125605.fb2
Wszystko to jest jednak bez znaczenia wobec głównego wątku. Na długo, nim ukończono pierwszy tunel, straciłem zainteresowanie wykopaliskami w Karatepe. Rozpoznałem, czym w istocie były — przynętą odwracającą uwagę, umyślnie podsuniętą przez pasożyty umysłu.
Do wniosku tego doszedłem w następujący sposób. W końcu czerwca 1997 roku znalazłem się w stanie skrajnego wyczerpania. Mimo pięciomilowego parasola przeciwsłonecznego, rozciągniętego nad Karatepe i obniżającego temperaturę do sześćdziesięciu stopni w cieniu, nie sposób było tam wytrzymać. Śmieci, którymi zarzucali nas zwolennicy Fullera, spowodowały, że cały ten obszar śmierdział jak bagno, a rozmaite środki dezynfekujące, których używaliśmy, tylko pogarszały sytuację. Wiały suche, niosące pełno kurzu wiatry. Pół dnia spędzaliśmy na piciu mrożonego sorbetu z płatkami róży, leżąc w klimatyzowanych chatach. W lipcu zacząłem cierpieć na okropne bóle głowy. Dwa dni, które spędziłem w Szkocji, poprawiły moje samopoczucie; wróciłem do pracy, ale znowu po upływie tygodnia powaliła mnie gorączka. Miałem dość ciągle przeszkadzających dziennikarzy i szaleńców z Towarzystwa „Anty-Kadath”, tak więc zdecydowałem się na powrót do mego mieszkania w Diyarbakirze. Panował w nim chłód i spokój, gdyż mieściło się na terenie Anglo-Indian Uranium Company. Straż przemysłowa tej spółki dość zdecydowanie traktowała intruzów. Znalazłem masę czekających na mnie listów i rozmaitych paczek. Przez pierwsze dwa dni nie zwracałem na nie uwagi, leżąc w łóżku i słuchając płyt z operami Mozarta. Stopniowo gorączka opadała. Trzeciego dnia wynurzyłem się z tego stanu apatii na tyle, by otworzyć listy.
Pośród nich znalazłem notkę, której nadawcą było Standard Motors and Engineering, zawierającą informację, że zgodnie z moją prośbą przesyłają mi większość materiałów Karela Weissmana do Diyarbakiru. Wyjaśniało to obecność owych ogromnych paczek. Inny list był z Northwestern University Press i zawierał pytanie, czy nie zechciałbym wyrazić zgody na opublikowanie przez nich pism psychologicznych Karela.
Wszystko to było niezwykle męczące. Przeadresowałem ten list na nazwisko Baumgarta, który znajdował się w Londynie, i powróciłem do Mozarta. Jednak następnego dnia tak mocno gryzło mnie sumienie, że sięgnąłem po resztę listów i otworzyłem je. Znalazłem wśród nich list od Carla Seidela, mężczyzny, który mieszkał razem z Baumgartem (był homoseksualistą) — w którym donosił, że Baumgart przeszedł załamanie nerwowe i jest obecnie u swej rodziny w Niemczech.
Oznaczało to, oczywiście, że opracowanie materiałów Karela spoczywało teraz na mojej głowie. Tak więc — z ogromną niechęcią — przystąpiłem do otwierania pierwszej z paczek. Ważyła bez mała czterdzieści funtów i zawierała wyłącznie wyniki badań nad reakcją na kolory u ponad stu osób. Odrzuciło mnie to. Powróciłem do Zaczarowanego fletu.
Tego wieczoru pewien młody perski dyrektor, z którym się zaprzyjaźniłem, wpadł do mnie z butelką wina. Czułem się trochę samotny i chętnie przystałem na rozmowę. Temat wykopalisk przestał być dla mnie nie do zniesienia, a nawet pewną przyjemność sprawiło mi przedstawienie mu „drugiej strony” naszej pracy. Wychodząc ode mnie, zauważył paczki i spytał, czy związane są one z wykopaliskami. Opowiedziałem mu historię samobójstwa Weissmana i przyznałem, że perspektywa zajrzenia do nich wywołuje u mnie znudzenie graniczące z bólem fizycznym. Na swój radosny i uprzejmy sposób zaproponował, że następnego ranka przyjdzie ponownie i przejrzy je. Jeśli będą zawierać wyłącznie wyniki rutynowych testów psychologicznych, to przyśle tu swoją sekretarkę, która zapakuje je ponownie i prześle pod adresem Northwestern University. Domyślałem się, że oferta ta była grzecznym rewanżem z jego strony za moją, pełną otwartości, postawę tego wieczoru — więc przyjąłem ją kordialnie.
