobione z góry — co oznaczało, że sfotografowaliśmy ścianę lub budynek, leżący na boku. Żadna ze starożytnych cywilizacji, o ile wiem, nie umieszczała inskrypcji na szczycie murów lub na dachu budynków.

Nasi goście byli zarazem zakłopotani, jak i pod wrażeniem tego, co zobaczyli. Jeśli nie okaże się niewypałem, to z całą pewnością będzie to największe odkrycie w całej historii archeologii. Jak dotąd, najstarszą znaną nam cywilizację stanowili Indianie Masma z płaskowyżu Marcahuasi, zamieszkujący Andy przed dziewięcioma tysiącami lat. Przypomnieliśmy sobie nagle o rezultatach testów, przeprowadzonych na bazaltowych statuetkach za pomocą neutronowego datownika, które uznaliśmy za nietrafne. Potwierdzały one teraz nasze założenie, że mamy do czynienia z pozostałościami cywilizacji co najmniej dwukrotnie starszej od tej z Marcahuasi.

Fu’ad i jego koledzy zostali na lunchu i pożegnali się z nami dopiero o drugiej. Teraz ich ekscytacja odkryciem udzieliła się i mnie, choć muszę przyznać, że byłem poirytowany tym, że pozwoliłem sobie na takie odczucia. Fu’ad obiecał przysłanie poduszkowca możliwie jak najszybciej, ale zarazem nadmienił, że może to zająć kilka dni. Do tego czasu nie chcieliśmy sami przesuwać sondy. Było jasne, że teraz otrzymamy znacznie większą pomoc od rządu, niż zakładaliśmy to na początku i że nie było sensu tracić energii na zmianę położenia sondy. Mieliśmy drugiego kreta, ale bez sensu było ryzykować jego utratę. Teraz więc, wpół do trzeciej, usiedliśmy w cieniu niższej bramy, wypiliśmy sok pomarańczowy i odprężyliśmy się.

Pół godziny później pojawił się pierwszy dziennikarz — był nim korespondent „New York Timesa” z Ankary. Reich był wściekły. Przypuszczał — zresztą niesłusznie — że rząd turecki usiłuje wykorzystać odkrycie dla autoreklamy. (Później dowiedzieliśmy się, że odpowiedzialność za poinformowanie prasy ponoszą gwiazdy filmowe). Reich zniknął w swoim namiocie, a ja pozostałem, by zabawiać dziennikarza, dość miłego mężczyznę, który znał moją książkę o Hetytach. Pokazałem mu fotografię i wyjaśniłem zasadę działania sondy. Kiedy zapytał, co się stało z kretem, odparłem, że nie mam pojęcia. Że — o ile wiem — dowodzi to sabotażu troglodytów. Był to chyba mój pierwszy błąd. Drugi zrobiłem wówczas, gdy udzieliłem mu odpowiedzi na pytanie o wielkości bloku Abhotha. Zauważyłem, że nie mamy dowodów na to, iż jest to tylko pojedynczy blok — wręcz przeciwnie, sądzimy, że po obu jego stronach znajdują się inne bloki podobne. Mógłby to być monument religijny o kształcie bloku albo, być może, konstrukcja podobna do ziguratu w Ur. A jeśli to jest blok pojedynczy, oznacza to, że mamy do czynienia z cywilizacją gigantów…

Ku memu zdziwieniu to moje bajdurzenie potraktował aż nadto poważnie. Zapytał mnie, czy prawdziwa jest teoria mówiąca, że świat był kiedyś zamieszkany przez rasę gigantów, których zniszczyła jakaś katastrofa lunarna? Odparłem, że jestem naukowcem, a więc muszę być otwarty na różne hipotezy, zanim nie zbierzemy odpowiedniej liczby danych. — Ale czy to właśnie nie są te wystarczające dane? — nalegał dalej. Odpowiedziałem, że jest zbyt wcześnie, by mówić o tym co odkryliśmy. Wówczas zadał mi pytanie: — Jak ja sądzę, czy jest możliwe, by takie ogromne bloki mogły być przemieszczane przez ludzi, tak jak to było w przypadku piramidy w Giza czy Piramidy Słońca Toltec w Teotihuacan? Ciągle jeszcze nic nie podejrzewając, zauważyłem, że największe bloki z piramidy w Giza ważą dwanaście ton. Blok o wysokości siedemdziesięciu stóp waży tysiące ton. Zgodziłem się, że nie wiemy dotąd, jak kamienie z piramidy Cheopsa — czy te w Stonehenge — zostały przetransportowane; starożytni mogli posiadać daleko większą wiedzę na ten temat, niż myślimy…

