125605.fb2
Miał rację. Wyjęliśmy magnetofon i zrobiliśmy to, co proponował, czytając głośno wyjątki z notatek Weissmana. Na zakończenie Reich dodał od siebie jeszcze kilka słów. Powiedział, że nie jest pewien, czy to, co pisał Weissman jest szaleństwem, czy nie. Brzmi jednak na tyle wiarygodnie, aby usprawiedliwić naszą ostrożność w tej kwestii. Nie znamy jak dotąd przyczyny śmierci Weissmana, ale posiadamy jego notatki z dnia poprzedzającego samobójstwo, w których brak jakichkolwiek znamion szaleństwa.
Kiedy nagranie było gotowe, zaplombowaliśmy plastikowe pudełko, w którym umieściliśmy taśmę i zeszliśmy na dół, by włożyć je do nocnego sejfu znajdującego się w banku A.I.U.C. Następnie zadzwoniłem do dyrektora firmy i poinformowałem go, że zdeponowałem nagranie zawierające pewne ważne koncepcje; prosiłem, aby przechował je do momentu, gdy będziemy ich potrzebowali. Nie stawiał nam żadnych przeszkód w tym względzie, uznał, że nagranie zawiera jakieś ważne informacje związane z wykopaliskami… Obiecał osobiście zająć się tą sprawą.
Poinformowałem Reicha, iż powinniśmy się solidnie wyspać; przedstawiłem mu swoją teorię mówiącą o tym, że pasożyty mają znacznie mniejszą moc panowania nad umysłem w pełni przytomnym. Postanowiliśmy zostawić włączone videotelefony pomiędzy naszymi pokojami — na wypadek, gdybyśmy potrzebowali wzajemnej pomocy. Następnie rozstaliśmy się. Bez chwili wahania wziąłem silny środek uspokajający — mimo że nie było jeszcze dziesiątej — i położyłem się spać. W momencie, kiedy głowa moja opadła na poduszkę, starałem się nie myśleć o niczym; prawie natychmiast zasnąłem. Myśli moje były uporządkowane i zdyscyplinowane. Nie miałem żadnych trudności z utrzymaniem umysłu w ryzach.
Reich obudził mnie następnego dnia o dziewiątej rano; z ulgą przyjął to, że znajdowałem się w dobrym stanie. Dziesięć minut później przyszedł na śniadanie.
Wtedy dopiero, siedząc w zalanym już słońcem pokoju i sącząc zimny sok pomarańczowy, po raz pierwszy zaczęliśmy myśleć konkretnie o pasożytach. Umysły nasze były świeże i wypoczęte. Całą rozmowę nagraliśmy. Po pierwsze — przedyskutowaliśmy kwestię tego, w jakim stopniu możemy swą wiedzę ukryć przed „nimi”. Wniosek był jeden: nie ma sposobu, żeby tę kwestię rozstrzygnąć. Weissman jednak przetrwał, skryty przed nimi, sześć miesięcy — co wskazywało, że zagrożenie nie było bezpośrednie. Co więcej „one” wiedziały, że Weissman był na ich tropie; faktycznie udało się im zapobiec próbom skierowania umysłu na ten problem. Weissman był więc od początku naznaczony. Z drugiej jednak strony — poprzedniego dnia, czytając Refleksje Historyczne, nie czułem żadnej obcej obecności, a kiedy przezwyciężyłem już początkowy strach i panikę, poczułem się wyjątkowo zdrowy, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Dojrzewałem do tego, aby podjąć rzucone mi wyzwanie. (Babcia opowiadała mi kiedyś, że w pierwszych dniach II wojny światowej ludzie czuli się wyjątkowo szczęśliwi i byli odprężeni; stan ich doskonale teraz rozumiałem).
Tak więc było dość prawdopodobne, że „one” nie zorientowały się jeszcze, iż tajemnica Weissmana ujrzała światło dzienne. Nie było to takie dziwne. Nie znaliśmy ich liczby, nie wiedzieliśmy nawet, czy pojęcie liczby można do nich stosować; jeśli jednak miały problem w kontrolowaniu umysłów pięciu miliardów ludzi, aktualnej populacji świata, to niebezpieczeństwo nie mogło być aż tak wielkie. Załóżmy — powiedział Reich — że koncepcja Junga jest prawdziwa i gatunek ludzki posiada wielki, wspólny umysł, rozległy ocean nieświadomości. Załóżmy także, że pasożyty te są stworzeniami zamieszkującymi głębię tego oceanu i unikającymi zbytniego zbliżania się do powierzchni ze strachu, by nie zostać odkrytymi. W takim wypadku mogą one przez lata nie odkryć tego, że wiemy o nich — o ile sami się nie wydamy, tak jak to uczynił Weissman, który postawił je w stan gotowości.
Nasuwało to następny problem. Poprzedniego wieczoru obaj uznaliśmy, że najlepszym sposobem, aby dowiedzieć się czegoś więcej o pasożytach, byłaby próba użycia narkotyków, ułatwiających zbadanie umysłu. Uświadomiliśmy sobie jednak wówczas, że to nazbyt niebezpieczne. W takim razie — czy istnieją inne sposoby poznania umysłu, bez użycia narkotyków?
