125745.fb2
Jason spędził cały przygnębiający dzień leżąc na łóżku i licząc nity, zmuszając się do pogodzenia z klęską. Wydany mu przez Kerka zakaz opuszczenia hermetycznie zamkniętych budowli wiązał mu ręce. Czuł, że jest bliski rozwiązania zagadki… ale, że nigdy jej nie rozwikła.
Jeden dzień poczucia klęski to wszystko, co potrafi znieść. Stanowisko Kerka jest całkowicie emocjonalne, nie skażone cieniem logiki. Myśl o tym tak go. nurtowała, że nie mógł jej dłużej ignorować. Od wczesnej młodości nauczył się nie ufać emocjonalnemu podejściu do spraw. Nie mógł się za nic zgodzić z opinią Kerka — a to oznaczało, że musi wykorzystać dziesięć dni, jakie mu pozostały, na rozstrzygnięcie problemu. Musi to zrobić, choćby za cenę nieposłuszeństwa wobec Kerka.
Z nowym zapałem chwycił tabliczkę z notatkami. Zdołał już wykorzystać dotychczasowe źródła informacji, ale musiały być jeszcze inne. Gryząc rylec i skupiając się intensywnie, z wolna nakreślił listę innych możliwości. Każda myśl, choćby nie wiadomo jak karkołomna, została zanotowana. Sporządziwszy tę listę, zaczął wykreślać z niej pomysły mające zdecydowanie słabe punkty i niemożliwe do zrealizowania — jak na przykład przejrzenie źródeł historycznych spoza planety. Był to pyrryjski problem i winien być rozstrzygnięty albo na tej planecie, albo wcale.
Z całej listy pozostały tylko dwa prawdopodobieństwa: że istnieją jakieś stare zapiski, notatniki lub dzienniki w prywatnym posiadaniu Pyrrusan albo przekazywane z pokolenia na pokolenie opowieści ustne. Pierwsza możliwość była bardziej prawdopodobna i Jason postanowił natychmiast ją zbadać. Sprawdziwszy dokładnie swój medpakiet i broń, udał się do Brucca.
— Jakie śmiercionośne stwory pojawiły się na planecie podczas mojej nieobecności? — spytał.
Brucco spojrzał na niego zdziwiony, po czym powiedział: — Nie możesz wyjść na zewnątrz. Kerk ci zabronił.
— A tobie kazał pilnować, abym tego nie zrobił? — Głos Jasona był zimny i spokojny.
Brucco potarł podbródek i skrzywił się w zamyśleniu. W końcu wzruszył ramionami.
— Nie, wcale nie kazał mi cię pilnować… i wcale nie chcę tego robić. O ile wiem, to jest sprawa pomiędzy tobą a Kerkiem, ja się nie będę do niej wtrącał. Możesz sobie iść, kiedy zechcesz. I dać się zabić gdzieś bez hałasu, żeby raz na zawsze skończyły się kłopoty, jakich nam przysparzasz.
— Ja też dobrze ci życzę — odparł Jason. — A teraz zapoznaj mnie z tymi nowymi gatunkami zwierząt.
Jedyną nową mutacją, przed jaką nie chroniły dotychczasowe środki ostrożności, był ciemnoszary jaszczur, który pluł paraliżującym nerwy jadem. Śmierć następowała po kilku sekundach, jeżeli ślina trafiała na gołą skórę. Jaszczurów należało z daleka wypatrywać i strzelać do nich jeszcze, zanim się znalazło w zasięgu śmiercionośnego jadu. Godzina ćwiczeń w strzelaniu do jaszczurów w sali treningowej dała mu wprawę w tej materii.
Jason wyszedł z kompleksu hermetycznych zabudowań po cichu, nie zauważony przez nikogo. Kierując się według planu, udał się do najbliższych koszar, powłócząc ciężko nogami po zakurzonych ulicach. Było upalne, spokojne popołudnie, którego ciszę przerywały tylko odległe łoskoty i rzadkie strzały pistoletu Jasona.
Wewnątrz grubych ścian koszar panował miły chłód i zlany potem Jason opadł na ławę i odczekał, aż ostygnie, a serce przestanie łomotać. Następnie udał się do świetlicy i rozpoczął poszukiwania.
Skończyły się bardzo szybko. Żaden z Pyrrusan nie przechowywał dawnych artefaktów i wszyscy uważali samą myśl za niezwykle śmieszną. Uzyskawszy dwadzieścia negatywnych odpowiedzi, Jason gotów był przyznać się do porażki.