Kiedy następnego ranka wyszedłem z kąpieli, praca nad segregacją materiałów była zakończona. Pięć z sześciu paczek zawierało wyniki rutynowych testów. Szósta, jak mi powiedział, wydaje się zawierać materiały raczej „natury filozoficznej”. Sądził, że będę chciał je przejrzeć. Następnie pozostawił mnie samego, a krótko po tym pojawiła się jego sekretarka, by usunąć przeogromną stertę żółtych druków ze środka salonu.
Pozostały materiał znajdował się w porządnych, niebieskich skoroszytach i zawierał spięte metalowymi klamerkami maszynopisy. Wszystkie okładki skoroszytów opatrzone były odręcznym napisem: Refleksje Historyczne. Każdy skoroszyt zaklejono kolorową taśmą klejącą. Byłem przekonany, że nie były one otwierane od czasu śmierci Weissmana i, jak się później okazało, nie myliłem się. Nie udało mi się wyjaśnić, dlaczego Baumgart omyłkowo wysłał je do General Motors. Niewykluczone, że odłożył je dla mnie, a następnie, przez nieuwagę, zapakował je razem z raportami opracowań dla przemysłu.
Skoroszyty nie były numerowane. Otworzyłem pierwszy i szybko stwierdziłem, że owe „historyczne refleksje” odnoszą się wyłącznie do historii ostatnich dwóch wieków — okresu, który nigdy mnie specjalnie nie interesował. Miałem ochotę odesłać je z powrotem do Northwestern University, bez dalszego sprawdzania ich zawartości, ale sumienie mi na to nie pozwoliło. Wróciłem do łóżka, biorąc ze sobą pół tuzina niebieskich skoroszytów.
Tym razem, zupełnie przypadkowo, zacząłem czytać we właściwym miejscu. Pierwsze zdanie pierwszego skoroszytu brzmiało:
Od wielu miesięcy przekonany jestem, że gatunek ludzki zaatakowany został przez szczególny rodzaj nowotwora umysłu.
Frapująca konstatacja. Pomyślałem wówczas: Cóż za wspaniałe pierwsze zdanie, otwierające planowaną książkę Karela… Nowotwór umysłu; nowa nazwa dla nerwicy czy może dla anhedonii, za pomocą której określano syndrom duchowej niedyspozycji dwudziestego wieku… Nawet na myśl mi nie przyszło, by słowa Weissmana potraktować dosłownie. Czytałem dalej:
Niepokojący problem wzrostu poziomu samobójstw… Wysoka liczba zabójstw dzieci we współczesnej rodzinie… Nieustanne zagrożenie wojną atomową, wzrost poziomu narkomanii. — Wszystko to było dziwnie znajome. Ziewnąłem i odwróciłem stronę.
Kilka minut później materiały czytałem już z większą uwagą. Nie dlatego, że to, co czytałem, wydawało mi się bardziej wiarygodne, ale dlatego, że zacząłem nagle podejrzewać, iż Karel oszalał. W młodości czytalem książki Charlesa Forta mówiące o rozmaitych gigantach, wróżkach czy pływających kontynentach. Jednak ta dziwna mieszanina sensu z nonsensem, jaka występuje u Forta, miała posmak rozbawiającej przesady. Pomysły Karela Weissmana były równie szalone jak idee Forta, ale były, w jak najbardziej oczywisty sposób, przedstawiane bardzo poważnie. Albo — zatem — dołączył do szeregu słynnych naukowców dziwaków, albo kompletnie zwariował. Mając na uwadze jego samobójstwo, skłaniałem się raczej ku temu drugiemu rozwiązaniu.