Na szczęście była to kwestia, którą Weissman sporo się zajmował. Odkryliśmy to tego samego dnia, gdy przeglądaliśmy, strona po stronie, Refleksje. Metoda, której poszukiwaliśmy, była zawarta w fenomenologii Husserla. Celem Husserla było stworzenie mapy „struktury” świadomości (albo jej geografii jak to chętnie nazywaliśmy), wyłącznie w oparciu o aktywną refleksję. Po przemyśleniu tej kwestii przyznaliśmy, że takie podejście ma swój sens. Jeśli się chce sporządzić mapę nieznanego kontynentu: powiedzmy, jednej z dżungli na Wenus — to nie jest rzeczą konieczną przedzieranie się przez gąszcze i plątaniny drzew. Pracę wystarczy oprzeć przede wszystkim na danych pochodzących z rozmaitych przyrządów pomiarowych oraz na obserwacji tego obszaru z helikoptera. Najważniejsze jest to, by dokładnie rozpoznać, co się rozciąga poniżej — trzeba umieć rozpoznać bagna po kolorze ziemi i tak dalej. A jeśli chodzi o geografię umysłu ludzkiego, głównym problemem nie jest skok w rzeczywistość poniżej progu świadomości, ale nabycie umiejętności właściwego nazwania tego, co już o niej wiemy. Mając do dyspozycji mapę, podjąłbym się wyprawy z Paryża do Kalkuty, bez niej mógłbym trafić do Odessy. Posiadając podobną „mapę” umysłu ludzkiego, człowiek mógłby zbadać obszary pomiędzy śmiercią a mistyczną wizją, pomiędzy katatonią a geniuszem. Mogę to ująć jeszcze inaczej. Umysł ludzki jest jak skomplikowany mózg elektronowy, zdolny do niezwykłych wyczynów. Niestety, człowiek nie wie, jak się nim posługiwać. Każdego ranka po przebudzeniu włącza swój system kontrolny, kręci gałkami, naciska guziczki. I to jest ten absurd: mając do dyspozycji tak potężną machinę, wie tylko, jak wykonywać najprostsze rzeczy; rozwiązywać najoczywistsze, codzienne problemy. To prawda, że istnieją ludzie, których zwiemy geniuszami, potrafiący użyć „mapy” w znacznie ciekawszy sposób: piszą symfonię lub poezję, odkrywają prawa matematyczne. Ponadto istnieją i tacy, którzy są — prawdopodobnie — ze wszystkich innych najważniejsi; ludzie potrafiący użyć tej potężnej machiny, jaką jest umyśl, by poznać tkwiące w człowieku możliwości. Używają jej po to, by stwierdzić, co można jeszcze więcej zrobić. Wiedzą, że zdolna jest do stworzenia Symfonii Jowiszowej i Fausta, Krytyki czystego rozumu i geometrii nieeuklidesowej. Jednak w pewnym sensie dzieła te zostały stworzone przez przypadek lub instynktownie. To prawda, wiele wielkich odkryć naukowych jest dziełem przypadku; kiedy jednak zostały już sformułowane — głównym celem naukowca jest poznawanie ukrytych praw, które nimi rządzą. Ów elektroniczny mózg jest największą ze wszystkich tajemnic, gdyż znajomość mechanizmów jego funkcjonowania oznacza przekształcenie człowieka w boga. Czyż są zatem bardziej wartościowe cele dla świadomości, niż badania praw nią rządzących? Takie właśnie jest znaczenie słowa „fenomenologia”, być może najważniejszego z ludzkich słów.
Rozmiar stojącego przed nami zadania przeraził nas. Przeraził, ale nie przygnębił. Nie ma takiego naukowca, którego perspektywa nie mającego końca odkrycia mogłaby przygnębić. Wciąż na nowo — co najmniej tysiąc razy w ciągu kilku następnych miesięcy — dochodziliśmy do tego samego wniosku, będącego odpowiedzią na pytanie, dlaczego pasożyty tak pragną pozostać w ukryciu? Od tego, czy ludzkość ów osobliwy rodzaj choroby umysłowej uzna za swój stan naturalny, czy nie — zależy wszystko. Jeśli choć raz zacznie ją kwestionować, nic już nie będzie w stanie przeszkodzić jej w rozwoju.
Pamiętam, jak późnym rankiem zeszliśmy do kantyny na herbatę (zdecydowaliśmy się uznać kawę za narkotyk i postanowiliśmy jej unikać). Kiedy szliśmy przez główny plac A.I.U., stwierdziliśmy, że patrzymy na otaczających nas ludzi z pewnego rodzaju dobrotliwą litością. Byli bardzo zajęci swymi nic nie znaczącymi kłopotami, uwikłani w osobiste, małe marzenia, podczas gdy my mocowaliśmy się z rzeczywistością; jedyną prawdziwą rzeczywistością, rzeczywistością ewolucji umysłu.
Pierwszy rezultat owych zmagań był natychmiastowy. Zacząłem zrzucać nadwagę, a i moje samopoczucie fizyczne było doskonałe. Stale sypiałem dobrze i głęboko, a budziłem się z poczuciem spokoju i całkowitego zdrowia. Myśli moje uzyskiwały zadziwiającą precyzję. Myślałem spokojnie, wolno, prawie że pedantycznie. Obydwaj zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jakie to ma dla nas znaczenie. Weissman porównywał pasożyty do rekinów; dla płynącego najlepszym sposobem zwrócenia na siebie uwagi rekinów jest hałaśliwe zachowanie. Nie zamierzaliśmy bynajmniej tego czynić.
Obydwaj powróciliśmy na wykopaliska, ale niedługo potem znaleźliśmy mnóstwo pretekstów, aby spędzić tam jak najmniej czasu. Nie było to takie trudne, gdyż większość pracy, którą trzeba było wykonać, należała już raczej do inżynierów niż do archeologów. Reich, w każdym razie, myślał już o przeniesieniu swych urządzeń do Australii, aby przebadać miejsce, o którym wspomina Lovecraft w Cieniu spoza czasu; nasze obecne odkrycie nie pozostawiało bowiem żadnych wątpliwości co do tego, że Lovecraft był swego rodzaju jasnowidzem. Warto było sprawdzić jego słowa. Tak więc w sierpniu postanowiliśmy po prostu urządzić sobie wakacje, traktując panujące o tej porze roku upały jako doskonały ku temu pretekst.
Obydwaj ciągle wyczekiwaliśmy na jakiekolwiek oznaki aktywności pasożytów. Pracowaliśmy solidnie i systematycznie; pod względem psychicznym, jak i fizycznym czuliśmy się dobrze, choć stale byliśmy uczuleni na możliwość pojawienia się jakichkolwiek przejawów „zakłóceń” w funkcjonowaniu umysłu, które opisywał Karel. Nic takiego nie stwierdzaliśmy — i to nas trochę zbijało z tropu. Przypadkowo odkryłem przyczynę tego faktu, a miało to miejsce na początku października, gdy pojechałem do Londynu. Musiałem przedłużyć umowę najmu mego mieszkania na Percy Street chociaż jeszcze się nie zdecydowałem do końca, czy to uczynię. Porannym lotem udałem się do Londynu i około jedenastej byłem już w swoim mieszkaniu. Od momentu, gdy przekroczyłem jego próg, wiedziałem, że mnie obserwują. Miesiące oczekiwań uwrażliwiły mnie na ich obecność. Dawniej zignorowałbym takie nagłe poczucie przygnębienia i niejasnego zagrożenia; uznałbym je za skutek zwykłej niestrawności. Tymczasem nauczyłem się czegoś. Wiedziałem, na przykład, że jeśli w umyśle człowieka pojawia się nagle niczym nie uzasadnione drżenie, uczucie jakby „śmiertelnego dreszczu” — to stanowi to zazwyczaj sygnał ostrzegający, że część pasożytów zbytnio zbliżyła się do powierzchni świadomości, a owo drżenie wywołane jest odczuciem obcej obecności.