Pozostała więc tylko jedna możliwość — ustne opowieści. Pytał o nie tak samo bezskutecznie. Wreszcie cała ta rzecz przestała być dla Pyrrusan zabawna i zaczęli sarkać. Jason musiał zaprzestać starań, póki był jeszcze zdrów i cały. Przyniesiono mu jedzenie, które smakowało jak plastykowa pasta z masą celulozową. Szybko zjadł posiłek i siedział zasępiony nad pustą tacą, nie mogąc się pogodzić z nową klęską. Kto mógłby odpowiedzieć na dręczące go pytania? Wszyscy, z którymi rozmawiał, byli tacy młodzi. Nie ciekawiły ich opowiadania ani nie mieli do nich cierpliwości. Opowiadanie historyjek to zajęcie odpowiednie dla ludzi starych, a takich nie było na Pyrrusie.
Z jednym znanym mu wyjątkiem, bibliotekarzem Poli. To już jakaś możliwość. Człowiek pracujący przy książkach mógł zainteresować się niektórymi starymi dokumentami. Mógł nawet pamiętać przeczytane niegdyś, a teraz zniszczone woluminy. Bardzo to mało prawdopodobne, ale nie wolno było tego lekceważyć.
Droga do biblioteki zmusiła Jasona do niemal śmiertelnego wysiłku. Ulewny deszcz zwalał z nóg, a ponadto w półmroku nie było widać nadciągającego niebezpieczeństwa. Dlatego też skoropucha zdołała się do niego zbliżyć na tyle, aby go porządnie ugryźć, nim zdążył ją zabić. Antytoksyny wywołały zawrót głowy i Jason stracił sporo krwi. Dotarł do biblioteki zły i wyczerpany.
Poli reperował jedną z maszyn katalogujących. Nie przerwał pracy, póki Jason nie klepnął go w ramię. Włączywszy aparat słuchowy stał spokojnie, okaleczały i zgięty wpół, czekając na to, co powie Jason.
— Czy masz jakieś zachowane na swój prywatny użytek stare dokumenty i listy?
Przeczący ruch głową, nie.
— A może słyszałeś za młodu jakieś opowieści… no, wiesz, o różnych wydarzeniach, które miały miejsce w przeszłości?
To samo.
Wynik negatywny. Każde pytanie spotykało się z przeczącym ruchem głowy Poli’ego, który się wkrótce zaczął irytować i wskazywać na nie dokończoną pracę.
— Tak, wiem, że masz robotę — rzekł Jason. — Ale to jest ważna sprawa. — Poli zaprzeczył gniewnym ruchem głowy i sięgnął ręką, żeby wyłączyć aparat słuchowy. Jason rozpaczliwie szukał jakiegoś pytania, na które mógłby uzyskać bardziej pozytywną odpowiedź. Nagle przypomniał sobie coś, pewne usłyszane słowo, które sobie zanotował, by później zbadać jego sens. Coś, co powiedział Kerk…
— Już wiem! — Nagle znalazło się na końcu języka. — Chwileczkę, Poli, jeszcze tylko jedno pytanie. — Kto to są karczownicy? Czy widziałeś któregoś z nich albo wiesz, co robią i gdzie ich można znaleźć?…
Nie zdołał dokończyć, bowiem Poli obrócił się na pięcie i trzasnął Jasona wierzchem zdrowej ręki w twarz. Chociaż był człowiekiem starym i kaleką, jego cios omal nie złamał Jasonowi szczęki, zwalając go z nóg. Leżąc na ziemi, widział jak przez mgłę Poli’ego, który kuśtykał ku niemu z drgającą gniewem okaleczałą twarzą.
Nie było czasu na zabawę w dyplomację. Jason zerwał się jak mógł najszybciej w tej podwójnej grawitacji i ruszył co sił w nogach ku drzwiom. Nie mógł się równać w walce wręcz z żadnym Pyrrusaninem, ani młodym i małym, ani starym i kalekim. Otworzył drzwi z łoskotem i zatrzasnął je tuż przed nosem Poli’ego.
Na dworze deszcz zmienił się tymczasem w śnieg i Jason brnął z wysiłkiem po błocie, raz po raz pocierając obolałą szczękę i zastanawiając się nad jedynym posiadanym faktem. Karczownicy to klucz… ale do czego? I od kogo ośmieli się zasięgnąć dalszych informacji? Kerk był człowiekiem, z którym rozmawiało mu się najlepiej, ale kto poza nim? Pozostała Meta. Zapragnął spotkać się z nią, ale nagle poczuł się zupełnie wyczerpany. Z nadludzkim wysiłkiem zdołał dobrnąć do szkolnych budynków.
Rano zjadł śniadanie i wyszedł wcześnie. Pozostał mu już tylko tydzień. Skazany na powolne poruszanie się, klął wlokąc podwójnie ciężkie ciało do Ośrodka Dyspozycyjnego. Meta pełniła nocną służbę na obwodzie i wkrótce powinna wrócić do swojej kwatery. Właśnie leżał na jej łóżku, kiedy weszła.
