125605.fb2 Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Wówczas jednak czułem się w pełni bezpieczny. Kiedy później, w ciągu dnia, czułem uporczywe i dokuczliwe ataki depresji, sięgałem znowu ku owym głębokim źródłom siły wewnętrznej i optymizmowi, z jakim patrzyłem w przyszłość. Ataki natychmiast ustępowały, a ja znowu wybuchałem śmiechem. Musiało jednak minąć jeszcze wiele tygodni, nim nauczyłem się kontrolować ów mechanizm wyzwalający śmiech po każdej udanej potyczce z pasożytami.

To, co odkryłem, było oczywiście aż nadto nieprawdopodobne, by bez wahania można to było zaakceptować. W gruncie rzeczy miałem niezwykłe szczęście, że odkrycia tego nie dokonałem sześć lat wcześniej, gdy pracowałem dla „Transworld Cosmetics”. Od tego czasu mój umysł dojrzał — powoli i nieświadomie przygotował się do tego, co mnie obecnie spotykało. Jednak ostatnie kilka miesięcy upewniło mnie coraz bardziej, że nie była to tylko kwestia szczęścia. Mam poczucie, że po stronie ludzkości opowiadają się jakieś potężne siły, o naturze których nie mamy zielonego pojęcia.

(Specjalnie podkreślam to zdanie. Fakt ten zawsze, instynktownie, przeczuwałem).

Znaczenie mego odkrycia jest następujące: Od ponad dwóch stuleci umysł ludzki pada łupem owych wampirów. W kilku przypadkach zdołały one nawet całkowicie opanować czyjś umysł i używać go do realizacji swych celów. Przykładowo — jestem prawie pewien, że de Sade był takim „ZOMBI”, którego umysł był całkowicie pod kontrolą wampirów. Bluźnierczość i zarazem głupota jego prac nie są, jak w wielu innych przypadkach, wyrazem demonicznej witalności. Dowodem na to jest fakt, że de Sade nigdy nie dojrzał w żadnej sferze życia, mimo że dożył siedemdziesięciu czterech lat. Jedynym celem jego pracy było mącenie ludzkich umysłów. Umyślnie wypaczył i zdeprawował prawdy o seksie.

Kiedy to pojąłem, historia ostatnich dwustu lat stała się dla mnie przeraźliwie jasna. Do około 1780 roku (stanowiącego przybliżoną datę pierwszej, tak zmasowanej inwazji wampirów umysłu na ziemię) większość dziedzin sztuki dążyła do apoteozy życia — widać to chociażby w muzyce Haydna czy Mozarta. Po dokonaniu inwazji wampiry nie pozostawiły w umyśle artystów ani kszty optymizmu. Stał się on prawie nieosiągalny. Wampiry wybierają zawsze najinteligentniejszych z ludzi, by ich następnie podporządkować i użyć jako narzędzia. Bowiem to właśnie ci najinteligentniejsi mają największy wpływ na gatunek ludzki. Bardzo niewielu artystów miało w sobie wystarczająco dużo siły, by się im przeciwstawić — a ci, którym się udało przed nimi obronić, zyskiwali zwielokrotnienie swych zdolności twórczych: Beethoven, tak jak i Goethe, są wyrazistym tego przykładem.

Właśnie ten fakt wyjaśnia, dlaczego dla wampirów tak ważną rzeczą jest skrywanie swej obecności; tylko wówczas bowiem mogą bezkarnie pić ludzką siłę życiową. Człowiek, który pokona wampiry umysłu, staje się w dwójnasób dla nich niebezpieczny, gdyż jego zdolność samoodnowy uległa wzmocnieniu. W takim wypadku wampiry będą usiłowały zniszczyć go prawdopodobnie w inny sposób. Powinniśmy pamiętać, że przyczyną śmierci Beethovena była dziwna kłótnia, po której opuścił dom swojej siostry i przez wiele mil jechał w deszczu otwartym powozem. We wszystkich przypadkach zauważamy, że to właśnie w XIX wieku wielcy artyści zaczynają po raz pierwszy skarżyć się na to, że „świat jest przeciwko nim”. Przecież zarówno Haydn, jak i Mozart byli w pełni rozumiani i doceniani przez swych współczesnych. Gdy tylko artysta umiera — i owo odrzucenie znika — wampiry umysłu poluźniają swe kleszcze. Mają ważniejsze sprawy, w których muszą uczestniczyć, niż zwalczanie sławy nieżyjących już artystów. Rezultaty walki z wampirami umysłu obserwujemy w historii sztuki i literatury już od 1780 roku. Artyści, którzy odmówili głoszenia doktryny pesymistycznej i dewaluacji życia, zostają zniszczeni. Oszczercy życia dożywają za to późnej starości, ciesząc się. dobrym zdrowiem. Ciekawy jest, na przykład, kontrast pomiędzy losem herolda pesymizmu, jakim był Schopenhauer a Nietzschem, apostołem głoszącym afirmację życia; albo pomiędzy losem degenerata seksualnego, jakim był de Sade a losem zajmującego się mistyką seksu Lawrence’a.