Wiedziałem od razu, już w swoim pokoju, że pasożyty mnie obserwują. Może brzmi paradoksalnie to, że były „w moim mieszkaniu”, podczas gdy ja wiedziałem już, że są wewnątrz mnie. Wynika to z niedoskonałości naszego języka potocznego zastosowanego do ich opisu. W pewnym sensie ponadindywidualny umysł i czasoprzestrzeń koincydują ze sobą w tym sensie, w jakim rozumiał to Whitehead. Umysł w rzeczywistości nie znajduje się „wewnątrz” nas w tym samym znaczeniu, w jakim rozumiemy to na przykład w odniesieniu do jelit, które znajdują się wewnątrz naszego organizmu. Indywidualność jest rodzajem wiru, pojawiającego się w morzu umysłu, odbiciem totalnej tożsamości całej ludzkości. Tak więc, kiedy wszedłem do swego pokoju, pasożyty były jednocześnie wewnątrz jak i na zewnątrz, czekając na mnie w mieszkaniu. To te papiery, których miały strzec, przyciągały je.
Tygodnie treningu nie poszły na marne. Pozwoliłem, aby mój umysł poddał się wpływowi tego doświadczenia, tak jak drzewo ugina się pod podmuchami wiatru albo jak chory człowiek pochyla się nad swą chorobą. Tym razem odniosłem wrażenie, że obserwuje mnie coś co przypomina ośmiornicę, stwór pozostający w bezruchu, a nie — jak dotąd — szybko poruszający się rekin. Skupiłem się na swoich sprawach udając, że nic nie dostrzegam. Podszedłem nawet do skrzyń z notatkami i zajrzałem do środka, pozwalając górnej warstwie mego umysłu zareagować ze zwykłą mi obojętnością na bruliony dotyczące psychologii. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, że udało mi się wykształcić w sobie nową umiejętność. Byłem zupełnie inną osobą niż ta, którą dwa miesiące temu wcześniej nazwałbym „Gilbertem Austinem”; oderwałem się od swego wcześniejszego „ja” tak, jak twórca marionetki „porzuca” swe dzieło. Będąc pod obserwacją pasożytów zlałem się ze swoim starym „ja” i byłem, można by rzec, pasażerem podróżującym we własnej, starej jaźni. Nie bałem się tego, że mogę się jakoś zdradzić. Zbyt dobrze panowałem nad sobą. Podłączyłem się do obwodu starego „Gilberta Austina” — i to on właśnie przechadzał się po pokoju, dzwonił do Hampstead, pytając o zdrowie pani Weissman, w końcu dzwoniąc do pewnej firmy z prośbą o zabranie mebli (które były moją własnością), jak i kartotek — i sprzedaż ich. Następnie zszedłem do właściciela, aby z nim porozmawiać; resztę dnia spędziłem w British Museum, gawędząc z Hermanem Bellem, szefem działu archeologii. Przez cały czas miałem świadomość, że jestem stale pod obserwacją pasożytów, choć obecnie już nieco mniej uważną. Od chwili, kiedy zleciłem zabranie kartotek, ich zainteresowanie moją osobą wyraźnie spadło.
Przez blisko czterdzieści osiem godzin zmuszałem swój umysł do myślenia wyłącznie o sprawach zawodowych, związanych z wykopaliskami w Karatepe. Nie było to wcale takie trudne (jak to wiedzą moi bardziej wtajemniczeni Czytelnicy). Była to tylko kwestia zidentyfikowania się z pewną częścią mojej osoby, w sposób, w jaki to czyni aktor ze szkoły Stanisławskiego. Wraz z Bellem przeżywałem jego ekscytację dotyczącą wykopalisk i temu podobnych rzeczy. Odwiedziłem przyjaciół w Londynie, dałem się zwabić na „małe przyjęcie”, na którym miałem być główną atrakcją wieczoru. (Potem się okazało, że było to ogromne przyjęcie; pani domu zawiadomiła około stu osób, kiedy tylko obiecałem, że przyjdę). Umyślnie dopuszczałem, aby mój umysł funkcjonował po staremu, czyli — prawdę mówiąc — źle. Pozwoliłem sobie na nadmierną ekscytację, potem na przygnębienie. Już gdy wracałem, na pokładzie samolotu pozwoliłem sobie na dywagacje na temat tego, czy to wszystko nie było głupią stratą czasu i powziąłem decyzję, że już nigdy więcej nie dam się wmanewrować w rolę gwiazdy. Kiedy helikopter A.I.U. wylądował w Diyarbakirze, odniosłem wrażenie, że horyzont znowu był czysty; na wszelki wypadek ukrywałem jednak swe myśli jeszcze przez następne czterdzieści osiem godzin. Na szczęście Reich był na wykopaliskach, a więc nie było okazji, by zmniejszyć czujność. Kiedy tylko wrócił, opowiedziałem mu całą historię. Powiedziałem, że wydaje mi się, iż usunięcie kartotek do przechowalni prawdopodobnie spowodowało zmniejszenie ich zainteresowania moją osobą. Żaden z nas jednak nie zamierzał wpadać w pułapkę nadmiernej pewności siebie.
Doświadczenie to pozwoliło nam sformułować inną teorię dotyczącą pasożytów. Najprawdopodobniej nie obserwowały one człowieka przez cały czas. Jeśli jednak tak było, to dlaczego ludzie po prostu „nie zdrowieją”, kiedy w pobliżu nie ma żadnych pasożytów, tak jak to miało miejsce w naszym przypadku?
Problem ten nie dawał nam spokoju przez następne dwadzieścia cztery godziny. To Reich znalazł wreszcie odpowiedź na to pytanie. Rozmawiał przypadkowo z żoną Everetta Reubke, prezydenta A.I.U.; jej mąż udał się właśnie w czterodniową podróż na Księżyc, która miała być rodzajem „kuracji wypoczynkowej”. Przyznała, że stan jego nerwów nie przedstawiał się najlepiej.
— Ale dlaczego? — zapytał Reich. — Przecież interesy idą świetnie!
— O tak! — odpowiedziała. — Ale kiedy jest się prezydentem tak wielkiego koncernu jak A.I.U., wpada się w nawyk martwienia się o wszystko i czasem nie można się od tego uwolnić.