Z zainteresowaniem już wręcz chorobliwym kontynuowałem czytanie notatek przyjaciela. Po pierwszych stronach porzucił on rozważania o „nowotworze umysłu” i zagłębił się w analizy historyczne dotyczące kultury ostatnich dwustu lat… Wywód był starannie uargumentowany i znakomicie napisany. Przypominały mi się nasze długie rozmowy w Uppsali. Było popołudnie, a ja ciągle jeszcze czytałem. O pierwszej natknąłem się na coś, co spowodowało, że dzień ten będę pamiętał do końca życia. Szalony czy nie — był jednak potwornie przekonywający. Zapragnąłem, by to co napisał, okazało się jedynie szaleństwem. Ale w trakcie zagłębiania się w lekturę moja nadzieja gasła. Wszystko co napisał, było tak niepokojące, że złamałem wieloletni nawyk i wypiłem butelkę szampana w porze lunchu. Jedyne, co zjadłem to turecka kanapka. Pomimo że wypiłem szampana, ogarniało mnie stopniowo coraz większe przygnębienie, a zarazem byłem przeraźliwie trzeźwy. Późnym popołudniem pojąłem całą tę potworną, jak z koszmarnego snu, prawdę, t a mózg mój był w takim stanie pobudzenia, jakby za chwilę miał wybuchnąć. Jeśli Karel Weissman nie był szalony, to gatunek ludzki stanął w obliczu największego w swej historii niebezpieczeństwa.
Oczywiście, nie sposób wyjaśnić w szczegółach całej drogi, po której podążał Karel Weissman ku sformułowaniu swej „filozofii historii”. Był to rezultat pracy całego życia. Mogę jednak zarysować przynajmniej konkluzje, do jakich doszedł w Refleksjach Historycznych”.
Najbardziej znamienną cechą gatunku ludzkiego według Weissmana jest zdolność do samoodnowy czy do tworzenia. Najprostszym przykładem, ilustrującym taką zdolność, jest rodzaj odnowy jaka ma miejsce podczas snu. Człowiek zmęczony natomiast jest osobą znajdującą się w objęciach śmierci i szaleństwa. Jedną z najbardziej uderzających teorii Weissmana było utożsamienie przez niego szaleństwa ze snem. Człowiek przy zdrowych zmysłach to osoba w pełni przebudzona. W miarę jak się męczy, traci zdolność rozróżniania snu od iluzji, a życie staje się dla niego stopniowo coraz bardziej chaotyczne.
Weissman utrzymuje, że zdolność do tworzenia czy samoodnowy immanentnie tkwiła w Europejczyku od Renesansu aż do XVIII wieku. W okresie tym, mimo że historia pełna była okrucieństwa i przerażenia, człowiek potrafił się od tych koszmarów uwalniać równie łatwo, jak zmęczone dziecko zasypia po trudach dnia. Okres elżbietański w Anglii wspominany jest często jako „złoty wiek”, a to z powodu bogactwa twórczości jakie niósł ze sobą. Nikt, kto okres ten poznał bliżej, nie był przerażony jego bezlitosnym okrucieństwem. To prawda, ludzi torturuje się wówczas i pali żywcem. Żydom obcina się uszy, dzieci katuje na śmierć albo pozwala się im umierać w niewiarygodnie brudnych slumsach; a jednak epoka ta przesiąknięta jest optymizmem — i tak silna jest w niej zdolność jednostki do samoodnowy, że chaos staje się stymulacją do nowych osiągnięć. Każda następująca po sobie epoka uznawana jest za wielką: wiek Leonarda, wiek Rabelais, wiek Chaucera, wiek Szekspira, wiek Newtona, wiek Johnsona, wiek Mozarta… Nikt wówczas nie kwestionuje tego, że człowiek równy jest bogom i że potrafi przezwyciężyć każdą przeszkodę, jaka się przed nim spiętrzy.