Oprócz tych oczywistych faktów, nie dowiedziałem się zbyt wiele o samych wampirach umysłu. Skłaniam się ku koncepcji twierdzącej, że w śladowych stosunkowo ilościach były one zawsze obecne na Ziemi. Możliwe, że chrześcijańska koncepcja diabła wyrasta z jakichś niejasnych intuicji, dotyczących roli, jaką odegrały one w historii ludzkości; przenikając bowiem ludzki umysł powodują, że staje się on wrogiem życia i gatunku ludzkiego. Byłoby jednakże błędem obarczać wampiry wyłączną winą za wszelkie nieprawości, jakie miały miejsce w historii ludzkości. Człowiek jest zwierzęciem starającym się przemienić w boga — i wiele z jego problemów jest nieuchronnym skutkiem tego właśnie dążenia.

Mam pewną teorię, którą wyłożę obecnie, by ukształtować całościowy obraz problemu. Podejrzewam, że wszechświat pełen jest gatunków podobnych nam i usiłujących się rozwijać. We wczesnych stadiach ewolucji każdy gatunek jest zajęty głównie zdobyciem kontroli, nad swym środowiskiem, pokonaniem wrogów i zapewnieniem sobie pożywienia. Ale wcześniej czy później przychodzi taki moment, gdy gatunek przerasta ten etap i jest już w stanie skierować uwagę ku swemu wnętrzu, ku przyjemnościom płynącym z poznania umysłu; „Królestwem moim jest mój umysł”, powiedział sir Edward Dyer. Kiedy człowiek zda sobie sprawę z faktu, że to jego własny umysł jest owym królestwem i to w najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu, wielkim niezbadanym lądem, to w tym momencie przekracza granicę, dzielącą zwierzę od boga.

A więc, podejrzewam, że owe wampiry umysłu specjalizują się w odnajdywaniu gatunków, które prawie że osiągnęły ten poziom ewolucji, które są o krok od osiągnięcia nowej mocy, a następnie żerują na nich tak długo, dopóki ich nie zniszczą. Samo zniszczenie nie jest ich celem. Kiedy bowiem to uczynią, będą zmuszone szukać innych żywicieli. Intencją ich jest żerowanie na ogromnych zasobach energii, wytwarzanych w trakcie ewolucji — tak długo, jak to jest możliwe. Zadaniem ich jest, w związku z tym, niedopuszczanie do tego, aby człowiek odkrył swój świat wewnętrzny — i skupianie jego uwagi wyłącznie na świecie zewnętrznym. Sądzę, że nie powinna budzić wątpliwości teza, iż wojny toczone w XX wieku były przebiegłą manipulacją, dokonaną na ludziach przez wampiry. Hitler, tak jak de Sade, był kolejnym „ZOMBI”. Wojna, która miałaby doprowadzić do całkowitej zagłady ludzkości, nie służyłaby ich celom; ale ciągle trwające, lokalne konflikty są dla nich bardzo korzystne.