To było to! Nawyk! Gdy się o tym pomyśli, jest to tak oczywiste i jasne! Od lat psychologowie mówili, że człowieka można porównać do maszyny. Lord Leicester przyrównał istotę ludzką do staroświeckich zegarów, poruszanych przez sprężyny. Pojedynczy uraz z dzieciństwa może stać się źródłem trwającej całe życie nerwicy. Z kolei jedno czy dwa szczęśliwe zdarzenia w dzieciństwie mogą na zawsze uczynić z człowieka optymistę. Organizm niszczy zarazki choroby w przeciągu tygodnia — patologia umysłu czy lęk trwać może przez całe życie. Dlaczego? Ponieważ siły życiowe umysłu mają tendencję do inercji. Funkcjonuje on w oparciu o nawyki; są one niezwykle odporne na przełamanie, szczególnie te negatywne.
Mówiąc innymi słowy, istota ludzka — jeśli została raz odpowiednio uwarunkowana przez pasożyty umysłu — upodabnia się do nakręconego zegara. Wystarczy go raz do roku nakręcić. Poza tym, jak stwierdził Weissman, ludzie warunkują się wzajemnie, oszczędzając pracy pasożytom. Postawy rodziców wobec życia przekazywane są dzieciom. Jeden ponury i pesymistyczny pisarz, dysponujący przekonywającym stylem, oddziaływuje na całe pokolenie twórców, którzy z kolei odciskają swe piętno na prawie każdej wykształconej osobie w danym kraju.
Im więcej wiedzieliśmy o pasożytach, tym jaśniejsze stawało się dla nas to, jak przerażająco prosta jest cała sprawa i jak niewiarygodne szczęście mieliśmy, wpadając na „ich” trop. Musiało upłynąć wiele czasu, zanim zrozumieliśmy jak bardzo nieadekwatne i nieprecyzyjne jest słowo „szczęście” (podobnie zresztą jak większość abstrakcyjnych pojęć z naszego języka) — i że tak naprawdę chodziło o coś zupełnie innego.
Spędzaliśmy, naturalnie, mnóstwo czasu dyskutując, kogo jeszcze moglibyśmy wtajemniczyć w nasz sekret. Był to problem nie lada. Zrobiliśmy dobry początek, ale jeden fałszywy krok mógłby zniszczyć wszystko. Po pierwsze, musieliśmy mieć pewność, że wybieramy ludzi, o umysłowości przygotowanej na przyjęcie tego, co mieliśmy im do przekazania. Nie była to już kwestia tego, by nie wzięto nas za wariatów — tym się zbytnio nie przejmowaliśmy — ale tego, by jakiś lekkomyślnie wybrany sojusznik nie zdradził całej sprawy.
Czytaliśmy wiele z zakresu psychologii i filozofii, szukając osób, których umysłowość rokowałaby dobrze w walce z pasożytami. Znaleźliśmy ich pewną ilość, ale wciąż byliśmy ostrożni. Szybko pojęliśmy z Reichem zasady fenomenologii. Sprzyjał temu fakt, iż żaden z nas nie był filozofem, a więc nie mieliśmy żadnych wcześniejszych nastawień, które trzeba by było przezwyciężać. Ziarno myśli Husserla padło na podatny grunt. Ponieważ była to jednak bitwa, musieliśmy wypracować sposób szkolenia innych ludzi w zakresie takiej dyscypliny umysłowej, która by ich przygotowała do walki z pasożytami. Nie wystarczyło polegać na ich zwykłej inteligencji. Należało tych ludzi nauczyć obrony przed pasożytami umysłu w możliwie jak najkrótszym czasie.
Chodzi, mianowicie, o rzecz następującą: jeśli ktoś choć raz nauczy się właściwie korzystać ze swego umysłu, reszta jest już rzeczą łatwą. To kwestia przełamania nawyku, który ludzie utrwalili przez miliony lat; nawyku koncentrowania całej uwagi na świecie zewnętrznym, traktowania „wyobraźni” jako rodzaju mechanizmu ucieczkowego zamiast uznania, że jest to krótka wyprawa do rozległych obszarów umysłu. Trzeba przyzwyczaić się do myślenia o tym, jaki jest rzeczywisty mechanizm funkcjonowania umysłu. „Umysł” rozumiem tu nie w potocznym znaczeniu tego słowa, ale szerzej — łącznie z uczuciami i percepcją. Stwierdziłem, że najtrudniejszą chyba rzeczą na początku jest uświadomienie sobie, że „uczucia” są po prostu inną formą percepcji. Mamy tendencję do upychania uczuć w osobne szufladki. Patrzę na człowieka i „widzę” go, jest to coś obiektywnego. Natomiast dziecko patrzy na niego i mówi: — Och, cóż to za wstrętny człowiek! Dziecko wyraża swoje uczucia wobec niego i wówczas mówimy, że to jest coś „subiektywnego”. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak głupia jest taka klasyfikacja i jak bardzo zniekształca nasze myślenie. W pewnym sensie uczucia dziecka są również spostrzeganiem. Tak, jak w bardziej istotnym sensie nasze „widzenie” jest „uczuciem”.
Pomyślcie przez chwilę o tym, co się dzieje, gdy regulujecie lornetkę. Przesuwacie małe pokrętło — i wszystko jest zamazane. Nagle jeden dodatkowy ruch — i wszystko staje się jasne i wyraziste. Pomyślcie teraz, co się dzieje, kiedy ktoś wam mówi: „Stary Iksiński zmarł ostatniej nocy”. Zazwyczaj umysł mamy tak przepełniony innymi sprawami, że nie czujemy w ogóle nic — albo inaczej — uczucia są tak mętne i niejasne, jak źle nastawiona lornetka. Być może w tydzień później, siedząc spokojnie w swym pokoju i coś czytając, przypominamy sobie o starym Iksińskim, który właśnie zmarł. Przez moment poczujemy silny smutek; nastąpiło skrystalizowanie uczucia. Czy trzeba czegoś jeszcze, by przekonać się, że uczucie i spostrzeganie są zasadniczo tym samym?
