125683.fb2
Wystarczy Thrakię dostatecznie zdenerwować, a może wezwać na pomoc noże.
Dlatego zmuszam się do położenia rąk na jej ramionach, spoglądam w jej udręczone oczy i mówię jak najłagodniej:
— Przepraszam. Wiem, że chcesz dobrze. Boisz się, że Ona wpadnie w złość i sprowadzi nieszczęście na twoich ludzi. Thrakia przełyka ślinę.
— Nie — szepcze. — To by było nielogiczne. Ale boję się tego, co może się stać z tobą. A potem… — Nagle przytula się do mnie. Przez tunikę czuję nacisk jej ramion, piersi, brzucha, czuję zapach łąk w jej włosach i piżmo w jej ustach.
— Odejdziesz! — zawodzi. — I kto będzie dla nas śpiewał?
— Och, planeta roi się od pieśniarzy — zająkuję się.
— Ty jesteś kimś więcej — mówi. — Dużo, dużo więcej. Nie lubię tego, co śpiewasz, tak naprawdę — i tego, co śpiewałeś od śmierci tej głupiej dziewczyny, takie to bezsensowne, okropne! — jednak, sama nie wiem dlaczego, ale ja chcę, żebyś wzbudzał we mnie niepokój.
Niezdarnie poklepuję ją po plecach. Słońce stoi teraz tuż nad wierzchołkami drzew. Jego promienie przecinają nie kończącymi się smugami niespokojne, marznące powietrze. Drżę z chłodu w mej tunice i chodakach i zastanawiam się, co robić.
Ratuje mnie dźwięk. Rozlega się z końca leżącej pod nami doliny. z miejsca, gdzie dwie skalne ściany zasłaniają dalszy widok. Huczy w naszych uszach i drżeniem ziemi przenika do kości. Słyszeliśmy go w miastach i wtedy byliśmy zadowoleni, że wokół siebie mamy ściany, światła i tłumy ludzi. Teraz jesteśmy z nim sam na sam, z hałasem Jej rydwanu.
Kobiety krzyczą, słyszę ich piskliwe głosy, zagłuszane przez wiatr i zbliżający się łoskot, i uderzenia mego pulsu. Znikają w lesie. Odszukają swe obozowisko, ubiorą się ciepło, zapalą ogromne ogniska. Połkną swe ekstatyki, a potem… krążą niepokojące pogłoski na temat tego, co będą potem robiły.
Thrakia chwyta mój lewy przegub, tuż nad bransoletą duszy, i ciągnie.
— Harfiarzu, chodź ze mną! — błaga. Wyrywam się i zbiegam w dół zbocza, ku drodze. Przez chwilę ściga mnie krzyk.
Światło ciągle rozjaśnia niebo i szczyty wzgórz, jednak ja, schodząc w wąską dolinę, zanurzam się w ciemność, gęstniejącą coraz bardziej. Ledwo widoczne pędy jeżyn wyginają się, gdy je rozgarniam, i zahaczają mnie kolcami. Od czasu do czasu czuję drapanie po nogach, szarpnięcie, gdy kolec zaczepia o ubranie, czuję chłód, którym oddycham, lecz wszystko to jest przytłumione. Mój postrzegany-zewnętrzny-świat jest przytłoczony przez dudnienie Jej rydwanu i krwi w moich żyłach. Mój wewnętrzny wszechświat to strach, tak, ale również uniesienie, alkoholowe upojenie, które wyostrza zamiast przytłumiać zmysły, zapomnienie narkotyczne, otwierające umysł w równym stopniu jak emocje. Wyszedłem poza siebie, jestem ucieleśnionym dążeniem. I nie z potrzeby ukojenia, ale żeby wypowiedzieć to, co jest, powracam do słów, których twórca już od wieków jest tylko pyłem, i użyczam im mojej muzyki:
Jednak dotarłem już na dno doliny i Ona stała się widoczna. Jej rydwan nie jest oświetlony, gdyż radarowe oczy i bezwładnościowe naprowadzacze nie potrzebują reflektorów ani słońca czy gwiazd. Nie mająca kół stalowa łza jedzie, unoszona swym własnym rykiem i strumieniem powietrza. Szybkość nie jest wielka, znacznie mniejsza niż ta, z jaką zwykły jeździć nasze, śmiertelników, pojazdy. Ludzie mówią, że Ciemna Królowa podróżuje tak wolno, żeby móc postrzegać swymi własnymi zmysłami i dzięki temu być lepiej przygotowana do udzielania rad SUM-owi. Jednak teraz Jej doroczny objazd dobiegł końca. Jedzie do swego domu i aż do wiosny będzie mieszkała z Tym, który jest naszym panem. Dlaczego więc również tej nocy się nie śpieszy?