Kim byłby człowiek, gdyby był w stanie zniszczyć żerujące w jego umyśle wampiry, albo przynajmniej się ich pozbyć? Pierwszym objawem byłoby z pewnością poczucie ogromnej ulgi, wyzwolenia; nagły dopływ energii i optymizmu. Pierwsza fala owej energii przyniosłaby zapewne znakomite dzieła sztuki. Ludzkość zareagowałaby na podobieństwo dzieci, które zwolniono dzień wcześniej ze szkoły na wakacje. Później ludzka energia kierowałaby się ku swemu wnętrzu. Człowiek podjąłby realizację dziedzictwa Husserla. (Niewątpliwe znaczenie posiada fakt, że to właśnie Hitler ponosi odpowiedzialność za śmierć Husserla w momencie, kiedy tylko krok dzielił go od nowych odkryć). Wkrótce zdałby sobie sprawę z tego, że posiada wewnętrzną moc, przy której bomba termojądrowa wydaje się być tylko dziecinną igraszką. Być może, wspomagany takimi środkami jak meskalina, stałby się, po raz pierwszy, MIESZKAŃCEM ŚWIATA UMYSŁU — tak, jak obecnie jest obywatelem planety Ziemi. Poznałby kontynent umysłu, tak jak Livingstone i Stanley Afrykę; odkryłby, że ma wiele „jaźni”, a jego wyższe „jaźnie” są tym, co jego przodkowie zwali bogami.

Mam jeszcze inną teorię, która jest tak absurdalna, że ledwo ośmielam się o niej wspomnieć. Mówi ona, że mianowicie wampiry umysłu są, w niezamierzony zupełnie sposób, instrumentem w rękach jakichś wyższych mocy. Mogą one, oczywiście, zniszczyć każdy gatunek, który staje się ich żywicielem. Jeśli jednak przypadkiem gatunek ten uświadomi sobie niebezpieczeństwo — efekt może być wprost przeciwny do zamierzonego. Głównymi przeszkodami na drodze rozwoju ludzkości są: nuda i ignorancja, tendencja do bezwładnego poddawania się prądowi wydarzeń. W pewnym sensie są to, być może, większe niebezpieczeństwa — lub co najmniej przeszkody — niż sama obecność wampirów. Kiedy dany gatunek uświadomi sobie istnienie wampirów, walka z nimi jest wygrana. Mogą one zatem służyć jako rodzaj szczepionki, uodporniającej na indyferentyzm i lenistwo. Jest to, jednakże, tylko luźna spekulacja z mojej strony…

Następny problem jest o wiele ważniejszy niż wszystkie dotychczasowe spekulacje. — Jak można się ich pozbyć? Zwykłe opublikowanie „faktów” o nich niczego przecież nie rozwiąże. Fakty z historii ludzkości nic nie znaczą, po prostu zostałyby zignorowane. Ludzkości trzeba jednak w jakiś sposób uświadomić to niebezpieczeństwo. Gdybym — co byłoby — takie łatwe — zaaranżował wywiad w telewizji, czy opublikował serię artykułów na ten temat w gazetach, być może byłbym wysłuchany, ale bardziej prawdopodobne jest, że uznano by mnie za szaleńca. Tak, doprawdy, jest to ogromny problem. Poza namówieniem wszystkich do zażywania porcji meskaliny, nie widzę innego sposobu przekonania ludzkości o istnieniu pasożytów. A zresztą — nie ma żadnej gwarancji, że i meskalina przyniosłaby pożądane rezultaty; gdybym był tego pewien, mógłbym przecież zaryzykować wrzucanie dużej ilości tego środka do miejskiej sieci wodociągowej. Nie, coś takiego jest nie do pomyślenia. Przy gotowości wampirów do zmasowanego ataku przytomność umysłu jest czymś zbyt cennym, aby ją narażać na ryzyko. Teraz dopiero rozumiem, dlaczego mój eksperyment w „Trans — wór Id Cosmetics” zakończył się tak tragicznie. Wampiry CELOWO ZNISZCZYŁY TYCH LUDZI, by ich los był dla mnie przestrogą. Przeciętnemu człowiekowi brak wewnętrznej dyscypliny, aby im się oprzeć. Oto, dlaczego poziom samobójstw jest taki wysoki…

MUSZĘ lepiej poznać te stworzenia. Dopóki wiem o nich mało, mogą mnie zniszczyć. Jeśli poznam je bliżej, być może znajdę sposób, by uświadomić ludzkości zagrożenie wiszące nad nią”…

Fragment, który przytoczyłem obecnie jest oczywiście tym urywkiem, od którego zacząłem czytanie. Wybrałem jego środkową część. Refleksje Historyczne są w istocie rozwlekłymi dywagacjami nad naturą owych pasożytów umysłu i ich rolą w historii ludzkości… Praca Weissmana ma postać dziennika czy też zbioru luźnych przemyśleń. Nie udało mu się uniknąć ogromnej ilości powtórzeń. Był człowiekiem, który mimo że próbuje ściśle trzymać się pewnej linii przewodniej w swoich rozważaniach, to jednak nieustannie z niej zbacza.