Nim skończyłem rozmowę z dziennikarzem „New York Timesa”, pojawiły się trzy następne helikoptery. Przybyli kolejni dziennikarze. Około czwartej skłoniono Reicha do wyjścia z namiotu i zademonstrowania działania sondy — co uczynił bardzo niechętnie. Około szóstej obydwaj ochrypliśmy od ciągłego wyjaśniania i byliśmy wykończeni. Uciekliśmy do hotelu w Kadirli i udało nam się zjeść spokojnie kolację. Powiedzieliśmy kierownikowi hotelu, by nie łączył z nami żadnych rozmów telefonicznych. Jednakże około dziewiątej udało się do nas dotrzeć Fu’adowi. Machał egzemplarzem „New York Timesa”. Cała pierwsza strona poświęcona była „Największemu odkryciu w historii świata”. Cytowano moje słowa, zgodnie z którymi odkryliśmy miasto gigantów. Miałem napomknąć, że giganci ci byli także magami przenoszącymi — ważące tysiące ton — bloki budowlane przy użyciu dziwnej, dziś już zapomnianej umiejętności. Pewien mój kolega, powszechnie znany uczony, wyraził opinię, że piramidy w Egipcie i starożytnym Peru nie mogły być zbudowane przy użyciu żadnej ze znanych obecnie metod, a to najnowsze odkrycie z pewnością potwierdzi tę teorię. W środku gazety pewien popularyzator archeologii zamieścił artykuł Giganci z Atlantydy.

Zapewniałem Fu’ada, że nigdy nie mówiłem o żadnych gigantach, a już na pewno w kontekście, w jakim mnie cytowano. Obiecał, że zadzwoni do „New York Timesa” i poda sprostowanie. Następnie powlokłem się do pokoju Reicha, aby wypić ostatnią szklankę brandy, zostawiając wiadomość, że nie ma mnie dla nikogo — nawet gdyby przybył sam sułtan turecki.

Sądzę, że to co powiedziałem wyjaśnia całkowicie, dlaczego nie byliśmy w stanie pokazać się publicznie przez następny tydzień. Rząd turecki przydzielił nam wojsko do ochrony naszego ekwipunku, ale ci nie mieli rozkazu, by nie dopuszczać na teren wykopaliska rozmaitych gości. Helikoptery nad Karatepe unosiły się jak osy wokół dżemu. Hotele w Kadirli były przepełnione, po raz pierwszy od ich wybudowania. Musieliśmy z Reichem pozostać na miejscu, gdyż w przeciwnym razie bylibyśmy zaczepiani sto razy na godzinę przez wariatów i poszukiwaczy sensacji. Rząd turecki przydzielił nam w ciągu dwunastu godzin poduszkowiec, ale obecnie niemożliwe okazało się jego wykorzystanie. Następnego dnia Carnegie Foundation przyznała nam dwa miliony dolarów na rozpoczęcie budowy tunelu, a World Finance Committee dostarczyło drugie tyle. W końcu rząd turecki wyraził zgodę na budowę zasieków wokół Czarnej Góry: z drutu kolczastego na wysokość czterdzieści stóp. Polecenie to wykonano z pomocą fundacji amerykańskich i rosyjskich w przeciągu niespełna tygodnia. Wówczas dopiero mogliśmy powrócić do pracy.

Jednak wszystko uległo zmianie. Nie było już spokojnych sjest po lunchu czy rozmów w namiocie o północy. Na straży wykopalisk wszędzie stali żołnierze. Najznakomitsi archeolodzy ze wszystkich stron świata zadręczali nas pytaniami i radami. Niebo huczało od helikopterów, którym odmawiano zgody na lądowanie. Z pospiesznie wybudowanej wieży kontrolnej, będącej efektem współpracy amerykańsko-rosyjskiej, nadawano radiowe sygnały ostrzegawcze.