— Wynoś się — powiedziała głucho. — Albo cię sama wyrzucę.
— Cierpliwości — rzekł siadając. — Odpoczywałem tylko, czekając na twój powrót. Mam jedno pytanie i jeśli mi odpowiesz na nie, pójdę i przestanę ci się naprzykrzać.
— O co chodzi? — zapytała tupiąc nogą ze zniecierpliwieniem. Ale w jej głosie był również odcień ciekawości. Jason dobrze się zastanowił, zanim powiedział:
— Postaraj się mnie nie zabić. Wiesz, że jestem gadułą nie z tej planety i raz wysłuchałaś z moich ust różnych straszliwych rzeczy, nawet nie chwytając za pistolet. Teraz chcę powiedzieć jeszcze jedną. Okaż, proszę, swoją wyższość nad innymi ludźmi z galaktyki i postaraj się zapanować nad sobą i nie sprowadzić mojej osoby do podstawowych składników atomowych.
Jedyną jej odpowiedzią było tupnięcie nogą, więc Jason zaczerpnął tchu i zaryzykował:
— Kto to są karczownicy?
Przez dłuższą chwilę stała spokojna, nieporuszona. Potem spojrzała na niego z odrazą.
— Ty rzeczywiście potrafisz wynajdywać najobrzydliwsze tematy.
— Być może — odparł Jason — ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie.
— Jest to coś, o czym po prostu się nie mówi.
— Ja mówię — zapewnił ją.
— Ale ja nie! To coś najbardziej odrażającego w świecie i więcej nic na ten temat nie powiem. Gadaj sobie z Krannonem, ale nie ze mną. — Mówiąc to chwyciła go za ramię i wywlokła do sieni. Trzasnęły drzwi i Jason mruknął z gniewem: — Zapaśniczka. — Uspokoił się, gdy zdał sobie sprawę, że jednak mimowolnie dała mu wskazówkę. Teraz należało tylko dowiedzieć się, kim był ów Krannon.
Na liście w Ośrodku Dyspozycyjnym był wymieniony człowiek o tym nazwisku, wraz z numerem zmiany i miejscem pracy. Znajdowało się ono nie opodal i Jason natychmiast tam poszedł. Był to duży sześciokątny budynek bez okien, z napisem: ŻYWNOŚĆ przy każdym ze szczelnie zamkniętych wejść. Małe drzwi, przez które wszedł, wprowadziły go do szeregu automatycznych komór, gdzie został poddany działaniu ultra dźwięków, promieni nadfiołkowych, natrysku antybio, obrotowych szczotek i trzech ostatecznych płukań. W końcu został wpuszczony, wilgotny, lecz znacznie czyściejszy, na teren centralny. Przebywający tam ludzie i roboty zajmowali się ustawianiem skrzynek i Jason zapytał jednego z nich o Krannona. Ten obejrzał Jasona od stóp do głowy i splunął mu na czubki butów z pogardą, zanim odpowiedział.
Krannon pracował samotnie w wielkiej wnęce magarynu. Był krępym mężczyzną w połatanym kombinezonie, a na jego twarzy malował się jedynie wyraz niezmiernego przygnębienia. Gdy Jason podszedł do niego, Krannon przestał dźwigać bele i siadł na jednej z nich. Linie zgryzoty żłobiły jego twarz i zdały się jeszcze głębsze, gdy Jason wyjaśniał, o co mu chodzi. Nudziła Pyrrusanina sprawa dziejów osadnictwa na planecie, czego dawał wyraź, otwarcie ziewając. Gdy Jason skończył, Krannon ziewnął jeszcze raz i ani myślał odpowiedzieć na jego pytania.
Jason odczekał chwilę, a potem ponowił zadane uprzednio pytania.
— Masz jakieś stare księgi, papiery, notatki albo coś w tym rodzaju?
— Nie ma co, wybrałeś sobie odpowiedniego człowieka do rozmowy, przybyszu z obcej planety — było jedyną odpowiedzią. — Po rozmowie ze mną będziesz miał same kłopoty.
— A to czemu? — spytał Jason.
— Czemu? — po raz pierwszy na twarzy Krannona odmalowało się coś innego niż smutek. — Powiem ci czemu! Popełniłem kiedyś jeden błąd, jeden jedyny, i jestem potępiony do końca życia. Do końca życia… jak ci się to podoba? Skazany na samotność, wieczną samotność. A nawet na słuchanie rozkazów karczowników.
Jason opanował podniecenie, starając się nie zdradzić go głosem.
— Karczowników? A kto to są karczownicy?
Potworność tego pytania odjęła głos Krannonowi. Nie wierzył, aby istniał ktoś, kto nigdy w życiu nie słyszał o karczownikach. Radość rozjaśniła nieco jego twarz, gdy zdał sobie sprawę, że oto ma przed sobą pilnego słuchacza, który wysłucha jego trosk.