Ponieważ jest to jednak relacja z pewnego zmagania — a nie traktat filozoficzny — więc nie proponuję dalszego wgłębiania się w fenomenologię. (Zrobiłem to w innych książkach, polecam także prace Lorda Leicestera jako wspaniałe wprowadzenie do tematu). Jednak pewna dawka filozofii jest konieczna, aby zrozumieć historię walki z pasożytami. A to dlatego, że myśląc nad tą kwestią zdaliśmy sobie sprawę, iż główną bronią pasożytów jest rodzaj stacji zagłuszającej, wywołującej w umyśle szumy, które można by porównać do urządzeń zakłócających pracę radaru. Świadomy ludzki umysł „bada” nieustannie wszechświat. „Przytomne życie ”ego” jest percepcją”. Umysł jest jak astronom badający niebo, by odkryć nowe planety. Odkrywa nowe planety w ten sposób, iż porównuje stare fotografie gwiazd z nowymi. Jeśli gwiazda przesunęła się, oznacza to, że nie jest gwiazdą, ale planetą. Nasze umysły i uczucia są także stale zaangażowane w analogiczny sposób badania wszechświata. Poszukują „znaczeń” w nich ukrytych. „Znaczenie” ma miejsce wówczas, gdy porównujemy dwa wielkie zbiory doświadczeń i nagle zaczynamy je rozumieć. Weźmy wyjątkowo uproszczony przykład: pierwsze doświadczenie dziecka z ogniem. Może ono być całkowicie pozytywne; ogień to coś ciepłego, jasnego i interesującego. Jeśli następnie dziecko spróbuje włożyć palec do ognia, uczy się o nim czegoś nowego, że na przykład parzy. Nie uznaje jednak z tego powodu ognia za coś całkowicie nieprzyjemnego, chyba że jest wyjątkowo bojaźliwe i neurotyczne. Nakłada na siebie dwa typy tego rodzaju doświadczeń z ogniem, jedno na drugie, jak dwie mapy nieba i stwierdza, że jedna właściwość ognia powinna być oddzielona od drugiej. Proces ten nazywamy uczeniem się.
Załóżmy teraz, że pasożyty umyślnie „zaciemniają” uczucia, kiedy staramy się je porównać między sobą jak te dwa doświadczenia z ogniem opisane wcześniej. Wówczas mamy do czynienia z taką sytuacją, jakby w teleskopie astronoma właściwe soczewki zastąpić zadymionymi szkłami. Wpatrując się, nawet bardzo usilnie, w te dwie gwiezdne mapy, niewiele można zobaczyć. Kiedy coś takiego się zdarza, niewiele możemy się nauczyć ze swoich doświadczeń. A gdy przypadkiem jesteśmy osłabieni albo neurotyczni, to uczymy się czegoś zupełnie fałszywego, na przykład, że ogień jest „zły”, bo parzy.
Proszę swych mniej filozoficznie nastawionych Czytelników o wybaczenie, że umieszczam tu tak obszerne wyjaśnienia — ale są one konieczne. Celem pasożytów było niedopuszczenie do tego, by ludzie ujawnili maksimum tkwiącej w nich potencjalnej mocy; dokonały tego przez „zamulenie” emocji, zaciemnianie uczuć tak, byśmy nie mogli się na ich podstawie uczyć i byśmy poruszali się w osobliwej umysłowej mgle. Refleksje Historyczne Weissmana były próbą analizy historii ostatnich dwu stuleci i odkryciem, w jaki sposób przebiegał atak pasożytów na gatunek ludzki. Była to jedna z pierwszych rzeczy, którą dostrzegł. Weźmy owych „romantycznych” poetów z początku dziewiętnastego wieku, takich jak Wordsworth, Byron, Shelley, Goethe. Byli zupełnie odmienni od poetów z poprzedniego stulecia — Drydena, Pope’a i reszty. Ich umysły były jak lupy o olbrzymiej sile, ogniskującej się na egzystencji ludzkiej. Kiedy Wordsworth spoglądał wczesnym rankiem z Westminster Bridge w dół, na Tamizę, umysł jego nagle eksplodował, nakładając jedno doświadczenie na drugie. Przez chwilę ujrzał ludzkie życie z lotu ptaka, z góry — miast z perspektywy codziennej, z pozycji robaka. A zawsze jest tak, że jeśli człowiek widzi życie w ten sposób — bez względu na to, czy jest poetą, naukowcem czy mężem stanu — to zyskuje ogromne poczucie siły i odwagi; wnika w samo jądro życia, pojmuje sens ewolucji gatunku ludzkiego.
Tak, to właśnie w tym punkcie historii; właśnie wtedy, gdy ludzki umysł dokonał ogromnego skoku (ewolucja zawsze ma charakter skokowy, jak elektron przeskakujący z jednej orbity na drugą) pasożyty umysłu przypuściły atak. Była to walka przebiegła i długotrwała. Starały się stopniowo podporządkować sobie największe umysły naszej planety. Prawdę tę dostrzegł już Tołstoj w Wojnie i pokoju, kiedy stwierdził, że jednostki odgrywają niewielką rolę w historii — toczy się ona bez ich woli. Rzeczywiście, wszyscy protagoniści wojny napoleońskiej poruszali się jak w mechanizmie, tak jak figury szachowe na planszach, kierowani przez pasożyty umysłu. Naukowców kierowano ku dogmatom i materializmowi. Jak tego dokonano? Wywołano w nich poczucie braku bezpieczeństwa, które spowodowało, że chętnie chwytali się idei nauki jako „czysto obiektywnej wiedzy”; podobnie pasożyty próbowały przerzucić uwagę Weissmana na problemy matematyczne i szachy… Równie chytrze zostali wyprowadzeni w pole pisarze i artyści. Prawdopodobnie pasożyty z przerażeniem obserwowały gigantów typu Beethovena, Goethego czy Shelley’a zdając sobie sprawę, że kilkadziesiąt takich jak oni osób bez trudu przeniosłoby ludzkość w następny etap jej ewolucji. A więc doprowadziły Schumana i Hólderlina do obłędu, Hoffmanna do pijaństwa, Coleridge’a i De Quincey’a do narkomanii. Ludzie, mający w sobie zadatki na geniuszy, byli bezwzględnie tępieni jak robactwo. Nic dziwnego, że artyści XIX wieku czuli, iż świat jest przeciwko nim. Nic dziwnego, że dzielna próba Nietzschego, będąca w swym przesłaniu wezwaniem do optymizmu, została tak zgrabnie zniszczona piorunującym ciosem obłędu. Nie chcę wchodzić zbyt głęboko w tę kwestię; książki Lorda Leicestera na ten temat są wyczerpującą dokumentacją problemu.
A więc, jak już powiedziałem, w chwili kiedy odkryliśmy istnienie pasożytów umysłu, umknęliśmy sprytnie zastawionej przez nich pułapce. Była to, ni mniej, ni więcej, tylko „pulapka historyczna”. To właśnie historia stanowiła ich zasadniczą broń. „Ukierunkowały” historię. Przez ostatnie dwa stulecia historia ludzkości stała się przypowieścią o słabości, niezależności od Natury, beznadziejności człowieka w konfrontacji z Koniecznością. Jednak z chwilą, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że historia może być „unieruchomiona”, przestała nas ona wciągać w swoje tryby. Spojrzeliśmy wstecz na historię Mozarta, Beethovena, Goethego i Shelley’a i pomyśleliśmy: — tak, gdyby nie pasożyty, geniuszy mielibyśmy na pęczki… Nonsensem stało się mówienie o słabości ludzkiej. Istoty ludzkie mają niezwykłą siłę, jeśli tylko nie jest ona wysysana co noc przez wampiry duszy.