Przeciwności te łagodzone były przez inne znaczne udogodnienia. Zespół inżynierów zamontował na poduszkowcu sondę tak, że mogliśmy dokonywać natychmiastowych pomiarów nad każdym — nawet najtrudniejszym — terenem. Rząd turecki wyposażył nas w dwa specjalne zmodyfikowane krety. Pieniądze i sprzęt mogliśmy dostać na każdą prośbę — taka sytuacja jest marzeniem każdego archeologa.

W przeciągu dwóch dni dokonaliśmy zdumiewających odkryć. Przede wszystkim sonda wykazała, że rzeczywiście odkryliśmy zakopane miasto. W promieniu mili rozciągały się mury i budynki. Czarna Góra znajdowała się, jak się wydawało, mniej więcej ponad centralną częścią miasta. I było to rzeczywiście miasto gigantów. „Blok Abhotha” nie był budynkiem ani pomnikiem o charakterze religijnym, ale pojedynczym blokiem budowlanym wyciętym z litego bazaltu — i to najtwardszego, wulkanicznego pochodzenia. Jeden z nowych kretów odciął fragment bloku i dostarczył go na powierzchnię.

Jednak prześladował nas ciągle jakiś dziwny pech. W przeciągu czterdziestu ośmiu godzin straciliśmy jednego z nowych kretów, w podobny sposób jak pierwszego. Przestał odpowiadać na nasze sygnały na głębokości dwóch mil. Tydzień później straciliśmy drugiego kreta, znowu w ten sam sposób; sprzęt, wartości pół miliona funtów, zagrzebany został pod zwałami ziemi. Z kolei nieuważny operator stracił kontrolę nad poduszkowcem i pozwolił sondzie spaść na chatę pełną tureckich żołnierzy, zabijając osiemnastu z nich. Sonda pozostała nieuszkodzona, ale gazety, nadal hałaśliwie, nie omieszkały zwrócić uwagi na zadziwiającą zbieżność naszych niepowodzeń z niepowodzeniami ekspedycji Cartera-Carnarvona z 1922 roku. Przytaczali sensacyjne historie, związane z „przekleństwem Tutenchamona”. Jeden z kolegów, w którego dyskrecję dotychczas najzupełniej wierzyłem, zrelacjonował moją teorię mówiącą, iż Hetyci z Karatepe zawdzięczali swe przetrwanie reputacji magów; zapoczątkował tym nową falę sensacyjnych historyjek. Wówczas to po raz pierwszy pojawiło się nazwisko H.P. Lovecrafta. Tak jak większość moich kolegów, zupełnie o nim nie słyszałem. Był autorem wielu opowiadań o zjawiskach nadprzyrodzonych, zmarł w 1937 roku. Po jego śmierci przez długi okres pienił się w Ameryce „kult Lovecrafta”, głównie dzięki orędownictwu jego przyjaciela — powieściopisarza Augusta Derletha. On to właśnie napisał do Reicha wykazując, że imię „Abhotha Nieczystego” pojawia się w pracach Lovecrafta; figuruje on tam jako jeden z Wielkich Dawnych.

Kiedy Reich pokazał mi ten list, pierwszą moją reakcją było przeświadczenie, że jest to po prostu mistyfikacja. Sięgnęliśmy po odpowiednią encyklopedię literatury — i stwierdziliśmy, że Derleth rzeczywiście jest znanym amerykańskim powieściopisarzem, obecnie już po osiemdziesiątce. Lovecraft nie był tam wymieniony, ale telefon do British Museum pozwolił nam uzyskać informację, że i on faktycznie istniał i napisał książki, które mu Derleth przypisuje.

Było w liście Derletha jedno zdanie, które mnie uderzyło. Po stwierdzeniu, że nie potrafi wyjaśnić, skąd Lovecraft mógł wiedzieć o istnieniu „Abhotha Ciemnego” — jako że imię jego nie pojawia się w żadnym z hetyckich dokumentów odkrytych przed 1937 rokiem — dodał: „Lovecraft przywiązywał ogromną wagę do snów i często mówił mi, że postacie z wielu jego opowiadań objawiły mu się we śnie”…

— Następny dowód na istnienie twojej nieświadomości kolektywnej — skomentowałem ten fragment listu.