Raptem następuje w historii gatunku ludzkiego dziwna przemiana. Ma ona miejsce pod koniec XVIII wieku. Wspaniała i tętniąca życiem twórczość Mozarta znajduje swą przeciwwagę w koszmarnym okrucieństwie powieści de Sade’a. Nagle znajdujemy się w epoce ciemności, w wieku, w którym geniusze nie tworzą na podobieństwo bogów. Zamiast tego cierpią, jak gdyby byli pochwyceni przez macki niewidzialnej ośmiornicy. Rodzi się epoka samobójstw. W rzeczywistości zaczyna się historia nowożytna — wiek porażek i nerwicy.
Czemu zjawisko to pojawiło się tak niespodziewanie? Czy było skutkiem rewolucji przemysłowej? Nie — gdyż rewolucja przemysłowa nie pojawiła się znienacka i, co więcej, była ograniczona do niewielkiego skrawka Europy. Pozostała, zdecydowanie większa część Europy, przetrwała jako kraina lasów i gospodarstw wiejskich. Jak zatem — pyta Weissman — możemy wytłumaczyć ogromną różnicę pomiędzy geniuszem z XVIII wieku a tym z XIX, jeśli nie założymy, że miała miejsce niezauważalna — ale i zarazem katastrofalna — zmiana w człowieku około roku 1800? Jak można, poprzez zjawisko rewolucji przemysłowej, wyjaśnić głęboką odmienność Mozarta i Beethovena, młodszego przecież od Mozarta o jedyne czternaście lat? Co było przyczyną pojawienia się epoki, w której połowa z geniuszy popełniła samobójstwo lub umarła na gruźlicę? Spengler twierdziłby, że cywilizacje starzeją się na podobieństwo roślin, ale w opisanym tu przypadku następuje nagły skok od młodości ku starości. Ludzkość ogarnia bezdenny pesymizm, który znajduje swe odbicie w sztuce, muzyce i literaturze. Nie wystarczy powiedzieć, że człowiek nagle wydoroślał. Obserwujemy bowiem, jak nagle traci swe zdolności do samoodnowy… Czy do pomyślenia jest, aby jakikolwiek wielki człowiek z XVIII wieku miał zamiar popełnić samobójstwo? A przecież ich życie było tak samo trudne, jak życie tych z XIX wieku. Nowy człowiek, człowiek XX wieku nagle utracił wiarę w sens życia i ufność w potęgę wiedzy. Człowiek współczesny, zgodnie z Faustem, powtarza: „Kiedy wszystko zostało powiedziane i dokonane, to nie pozostaje nic”.
Karel Weissman był psychologiem, nie historykiem. Na życie zarabiał jako psycholog przemysłowy. W Refleksjach Historycznych pisze:
— Pasożyty umysłu W 1990 roku rozpocząłem badania z zakresu psychologii pracy jako asystent profesora Amesa w „Transworld Cosmetics”. Prawie natychmiast zauważyłem dziwną i koszmarną sytuacją w zakładzie. Oczywiście wiedziałem wcześniej, że „industriopatia” (nerwica przemysłowa) stała się poważnym problemem społecznym — do tego stopnia, że powołano specjalne sądy, które miały za zadanie zajmować się przestępstwami dokonanymi w pracy, polegającymi na sabotażu urządzeń przemysłowych, zabójstwie czy poranieniu współpracowników. Liczba morderstw w wielkich fabrykach wzrosła dwukrotnie w porównaniu z liczbą morderstw mających miejsce gdzie indziej. Tylko w jednej fabryce papierosów w Ameryce, w okresie jednego roku, zabito ośmiu brygadzistów i dwóch dyrektorów; w siedmiu przypadkach morderca popełnił, natychmiast po przestępstwie, samobójstwo.
„Plastics Corporation” z Islandii zdecydowała się na przeprowadzenie na „wolnym powietrzu” eksperymentu w fabryce, rozrzuconej na przestrzeni wielu akrów. Rozmieszczono robotników tak, aby nie mieli oni poczucia zamknięcia czy nadmiernego zagęszczenia; zamiast ścian użyto pól energetycznych. Początkowo eksperyment ten zapowiadał wielki sukces, ale po dwóch latach liczba przestępstw przemysłowych i industriopatii ponownie przekroczyła średni poziom krajowy.