Zaskoczony byłem jego umiejętnością koncentrowania się na tak długie okresy. Ja na jego miejscu z pewnością znacznie gorzej radziłbym sobie z panowaniem nad nerwami. Sądzę jednak, że wynikało to z tego, iż sądził, że jest teraz względnie bezpieczny. Wyszedł zwycięsko z pierwszego pojedynku i był oszołomiony odniesionym zwycięstwem. Głównym problemem stało się teraz — jak pisał — przekonanie innych ludzi do jego odkrycia. Jednak, jak się wydaje, nie sądził, by była to szczególnie nagląca sprawa. Miał świadomość, że jeśli opublikowałby wyniki swego odkrycia wprost — uznano by go po prostu za szaleńca. Jako naukowiec, w każdym razie, miał wpojony nawyk ciągłego weryfikowania faktów i gromadzenia ich jak największej liczby, zanim się je opublikuje. To co mnie zastanawiało — i do dziś niepokoi — to fakt, że nie starał się ze swego odkrycia nikomu zwierzyć, nawet żonie. Już samo to wskazuje na osobliwy stan jego umysłu; czyżby był tak pewny, że nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo, że zaczął lekceważyć czas? Czy też euforia, jaka go ogarnęła, była następną sztuczką ze strony pasożytów? Bez względu na to, co się stało, kontynuował pisanie swych notatek w przekonaniu, że wygra tę walkę — aż do dnia, w którym „one” doprowadziły go do samobójstwa.

Nietrudno zgadnąć, jakie uczucia towarzyszyły mi podczas czytania dziennika Weissmana. Początkowo nie dowierzałem temu, o czym pisał — stan ten w gruncie rzeczy powracał wciąż na nowo w trakcie dalszego czytania — później przyszła ekscytacja i strach. Sądzę, że uznałbym to wszystko za obłęd, gdyby nie moje przeżycia na murach Karatepe. Byłem przygotowany na to, by uwierzyć w istnienie wampirów umysłu. Ale — co dalej?

W przeciwieństwie do Weissmana nie miałem w sobie tyle sił, by zatrzymać to odkrycie w tajemnicy. Byłem nim przerażony; wiedziałem, że najbezpieczniej byłoby spalić te notatki i udawać, że ich nigdy nie czytałem. Byłem pewien, że „one” zostawiłyby mnie wówczas w spokoju. Byłem bliski obłędu; przez cały czas, kiedy czytałem, nerwowo rozglądałem się wokół — i dopiero później uświadomiłem sobie, że przecież jeśli miałbym być obserwowany, to tylko od wewnątrz. Była to myśl, której nie mogłem znieść, dopóki nie natrafiłem na ustęp, w którym Weissman porównuje ich metodę „podsłuchu” do nasłuchu radiowego. Zorientowałem się, że ta metafora ma pewne uzasadnienie. Znajdowały się, najwidoczniej, bardzo głęboko w umyśle; w rzeczywistości zadomowiły się w krainie najgłębszych wspomnień. Gdyby zbliżyły się bardziej ku świadomości, mogłyby być zauważone. Wyciągnąłem stąd wniosek, że prawdopodobnie odważają się zbliżyć ku powierzchni dopiero późną nocą, kiedy umysł jest zmęczony i wyczerpany. Wyjaśniałoby to zdarzenie, jakie przeżyłem na murze w Karatepe.

Wiedziałem już, jaki będzie mój następny ruch. Będę musiał wszystko opowiedzieć Reichowi; był jedynym człowiekiem, którego darzyłem zaufaniem i sympatią na tyle, by móc mu o tym powiedzieć. Być może tragedia Weissmana wynikała z tego, że nie miał nikogo bliskiego, komu mógłby zaufać i kogo mógłby obdarzyć sympatią — tak jak ja Reicha. Gdy zamierzałem to powiedzieć Reichowi, uznałem, że najbezpieczniejszym momentem ku temu będzie ranek, kiedy obydwaj będziemy mieli wypoczęty umysł. Zarazem wiedziałem, że nie potrafię utrzymać języka za zębami przez całą noc.