Reich odpowiedział, że jest to najprawdopodobniej zbieg okoliczności. Abbaddon to anioł zniszczenia w mitologii hebrajskiej, końcówka „hoth” jest najprawdopodobniej pochodzenia egipskiego. Bóg „Abhoth” wspominany jest w pewnych pismach babilońskich, które Lovecraft mógł znać. Co do „Wielkich Dawnych” nie jest to określenie na tyle specyficzne, by nie mogło wystąpić na kartach powieści autora zajmującego się zjawiskami nadprzyrodzonymi.

— Po co wciągać w to „nieświadomość kolektywną”? — rzekł Reich i byłem skłonny się z nim zgodzić.

Kilka dni później zmieniliśmy w tej kwestii zdanie. W końcu dotarła do nas przesyłka z książkami wysłanymi przez Derletha. Sięgnąłem po powieść Cień spoza czasu — i natychmiast natrafiłem na opis ogromnych, kamiennych bloków, znajdujących się pod pustynią australijską. W tym momencie Reich, który zajmował drugi fotel, wydał okrzyk zdziwienia i głośno przeczytał jedno zdanie: „Mieszkaniec ciemności znany jest także pod imieniem Nyogtha”. Dokładnie poprzedniego wieczoru ustaliliśmy wstępną wersję tłumaczenia napisu, znajdującego się na bloku Abhotha, który brzmiał następująco: „A konie winny być wprowadzone, po dwa, przez oblicze Niogtha”. Następnie przeczytałem Reichowi opis podziemnych miast, zamieszczony w Cieniu spoza czasu: „Potężne, bazaltowe miasta z wieżami bez okien”, zbudowane przez „na wpół polipową, dawną rasę”.

Nie było wątpliwości, że Lovecraft w zadziwiający sposób przewidział nasze odkrycie. Szkoda nam było czasu na zastanawianie się, w jaki sposób do tego doszedł — może udało mu się wejrzeć w przyszłość — tak, jak opisuje to Dunne w Experiment with Time — i dzięki temu poznał rezultaty naszych badań; a może jego umysł pogrążony we śnie spenetrował tajemnice, pogrzebane pod ziemią w Azji Mniejszej? Jak do tego doszedł, było dla nas rzeczą zupełnie obojętną. Pytanie, które nas obecnie frapowało, brzmiało: na ile prace Lovecrafta stanowią literacką fantazję, a na ile są wynikiem nadnaturalnych zdolności wizjonera?

Wielu mogło dziwić, że zaniedbujemy nasze archeologiczne obowiązki zajmując się książkami pisarza, który większość swych prac opublikował w brukowym pisemku noszącym tytuł „Weird Tales”. Staraliśmy się utrzymać nasze zainteresowania w tajemnicy udając, że spędzamy całe dni na studiowaniu inskrypcji klinowych. Zamykaliśmy się w pokoju Reicha (który był większy od mojego) i czytaliśmy systematycznie prace Lovecrafta. Gdy tylko przynoszono posiłki, natychmiast wsuwaliśmy książki pod poduszki, a wokół siebie rozrzucaliśmy fotografie inskrypcji. Ostatnie doświadczenie nauczyło nas doskonale, co może się stać, gdy jakiś dziennikarz odkryje, co robimy. Rozmawialiśmy z Derlethem przez videotelefon — był przyjaznym, pełnym kurtuazji starszym gentlemanem o bujnych białych włosach — prosząc go, aby nikomu nie wspominał o swym odkryciu. Zgodził się na to chętnie, ale dodał, że twórczość Lovecrafta ma wciąż wielu zagorzałych wielbicieli, którzy sami mogą wpaść na ten trop.