Już sama wiedza o tym napełniała nas ogromnym optymizmem. Wówczas, na samym początku naszych zmagań, optymizm ten wynikał także z naszej ignorancji wobec pasożytów. Ponieważ wiedzieliśmy, że przykładają one tak wielką wagę do utrzymania swego istnienia w tajemnicy przed ludźmi, wyciągnęliśmy stąd wniosek — którego byliśmy bardzo pewni — że nie posiadają one rzeczywistej mocy czynienia zła. Samobójstwo Karela niepokoiło mnie, ale jego żona podała mi dość wiarygodną teorię wyjaśniającą przyczyny jego śmierci. Karel słodził herbatę sacharyną; butelka wypełniona tabletkami z cyjankiem była bardzo podobna do butelki zawierającej pastylki sacharyny. Być może w trakcie intensywnej pracy nieopatrznie posłodził herbatę cyjankiem zamiast sacharyną. Oczywiście, uniemożliwić to powinien zapach, ale przypuśćmy, że pasożyty mogą w jakiś sposób upośledzić zmysły powonienia i, że się tak wyrażę, „zakłócić” jego funkcjonowanie. Być może Karel, nie podejrzewając niczego, siedział przy biurku pochłonięty pracą, prawdopodobnie nieco przemęczony i automatycznie sięgnął po sacharynę, a jeden z pasożytów delikatnie skierował jego rękę kilka cali w lewo…
Obaj z Reichem skłonni byliśmy zaakceptować tę teorię, która wyjaśniała obecność cyjanku w herbacie. Była zbieżna również z naszym poglądem, zgodnie z którym pasożyty te nie były w gruncie rzeczy groźniejsze od innych stworów — takich jak korniki czy trujący bluszcz — pod warunkiem, że było się świadomym ich obecności i umiało się im przeciwstawiać. W takiej sytuacji nie groziło człowiekowi większe niebezpieczeństwo. Powiedzieliśmy sobie, że nie popełnimy takich błędów jak Karel Weissman. Przecież pasożyty dysponowały ograniczonymi sposobami, za pomocą których mogłyby wywieść nas w pole tak, jak to uczyniły z Karelem. Mogły wprawdzie spowodować, że popełnimy jakiś błąd, na przykład podczas prowadzenia samochodu. Jazda samochodem jest w dużej mierze kwestią nawyku, a nawyk stosunkowo łatwo poddaje się manipulacji, kiedy się jedzie z szybkością 90 mil na godzinę i koncentruje wyłącznie na drodze. Postanowiliśmy unikać więc za wszelką cenę prowadzenia samochodu, ani nie pozwalać się nim wozić (kierowca mógłby być jeszcze bardziej podatny na nie niż my). Podróże helikopterem były czymś innym — automatyczny pilot gwarantował nam całkowite bezpieczeństwo przelotu. Pewnego dnia — słysząc, że jeden z żołnierzy został zabity przez drugiego — zdaliśmy sobie sprawę, że istnieje jeszcze inny sposób, za pomocą którego pasożyty mogą nas dosięgnąć. Nosiliśmy wobec tego broń i staraliśmy się unikać tłumów.
Ciągle jeszcze, podczas tych pierwszych miesięcy, wszystko szło tak dobrze, że trudno było nie być optymistą. Kiedy miałem niewiele ponad dwadzieścia lat i studiowałem u Sir Myersa archeologię, tak silnie byłem zafascynowany przedmiotem studiów, że czułem się, jakbym się dopiero narodził. Ale to było nic w porównaniu z intensywnością życia, jakie teraz przeżywałem. Stało się dla mnie jasne, że w zwykłej ludzkiej egzystencji tkwi jakiś błąd — błąd równie absurdalny, jak próba napełnienia wanny bez zatknięcia korka albo prowadzenia samochodu przy włączonym hamulcu ręcznym. Coś, co powinno tworzyć wciąż większą i większą intensywność życia, gubi się z minuty na minutę. Kiedy uzna się tę prawdę, problemy znikają. Umysł nabiera sił i wzrasta poziom jego samokontroli. Zamiast być na łasce nastrojów i uczuć, zaczynamy je kontrolować z taką samą łatwością, z jaką kontrolujemy ruchy ręki. Trudno to przekazać komuś, kto nigdy tego nie doświadczył, bo ludzie tak bardzo przyzwyczaili się do myśli, że różne rzeczy im się „przydarzają”. Łapią grypę, czują się przygnębieni, coś podnoszą, coś im spada, doświadczają nudy… Z chwilą, kiedy skierują swą uwagę na własny umysł, rzeczy te przestają się przydarzać, ponieważ je kontrolujemy.
Do dziś pamiętam najsilniejsze przeżycie z tego początkowego okresu. Siedziałem w bibliotece A.I.U.; była trzecia po południu, czytałem jakąś nową pracę z zakresu psycholingwistyki i zastanawiałem się, czy jej autorowi można zaufać na tyle, by go wtajemniczyć w naszą sprawę. Zafascynowały mnie w jego pracy niektóre związki z Heideggerem jako twórcą tej szkoły, gdy nagle pojąłem jasno, jakiego rodzaju błąd wkradł się do założeń jego filozofii i jak ogromne nowe perspektywy otwierałyby się przed nią, gdyby ten błąd skorygować. Zacząłem robić notatki. W tym momencie koło mego ucha przeleciał, bzykając wściekle, komar. Chwilę później pojawił się ponownie. Pogrążony w myślach o Heideggerze spojrzałem na niego i zapragnąłem, by poleciał ku oknu. Kiedy tylko to pomyślałem, poczułem jakby mój umysł dotknął komara. Owad zmienił nagle kierunek lotu i poleciał ku zamkniętemu oknu. Umysł mój trzymał go nadal w sieci, którą na niego zarzucił — i pociągnął go tym razem przez pokój, ku kratce wentylacyjnej i skierował na zewnątrz. Byłem tak zdziwiony tym doświadczeniem, że ponownie usiadłem i gapiłem się w ślad za nim. Nie byłbym chyba bardziej zdziwiony, gdybym nagle sam rozpostarł skrzydła i wzleciał. Czy uległem złudzeniu sądząc, że to mój umysł pokierował lotem stworzenia? Przypomniało mi się, że w toalecie znajdował się rój os i pszczół, gdyż pod jej oknem, w ogrodzie, rozpościerała się rabata peonii. Poszedłem tam. Toaleta była pusta; o mleczną szybę w oknie tłukła się osa. Oparłem się o drzwi i skoncentrowałem silnie. Nic się nie zdarzyło. Byłem zawiedziony, a jednocześnie przekonany, że robię coś nie tak; czułem się tak, jakbym usiłował otworzyć drzwi ciągnąc klamkę, podczas gdy drzwi były zamknięte na klucz. Skierowałem umysł ku Heideggerowi; poczułem falę pobudzenia i wizji, i nagle wyczułem, że jakiś trybik zaskoczył. Nawiązałem kontakt z osą, a zrobiłem to w tak pewny sposób, jakbym ją chwycił w dłoń. Zmusiłem ją do lotu przez pokój. Nie, „zmusiłem ją” jest złym zwrotem. Nie zmusza się dłoni, by się zamknęła, czy otworzyła; po prostu robi się to. W ten sam sposób spowodowałem, by osa poleciała przez toaletę w moim kierunku, a następnie, nim doleciała, skierowałem ją znowu ku oknu i na zewnątrz. Było to tak niewiarygodne, że w reakcji na to doświadczenie równie dobrze mogłem wybuchnąć płaczem, jak i śmiechem. Najzabawniejsze było jednak to, że czułem pełne złości zdziwienie osy, która musiała latać wbrew swej woli.