Tak więc, skontaktowałem się z Reichem za pomocą naszego prywatnego kodu. Był na wykopaliskach. Kiedy jego twarz pojawiła się na ekranie videotelefonu, natychmiast poczułem się, jakbym oddalił od siebie groźbę obłędu. Spytałem, co by powiedział na wspólną kolację wieczorem? Zapytał, czy mam jakiś szczególny powód — na co odparłem, że nie. — Po prostu — dodałem — czuję się lepiej i brak mi towarzystwa. Szczęście mnie nie opuściło; kilku dyrektorów A.I.U. było właśnie na wykopaliskach i mieli zamiar wrócić do Diyarbakiru rakietą o szóstej. Miał być u mnie o wpół do siódmej.

Kiedy wyłączyłem aparat, po raz pierwszy zrozumiałem, dlaczego Weissman milczał. Lęk, aby nie zostać „podsłuchanym” przez „nie” był tak silny, że zmuszał go do zachowania szczególnych środków ostrożności; do rozważnych i chłodnych reakcji, do trzymania myśli w ryzach, do kierowania ich na obszary zwyczajnych spraw.

Zamówiłem posiłek w restauracji dyrektorskiej, z której mogliśmy korzystać. Wydawało mi się, że tam będzie jakoś bezpieczniej o tym wszystkim mówić. Na godzinę przed jego przybyciem położyłem się znowu na łóżku, zamknąłem oczy i spróbowałem się odprężyć i oczyścić umysł.

To dziwne, ale nie sprawiło mi to wówczas wielkiego kłopotu. Ćwiczenie polegające na koncentrowaniu się na własnym umyśle bardzo dodaje odwagi. Były sprawy, które natychmiast zacząłem rozumieć. Jako niepoprawny „romantyk” zawsze byłem ofiarą nudy. Nuda ta ma swe źródło w nieufności wobec świata; ma się wrażenie, że nie można go zignorować, spuścić z oczu, zapomnieć. Tak więc siedzi się, gapi w sufit — zamiast słuchać muzyki, czy myśleć o historii — a wszystko to z dziwnego poczucia obowiązku. Więc dobrze, teraz byłem przekonany, że moim obowiązkiem jest ignorowanie świata zewnętrznego. Wiedziałem, o co chodziło Karelowi: pasożytom zależało, abyśmy nie wiedzieli o ich obecności. Przez samo uświadomienie sobie ich obecności zyskiwało się bowiem nowe siły i poczucie sensu.

Reich przybył dokładnie o wpół do siódmej i stwierdził, że wyglądam znacznie lepiej. Przyniósł ze sobą Martini, opowiedział o tym, co działo się na wykopaliskach od czasu mego wyjazdu. — Głównie sprzeczano się o to, w którym rogu zacząć kopanie pierwszego tunelu… O siódmej zeszliśmy na kolację. Dostaliśmy stolik na uboczu, koło okna — mimo to wiele osób kłaniało nam się; w ostatnich dwóch miesiącach staliśmy się osobistościami o międzynarodowej sławie. Kiedy zajęliśmy miejsce przy stoliku, zamówiliśmy mrożony melon; Reich sięgnął po listę win. Zabrałem mu ją, mówiąc:

— Nie chcę, byś dziś wieczorem pił więcej. Później ci powiem, dlaczego. Będziemy obaj potrzebowali trzeźwego umysłu.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

— Co się dzieje? Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku?

— Musiałem. To, co mam do powiedzenia, musi na razie pozostać tajemnicą.

Uśmiechając się, odparł:

— Jeśli tak, to może lepiej byłoby sprawdzić, czy nie ma pod stołem ukrytych mikrofonów?

Odpowiedziałem mu na to, że nie ma takiej potrzeby, gdyż w to co powiem i tak nikt by nie uwierzył. Patrzył na mnie zupełnie już zdezorientowany, zacząłem więc mówić.

— Czy wydaję ci się całkiem normalny i czy jestem przy zdrowych zmysłach?

— Oczywiście, że tak.

— A gdybym ci powiedział, że za pół godziny będziesz w to wątpił?

— Na miłość boską, mów już! Wiem, że nie jesteś wariatem. O co chodzi? Czy dotyczy to jakiegoś nowego pomysłu co do naszego podziemnego miasta? — odpowiedział.

Zaprzeczyłem. Patrzył na mnie w osłupieniu; więc powiedziałem mu, że przez całe popołudnie czytałem materiały, pozostawione przez Weissmana. Dodałem:

— Sądzę, że odkryłem przyczynę jego samobójstwa.