Studiowanie Lovecrafta było samo w sobie zajęciem interesującym i przyjemnym. Był on człowiekiem nadzwyczajnej wyobraźni. Czytając jego prace w porządku chronologicznym, obserwowaliśmy, jak stopniowo jego poglądy ulegają ewolucji. Wczesne opowiadania były wyraźnie osadzone w krajobrazie Nowej Anglii; działy się na terenie fikcyjnego hrabstwa Arkham, pełnego dzikich wzgórz i ponurych dolin. Mieszkańcy Arkham w większości byli dziwacznymi degeneratami o zamiłowaniu do zakazanych przyjemności i kontaktów z demonami. Jak można było łatwo przewidzieć, większość z nich kończyła swe życie w gwałtowny i zły sposób. Ale stopniowo nastąpiła w pisarstwie Lovecrafta zmiana: Jego wyobraźnia porzuca horror i dąży ku natchnionemu lękowi, wizji straszliwych eonów czasu i miast-gigantów, potyczek potworów i nadludzkich ras. Mimo że w powieściach swych używał języka horroru — mając z pewnością na uwadze rynek zbytu — można by go uznać, bez popełnienia większego błędu, za jednego z najważniejszych i najlepszych pisarzy z gatunku science-fiction. Uwagę naszą skoncentrowaliśmy głównie na tym właśnie okresie (choć nie należy tego traktować zbyt dosłownie, gdyż wzmianka dotycząca „Abhotha Nieczystego” pojawiła się już w jednym z jego najwcześniejszych opowiadań, dziejących się w hrabstwie Arkham).

Najbardziej uderzające było to, że owe „cyklopowe miasta” Wielkich Dawnych (nie byli oni przedstawicielami polipoidalnej rasy, którą wyparli) pasowały do tego, co wiedzieliśmy o naszym — odkrytym pod ziemią — mieście. Zgodnie z opisami Lovecrafta miasta te nie miały schodów, a tylko rodzaj pochylni — ponieważ ich mieszkańcy byli potężnymi, stożkowatymi stworzeniami posiadającymi czułki. Podstawa stożka „obramowana była gumowatą szarą substancją, dzięki której osobnik mógł się przez skurcze i rozkurczę poruszać”. Sonda ujawniła, że miasto pod Karatepe posiada wiele pochyłych płaszczyzn i nie zawiera żadnych schodów. A ich rozmiary z pewnością usprawiedliwiłyby przymiotnik „cyklopowy”.

Jak łatwo sobie wyobrazić, nasze odkryte, podziemne miasto stanowiło nie lada problem dla archeologii. Było czymś zupełnie nowym. Problem Layarda, polegający na konieczności odkopania ogromnych ruin Niniwy, był zupełnie drobny w stosunku do tego, co nas czekało. Jak obliczył Reich, aby wydobyć ruiny na światło dzienne musielibyśmy usunąć około czterdziestu bilionów ton ziemi (mam tu na myśli amerykański bilion — to jest tysiąc milionów). Oczywiście, było to niewykonalne. Alternatywę wobec metody odkrywki stanowiło wykopanie serii szerokich tuneli w dół, ku miastu i — następnie — utworzenie na ich końcach wielkich komór. Musiałoby ich być wiele, gdyż nie zaryzykowalibyśmy, ze względu na rozmiary, utworzenia tylko jednej komory: żaden ze znanych metali nie dawał gwarancji, że wytrzyma obciążenie dachu o grubości dwóch mili. Oznaczało to, że miasto jako takie nie mogło być nigdy odsłonięte w całości; jednak przy użyciu sondy można byłoby ustalić, które jego partie zasługują najbardziej na trud podjęcia takiego wysiłku. Nawet przekopanie pojedynczego tunelu wiązało się z usunięciem setek tysięcy ton ziemi — było to już jednak w zasięgu naszych możliwości.