Wyników eksperymentu nigdy nie opublikowano. Psychologowie bowiem sądzili — i słusznie — że ich ogłoszenie pogorszy jeszcze bardziej i tak nie najlepszy stan rzeczy. Uznali, że najlepiej będzie, jeśli każdy przypadek traktować się będzie tak jak pożar, to znaczy izolować.
Im dłużej rozważałem ten problem, tym wyraźniej widziałem, że nie mam żadnego pojada o prawdziwej przyczynie zjawiska. Moi koledzy psycholodzy czuli się pokonani, jak to wyznał mi dr Ames podczas mego pierwszego tygodnia pracy w „Transworld Cosmetics”. Powiedział wówczas, że trudno jest dotrzeć do jądra problemu — a to dlatego, iż wydaje się, że problem ten ma wiele uwarunkowań — takich jak eksplozja demograficzna, przeludnienie miast, poczucie bezsilności ogarniające jednostkę, narastające odczucie życia w próżni, monotonia egzystencji, upadek znaczenia religii.. i tak dalej. Dodał, że obawia się, iż problem ten traktowany jest w zupełnie błędny sposób. Wydano olbrzymie sumy pieniędzy na psychiatrów i na poprawę warunków pracy — czyli, krótko mówiąc — spowodowano, że robotnicy poczuli się pacjentami. Ponieważ jednak, dzięki temu niezrozumieniu istoty problemu, mamy się z czego utrzymać — trudno wymagać od nas, byśmy sami sugerowali zmiany.
Tak więc zwróciłem się ku historii, by w niej poszukać odpowiedzi. Odpowiedź, kiedy już ją znalazłem, wywołała u mnie chęć popełnienia samobójstwa: ponieważ to wszystko, co się stało, było czymś zupełnie nieuchronnym. Cywilizacja osiągnęła swój punkt szczytowy i zmierzała ku upadkowi. Jednej tylko rzeczy wniosek ten nie brał pod uwagę: naturalnego dążenia człowieka ku samo-odnowie. Zgodnie z tym sposobem myślenia Mozart również powinien popełnić samobójstwo — przecież tak nędzne było jego życie. Ale nie uczynił tego.
CO ZATEM POZBAWIŁO CZŁOWIEKA JEGO NATURALNYCH ZDOLNOŚCI DO SAMOODNOWY?
Nie potrafią do końca wyjaśnić, jak doszedłem do wniosku, że może istnieć tylko JEDNA PRZYCZYNA tego zjawiska. Kiełkowało to we mnie wolno, przez wiele lat. Po prostu coraz lepiej zacząłem rozumieć, że liczba przestępstw przemysłowych w stosunku do tak zwanych „przyczyn historycznych” była nieproporcjonalnie duża. To tak, jak gdybym — będąc dyrektorem fabryki — czuł instynktownie, że księgowy fałszuje księgi rachunkowe, choć nie mam pojęcia, w jaki sposób to robi.
Wreszcie pewnego dnia zacząłem podejrzewać, że istnieją wampiry umysłu. Później wszystko już tylko potwierdzało tę moją hipotezę.
Pierwszy raz zdarzyło mi się to, kiedy zastanawiałem się, czy nie zastosować meskaliny i lizergidu do leczenia industriopatii. W zasadzie narkotyki te dają podobne objawy co alkohol czy tytoń — to jest rozluźniają. Nadmiernie pracując, człowiek wytworzył w sobie nawykowo pewne napięcie, którego nie jest w stanie następnie przełamać za pomocą siły woli. Tymczasem szklanka whisky czy papieros działają na sferę motoryczną i rozładowują napięcie.
Człowiek ma nawyki znacznie trwalsze niż tylko przepracowanie. Przez miliony lat ewolucji rozwinął rozmaitego rodzaju odruchy służące jego przetrwaniu. Jeśli którykolwiek z nich umknie spod jego kontroli, rezultatem jest choroba psychiczna. Na przykład: jeśli człowiek nawykowo jest przygotowany, by odpierać wrogów i pozwoli, by nawyk ten wymknął się spod jego kontroli i zdominował jego życie — to wówczas stanie się paranoikiem.
