125745.fb2
Coś tu się nie zgadzało. Jason próbował pogodzić tę nowoczesną maszynę z osobą barbarzyńcy, ale bez skutku. Z kim on się chce porozumieć? Istnienie jednego komunikatora świadczy o tym, że musi być co najmniej jeszcze jeden. Czy Rhes jest kimś, czy czymś?
Z wysiłkiem zebrał myśli i próbował się zastanowić. Ma tu do czynienia z czymś nowym, z nieprzewidzianymi czynnikami. Powtarzał sobie, że wszystko znajdzie swoje wytłumaczenie, jeśli się tylko należycie zapoznać z faktami.
Jason zamknął oczy, aby go nie raziły promienie słońca przebijające się pomiędzy wierzchołkami drzew i na nowo jął rozważać posiadane fakty. Dzieliły się one równo na dwie kategorie: te, które sam poznał i te, które mu przedstawili mieszkańcy miasta. Spróbuje teraz zestawić tę drugą kategorię z tym, o czym się sam naocznie przekonał. Wszystko wskazuje na to, że większość owych faktów, a może nawet wszystkie, okażą się fałszywe.
— Wstawaj — przerwał jego myśli głos karczownika. — Wyjeżdżamy.
Nogi Jasona były wciąż zdrętwiałe i nie mógł się na nich utrzymać. Brodacz prychnął pogardliwie, następnie dźwignął go i oparł o ścianę chaty. Zostawszy sam, Jason przytrzymał się pokrytych chropowatą korą bali i rozejrzał wokół.
Pierwszy raz od ucieczki z rodzinnego domu znajdował się na farmie. Był to inny świat i inna ekologia, lecz zasadnicze podobieństwo rzucało się w oczy. Od chaty ciągnęło się w dół wzgórza świeżo zasiane pole. Zaorane przez dobrego gospodarza. Równe, kształtne skiby odpowiadające konturowi zbocza. Obok chaty stała inna, większa budowla z bali, prawdopodobnie stodoła.
Jason usłyszał za plecami sapanie, odwrócił się szybko i… zamarł. Jego dłoń ułożyła się do strzału, palec zacisnął się na nie istniejącym języczku spustowym pistoletu, którego nie było.
Stwór wyszedł z dżungli i podkradł się cicho od tyłu. Miał sześć tęgich łap zaopatrzonych w pazury, które wpijały się w ziemię. Dwumetrowe cielsko okrywała zmierzwiona czarnożółta sierść. Czaszka i barki były pokryte zachodzącymi na siebie rogowatymi łuskami. Zwierzę stało tak blisko, że Jason widział to wszystko wyraźnie.
Czekał na śmierć.
Zwierzę otwarło pysk — żabie rozcięcie w bezwłosej czaszce, ukazujące podwójne rzędy wyszczerbionych zębów.
— Fido, do nogi! — zawołał brodacz gdzieś za plecami Jasona i strzelił palcami. Stwór skoczył ku niemu, mijając oszołomionego Jasona, i zaczął się ocierać o nogę swego pana. — Dobry piesek — rzekł brodacz i podrapał zwierzę palcami w miejscu, gdzie łuskowaty pancerz łączył się z ciałem.
Brodacz przyprowadził ze stodoły dwa wierzchowce, osiodłane już i okiełznane. Wskakując na siodło, Jason zauważył ich gładką skórę i długie kończyny. Brodacz przywiązał mu szybko nogi do strzemion. Kiedy ruszyli w drogę, stwór z okrytą łuskami czaszką podążył za nimi.
— Dobry piesek! — powiedział Jason i nie wiadomo czemu wybuchnął śmiechem. Brodacz odwrócił się i groźnym spojrzeniem zmusił Jasona do milczenia.
Do dżungli wjechali już po ciemku i nic nie było widać pod nawisem gęstego listowia, a nie mieli ze sobą żadnych świateł. Zwierzęta jednak znały drogę. Z otaczającej ich dżungli dochodziły jakieś szmery i przeszywające odgłosy, lecz Jason nie przejmował się nimi zbytnio. Być może budził w nim ufność spokój, z jakim brodacz odnosił się do tej podróży. Albo obecność „psa”, którą wyczuwał, gdyż widzieć go nie mógł. Podróż była długa, lecz niezbyt uciążliwa.
Zmęczenie i jednostajny ruch wierzchowca zmogły Jasona i zapadł w niespokojną drzemkę, budząc się, ilekroć opadał na kark zwierzęcia. W końcu zasnął twardo na siedząco. Przespał w ten sposób kilka godzin, a otworzywszy oczy ujrzał przed sobą kwadrat światła. Podróż się skończyła.
Nogi miał obolałe i odparzone od siodła. Kiedy go rozwiązano, ledwie zdołał zsunąć się na ziemię i o mało nie upadł. Drzwi się otworzyły i Jason wszedł do środka. Minęło kilka chwil, nim jego oczy przywykły do światła i ujrzał przed sobą mężczyznę na łóżku.
— Podejdź tu i usiądź. — Głos był dźwięczny i silny, przywykły do rozkazywania, ale ciało człowieka, do którego należał, trawiła choroba. Do pasa okrywał je koc, wyżej skóra była chorobliwie biała, upstrzona czerwonymi guzkami i obwisła. Skóra i kości.
— Nieładnie to wygląda — rzekł człowiek na łóżku — ale już się oswoiłem z tym widokiem.
Ton jego głosu nagle się zmienił. — Naxa powiedział, że jesteś z innego świata. Czy to prawda?
Jason kiwnął głową na potwierdzenie i jego odpowiedź tchnęła w ten żywy szkielet nowe życie. Głowa uniosła się z poduszki i zaczerwienione oczy spojrzały na Jasona z pełnym rozpaczy napięciem.
— Nazywam się Rhes i jestem… karczownikiem. Czy zechcesz mi pomóc?
Jasona zastanowiło napięcie w słowach Rhesa, całkiem niewspółmierne do ich prostego sensu. Nie widział jednak powodu, aby powstrzymać odruch, który kazał mu powiedzieć:
— Oczywiście, pomogę ci, o ile tylko będę mógł. I jeśli to nie będzie z krzywdą dla kogoś innego. Czego chcesz?
Głowa chorego opadła bezwładnie na poduszkę, ale oczy nadal płonęły blaskiem.
— Bądź pewny… że nie pragnę niczyjej krzywdy — rzekł Rhes. — Wręcz przeciwnie. Jak widzisz, cierpię z powodu choroby, której nasze leki nie są w stanie powstrzymać. Za kilka dni przestanę żyć. Otóż widywałem… jak mieszkańcy miasta posługują się urządzeniem, które przyciskają do rany albo do miejsca ukąszenia jadowitego zwierzęcia. Czy masz taką maszynkę?
— Chodzi ci o medpakiet. — Jason przycisnął guzik u pasa, zwalniający zamocowanie, i medpakiet wypadł mu na rękę. Mam tu swój. Służy do automatycznego analizowania i leczenia większości…
— Czy pozwolisz mi z niego skorzystać? — przerwał mu Rhes z nagłą natarczywością w głosie.
— Och, przepraszam — powiedział Jason. — Powinienem był sam na to wpaść. — Przysunął się i przycisnął urządzenie do jednego z zaognionych miejsc na piersi Rhesa. Błysnęło światełko i cieniutkie ostrze sondy analizatora opadło w dół. Gdy znów się uniosło, aparat zabrzęczał, coś w nim trzykrotnie stuknęło i trzy oddzielne igły wbiły się pod skórę. Światełko zgasło.
— To wszystko? — spytał Rhes, widząc że Jason przypina aparat na miejsce u pasa.
Jason kiwnął głową i podniósłszy wzrok spostrzegł łzy na twarzy chorego. Niemal równocześnie Rhes też zdał sobie sprawę, że się wzruszył, i otarł policzki gniewnym ruchem.
— Gdy człowiek jest chory — burknął — ciało i wszystkie zmysły stają się jego zdrajcami. Jeszcze nigdy, odkąd przestałem być dzieckiem, nie płakałem… musisz jednak zdać sobie sprawę, że nie płaczę nad sobą. Płaczę nad niezliczonymi tysiącami moich współziomków, którzy stracili życie z powodu braku tego małego urządzenia.
— Z pewnością macie tu własne lekarstwa, własnych lekarzy? — Zielarzy i czarowników — odparł Rhes i machnął ręką, jakby nie warto było o nich mówić.
Mówienie zmęczyło Rhesa. Umilkł nagle i zamknął oczy. Zaognione miejsca na jego piersi zaczynały już pod działaniem zastrzyków blednąć. Jason rozejrzał się po pokoju, szukając klucza do tajemnic tych ludzi.
Ściany i podłoga były wykonane ze spasowanych surowych tarcic. Miały prosty i prymitywny wygląd, odpowiedni dla dzikusów, jakich spodziewał się spotkać. Ale czy rzeczywiście? Drewno było o szerokich, płomieniokształtnych słojach. Kiedy się schylił, zobaczył, że dla wydobycia tego wzoru zostało nasycone woskiem. Czy było to więc dzieło dzikich — czy może ludzi o rozwiniętym smaku artystycznym, pragnących wydobyć piękno z prostych materiałów? Efekt końcowy znacznie górował nad szarzyzną nitowanych stalowych pomieszczeń Pyrrusan z miasta. Czyż nie jest prawdą, że na obu krańcach skali artystycznej dominuje prostota? Człowiek pierwotny wyraża jasną myśl w prosty sposób, tworząc piękno. A z drugiej strony, doświadczony krytyk odrzuca zbytnią kunsztowność i dekoracyjność w dążeniu do prawdziwej jasności czystej sztuki. Który kraniec skali ma teraz przed oczyma?
Powiedziano mu, że ci ludzie są dzikusami. Ubierają się w skóry i mówią bełkotliwym i łamanym językiem, przynajmniej Naxa. Ale jeżeli to wszystko prawda, jak z tym połączyć istnienie komunikatorów? Albo jarzący się sufit, który oświetla pokój miękkim światłem?
Rhes otworzył oczy i spojrzał na Jasona, jakby go zobaczył pierwszy raz.
— Kim jesteś? — spytał. — I co tu robisz?
W jego słowach czaiła się chłodna groźba i Jason rozumiał czemu. Miejscy Pyrrusanie nienawidzili karczowników i nie ulegało kwestii, że uczucie to było im odwzajemniane. Potwierdziła to siekiera Naxy, który wszedł cicho, kiedy rozmawiali, i stał teraz z ręką na jej trzonku. Jason wiedział, że jego życie jest i będzie w niebezpieczeństwie, póki nie da tym ludziom zadowalającej odpowiedzi.
Nie mógł powiedzieć im prawdy. Jeżeli zaczną podejrzewać, że ich szpieguje, aby pomóc ludziom z miasta, zginie. Niemniej jednak musi mieć swobodę mówienia o życiu na planecie.
Odpowiedź przyszła sama, kiedy sobie to uświadomił. Zwróciwszy twarz ku choremu, odparł bez chwili wahania, starając się przybrać normalny i spokojny ton:
— Jestem Jason dinAlt, ekolog, więc jak widzisz, mam pewne powody do odwiedzenia tej planety…
— Co to jest ekolog? — przerwał mu Rhes. Nic w jego głosie nie wskazywało, czy było to ot tak rzucone pytanie, czy kryło się pod nim coś więcej. Znikł swobodny ton ich wcześniejszej rozmowy. Głos Rhesa miał w sobie śmiertelność jadu żądłopióra. Jason starannie dobierał słowa:
— Ekologia jest to, w uproszczeniu, gałąź biologii zajmująca się stosunkami pomiędzy organizmami a ich otoczeniem. Jak różne czynniki, na przykład klimatyczne, wpływają na formy życia i jak różne formy życia oddziaływają na siebie wzajem i na otoczenie. — Wiedział, że wszystko, co do tej pory powiedział, to prawda… ale niewiele więcej miał pojęcia o przedmiocie, toteż szybko zmienił temat. — Słyszałem różne pogłoski o tej planecie, więc wybrałem się, żeby zbadać rzecz na miejscu. Zrobiłem, co mogłem, ale to się okazało niewystarczające. Mieszkańcy miasta mają mnie za wariata, lecz w końcu zezwolili mi na wyprawę tutaj.
— A jak zaplanowaliście sprawę twojego powrotu? — warknął Naxa.
— Nijak — odparł Jason. — Byli całkowicie pewni, że natychmiast zostanę zabity, i nie mieli nadziei, że wrócę. Nie dali mi wyruszyć samodzielnie i musiałem im uciec.
Odpowiedź ta zadowoliła Rhesa i na jego twarzy ukazał się niewesoły uśmiech.
— Tacy właśnie są, śmieciarze. Nie mogą wyjść nawet na krok za swoje mury inaczej, jak w jednej z tych wielkich niczym stodoła opancerzonych maszyn. Co ci mówili o nas?
Jason wyczuł, że i tym razem bardzo wiele zależy od jego odpowiedzi. Dobrze się zastanowił, zanim zaczął mówić:
— Być może, dostanę w kark siekierą za to, co powiem… ale będę szczery. Musicie wiedzieć, co o was myślą. Powiedzieli mi, że jesteście brudnymi i ciemnymi dzikusami… którzy śmierdzą. I że… no, wyczyniacie dziwne praktyki ze zwierzętami. W zamian za żywność dają wam noże i paciorki…
Słysząc to obaj Pyrrusanie zaczęli zrywać boki ze śmiechu. Osłabiony chorobą Rhes wkrótce się uspokoił, ale Naxa zakrztusił się i zdołał się opanować, dopiero gdy polał sobie głowę wodą z tykwy.
— Nietrudno w to uwierzyć — powiedział Rhes. — Oni potrafią pleść takie głupstwa. Ci ludzie nie wiedzą nic o świecie, w którym żyją. Mam nadzieję, że to, co nam poza tym opowiedziałeś, to nie żaden wymysł, ale jeśli nawet tak, jesteś tu mile widziany. Przybyłeś z zaświata, tego jestem pewien. Żaden śmieciarz palcem by nie kiwnął, żeby ocalić mi życie. Jesteś pierwszym człowiekiem z zaświata, jakiego moi ludzie kiedykolwiek oglądali, i dlatego tym milej cię tu widzimy. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby ci dopomóc. Moje ramię jest twoim ramieniem.
Ostatnie słowa miały brzmienie rytualne i kiedy je powtórzył, Naxa skinął z uznaniem głową. Jednocześnie Jason czuł, że nie jest to czczy rytuał. Współzależność oznaczała na Pyrrusie przetrwanie, a wiedział, że ci ludzie, narażeni wciąż na otaczające ich zewsząd śmiertelne niebezpieczeństwa, gotowi są oddać za siebie wzajem życie. Miał nadzieję, że dzięki temu rytuałowi znajdzie się w sferze ich opieki.
— Dość tego na dziś — rzekł Rhes. — Ta plamista choroba osłabiła mnie, a od twojego leku czuję się roztrzęsiony jak galareta. Zostaniesz tutaj, Jasonie. Jest tu koc, ale nie ma łóżka, przynajmniej na razie.
Podniecenie sprawiło, że Jason mógł funkcjonować aż do tej pory zapominając o trudach długiego dnia w podwójnej grawitacji. Teraz odczuł ogromne fizyczne zmęczenie jak cios. Pamiętał jeszcze, że odmówił posiłku i zawinął się w koc na podłodze. Potem była już tylko nicość.