Dokładnie tygodnia potrzebowała prasa, by wpaść na trop tego, że odkryliśmy Lovecrafta. Była to najprawdopodobniej największa sensacja od czasu odkrycia przez nas miasta. Po całym tym gadaniu o gigantach, magach i bóstwach ciemności — tego tylko było im trzeba. Popularyzatorzy archeologii, maniacy od piramid i przedstawiciele teorii o zlodowaceniu świata mogli wreszcie udać się na zasłużony odpoczynek, teraz bowiem nadeszły złote czasy dla spirytystów, okultystów i całej reszty. Ktoś napisał artykuł wykazujący, że Lovecraft zapożyczył swą mitologię od Madame Bławatskiej. Ktoś jeszcze inny autorytatywnie stwierdził, że wszystko to stanowi część tradycji kabalistycznej. W ciągu jednego dnia Lovceraft stał się najbardziej poczytnym pisarzem świata; książki jego sprzedawano w milionach egzemplarzy — i to we wszystkich językach świata. Wielu spośród jego czytelników było przerażonych, wierzyli bowiem, że naszymi pracami zakłócimy spokój grobów Wielkich Dawnych, co w efekcie wywoła katastrofę, tak dosadnie przedstawioną przez Lovecrafta w opowiadaniu Zew Cthulhu.

Miasto w Cieniu spoza czasu nie miało nazwy, ale w jednej z wcześniejszych powieści Lovecrafta wspomniane jest jako „Nieznane Kadath”. Czytelnicy gazet ochrzcili nasze podziemne miasto nazwą „Kadath” i nazwa ta się przyjęła. Prawie natychmiast Dalgleish Fuller, szaleniec z Nowego Yorku, założył stowarzyszenie „Anty-Kadath”, którego celem było uniemożliwienie odkopania Kadath — co naruszyłoby spokój Wielkich Dawnych. Wskaźnikiem rozmiarów obłędu był fakt, że jego towarzystwo natychmiast skupiło pół miliona członków, następnie szybko wzrosło do trzech milionów. Przyjęli dewizę: „Nadzieja leży w przyszłości, zapomnijmy więc o przeszłości”. Kupili czas przeznaczony na reklamy w telewizji oraz wynajęli poważnych psychologów, którzy od razu oświadczyli, że wizje Lovecrafta były skutkiem jego ponadnaturalnych zdolności spostrzegania pozazmysłowego (istnienia którego tak przekonywająco dowiódł Rhine i jego koledzy z Duke University). W związku z tym należy podporządkować się wezwaniom Lovecrafta; w przeciwnym wypadku, jeśli naruszony zostanie spokój Wielkich Dawnych, nieuchronnie nastąpi zagłada gatunku ludzkiego. Dalgleish Fuller był maniakiem, ale o niewątpliwych zdolnościach organizacyjnych. Wydzierżawił ogromny obszar ziemi w odległości pięciu mil od Karatepe i urządził tam camping. Nakłaniał swych zwolenników, by spędzali tam urlopy, poświęcając je na działania zmierzające do uniemożliwienia kontynuacji prac wykopaliskowych w Karatepe. Ziemia ta, będąca wcześniej prywatną własnością farmera, została chętnie odsprzedana za ogromną ilość pieniędzy — zanim rząd turecki był w stanie temu przeciwdziałać. Fuller miał wyjątkowy dar zjednywania bogatych, zbzikowanych kobiet, które wprost zalały cały ten ruch pieniędzmi. Zakupili helikoptery, które przez cały czas warczały nad ruinami, wlokąc za sobą napisy „Anty-Kadath”. Natomiast nocami helikoptery przylatywały nad wykopaliska, aby wyrzucić na nasz teren śmieci — tak że kiedy przybywaliśmy rano do pracy, często spędzaliśmy całe godziny na uprzątaniu zgniłych owoców, warzyw i starych puszek. Obozowicze urządzali dwa razy dziennie marsze protestacyjne aż do drutów kolczastych, otaczających teren wykopalisk — czasami w kolumnach po tysiąc osób. Dopiero po sześciu tygodniach perswazji zareagowała ONZ i przysłała posiłki. W tym czasie Fuller pozyskał dla swej idei pięciu amerykańskich senatorów i wspólnie z nimi przedstawił projekt, nakazujący zaniechania dalszych prac w Karatepe. Dowodzili, że ich działania nie są spowodowane przesądnym lękiem, lecz wynikają z szacunku dla martwej od dawna cywilizacji. — Czy mamy prawo — dowodzili — zakłócać sen wieków? Na szczęście, dzięki rozsądkowi Senatu, zdecydowana większość głosowała przeciw temu projektowi.