Jednym z najważniejszych odruchów ludzkości jest gotowość do odpierania rozmaitego rodzaju zagrożeń i pokonywania rozmaitych trudności, na jakie napotyka człowiek. Uniemożliwia mu to skoncentrowanie się wyłącznie na analizie swego wnętrza, co prowadziłoby do odwrócenia jego uwagi od świata zewnętrznego. Innym nawykiem, u podstaw którego leży ta sama przyczyna, jest niedopuszczanie piękna do świadomości, aby w ten sposób w pełni skoncentrować się na problemach praktycznych. Nawyki te są tak głęboko zakorzenione, że ani tytoń, ani alkohol nie naruszają ich. Ale meskalina tak. Może dotrzeć w głąb, ku najbardziej atawistycznym poziomom psychiki człowieka i uwolnić go automatycznie od napięcia, które czyniło go niewolnikiem własnej nudy i świata zewnętrznego.
Muszę przyznać, że bytem skłonny obarczać odpowiedzialnością za problem samobójstw i przestępstw przemysłowych nawyki atawistyczne. Człowiek musi się nauczyć rozładowywać napięcie, które go zniewala, w przeciwnym bowiem wypadku będzie przepracowany i groźny. Musi dotrzeć do najgłębszych pokładów swej psychiki po to, by móc zenergetyzować ponownie swoją świadomość. Tak więc wydało mi się, że narkotyki z grupy meskaliny mogą dostarczyć odpowiedzi na dręczące mnie pytanie.
Dotychczas unikano w psychologii przemysłowej stosowania narkotyków, z oczywistego powodu: meskalina tak rozluźnia człowieka, że uniemożliwia mu pracą. Po jej zażyciu jednostka porzuca pracą, pogrążając się jedynie w kontemplacji piąkna świata i tajemnic swego umysłu.
Nie chciałem iść aż tak daleko. Niewielka ilość meskaliny, podana we właściwy sposób, może wyzwolić twórcze siły drzemiące w człowieku bez wpędzenia go w stupor. W końcu nasi przodkowie sprzed dwu tysięcy lat byli bez mała ślepi na kolory, ponieważ utrwalili sobie nieświadomie nawyk ignorowania kolorów. Życie było tak ciężkie i niebezpieczne, że nie mogli pozwolić sobie na to, aby je dostrzegać. Człowiekowi współczesnemu udało się ów stary nawyk ślepoty na barwy wygasić, bez utraty któregokolwiek z popędów i bez uszczerbku swych sił witalnych. Wszystko jest kwestią znalezienia odpowiedniej równowagi.
Tak wiać rozpocząłem serią eksperymentów, używając narkotyków z grupy meskaliny. Już pierwsze wyniki były tak zatrważające, że moja umowa o pracą z „Transworld Cosmetics” została natychmiast rozwiązana. Piąciu spośród dziesięciu moich pacjentów w przeciągu kilku dni popełniło samobójstwo. Następnych dwóch doznało całkowitego załamania nerwowego, które zaprowadziło ich do szpitala dla psychicznie chorych.
Byłem całkowicie ogłupiały. W trakcie studiów sam eksperymentowałem z meskaliną, ale nie znalazłem w tym nic interesującego. Wakacje z meskaliną są czymś bardzo przyjemnym, ale wszystko zależy od tego, czy lubi się wakacje. Ja, osobiście, nie lubię; praca wydaje mi się bardziej interesująca.
Jednak uzyskane wyniki spowodowały, że postanowiłem spróbować ponownie. Zażyłem pół grama. Doświadczenie, jakiego wówczas doznałem, było tak przerażające, że nawet dziś — kiedy o tym pomyślę — oblewa mnie zimny pot.