— Karczownicy to zdrajcy… Zdrajcy rodzaju ludzkiego i powinni być starci z powierzchni ziemi. Mieszkają w dżungli. A jakie rzeczy wyprawiają ze zwierzętami…
— Chcesz powiedzieć, że to ludzie… Pyrrusanie tak jak ty?
— Nie, człowieku, nie jak ja. I nigdy więcej tak nie mów, jeśli chcesz żyć. Zasnąłem kiedyś na warcie i dlatego muszę wykonywać tę robotę. A nie myśl, że ją lubię albo że lubię karczowników. Oni cuchną, naprawdę cuchną, i gdybyśmy nie musieli zaopatrywać się u nich w żywność, już jutro wszyscy by leżeli martwi. Z największą rozkoszą sam bym ich przeniósł na tamten świat.
— Jeżeli zaopatrują was w żywność, musicie dawać im coś w zamian.
— Różne artykuły, paciorki, noże, no i to, co niezbędne. Zaopatrzenie przesyła je w pudłach, a ja zajmuję się dostawą.
— Jak ona się odbywa? — spytał Jason.
— Samochodem pancernym na umówione miejsce. Później wracam na to miejsce i zabieram pozostawioną przez nich żywność.
— Mogę pojechać z tobą następnym razem? Krannon chwilę myślał krzywiąc się.
— Jak ktoś jest taki głupi, że chce, to chyba nikomu to nie zaszkodzi. Pomożesz mi ładować. U nich jeszcze się nie zaczęły żniwa, więc następna dostawa będzie dopiero za osiem dni.
— Ale to będzie po odlocie statku… za późno dla mnie. Nie możesz pojechać wcześniej?
— Co mnie obchodzą twoje kłopoty, człowieku — mruknął Krannon, wstając. — Jadę za osiem dni i dla nikogo nie będę zmieniał terminu.
Jason zdał sobie sprawę, że jak na jedno posiedzenie wyciągnął z tego człowieka wszystko, co można. Skierował się ku drzwiom, ale jeszcze wrócił.
— Jedno pytanie — rzekł. — Jak te dzikusy… karczownicy… wyglądają?
— Skąd mam wiedzieć! — oburzył się Krannon. — Ja z nimi handluję, a nie kocham się. Gdybym któregoś z nich zobaczył, zabiłbym go na miejscu. — Zgiął palce i gdy wypowiedział te słowa, pistolet wskoczył mu do ręki, po czym znów wrócił do pochwy. Jason spokojnie wyszedł.
Odpoczywając na łóżku, zastanawiał się, jak skłonić Krannona do zmiany terminu dostawy. Jego miliony kredytów były bezwartościowe na tej planecie, na której nie uznawano pieniędzy. Jeżeli kogoś nie można przekonać, należy go przekupić. Ale czym? Wzrok Jasona spoczął na szafce, w której wisiało jego stare ubranie. W tym momencie wpadł mu do głowy pewien pomysł.
Do składu żywności mógł pójść dopiero nazajutrz — o jeden dzień bliżej ostatecznego terminu odlotu z planety. Krannon nawet nie oderwał wzroku od pracy, kiedy wszedł Jason.
— Chcesz to? — spytał Jason, wręczając wyrzutkowi płaskie złote puzderko z wprawionym weń wielkim brylantem. Krannon chrząknął i zaczął obracać w dłoniach puzderko.
— Zabawka — rzekł. — Na co to się może przydać?
— Jak naciśniesz ten guziczek, to zapali się ogieniek. — W otworze ukazał się płomyczek. Krannon zwrócił puzderko Jasonowi.
— A po co mi ten ogieniek? Masz, zabierz to sobie.
— Zaczekaj chwilę — powiedział Jason. — To jeszcze nie wszystko. Jeśli naciśniesz ten brylant w środku, wtedy wypada coś takiego. — Z puzderka wypadła mu na dłoń czarna kulka wielkości paznokcia. — To bomba zrobiona z czystego ultraniku. Wystarczy ścisnąć ją mocno i rzucić. Po trzech sekundach eksploduje z siłą zdolną rozwalić ten budynek. _
Tym razem Krannon niemal się uśmiechnął i wyciągnął rękę po puzderko. Wszystko, co niesie śmierć i zniszczenie, działa na Pyrrusanina jak łakocie. Gdy Krannon przyglądał się puzderku, Jason zaproponował mu ugodę.
— Dam ci to puzderko i bomby, jeśli przesuniesz termin następnej dostawy na jutro… i weźmiesz mnie ze sobą.
— Bądź punktualnie o piątej — przykazał Krannon. — Wyjeżdżamy wczesnym rankiem.