Ponieważ śmierć nigdy nie musi się śpieszyć? Zastanawiam się. I gdy wychodzę na środek drogi, nieodparcie narastają we mnie wersy z jeszcze bardziej odległej przeszłości. Uderzam struny harfy i wyśpiewuję ponad huk nadjeżdżającego pojazdu:
Pojazd wykrywa mnie i wyje ostrzegawczo. Stoję, jak stałem. Może mnie ominąć, droga jest szeroka — nawet gdyby nie była, to i tak gładka nawierzchnia nie jest mu potrzebna. Jednak mam nadzieję, wierzę, że Ona będzie świadoma przeszkody na Jej drodze, i nastroi swe przeróżne wzmacniacze, i stwierdzi, że dostatecznie odbiegam od normy, żeby się zatrzymać. Kto w świecie rządzonym przez SUM-a — kto, nawet spośród zwiadowców, których On wysłał w przestrzeń w swym nie znającym zaspokojenia głodzie informacji — kto stałby w zimnym zmierzchu dzikich pustkowi i krzyczał do wtóru powarkującej harfy:
Pojazd podjeżdża do mnie i opada na ziemię. Pozwalam, by dźwięki mych strun ucichły, uniesione wiatrem. Niebo ponad nami i na zachodzie jest szaropurpurowe; na wschodzie już pociemniało i przebija przez nie kilka wczesnych gwiazd. Tutaj, na dnie doliny, gęsto zalegają cienie, nie pozwalając mi wyraźnie widzieć.
Osłona kabiny odsuwa się do tyłu. Ona stoi w swym rydwanie, wyprostowana, niewyraźnie rysując się nade mną. Jej suknia i płaszcz są czarne i trzepoczą jak skrzydła zaniepokojonego ptaka. Jej twarz jest jasną plamą pod kapturem. Już wcześniej widywałem tę twarz — w pełnym świetle i na nie wiadomo ilu tysiącach fotografii. Jednak teraz, w tej chwili, nie mogę przywołać jej z pamięci, obraz jest niedokładny. Mówię sobie — ostro rzeźbiony profil i blade usta, kruczoczarne włosy i podłużne, zielone oczy — ale to są tylko słowa, nic więcej.
— Co ty wyprawiasz? — Ma piękny, niski głos. Czy jest w nim, och, jakże rzadkie od czasu, gdy SUM wziął ją do siebie — czy jest w nim poruszenie, niemal niezauważalne? — Co ty śpiewałeś, co to było?
Jestem unoszony coraz wyżej i wyżej przez wezbrany we mnie strumień i moja odpowiedź jest mocna, tak mocna, że rezonuje mi czaszka.
— Pani Nasza, mam prośbę.
— Dlaczego nie przyszedłeś z nią przed me oblicze, gdy przebywałam wśród ludzi? Dzisiaj zdążam do domu. Musisz zaczekać, aż z nowym rokiem znów wyruszę w drogę.
— Pani Nasza, ani Ty, ani ja nie życzylibyśmy sobie, aby czyjeś uszy słyszały to, co mam do powiedzenia.
Przygląda mi się przez długą chwilę. Czy rzeczywiście również w Niej wyczuwam strach? (Oczywiście nie mnie się boi. Jej rydwan jest uzbrojony i opancerzony i gdybym uciekł się do gwałtu, zareagowałby z szybkością maszyny, by Ją chronić. A gdybym jakoś, co nieprawdopodobne, zabił Ją lub zranił ponad możliwości leczenia chemo-chirurgicznego, to Ona jest jedynym ze wszystkich stworzeń, które nie musi bać się śmierci. Gdy my umieramy, nasze zwyczajne bransolety krzyczą falami radiowymi o dostatecznej mocy, by zostały one usłyszane w co najmniej kilku stacjach fanatycznych. I rzadko się zdarza, aby pod ich osłoną dusza została uszkodzona w czasie czekania, aż zjawią się Skrzydlate Koła i uniosą ją do SUM-a. Z pewnością diadem Ciemnej Królowej jest lepiej zabezpieczony i może wysłać wezwanie dalej niż bransoleta któregokolwiek ze śmiertelników. I nie ulega żadnej wątpliwości, że Ona zostanie odtworzona. Już bywała w przeszłości, niejednokrotnie — śmierć i odrodzenie po upływie każdych siedmiu lat powodują, że służy SUM-owi wiecznie młoda. Nigdy nie byłem w stanie dowiedzieć się, kiedy Ona urodziła się po raz pierwszy).
Być może to strach przed tym. co śpiewałem i co mogę powiedzieć?
Wreszcie odzywa się — ledwie słyszę przez powiewy i trzaski wśród drzew.