Początkowo miałem, jak zwykle, przyjemne wrażenia — przestrzenie delikatnie wibrującego i falującego światła. Później miało miejsce intensywne odczucie spokoju i ukojenia, na podobieństwo buddyjskiej nirwany; piękna i łagodna kontemplacja wszechświata, który zarazem był czymś odrębnym, jak i tkwiącym we mnie. Po godzinie tych przeżyć, świadomie oderwałem się od nich; nie prowadziły mnie do rozwiązania zagadki samobójstw. Spróbowałem skierować swą uwagę ku własnemu WNĘTRZU, by zaobserwować faktyczny stan moich spostrzeżeń i emocji. Rezultat był nieoczekiwany. Tak, jak gdybym próbował patrzeć przez teleskop, a ktoś umyślnie zasłonił dłonią drugi jego koniec. Podejmowane przeze mnie próby samoobserwacji spełzły na niczym. Nagle, dzięki czemuś w rodzaju gwałtownego wysiłku, udało mi się przebić przez ścianą ciemności. Miałem niejasne uczucie, ŻE COŚ OBCEGO I ŻYWEGO UMYKA przed moim wzrokiem. Nie mam, oczywiście, na myśli wzroku w sensie dosłownym. Było to tylko uczucie czyjejś obecności. Jednak okazało się to tak realnym doświadczeniem, że przez chwilą byłem przerażony — prawie bliski szaleństwa. Można uciec przed konkretnym, fizycznym zagrożeniem; ale przed tym, czego doświadczyłem, nie było ucieczki. To tkwiło we mnie.
Skrajne przerażenie nie opuszczało mnie przez niemal cały następny tydzień. Byłem bliższy szaleństwa, niż kiedykolwiek przedtem. Mimo że powróciłem do codziennego świata, to jednak nie odzyskałem dawnego poczucia bezpieczeństwa. Czułem, że funkcjonowanie umysłu na poziomie codziennej świadomości jest tylko chowaniem głowy w piasek. Oznaczało jedynie, że nie byłem świadom zagrożenia.
Na szczęście nie pracowałem w tym czasie; podjęcie przeze mnie wówczas jakiejkolwiek pracy nie było możliwe. Po tygodniu pomyślałem sobie: No dobrze, ale czego się boisz? Nic ci się przecież nie stało… Natychmiast po tych słowach poczułem się lepiej. Kilka dni później „Standard Motors and Engineering” zaoferowało mi stanowisko zwierzchnika służby medycznej. Ofertą przyjąłem i zanurzyłem się, aż po czubek głowy, w pracę przeogromnej i skomplikowanej organizacji. Przez długi okres nie pozostawiła mi ona czasu na obmyślanie czy projektowanie eksperymentów z meskaliną; coś mnie od nich tak silnie odpychało, że zawsze znajdowałem sobie wymówkę, by odłożyć to na bok. Ostatecznie sześć miesięcy temu wróciłem do tego problemu, tym razem patrząc nań pod nieco innym kątem. Mój przyjaciel, Rupert Haddon z Princeton University, opowiedział mi o swoich niezwykle efektownych próbach leczenia przestępców seksualnych za pomocą LSD. Wyjaśniając swą teorię, odwoływał się w znacznej mierze do koncepcji Husserla. Natychmiast zdałem sobie sprawę, że fenomenologia jest tylko inną nazwą dla samoobserwacji, jakiej usiłowałem dokonywać pod wpływem meskaliny — i że gdy Husserl mówi o „odsłanianiu struktury świadomości”, ma na myśli po prostu zanurzanie się w świat nawyków, o których uprzednio mówiłem. Husserl zdał sobie sprawę z tego, że posiadając wojskowe mapy przedstawiające każdą piędź naszej planety, pozbawieni jesteśmy analogicznej — opisującej świat umysłu.
Lektura Husserla dodała mi odwagi. Jednak sama myśl o zażyciu meskaliny przeraziła mnie; na szczęście fenomenologia zaczyna się od analizy świadomości potocznej. Tak więc zacząłem robić notatki, dotyczące ludzkiego świata wewnętrznego i tworzyć geometrię świadomości.
Prawie natychmiast uświadomiłem sobie, że JAKIEŚ WEWNĘTRZNE SIŁY przeciwstawiają się mym poszukiwaniom. Kiedy tylko skoncentrowałem się na tych problemach, natychmiast zaczynałem odczuwać bóle głowy i mdłości. Każdego ranka budziłem się z uczuciem silnej, głębokiej depresji. Zawsze interesowałem się amatorsko matematyką i byłem niezłym szachistą; wkrótce zdałem sobie sprawę, że zaczynam czuć się lepiej w momencie, kiedy przesuwam swą uwagę na matematykę i szachy. Kiedy zaczynałem myśleć o umyśle, powracała ta sama depresja.