Następna — a może ta sama — osa wleciała do środka; i znowu ją „złapałem”. Tym razem zdałem sobie sprawę, że jestem zmęczony. Mój umysł nie był przyzwyczajony do tego rodzaju wyczynów, stąd precyzja jego działania zmalała. Podszedłem do okna i spojrzałem przez uchyloną część okna ku górze. Ogromny trzmiel żerował na peonii. Pozwoliłem, by umysł mój go pochwycił i zmusił do wyjścia z wnętrza kwiatu. Opierał się, a ja czułem ten opór równie namacalnie, jak czuje się naprężenie smyczy podczas spaceru z psem. Natężyłem siły, a trzmiel — pełen złości — opuścił kielich kwiatu. Ogarnęło mnie znowu zmęczenie i puściłem go. Nie zrobiłem jednak tego, co robiłem niegdyś w dawnych, głupich czasach — nie pozwoliłem, by zmęczenie pchnęło mnie ku przygnębieniu. Po prostu pozwoliłem, by mój umysł odprężył się; celowo wyciszyłem go i skierowałem myśli w inną niż przed chwilą stronę. Dziesięć minut później, w bibliotece, ów skurcz umysłu minął.
Zacząłem się zastanawiać, czy mógłbym użyć tej samej siły umysłu wobec rzeczy martwych. Skierowałem uwagę ku noszącemu ślady szminki niedopałkowi papierosa, leżącemu w popielniczce przy sąsiednim stoliku. Spróbowałem go poruszyć. Rzeczywiście — przesunął się po powierzchni popielniczki, ale kosztowało mnie to znacznie więcej wysiłku, niż w poprzednim przypadku. Jednocześnie spotkała mnie następna niespodzianka. Poczułem nagle w lędźwiach wyraźny przypływ pożądania seksualnego; miało to miejsce w momencie, kiedy mój umysł dotknął papierosa. Wycofałem się, następnie dotknąłem go ponownie — i znów poczułem to samo. Później dowiedziałem się, że był to papieros sekretarki jednego z dyrektorów firmy, czarnowłosej dziewczyny o pełnych ustach, noszącej bardzo silne okulary w rogowej oprawie. Miała około trzydziestu pięciu lat, była panną, dość neurotyczną, ani ładną, ani brzydką. Początkowo sądziłem, że to ja byłem źródłem owej fali pożądania, że była to normalna reakcja mężczyzny na bodziec seksualny, jakim był noszący ślady szminki papieros. Ale następnym razem, kiedy usiadła koło mnie w bibliotece, pozwoliłem, aby mój umysł ostrożnie ją dotknął. Zostałem, bez mała, wręcz porażony zwierzęcym pożądaniem seksualnym, które od niej biło. Nie znaczy to, że właśnie w tym momencie myślała o seksie — przedzierała się akurat przez tom pełen danych statystycznych, ani że pożądanie to skierowane było ku jakiejś konkretnej osobie. Najwidoczniej po prostu żyła w ciągłym, bardzo wysokim napięciu seksualnym i uważała ten stan za zupełnie normalny.
Dzięki niej dowiedziałem się jeszcze czegoś innego. Kiedy mój umysł wycofał się z kontaktu z nią, spojrzała na mnie uważnie. Kontynuowałem czytanie udając, że jej nie dostrzegam. Po chwili przestała się mną interesować i powróciła do swej książki. Ale dowodziło to, że była świadoma mego „umysłowego sondażu”. Mężczyźni, na których próbowałem powtórzyć ten eksperyment, byli zupełnie nieświadomi moich działań. Wydaje się, że jest to dowód na to, iż kobiety — a w szczególności kobiety sfrustrowane seksualnie — są niesłychanie wrażliwe na tego rodzaju rzeczy.
Ale to wszystko miało miejsce później. Na razie próbowałem poruszać niedopałek papierosa i stwierdziłem, że jakkolwiek da się to zrobić, to jednak jest to rzecz wymagająca wiele wysiłku. Wynikało to z faktu, że przedmiotem mego oddziaływania były rzeczy martwe. O wiele łatwiej było mi podporządkować sobie stworzenia żywe; brało się to stąd, iż wykorzystywałem ich siły życiowe i że nie miałem do czynienia z inercją, którą musiałem przezwyciężać w przypadku przedmiotów martwych.
Później, tego samego popołudnia, zaaferowany swym odkryciem, podarłem kilka bibułek do papierosów na maleńkie kawałki i bawiłem się, poruszając nimi na odległość tak, że fruwały w powietrzu jak śnieżna zawieja. Było to również wyczerpujące doświadczenie; po około piętnastu sekundach musiałem go zaniechać.