— Więc daj mi Pierścień.
Obok Niej pojawia się karłowaty robot, który zwykle tkwi przy Jej tronie, gdy Ona siedzi wśród ludzi. Wyciąga ku mnie masywne, matowo-srebrne koło. Wkładam w nie lewe ramię, tak że moja dusza jest całkowicie otoczona. Tabliczka na górnej powierzchni Pierścienia, która tak bardzo przypomina brylant, odchyla się ode mnie i nie mogę przeczytać tego, co jest na niej wyświetlane. Jednak gdy Ona pochyla się. by spojrzeć, blada poświata wydobywa z mroku rysy Jej twarzy.
Oczywiście, mówię sobie, prawdziwa dusza nie jest badana. Zajęłoby to zbyt dużo czasu. Prawdopodobnie bransoleta ma wbudowany kod identyfikacyjny. Pierścień przekazuje go do odpowiedniej części SUM-a, który natychmiast wysyła w odpowiedzi to, co jest pod tym kodem zarejestrowane. Mam nadzieję, że nie kryje się w tym nic więcej. SUM nie uważał za stosowne nam powiedzieć.
— Jakim imieniem nazywasz siebie w tej chwili? — pyta Ona. Przez wezbrany we mnie strumień przepływa nurt goryczy.
— Pani Nasza, dlaczego miałoby cię to interesować? Czy moim właściwym imieniem nie jest numer, który otrzymałem, gdy zezwolono mi się urodzić?
Znowu spływa na Nią spokój.
— Jeżeli mam właściwie oceniać twoje słowa, muszę wiedzieć o tobie więcej niż tylko to, co wynika z tych kilku oficjalnych danych. Imię wskazuje nastrój.
Ja także czuję się znowu niewzruszony, mój strumień płynie tak gładko i silnie, że mógłbym nie wiedzieć, iż byłem w ruchu, gdybym nie obserwował, jak czas zanika poza mną.
— Pani Nasza, nie mogę Ci dać uczciwej odpowiedzi. W ciągu tego ostatniego roku nie przejmowałem się imionami ani w ogóle niemal niczym. Ale niektórzy ludzie, znający mnie z dawniejszych czasów, nazywają mnie Harfiarzem.
— Co robisz poza graniem tej ponurej muzyki?
— Obecnie, Pani Nasza, już nic. Mam pieniądze na to, żeby przeżyć swoje życie, jeżeli będę oszczędnie jadał i nie będę utrzymywał domu. Często jestem karmiony i goszczony w zamian za moje pieśni.
— To, co śpiewasz, jest niepodobne do wszystkiego, co słyszałam od czasu… — I znowu, na krótko, ten spokój, spokój robota, jest zachwiany. — Od czasu poprzedzającego stabilizację świata. Nie powinieneś budzić umarłych symboli, Harfiarzu. One wędrują po ścieżkach ludzkich snów.
— Czy to źle?
— Tak. Sny stają się koszmarami. Pamiętaj: zanim SUM wprowadził ład, logikę i porządek, rodzaj ludzki, wszyscy, którzy kiedykolwiek żyli, byli szaleni.
— A więc dobrze — mówię — przestanę, odstąpię od tego, jeżeli moja zmarła zostanie dla mnie obudzona.
Ona sztywnieje. Tabliczka gaśnie. Cofam moje ramię i Pierścień zostaje zabrany przez Jej sługę. I na dnie tej tonącej w cieniach doliny, pod mrugającymi gwiazdami Ona znowu jest bez twarzy. Jej głos jest równie zimny jak otaczające nas powietrze:
— Nikt nie może zostać przywrócony do życia, dopóki nie nadejdzie Czas Zmartwychwstania.
Nie mówię: “A co z Tobą?”, gdyż byłaby to złośliwość. Co Ona myślała, jak szlochała, gdy SUM wybrał Ją spośród wszystkich młodych świata? Co musiała wycierpieć przez swe stulecia? Nie śmiem sobie tego wyobrazić.
Zamiast tego uderzam struny harfy i śpiewam, tym razem spokojnie:
Ciemna Królowa krzyczy:
— Co ty wyprawiasz? Czy naprawdę jesteś szalony? Przeskakuję od razu do ostatniej strofy.
Wiem, dlaczego moje pieśni uderzają tak mocno: ponieważ niosą w sobie lęki i pasje, do których w świecie rządzonym przez SUM-a nikt nie przywykł, o których większość z nas nie wie, że w ogóle mogą istnieć. Nie ośmielałem się mieć nadziei, że Ona mogłaby być nimi tak poruszona, jak to teraz widzę. Czyż nie żyła z ciemnością i strachem, jakich nawet starożytni nie mogliby sobie wyobrazić? Woła:
— Kto umarł?