Ta właśnie słabość zaczęła doprowadzać mnie do pasji. Postanowiłem przezwyciężyć ją za wszelką cenę. Wyprosiłem u swych przełożonych dwa miesiące urlopu. Ostrzegłem żonę, że będę bardzo chory. Następnie rozmyślnie skierowałem swoją uwagę na fenomenologię. Skutki tego były dokładnie takie, jak sądziłem. Przez kilka dni czułem zmęczenie i przygnębienie. Następnie pojawiły się silne bóle głowy i nerwobóle. Jeszcze później zacząłem wymiotować wszystko, co zjadłem. Położyłem się do łóżka i próbowałem skoncentrować się na analizie własnej choroby za pomocą metody proponowanej przez Husserla. Żona nie miała pojada, co się ze mną dzieje; jej obawy o mnie tylko pogarszały sytuacją. Dobrze, że nie mamy dzieci; w przeciwnym wypadku byłbym z pewnością zmuszony przerwać eksperyment.
Czwartego dnia bytem tak wyczerpany, że ledwie przełknąłem łyżkę mleka. Zebrałem siły, a wysiłek, który w to włożyłem był niemal ponad moje możliwości; podjąłem próbę dotarcia do najgłębszych, wręcz instynktownych pokładów umysłu. Wówczas właśnie uświadomiłem sobie obecność owych wrogów. Było tak, jakby zanurzając się w głąb oceanu zauważyć nagle, że jest się otoczonym przez rekiny. Nie mogłem ich, oczywiście, „widzieć” w potocznym sensie tego słowa, ale CZUŁEM ich obecność tak wyraźnie, jak czuje się, na przykład, ból zęba. Były tam, głęboko, na takim poziomie mego bytu, do którego nie sięgała nigdy moja świadomość.
Kiedy usiłowałem powstrzymać się od krzyku przerażenia, broniąc się przed strachem, wynikającym z nieuchronnej zagłady, jaka mi groziła, zdałem sobie nagle sprawę z tego, ŻE ICH POKONAŁEM. Uwolniłem najgłębsze pokłady sił życiowych, które skierowałem przeciwko wampirom. Uruchomiłem nagle niesłychane siły, których istnienia nigdy nawet nie podejrzewałem w sobie; dały mi one moc giganta. Bytem znacznie od nich silniejszy — i musiały ustąpić. Zdałem sobie nagle sprawę, że jest ich tysiące; jednak wiedziałem, że nie są w stanie mnie pokonać.
Wtedy olśniło mnie, z siłą równą uderzeniu gromu. Nagle wszystko stało się jasne: WIEDZIAŁEM! Zrozumiałem, dlaczego tak im zależało na tym, aby nikt nie podejrzewał ich istnienia. Człowiek dysponuje znacznie większymi siłami, niż to jest potrzebne, aby je zniszczyć. Ale jak długo nie jest świadom ich istnienia, tak długo mogą na nim żerować — na podobieństwo wampirów wysysających z niego życiową energią.
Kiedy moja żona weszła do sypialni, ze zdumieniem stwierdziła, że siedzą na łóżku i śmieją się jak szalony. Przez chwilą sądziła, że zwariowałem. Ale prawie natychmiast zdała sobie sprawą, że jest to śmiech ozdrowieńca.
Poprosiłem ją, by przyniosła mi zupę… W przeciągu czterdziestu ośmiu godzin bytem znów na nogach, zdrów jak zawsze, a w gruncie rzeczy nawet zdrowszy niż kiedykolwiek w życiu. Początkowo znalazłem się w tak euforycznym nastroju, że zapomniałem o „nich”. Potem zdałem sobie sprawę z tego jaką głupotą to było z mojej strony. Miały nade mną ogromną przewagą: znały mój umysł znacznie lepiej niż ja. Jeśli nie zachowam należytej ostrożności, mogą mnie jeszcze zniszczyć.