Tego wieczoru z Karatepe przybył Reich, a ja poinformowałem go o swoim odkryciu. Był nim jeszcze bardziej podekscytowany niż ja. To dziwne, ale nie od razu spróbował dokonać tego, co ja już wcześniej sprawdziłem. Zamiast tego analizował i rozważał wszelkie możliwości, jakie płynęły z nowego odkrycia. Oczywiście, wiedziano o istnieniu psychokinezy i to już od ponad pół wieku, a Rhine badał to zjawisko w Duke University. Zdefiniował on zjawisko psychokinezy (PK) jako sytuację, w której „osoba wywołuje zmiany w jakimś przedmiocie lub otoczeniu bez użycia własnego układu motorycznego”. Tak więc, jak dodaje, „psychokineza jest bezpośrednim działaniem umysłu na materię”. Pomysł badania tego zjawiska podsunął Rhine’owi pewien hazardzista, który wspomniał, że wiele osób uprawiających hazard wierzy, iż mogą oddziaływać na wynik rzutu kośćmi. Wykonał on tysiące eksperymentów, a uzyskane przez niego rezultaty świadczyły — czego sam doświadczyłem — że umysł dokonywający psychokinezy szybko się męczy. O wiele większą skuteczność umysł wykazuje na początku eksperymentu niż później, a liczba udanych doświadczeń maleje w miarę trwania eksperymentu.
Tak więc ludzie posiadali zawsze, w pewnym niewielkim stopniu, zdolności PK. Wzrost siły mego umysłu, od czasu gdy zacząłem uprawiać fenomenologię, oznaczał po prostu, że byłem w stanie wykorzystywać do psychokinezy większy strumień energii umysłowej niż dotychczas.
Umysł Reicha wzbił się w powietrze jak uwolniony jastrząb. Sądził, że nadejdzie taki dzień, iż będziemy w stanie wydobyć na powierzchnię ruiny Kadathu bez użycia jakichkolwiek urządzeń, a każdy człowiek będzie mógł polecieć na Marsa dzięki spontanicznemu aktowi woli, bez potrzeby korzystania ze statków kosmicznych. Jego ekscytacja fascynowała mnie, gdyż podzielałem jego pogląd, że jest to jak dotąd nasze największe odkrycie, zarówno w sensie filozoficznym, jak i praktycznym; ponieważ pod pewnym względem, rozwój naukowy ludzkości potoczył się w niewłaściwym kierunku. Weźmy pod uwagę problem wykopalisk w Karatepe; traktowaliśmy go jako problem o naturze czysto technicznej: — Jak wydobyć bilion ton ziemi?…
A nasza zależność od maszyn oznaczała, że przestaliśmy uważać ludzki umyśl za najbardziej istotny element tego przedsięwzięcia. W im większym stopniu umysł tworzy maszyny, oszczędzające pracy człowiekowi, tym mniej dostrzega własne możliwości, tym większą wykazuje skłonność do traktowania siebie jako biernej „maszyny myślącej”. Osiągnięcia naukowe ostatnich stuleci pogłębiły jeszcze obraz człowieka jako biernego stworzenia.
Ostrzegłem Reicha, że nadmiar ekscytacji może zwrócić uwagę pasożytów; zmusił się zatem do spokoju. Podarłem kilka bibułek do papierosów i zademonstrowałem mu, jak się przesuwają po blacie biurka. Powiedziałem, że poruszenie dwóch gramów papieru wyczerpało wszelkie moje możliwości w tym względzie, tak więc lepszym niż umysł ekwipunkiem dla przekopania się do ruin Karatepe byłaby łopata i kilof. Teraz Reich spróbował poruszyć bibułki, ale nie udało mu się. Usiłowałem wyjaśnić mu „sztuczkę” z nastrojeniem umysłu, ale nie był w stanie tego zrobić. Próbował przez pół godziny, lecz nawet najmniejszy kawałek bibułki nie drgnął. Pod koniec wieczoru był tak przygnębiony, jak to od dawna mu się nie zdarzyło. Usiłowałem go pocieszyć mówiąc, że jest to zdolność, która może ujawnić się w każdej chwili: mój brat nauczył się pływać, gdy miał trzy lata, a ja nauczyłem się tego, dopiero gdy skończyłem jedenaście.
I rzeczywiście, Reich posiadł tę umiejętność w tydzień później. Zadzwonił w środku nocy, aby mnie o tym poinformować. Miało to miejsce, gdy czytał książkę z zakresu psychologii dziecka siedząc na łóżku. W trakcie gdy się zastanawiał, dlaczego niektóre dzieci są szczególnie podatne na rozmaite wypadki, zrozumiał, że w gruncie rzeczy tajemnica tkwi w umyśle dziecka. Kiedy już pomyślał o tych utajonych mocach tkwiących w umyśle, które w trakcie dorastania uczymy się tłumić — co w konsekwencji przynosi nam tak fatalne rezultaty — nagle zdał sobie sprawę z tego, że tak samo jak „podatne na urazy” dziecko, on sam blokował ujawnienie się własnych możliwości oraz zdolności do psychokinezy. Skupił się na stronie, którą właśnie czytał — była to książka wykonana z hinduskiego papieru — i spowodował, że sama się odwróciła.
Następny dzień po nieprzespanej, jak mu się wydawało, nocy spędził po prostu na trenowaniu nowej umiejętności. Stwierdził, że idealnym materiałem do ćwiczeń jest popiół ze spalonej bibułki do papierosów. Jest on tak lekki, że poruszyć go może nawet najmniejszy wysiłek umysłu. Co więcej, nawet minimalne poruszenie powietrza unosi je, a umysł może wówczas uchwycić go w locie i wykorzystać tę energię.
Później Reich rozwinął zdolności PK zdecydowanie szybciej niż ja, miał bowiem znacznie lepszy mózg — w sensie prostej efektywności funkcjonowania komórek nerwowych. Po tygodniu zobaczyłem jego niewiarygodny wyczyn polegający na zmuszeniu ptaka do zmiany kierunku lotu i dwukrotnym okrążeniu jego własnej głowy. Miało to dość zabawne konsekwencje, gdyż podczas tego wyczynu zobaczyła go z okna pewna sekretarka. O tym wydarzeniu opowiedziała później jakiemuś dziennikarzowi. Kiedy reporter zapytał Reicha o znaczenie tego „omenu”, jakim było krążenie czarnego orła dookoła jego głowy (tymczasem, bowiem wyolbrzymiono całą sprawę) — musiał oświadczyć, że cała jego rodzina zawsze kochała ptaki i gwizdem o specjalnie wysokim tonie zwrócił na siebie jego uwagę. Przez prawie cały następny miesiąc jego sekretarka miała pełne ręce roboty, odpowiadając na listy od rozmaitych towarzystw, skupiających wielbicieli ptaków, które koniecznie chciały, aby wygłosił u nich odczyt. Po tym zdarzeniu Reich przeprowadzał już swe ćwiczenia wyłącznie w swoim pokoju.