Kiedy już wydawało się, że Towarzystwo „Anty-Kadath” zaczyna — przez swe hałaśliwe ekscesy — tracić wpływy, cała sprawa nabrała nowego impetu; a to za sprawą publikacji, dotyczącej odkrycia nie drukowanych dotąd prac Stanisława Perzyńskiego i Mirzy Dina. Dane ich dotyczące są, pokrótce, następujące: Perzyński był Polakiem, natomiast Mirza Din — Persem, a obydwaj umarli jako szaleńcy w pierwszej dekadzie XX wieku. Dane o Perzyńskim były lepiej udokumentowane. Był on w pewnym stopniu znany dzięki publikacji biografii dziadka, rosyjskiego poety Nadsona. Wydał także wybór opowiadań o zjawiskach nadnaturalnych, związanych z księciem Potockim. W 1898 roku opublikował dziwną książkę, ostrzegającą gatunek ludzki przed groźbą zawładnięcia Ziemią przez rasę potworów rodem z innego świata, która zbudowała przeogromne miasta pod ziemią. Rok później znalazł się w szpitalu dla umysłowo chorych. Prace jego zawierają wiele dziwacznych szkiców, które mogłyby być ilustracjami do opowiadań Lovecrafta o Kadath. Była to monstrualna architektura z pochylonymi oraz wielkimi, kanciastymi wieżami. Wszystkie te materiały opublikowało Towarzystwo „Anty-Kadath”. Przypadek Mirzy Dina był bardziej wątpliwy. On także był pisarzem apokaliptycznym, którego prace publikowano rzadko. Tak jak Perzyński, ostatnie swe lata spędził w domu dla obłąkanych, pisząc listy ostrzegawcze adresowane do rządu perskiego. Zawierały one ostrzeżenie przed zagrożeniem, jakie niesie ludzkości rasa potworów, pragnąca zawładnąć Ziemią. Mirza Din umieszczał swe potwory gdzieś w dżunglach centralnej Afryki i opisywał je na podobieństwo ogromnych ślimaków. Ich ogromne miasta zbudowane były z ich własnej, śluzowatej wydzieliny, która pod wpływem powietrza twardniała w materiał podobny do kamienia.

Większość szalonych listów Mirzy Dina zniszczono, ale te które ocalały, wykazywały znaczne podobieństwo stylu do listów Perzyńskiego; z kolei jego ślimaki były wystarczająco podobne do opisywanych przez Lovecrafta stożków. Twierdzenie, że wszyscy trzej opisywali tę samą wizję Wielkich Dawnych i ich miasta, nosi znamiona wiarygodności.

Po interwencji rządu i wykopaniu pierwszego tunelu aktywność Towarzystwa „Anty-Kadath” stopniowo gasła; niemniej, przez osiemnaście miesięcy, udało im się w znacznym stopniu utrudnić nam pracę. Dalgleish Fuller został zamordowany przez jedną ze swych zwolenniczek, w bardzo niejasnych okolicznościach.

Pierwszy tunel ukończony został dokładnie w rok po tym, jak odkryliśmy blok Abhotha. Wykopania tunelu podjął się rząd włoski. Do wykonania wykopu użyto tych samych gigantycznych kretów, przy pomocy których wybudowano tunel pomiędzy Scyllą a Messyną (na Sycylii), później zaś pomiędzy Otranto a Linguettą (w Albanii). Samo kopanie zajęło tylko kilka dni, ale głównym problemem było zabezpieczenie niższych partii tunelu przed zawaleniem się. Blok robił na obserwatorze tak wielkie wrażenie, jak się tego spodziewaliśmy — sześćdziesiąt osiem stóp wysokości, trzydzieści stóp szerokości i dziewięćdziesiąt stóp długości; wycięty z litego bazaltu pochodzenia wulkanicznego. Nie można było mieć wątpliwości, że mamy do czynienia z rasą gigantów albo magów. Fakt istnienia bazaltowych statuetek powodował, że raczej wątpiłem, aby była to rasa gigantów; figurki były zbyt małe. (Dopiero dziesięć lat później dramatyczne odkrycie Marcera w Tanzanii wykazało, że owe wielkie miasta zamieszkiwane były zarówno przez gigantów, jak i ludzi — i że prawie na pewno giganci byli niewolnikami ludzi).