— Dlaczego to uczynił?

— Myślę, że będzie lepiej, jeśli przeczytasz to sam. On wyjaśnia to lepiej, niż bym ja mógł to za niego uczynić. Ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, że nie wierzę, aby był obłąkany. To nie było samobójstwo, był to rodzaj morderstwa.

Przez cały czas, kiedy mówiłem, zastanawiałem się czy nie pomyśli, że zwariowałem. Starałem się, jak mogłem najbardziej, być jak najspokojniejszym i jak najbardziej rozsądnym.

Z dużą ulgą zauważyłem, że nic takiego nie przyszło mu nawet do głowy. Powiedział tylko:

— Słuchaj, gdybyś nie miał nic przeciwko temu, zamówmy jednak drinka. Potrzebuję tego.

Zamówiliśmy więc pół butelki Nuits St. Georges i wypiliśmy je obaj. Powtórzyłem mu, najzwięźlej jak umiałem, teorie Weissmana dotyczące pasożytów umysłu. Zacząłem od przypomnienia o moim doświadczeniu na murach Karatepe i naszej dyskusji o tym. Nim zakończyłem, moje uznanie i sympatia dla Reicha wzrosły w dwójnasób. Nie byłoby rzeczą dziwną, gdyby temu, co mówię przytaknął dobrotliwie, a następnie wezwał karetkę pogotowia, prosząc o kaftan bezpieczeństwa. Moje krótkie sprawozdanie musiało brzmieć dość niepokojąco. On jednak uznał, że w pisaninie Weissmana musiało coś być, co mnie przekonało — i sam chciał być również przekonany. Pamiętam, że kiedy wróciliśmy po kolacji na górę, towarzyszyło mi pewnego rodzaju poczucie nierealności. Jeśli miałem rację, to rozmowa, którą odbyłem, była jednym z ważniejszych wydarzeń w historii ludzkości. A tymczasem byliśmy nadal zwykłymi ludźmi powracającymi do przytulnego pokoju, zagadywanymi przez tłustych, zamożnie wyglądających mężczyzn, którzy chcieli przedstawić nam swoje żony. Wszystko wyglądało zbyt normalnie i banalnie. Patrzyłem na potężną postać Reicha, spokojnie wspinającego się przede mną po schodach i zastanawiałem się, czy rzeczywiście uwierzył w opowieść science-fiction, którą mu zaserwowałem. Wiedziałem, że w dużej mierze to, czy nie oszalałem zależało od tego, czy uwierzy w to, co mówiłem.

W pokoju napiliśmy się soku pomarańczowego. Teraz Reich zrozumiał, dlaczego chciałem byśmy zachowali trzeźwość umysłu. Nie zapalił papierosa. Wręczyłem mu skoroszyt, zatytułowany Refleksje Historyczne i wskazałem na fragment, który przytoczyłem wcześniej. Przeczytałem go raz jeszcze, tym razem siedząc koło niego. Kiedy skończyłem, wstał i zaczął milcząco chodzić tam i z powrotem po pokoju. W końcu powiedziałem:

— Zdajesz sobie chyba sprawę, że jeśli nie jest to po prostu jedynie wymysł szaleńca to, mówiąc ci o tym, naraziłem twoje życie na niebezpieczeństwo?

— Nie przeraża mnie to zupełnie. Moje życie bywało już niejednokrotnie narażane. Chciałbym natomiast wiedzieć, na ile niebezpieczeństwo jest realne. Nie doświadczyłem nigdy obecności owych wampirów umysłu, tak więc brak mi możliwości osądu.

— Ja również; wiem równie mało jak ty. Materiały Weissmana pełne są rozważań na ten temat, ale niczego nie stwierdzają definitywnie. Musimy zaczynać od zera.

Przez dłuższą chwilę patrzył na mnie uważnie i rzekł:

— Ty w to rzeczywiście wierzysz, nieprawdaż?

— Niestety, tak — odrzekłem.

Cała sytuacja wyglądała na zupełnie absurdalną; rozmawialiśmy ze sobą jak bohaterowie książek Ridera Haggarda; a jednak wszystko to było prawdą. Przez około pół godziny rozmawialiśmy, nie dochodząc do żadnych konkluzji; w końcu Reich powiedział: