125605.fb2 Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Paso?yty umys?u - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Ja sam w tym okresie nie byłem zbytnio zainteresowany ćwiczeniami zdolności psychokinezy, ponieważ nie mogłem dostrzec w nich jakiegoś większego sensu. Przeniesienie przez pokój kawałka papieru, wykorzystując siłę psychokinezy, kosztowało mnie zbyt wiele wysiłku; po prostu łatwiej mi było wstać i przenieść go. Tak więc, gdy czytałem ostatni akt Back to Methuselah Shawa, w którym „starożytni” siłą woli tworzą dodatkowe ramiona i nogi, odczułem, że autor nieco w tej kwestii przesadził.

Praca nad wykreślaniem mapy umysłu była pod każdym względem bardziej pasjonująca i pożyteczna, gdyż dawała daleko więcej radości wynikającej z faktu opanowania tych nowych, nieznanych obszarów. Ludzie są tak przyzwyczajeni do swych ograniczeń, że traktują je jako coś oczywistego. Przypominają chorego, który zapomniał, czym jest zdrowie. Mój umysł tymczasem potrafił zgłębiać obszary, o których nigdy nie marzyłem. Na przykład: byłem zawsze kiepskim matematykiem — teraz bez najmniejszego wysiłku pojmowałem teorię funkcji, geometrię wielowymiarową, mechanikę kwantową, teorię gier czy teorię grup. Przeczytałem „do poduszki” pięćdziesiąt tomów Bourabaki i stwierdziłem, że natychmiast pojmuję całe stronice, tak oczywiste bowiem wydały mi się zawarte w nich idee.

Doszedłem do wniosku, że studia matematyczne są pod wieloma względami o wiele bardziej pożyteczne, niż dotąd sądziłem. Kiedy wracałem do starej miłości — historii — dogłębne zrozumienie jakiegoś okresu, uchwycenie wszystkich jego detali z taką intensywnością, aby stały się wręcz rzeczywiste, było tak łatwe, że budziło we mnie emocje zbyt silne, abym mógł je znieść. Mój umysł wzlatywałby na wyżyny egzaltowanej kontemplacji, co prawdopodobnie mogłoby zwrócić uwagę pasożytów. Tak więc zostałem przy bezpieczniejszych studiach — matematyce. W obrębie tej nauki umysł mógł wykonywać najbardziej skomplikowane akrobacje: jak rakieta mknąć przez matematyczny wszechświat we wszystkie strony, a jednocześnie zachować emocjonalną trzeźwość.

Moje doświadczenie z sekretarką siedzącą przy następnym stoliku zainteresowało Reicha na tyle, że rozpoczął własne eksperymenty w tej dziedzinie. Odkrył, że około pięćdziesiąt procent kobiet i trzydzieści procent mężczyzn w A.I.U. jest seksualnie „przeciążonych”. Niewątpliwie było to związane z upałami i kiepskim stanem gospodarki. Można było się spodziewać, że takie natężenie emocji, u podłoża którego leży popęd seksualny, będzie oznaczało niski poziom samobójstw w A.I.U. W rzeczywistości był on nad wyraz wysoki. Gdy rozważaliśmy tę kwestię, dostrzegliśmy jej przyczynę. Otóż intensywość życia seksulanego i wysoki poziom samobójstw były bezpośrednio od siebie zależne i związane, oczywiście, z aktywnością pasożytów. Seks stanowi jedno z najgłębszych źródeł satysfakcji człowieka; popęd seksualny i ewolucja są ze sobą silnie powiązane. Jeśli ów podstawowy popęd zostanie sfrustrowany, występuje z brzegów i przelewa się; usiłuje znaleźć zaspokojenie na wszystkie możliwe (zasadniczo niesatysfakcjonujące) sposoby. Jednym z nich jest promiskuityzm, który był w A.I.U. zjawiskiem powszechnym. Jest to ponownie kwestia „zogniskowania” emocji. Mężczyzna może być przekonany, że tylko ta, określona kobieta może mu dostarczyć satysfakcji seksualnej i zabiega o to, by stała się jego kochanką. Pasożyty przeszkadzają na tyle, że nie jest on zdolny do „zogniskowania” całej swej energii w akcie seksualnym. Jest zrozpaczony: ona „oddała” mu się, w potocznym tego słowa znaczeniu, a on nadal pozostaje nieusatysfakcjonowany. Jest to równie dezorientujące, jak zjedzenie obfitego posiłku i stwierdzenie, że nie zaspokoił on naszego głodu. Są dwa możliwe sposoby wyjścia z powstałej sytuacji. Pierwszy polega na stwierdzeniu, że przedmiotem pożądania seksualnego nie była właściwa kobieta — wówczas mężczyzna spiesznie rozgląda się za następną; drugi polega na przekonaniu, że normalny akt seksualny nie daje w pełni satysfakcji: w konsekwencji mężczyzna próbuje znaleźć sposoby, aby go uatrakcyjnić i pogrąża się w perwersje seksualne. Reich, dzięki delikatnie i dyplomatycznie przeprowadzonym wywiadom, dowiedział się że ogromna część nieżonatych, piastujących kierownicze stanowiska mężczyzn w A.I.U., miało opinię osób o „dziwnych” upodobaniach seksualnych.

Pewnego wieczoru, w tydzień po tym, gdy zaczęliśmy rozważać owe zagadnienia seksualne, Reich przyszedł do mego pokoju z książką, którą rzucił na stół.

— Znalazłem kogoś, komu możemy zaufać.

— Kogo? — chwyciłem książkę, patrząc na tytuł.

Teoria odruchu seksualnego — jej autorem był Zygmunt Fleishman z Uniwersytetu w Berlinie. Reich odczytał na głos kilka fragmentów z książki i zrozumiałem, co miał na myśli. Nie było wątpliwości, że Fleishman był człowiekiem o wyjątkowej inteligencji, którego uwagę skupiły problemy anomalii w zaspokajaniu popędu seksualnego. Raz po raz używał w książce wyrażeń brzmiących tak, jakby podejrzewał istnienie pasożytów umysłu. Dowodził, że perwersje seksualne są rezultatem pewnego rodzaju skażenia naturalnych ludzkich dążeń seksualnych i jest w nich jakiś element absurdu — na podobieństwo picia whisky po to, by ugasić pragnienie… Dlaczego jednak — pytał — we współczesnym świecie satysfakcja seksualna jest czymś tak bardzo rzadkim? To prawda, że poddani jesteśmy nadmiernemu oddziaływaniu bodźców seksualnych, zawartych w książkach, czasopismach czy filmach. Jednak intensywność, z jaką zjawisko to się rozpowszechnia wskazuje, że chodzi tu o coś zupełnie innego. Nawet kobiety, których głównym dążeniem było wyjść za mąż i wychowywać dzieci, wydają się ulegać fali seksualnych dewiacji, a liczba rozwodów, podczas których mężowie oskarżają swe żony o niewierność, gwałtownie wzrasta… Jak można wyjaśnić owo osłabienie dążenia do rozwoju u obydwu płci? Czy nie jest za to odpowiedzialny jakiś, dotąd nieznany, czynnik o charakterze fizycznym czy psychicznym, którego dotychczas nie braliśmy pod uwagę?

Jak skomentował Reich, niektóre partie książki brzmiały tak, jak gdyby autor obwiniał Boga o sfuszerowanie popędu seksualnego u ludzi poprzez uzależnienie go od wzajemnej frustracji.

Tak, było rzeczą oczywistą, że Fleishman jest naszym człowiekiem, a na tym obszarze możemy znaleźć wielu innych uczonych, których także niepokoiły anomalie funkcjonawnia popędu seksualnego. Jednym z naszych problemów było to, jak się skontaktować z rozmaitymi naszymi potencjalnymi sprzymierzeńcami; przecież żaden z nas nie miał czasu, by krążyć po świecie i ich wyszukiwać. W tym wypadku okazało się to niespodziewanie proste. Napisałem do Fleishmana list, w którym ustosunkowałem się do pewnych tez zawartych w jego książce i deklarowałem zainteresowanie całością problematyki. Wspomniałem zdawkowo, że niebawem będę w Berlinie i chętnie bym się z nim wówczas skontaktował. W przeciągu tygodnia otrzymałem od niego długi list, w którym między innymi napisał: Tak jak wszyscy, z zapartym tchem śledzę Pańskie badania. Czy nie będę. nachalny, gdy pozwolę sobie przyjechać i spotkać się z Panem? Odpisałem mu, że będę bardzo rad z jego przyjazdu, niezależnie od tego kiedy przyjedzie, przy czym zasugerowałem, by nastąpiło to w najbliższy weekend. Przysłał mi telegram, w którym potwierdził termin przyjazdu. W trzy dni później pojechaliśmy z Reichem na lotnisko w Ankarze, by się z nim spotkać. Następnie przywieźliśmy go do Diyarbakiru rakietą należącą do firmy. Spodobał nam się. Był inteligentnym, pełnym życia pięćdziesięcioletnim mężczyzną o wspaniałym poczuciu humoru oraz, typowym dla Niemców, zainteresowaniu kulturą. Potrafił fascynująco mówić o muzyce, sztuce prymitywnej, filozofii i archeologii. Zrobił na mnie wrażenie osoby, która w naturalny sposób dała odpór pasożytom. A była to bardzo nieliczna grupa ludzi…

Zaprosiliśmy go na dobry lunch w Diyarbakirze, podczas którego rozmawialiśmy jedynie o wykopaliskach i problemach związanych z ruinami. Po południu polecieliśmy rakietą do Karatepe (A.I.U. uznała naszą obecność za doskonałą reklamę firmy, co wiązało się z takimi przywilejami, które w ogóle były nie do pomyślenia wcześniej, gdy Reich był ich konsultantem geologicznym)… Pierwszy tunel był już prawie na ukończeniu; pokazaliśmy Fleishmanowi to co było do pokazania, a następnie także resztę „eksponatów”: odłamek z bloku Abhotha, elektroniczne zdjęcia napisów na innych blokach i pozostałe. Był zafascynowany całością problematyki: cywilizacją starszą niż szczątki człowieka pekińskiego. Miał na ten temat swoją własną teorię, która wydawała się być sensowną: twierdził mianowicie, że Ziemia niegdyś była obiektem kolonizacji istot z innej planety, prawdopodobnie z Jowisza lub Saturna. Podzielał pogląd Schradera, że wszystkie planety Układu Słonecznego były kiedyś zaludnione przez istoty żywe i prawdopodobnie — jak nam to już wiadomo w przypadku Marsa — inteligentne. Nie sądził, aby istoty te pochodziły z Marsa, a to z powodu jego rozmiarów — masy dziesięciokrotnie mniejszej od naszej planety — i słabej grawitacji, które to fakty wykluczały istnienie tam takich „gigantów”. Zarówno Jowisz, jak i Saturn miały wystarczającą masę, a ich siła przyciągania była dość duża, by móc wytworzyć takie giganty.

Reich przeciwstawił takiej koncepcji swoją własną teorię. Dowodził, że cała populacja Ziemi była wielokrotnie niszczona przez katastrofy, wywołane przez Księżyc, a po każdym takim zniszczeniu człowiek musiał boleśnie cofać się do wcześniejszych stadiów ewolucyjnych. Jeśli — co wydaje się prawie pewne — te katastrofy powodowane przez Księżyc wywoływały potopy, to wyjaśniałoby, dlaczego owe starożytne cywilizacje — starsze o miliony lat od człowieka z holocenu — znajdowały się aż tak głęboko w ziemi.

Tak więc dzień upłynął nam na różnorakich dyskusjach. Wieczorem wybraliśmy się na wspaniałe przedstawienie The Pirates o f Penzance, wystawione przez towarzystwo operowe A.I.U., a następnie poszliśmy na kolację do dyrektorskiej restauracji. Reich przygotował gościowi miejsce do spania we własnym salonie i tam właśnie udaliśmy się po kolacji. Ciągle jednak nie poruszaliśmy tematu pasożytów umysłu, mając na uwadze niebezpieczeństwo, na jakie się narażamy nocnymi dyskusjami na ten temat. Skłoniliśmy jednak Fleishmana do tego, by obszernie przedstawił nam swoją teorię popędu seksualnego. Koło północy był już we własnym żywiole i wyłożył nam znakomitą większość swej teorii. Czasami udawaliśmy, że nie rozumiemy jego wywodów, by zmusić go do ich uściślenia. Efekt przeszedł nasze oczekiwania. Fleishman ze swą rozległą wiedzą naukową uchwycił całą sprawę. Dostrzegł, że popęd seksualny człowieka ma w zasadzie charakter romantyczny, tak jak potrzeba poezji. Jeżeli widok gór daje poecie „wtajemniczenie w nieśmiertelność”, to wie on bardzo dobrze, że góry w rzeczywistości nie są „bogami w chmurach”. Wie, że to jego własny umysł dodaje im majestatu albo widzi je raczej jako symbol ukrytego majestatu swego własnego umysłu. Ich ogrom i nieprzystępność odzwierciedla jego własny ogrom i nieprzystępność. Natomiast kiedy mężczyzna romantycznie zakochuje się w kobiecie, to poeta tkwiący w nim widzi ją jako narzędzie rozwoju. Czysta moc popędu seksualnego jest boską siłą tkwiącą w człowieku, i to właśnie bodziec seksualny może tę moc wyzwolić, tak jak widok góry wywołuje przeżycie piękna. Człowieka winniśmy ujmować nie jako jedność, lecz jako nieustającą walkę pomiędzy wyższym i niższym „ja”. Perwersja seksualna, jak to stwierdził de Sade, reprezentuje jedno i drugie „ja” zamknięte razem i znajdujące się w ciągłym konflikcie; są one tak ściśle ze sobą sczepione, że nie można ich rozdzielić. Niższe „ja” korzysta rozmyślnie z energii wyższego „ja” i używa jej do swych własnych celów.

W tym miejscu wtrącił się Reich:

— Jak pan zatem wytłumaczy gwałtowny wzrost perwersji seksualnych w tym kraju?

— No właśnie — odparł Fleishman ponuro. — Ludzkie niższe „ja”, jak się wydaje, jest wspomagane sztucznie z zewnątrz. Być może mamy do czynienia ze schyłkiem naszej cywilizacji, która, pozbawiona żywotnych sił, nie jest w stanie wspomagać swego wyższego „ja”.

Nie, w to nie mógł uwierzyć. Podobnie nie wierzył, że źródło współczesnych nerwic tkwi w fakcie, iż człowiek nie jest w stanie zaaprobować tego, że jest cywilizowanym zwierzęciem; w rzeczywistości zwierzęciem poddanym intensywnym procesom uprzemysłowienia. Człowiek dysponował wystarczającą ilością czasu, by przystosować się do życia w wielkich miastach. Nie, wyjaśnienie tego zjawiska jest z pewnością odmienne…

W tym momencie ziewnąłem i stwierdziłem, że chętnie bym kontynuował dyskusję, ale jutro, przy śniadaniu. Jeśli nie wezmą mi tego za złe, to udam się na spoczynek. Mamy bowiem przed sobą jeszcze długi dzień, który specjalnie zaplanowaliśmy poświęcić Fleishmanowi… Reich poparł mnie w tym względzie. Dyskusja była zbyt interesująca, by ją kontynuować, gdy byliśmy zmęczeni. Tak więc pożegnaliśmy się i udaliśmy na spoczynek.

Następnego ranka, przy śniadaniu, z zadowoleniem stwierdziliśmy, że Fleishman jest w znakomitym nastroju. Nie ulegało wątpliwości, że weekend był dla niego niezwykle stymulujący. Na pytanie, co planujemy na dziś, odpowiedzieliśmy, że chcielibyśmy porozmawiać z nim o czymś po śniadaniu. Przeszliśmy później do pokoju Reicha, który kontynuował przerwaną w nocy dyskusję dokładnie w tym miejscu, gdzie ją zakończyliśmy. Reich przywołał stwierdzenie Fleishmana, że „ludzkie niższe ”ja” wydaje się być wspomagane skądś z zewnątrz”. Następnie oddał głos mi, abym opowiedział historię Karela Weissmana oraz odkrycia przez nas pasożytów.

Zajęło nam to ze dwie godziny, ale już na początku wiedzieliśmy, że kierujemy słowa do właściwego człowieka. Przez pierwsze dwadzieścia minut podejrzewał jakąś mistyfikację z naszej strony. Dziennik Karela przekonał go jednak definitywnie do tego, o czym mówiliśmy. Od tego momentu dał się przekonać zupełnie. Gdy jednak zaczął się zbytnio ekscytować tym faktem, Reich szybko zwrócił mu uwagę, że jest na najlepszej drodze, by zaalarmować pasożyty. Następnie wyjaśnił, dlaczego czekaliśmy do rana, by go wtajemniczyć w nasze odkrycie. Później słuchał nas już spokojnie i rozważnie, a z zaciętej linii jego ust widać było dobitnie, że pasożyty znalazły następnego, groźnego przeciwnika.

W pewnym sensie Fleishmana łatwiej było przekonać niż Reicha. Wystarczy wspomnieć, że studiował filozofię i poświęcił jeden semestr Wilsonowi i Husserlowi. Później szczególnie przekonywające okazały się nasze pokazy zdolności PK.

Fleishman kupił dla swej wnuczki piłkę z kolorowej skóry, którą Reich odbijał siłą swego umysłu po całym pokoju. Natężyłem własne i po pokoju zaczęła fruwać książka. Następnie przyszpiliłem do stołu pszczołę, która wściekle bzyczała, nie mogąc się poruszyć ani na cal. Podczas gdy kontynuowaliśmy wyjaśnienia, Fleishman wciąż powtarzał:

— Mój Boże, wszystko się zgadza…

Jedną z zasadniczych tez jego koncepcji było pojęcie „opodatkowania świadomości”. Wykazaliśmy mu, że ów podatek był w dużej mierze ściągany przez pasożyty.

Fleishman był naszym pierwszym uczniem. Cały dzień spędziliśmy na tym, by go nauczyć tego wszystkiego, co sami wiedzieliśmy: jak wyczuwać obecność pasożytów, jak zamknąć przed nimi umysł, gdy się pojawią. Na razie nie było potrzeby, aby przekazywać mu coś więcej. Natychmiast wyprowadził najistotniejszy wniosek — poprzez chytrą sztuczkę stosowaną przez pasożyty, człowiek nie był w stanie objąć w posiadanie obszarów, które mu się jak najbardziej należały, a które były krainą umysłu; i że wystarczy przejrzeć ich zamiary, by zniszczyć wszelkie przeszkody uniemożliwiające objęcie jej w posiadanie. Mgła, rozciągnięta nad krainą umysłu rozpraszała się, a człowiek rozpoczynał podróż po nowo odkrytym kontynencie tak, jak wcześniej był podróżnikiem na morzach, w powietrzu i w przestrzeni. Co uczyni potem, zależy wyłącznie od niego samego. Może po prostu udać się na wycieczkę po nowej krainie dla czystej przyjemności, może też wyruszyć, by zbadać nową krainę, kreśląc jej mapę. Wyjaśniliśmy, dlaczego nie odważyliśmy się użyć środków psychodelicznych, a także o co możemy wzbogacić fenomenologię.

Zjedliśmy obfity lunch; jednak poranny wysiłek spowodował, że poczuliśmy głód. Później nadeszła kolej na to, aby Fleishman mówił. Jako psycholog znał wielu ludzi, którzy stawiali sobie te same pytania co i on. W samym Berlinie było ich dwóch: Alvin Curtis z Instytutu Hirschfelda i Vincent Gioberti, jego były student, obecnie profesor na uniwersytecie. Wspomniał nam wówczas o Amesie i Thompsonie z Nowego Jorku, o Spencefieldzie i Aleksieju Remizowie z Yale, o Shlafie i Herzogu, Klebnikowie i Didringu z Massachusetts Institute. Wtedy też wspomniał o Georges’u Ribot, osobie, która o mały włos nas nie zniszczyła…

Podczas tego właśnie wieczoru usłyszeliśmy także po raz pierwszy nazwisko Feliksa Hazarda. Ani Reich, ani ja nie wiedzieliśmy zbyt wiele o literaturze współczesnej; zainteresowanie Hazarda problematyką seksu skierowało na niego uwagę Fleishmana. Dowiedzieliśmy się, że Hazard cieszy się wśród awangardy wysokim uznaniem za prezentowanie w swych poglądach dziwacznej mieszaniny sadyzmu, science-fiction i znudzonego światem pesymizmu. Najprawdopodobniej był opłacany przez pewien nocny lokal w Berlinie skupiający zboczeńców. Nie wymaga od niego niczego więcej, prócz przebywania tam przez określoną liczbę godzin w miesiącu i dawania bywalcom klubu okazji do podziwiania siebie. Fleishman opowiedział nam o jego książkach i dodał ciekawą informację: a mianowicie, że był on wcześniej narkomanem, który, jak twierdził, sam się wyleczył z tego nałogu. Wszystko, co mówił o Hazardzie wskazywało, że był on kolejnym „zombi”’, opanowanym przez pasożyty. Fleishman spotkał się z nim tylko jeden jedyny raz i nie było to przyjemne doświadczenie. Opisał go, jak nam powiedział, w swym dzienniku następująco: „Umysł Hazarda jest jak świeżo otwarty grób…” Przez wiele dni po tym spotkaniu czuł się, jak twierdził, przygnębiony.

Nasuwało się teraz pytanie: czy powinniśmy ściśle współpracować ze sobą, czy też pozostawić pozyskiwanie nowych sojuszników Fleishmanowi? Zgodziliśmy się, że to drugie rozwiązanie mogło być niebezpieczne; byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy decyzje mogli podejmować we trójkę. Z drugiej jednak strony mieliśmy mniej czasu, niż sądziliśmy. Było rzeczą bardzo ważną, aby zebrać małą armię ludzi o wysokich walorach intelektualnych. Każda nowa osoba w naszych szeregach przybliżała realizację zadania. Łatwo było co do tego przekonać Fleishmana, gdyż nas było dwóch, a on jeden. Jeśli będzie nas wystarczająco dużo, przekonamy cały świat. A wówczas rozpocznie się prawdziwa walka…

W świetle tego, co się zdarzyło, nasza ówczesna pewność siebie była wprost niewiarygodna. Trzeba jednak pamiętać że, jak dotąd, szczęście nam sprzyjało. Uwierzyliśmy, że pasożyty są bezbronne wobec ludzi, którzy zdali sobie sprawę z ich istnienia.

Pamiętam, jak w drodze na lotnisko, gdzie odwieźliśmy Fleishmana, patrząc na tłumy na cudownie oświetlonych ulicach Ankary, powiedział:

— Czuję się, jakbym podczas tego weekendu umarł i narodził się na nowo jako zupełnie inna osoba…

Na lotnisku z kolei zauważył:

— To dziwne, ale ci wszyscy ludzie robią na mnie wrażenie uśpionych; wszyscy oni są somnambulikami.

Wiedzieliśmy, że nie ma potrzeby martwić się o Fleishmana. Właśnie obejmował w posiadanie „krainę umysłu”.

Teraz wszystko zaczęło się toczyć tak szybko, że całe tygodnie wydawały się nieustannym ciągiem wydarzeń. Trzy dni później Fleishman wrócił, przywożąc ze sobą Alvina Curtisa i Vincenta Gioberti. Przyleciał w czwartek rano, a odleciał tego samego dnia, o piątej po południu. Curtis i Gioberti byli wymarzonymi dla nas osobami. Szczególnie Curtis, który, jak się wydawało, doszedł do interesującego nas problemu poprzez studiowanie filozofii egzystencjalnej i który, dzięki własnym badaniom, wyprowadził wnioski bardzo bliskie odkryciu istnienia pasożytów. Jedno nas tylko zmartwiło: Curtis również wspominał o Feliksie Hazardzie, co utwierdziło nas w podejrzeniu, że Hazard może być bezpośrednim agentem pasożytów, „zombi”, którego umysł opanowany został całkowicie podczas jednego z narkotycznych stuporów. Najwidoczniej Hazard zarażał złem wielu ludzi, a niektóre neurotyczne młode dziewczęta uznawały kontakt z nim za niezwykle stymulujący. Na Curtisie zrobił to samo przygnębiające wrażenie co na Fleishmanie. Co gorsza, Hazard dwukrotnie wyszydził prace Curtisa w jednym z awangardowych czasopism, wydawanych w Berlinie. Curtis musiał więc być bardziej ostrożny niż my wszyscy, gdyż w oczach pasożytów był już podejrzany.

Gdybyśmy nie byli tacy naiwni, jak byliśmy, to zrobilibyśmy coś, aby zabić Hazarda. Nie byłoby to przecież nic trudnego. Fleishman rozwinął już w takim stopniu zdolności PK, że odrobina treningu pozwoliłaby je na tyle udoskonalić, by tak pokierować Hazardem, aby wpadł pod przejeżdżający samochód kierowany, dajmy na to, przez Curtisa lub Giobertiego. Mieliśmy jednak skrupuły. Trudno było bowiem tak do końca uświadomić sobie, że Hazard był już martwy i że istniała tylko kwestia tego, jak wyrwać jego ciało spod kontroli pasożytów.

Przez następne trzy tygodnie Fleishman pojawiał się w każdy weekend, zawsze przywożąc ze sobą jakichś nowych sprzymierzeńców: Spencefielda, Amesa, Cassella, Remizova, Lascaratosa (z Uniwersytetu Ateńskiego), braci Grau, Jonesa, Didringa oraz pierwszą pośród nas kobietę, Sigrid Elgstróm z Instytutu Sztokholmskiego. Wszyscy przeszli przez nasze ręce w ciągu dwudziestu dni. Z mieszanymi uczuciami oceniałem to wszystko, co się działo. Z jednej strony z dużą ulgą przyjmowaliśmy fakt, że tajemnica nasza zatacza coraz większe kręgi i nie jesteśmy już z Reichem jej jedynymi strażnikami; z drugiej strony ciągle obawiałem się, że ktoś może popełnić jakiś błąd i wzbudzić podejrzenia pasożytów. Mimo iż ciągle przekonywałem sam siebie, że nie są one w rzeczywistości groźne, instynkt podpowiadał mi, by przykładać wagę do utrzymywania całej naszej akcji w tajemnicy.

Rozwój wypadków był czasami niezwykle fascynujący. Bracia Grau, Louis i Heinrich, byli sobie zawsze bliscy, łączyła ich więź telepatyczna. Prześcigali nas wszystkich w nabywaniu umiejętności psychokinetycznych i wykazywali, że — być może — nie docenialiśmy wagi PK. Sam byłem świadkiem, gdy w sali antyków w British Museum przesunęli marmurowy blok, ważący trzydzieści ton, koncentrując się wspólnie. Obecni przy tym byli także Jannis Lascaratos, Emlyn Jones, Georges Ribot i Kenneth Furneaux (dyrektor sekcji archeologicznej, którego „inicjacji” dokonałem ja sam). Bracia wyjaśnili nam, że dokonali tego dzięki pewnego rodzaju wzajemnemu wzmocnieniu swych wysiłków. Wtedy zupełnie nie byliśmy w stanie ich pojąć.

Nim przejdę do opisu pierwszego nieszczęścia, jakie nam się przydarzyło, powinienem powiedzieć coś więcej o zjawisku PK, jako że gra ono pewną rolę w mej opowieści. Jest to, oczywiście, prosta i naturalna konsekwencja naszego odkrycia, dana nam, byśmy mogli walczyć z pasożytami. Kiedy rozpocząłem praktykować Husserlowskie wytyczne, zdałem sobie od razu sprawę, że ludzie pomijają coś niezwykle istotnego, a odnoszącego się do życia, mimo iż jest to fakt na tyle oczywisty, by każdy mógł go dostrzec. Tajemnica ta jest następująca: niezadowalająca jakość ludzkiego życia — i świadomości — wynika z tego, że strumień uwagi, jaką kierujemy ku światu, jest dość kiepski. Wyobraźmy sobie, że mamy reflektor o wielkiej mocy, posiadający zwierciadła. Kiedy go włączymy, uzyskujemy silne światło, ale rozprasza się ono we wszystkich kierunkach, a znaczna jego część zostaje zaabsorbowana przez wnętrze reflektora. Kiedy zainstalujemy w nim zwierciadło wklęsłe, strumień ulegnie polaryzacji i utworzy wiązkę mknącą przed siebie jak pocisk czy włócznia. Strumień światła natychmiast staje się dziesięciokrotnie silniejszy… Ale i to stanowi jedynie półśrodek, ponieważ — mimo iż wszystkie promienie biegną w jednym kierunku — fale świetlne „nie biegną w równym rytmie”; zachowują się jak niezdyscyplinowana armia idąca ulicą. Jeśli przepuścimy teraz światło przez laser, rezultat będzie taki, że fale „pomaszerują w jednym rytmie”, a ich moc wzrośnie tysiąckrotnie; podobne będą armii, której krok rytmicznie maszerujących żołnierzy spowodował, że rozpadły się mury Jerycha.

Umysł ludzki stanowi rodzaj takiego reflektora, który wysyła ku światłu strumień „uwagi”. Ale zawsze był to reflektor bez zwierciadła; uwaga nasza przeskakuje co sekundę z miejsca na miejsce. Nie posiadamy umiejętności ogniskowania i koncentrowania tego strumienia, mimo że zdarza się nam to często. Fleishman, na przykład, stwierdził, że orgazm seksualny jest właśnie takim skoncentrowanym i zogniskowanym „strumieniem” świadomości (lub uwagi). Strumień uwagi staje się nagle mocniejszy, co w efekcie przynosi intensywne uczucie przyjemności. „Natchnienie” poetów polega dokładnie na tym samym. Czasem, szczęśliwym trafem, następuje jakieś przypadkowe nastrojenie umysłu i strumień uwagi polaryzuje się na chwilę; wówczas, niezależnie od tego co jest przedmiotem uwagi, wydaje nam się przemienione, nosi znamię wspaniałości i świeżości marzenia. Nie ma chyba potrzeby dodawać, że tak zwane „wizje mistyczne” właśnie na tym polegają — na przypadkowym zastosowaniu lasera. Kiedy Jakub Boehme zobaczył odbite od cynowej misy światło i oświadczył, że widział niebiańskie przestrzenie, to mówił szczerą prawdę.

Ludzie nigdy nie zdali sobie sprawy z tego, że życie ich jest dlatego szare, gdyż strumień ich uwagi jest rozproszony; jakkolwiek, powtarzam, sekret ten znajdował się od stuleci w zasięgu wyciągniętej ręki. A od roku 1800, przed jego odkryciem — które wydawało się nieuniknione po Beethovenie, Goethem i Wordsworth’ie — skutecznie przeszkadzały nam pasożyty. Osiągnęły to głównie dzięki wykorzystaniu ludzkiej tendencji do rozpraszania i marnowania czasu na rzeczy trywialne. Czasem zaświta komuś nagle jakaś wielka myśl i wówczas przez chwilę umysł jego ulega zogniskowaniu. Ale w tym momencie wkracza nawyk. Brzuch zaczyna burczeć, gardło ogarnia suchość, a cichy, fałszywy głosik szepce: „Idź i najpierw zaspokój swe potrzeby fizyczne, dopiero potem będziesz mógł skoncentrować się lepiej na tej kwestii”. Człowiek jest mu posłuszny i natychmiast zapomina o wielkiej idei, która mu zaświtała.

Z chwilą, gdy jednostka uświadomi sobie fakt, że uwaga jego jest „strumieniem” (albo — jak to ujął Husserl — świadomość jest „intencjonalna”), odkrywa fundamentalny sekret umysłu. Teraz musi się tylko nauczyć tego, jak ów strumień polaryzować. To właśnie tak „spolaryzowany” strumień wywołuje zjawisko PK.

Tym, co odkryli bracia Grau, całkiem zresztą przypadkowo, był sposób wzajemnego wykorzystywania swych umysłów jako laseru, aby dokonać „fazowania” tego strumienia. Nie byli w tej kwestii wcale mistrzami: marnowali około 99 % mocy strumienia. Ale nawet ten pozostały 1 % wystarczył, aby z ogromną łatwością przesunąć blok ważący pięćset ton, gdyby znajdował się pod ręką.

Aż nadeszła noc, 14 października, kiedy spotkała nas katastrofa. Nie wiem, kto jest odpowiedzialny za zaalarmowanie pasożytów. Prawdopodobnie Georges Ribot — dość dziwny mały facet, wprowadzony przez Giobertiego. Ribot pisał rozmaite książki na temat telepatii, magii, spirytyzmu i tym podobnych zjawisk o tytułach takich, jak np.: Ukryty Zakon albo Od Atlantydy do Hiroszimy; założył także czasopismo „Les Horizons de L’Avenir”. Być może nie byłoby rzeczą zbyt uczciwą nie powiedzieć, że Gioberti źle ocenił tego człowieka. Ribot był osobą o bystrym intelekcie i dobrym matematykiem. Jego książki wskazywały na to, że był bardzo bliski odkrycia istnienia pasożytów. Z drugiej jednak strony, były one zbyt spekulatywne, zbyt mało naukowe. Przechodził z łatwością od Atlantydy do fizyki atomowej, od prymitywnych obrzędów plemiennych do cybernetyki. Na pewno zepsułby solidną argumentację na rzecz teorii ewolucji, przemycając jakiś nie sprawdzony „fakt” z literatury spirytystycznej. Cytował jednym tchem szaleńców i naukowców. Przyjechał do Diyarbakiru specjalnie, żeby zobaczyć się ze mną: drobny mężczyzna o szczupłej, nerwowej twarzy i intensywnie przenikliwych, czarnych oczach. Zrobił na mnie natychmiast wrażenie osoby, na której nie można polegać w takim samym stopniu jak na pozostałych, pomimo posiadanej inteligencji i wiedzy. Jego ruchy były zbyt nerwowe i szybkie. Miałem poczucie, że jest w porównaniu z innymi mniej stabilny, słabszy umysłowo. Reich wyraził to słowami: „Nie jest wystarczająco obiektywny”.

O dziesiątej wieczorem robiłem w swoim pokoju notatki. Nagle ogarnęło mnie rozdygotanie, które wskazywało na pojawienie się pasożytów. Czułem się dokładnie tak, jak w moim pokoju na Percy Street. Sądziłem, że robią coś w rodzaju okresowego testu na mnie, tak więc po prostu pozwoliłem swej nowej osobowości wsiąknąć w starą i zacząłem rozmyślać nad pewnym szachowym problemem. Specjalnie myślałem powoli, studiując każdy aspekt problemu, choć umysł mógł dojść do końcowej konkluzji natychmiast. Tymczasem pozwoliłem, aby mój tok myślowy został zakłócony; wstałem i nalałem sobie soku pomarańczowego (przestałem w ogóle pić alkohol, ten sam efekt bez trudu mogłem osiągnąć dzięki chwilowej koncentracji). Później udałem, że zgubiłem wątek i pracowicie zacząłem od początku. Po pół godzinie — czy coś koło tego — ziewnąłem i pozwoliłem umysłowi na zmęczenie. Przez cały ten czas byłem świadom tego, że obserwują mnie i to na wyższym poziomie świadomości niż wówczas na Percy Street. Rok wcześniej nie odczułbym nawet przygnębienia wynikającego z takiej obserwacji. Była ona całkowicie poza kategoriami świadomego czy nieświadomego.

Kiedy po dziesięciu minutach leżenia w łóżku stwierdziłem, że odeszły, zacząłem zastanawiać się, co też mogłyby mi zrobić, gdyby zdecydowały się na zaatakowanie. Trudno było przewidzieć, lecz czułem, że mój umysł jest wystarczająco silny, aby odeprzeć nawet wyjątkowo silny atak.

O północy zadzwonił wideotelefon. Był to Reich; wyglądał na zmartwionego.

— Były u ciebie?

— Tak. Odeszły pół godziny temu.

Reich powiedział: