125745.fb2
Bolał go każdy skrawek ciała w miejscu, gdzie podwójna grawitacja przyciskała je do twardych, nieustępliwych desek podłogi. Oczy miał zaropiałe, a w ustach czuł obrzydliwy niesmak. Siadł z wysiłkiem i musiał stłumić jęk, gdy mu zatrzeszczało w stawach.
— Dzień dobry, Jasonie! — zawołał Rhes z łóżka. — Gdybym tak bardzo nie wierzył w medycynę, powiedziałbym, że twoja maszynka sprawiła cud, skoro zdołała mnie uleczyć w ciągu jednej nocy.
Najwyraźniej powracał do zdrowia. Znikły zaognione plamy na piersi, a oczy straciły niezdrowy blask. Siedział wsparty na poduszkach i patrzył, jak poranne słońce topi opadły nocą grad na polach.
— Tam, w szafce, jest mięso — rzekł — i albo woda, albo visk do picia.
Ów visk okazał się destylowanym napojem o niezwykłej mocy, który natychmiast rozjaśnił umysł Jasona, choć pozostawił lekkie dzwonienie w uszach. A mięso było wędzonym udźcem jakiegoś zwierzęcia, najsmakowitsze, jakiego próbował po opuszczeniu planety Darkhan. Posiłek przywrócił mu wiarę w życie i przyszłość. Jason odstawił szklankę, westchnął z uczuciem ulgi i jął się rozglądać.
Teraz, gdy wyczerpanie i groźba utraty życia ustąpiły, jego myśli machinalnie powróciły do zasadniczego problemu. Jacy naprawdę są v ludzie i jak udało im się przetrwać w tej dziczy? W mieście mówiono mu, że są dzikusami, mimo to na ścianie wisi utrzymany w należytym stanie komunikator. A przy drzwiach kusza z maszynowo produkowanymi metalowymi grotami — widział na ich trzonach ślady narzędzi tnących. Musiał zdobyć więcej informacji. Postanowił zacząć od wykluczenia błędnych.
— Rhesie, śmiałeś się, kiedy powiedziałem ci, co mi mówili ludzie z miasta o handlu z wami, że dają wam za żywność różne świecidełka. Co ani wam naprawdę dają?
— Wszystko, oczywiście, do pewnych granic — odparł Rhes. — Drobne produkty, jak na przykład części elektroniczne do naszych komunikatorów. Ale również stopy nierdzewne, jakich nie możemy wyprodukować w naszych kuźniach, narzędzia skrawające, przetworniki elektryczne-atomowe, które pozwalają na uzyskanie energii elektrycznej z każdego pierwiastka radioaktywnego. Takie rzepy. Dają nam wszystko, z wyjątkiem tego, o co prosimy. Bardzo potrzebują żywności.
— A co jest na liście towarów zakazanych?
— Oczywiście broń i to, co można wykorzystać do jej wyprodukowania. Wiedzą, na przykład, że wyrabiamy proch, więc nie dają nam żadnych wielkich odlewów ani rur bezspojeniowych, abyśmy nie mogli wyrabiać z nich luf. Wiercimy więc lufy karabinowe ręcznie, choć kusza jest w dżungli bronią cichszą i szybszą. Nie chcą też, abyśmy zbyt wiele wiedzieli, więc jedyne książki, jakie do nas docierają, to podręczniki obsługi i konserwacji, wyzute z podstawowych teorii.
Ostatnią z zakazanych kategorii znasz.. to leki. Tego jednego nie mogę pojąć, to jedno napawa mnie nienawiścią do nich, ilekroć umiera ktoś, kogo można było uratować.
— Wiem, jaki jest powód — rzekł Jason. — Więc powiedz mi, bo ja nie wiem.
— Całkiem prosty… wasze utrzymywanie się przy życiu. Wątpię, czy zdajesz sobie sprawę, że panuje u nich stały spadek liczby ludności. Podczas gdy u was ta liczba musi utrzymywać się na tym samym poziomie… albo nawet lekko wzrastać… chociaż nie macie tych wszystkich mechanicznych zabezpieczeń. Stąd ich nienawiść, a zarazem zazdrość. Gdyby wam dali lekarstwa, a tym samym spowodowali wasz rozkwit, wygralibyście bitwę, w której oni ponieśli klęskę. Podejrzewam, że tolerują was jako zło konieczne, bo dostarczacie im żywności, poza tym moglibyście dla nich nie istnieć.
— To ma sens — warknął Rhes uderzając pięścią w łóżko. — Po tych śmieciarzach można oczekiwać tego rodzaju logiki. Wykorzystują nas jako swoich żywicieli, dają nam za to absolutne minimum tego, co powinni, a jednocześnie odcinają nas od wszelkiej wiedzy, która mogłaby nas wyrwać z tej lichej egzystencji. Co gorsze, dalece gorsze, trzymają nas w izolacji od gwiazd i reszty ludzkości. — Na jego twarzy malowała się tak silna nienawiść, że Jason aż się cofnął. — Czy sądzisz, że jesteśmy dzikusami? Zachowujemy się i wyglądamy jak zwierzęta, ponieważ musimy walczyć o byt na płaszczyźnie zwierzęcej. Jednakże wiemy trochę o gwiazdach. W tamtym kufrze znajduje się ponad trzydzieści książek, wszystkie, jakie posiadamy. W większości z literatury pięknej, ale także historii i wiedzy ogólnej. Dość, abyśmy posiadali nieco wiedzy o dziejach naszego osadnictwa i reszcie wszechświata. Widujemy, jak w mieście lądują statki międzyplanetarne, i wiemy, że gdzieś w górze są światy, o których możemy jedynie marzyć. Czy dziwisz się więc, że nienawidzimy tych bestii, które zwą się ludźmi, i gdybyśmy tylko mogli, wytłuklibyśmy je w jednej chwili? Mają rację, że nie dają nam broni… bo niechybnie wybilibyśmy wszystkich co do nogi i zabrali rzeczy, których nam wzbraniają.
Było to surowe potępienie, ale zasadniczo słuszne. Przynajmniej z ich punktu widzenia. Jason nie próbował nawet tłumaczyć temu rozgniewanemu człowiekowi, że miejscy Pyrrusanie uważają swoje stanowisko za jedyne możliwe i logiczne.
— Jak w ogóle doszło do tej wojny pomiędzy dwiema stronami? — spytał.
— Nie wiem — odparł Rhes. — Wiele razy o tym myślałem, ale nie mamy żadnych zapisów z tego okresu. Wiemy, że wszyscy pochodzili od kolonistów, którzy przybyli na tę planetę. Dopiero później doszło do podziału na dwie grupy. Może to była wojna, czytywałem w książkach o wojnach. Mam jednak swoją teorię, chociaż nie mogę jej udowodnić, że powodem była lokalizacja miasta.
— Lokalizacja… nie rozumiem.
— Znasz przecie śmieciarzy, wiesz, gdzie jest ich miasto. Zrobili, co mogli, aby je wznieść w możliwie najdzikszym miejscu na planecie. Wiesz, że nie dbają o żadne żywe istoty, prócz siebie samych. Ich celem jest strzelanie i zabijanie. Nie chcieli się zastanowić, gdzie zbudować miasto, i zbudowali je w najgłupszym miejscu. Jestem przekonany, że moi przodkowie dostrzegli głupotę takiej decyzji i próbowali im to uzmysłowić. A to mógł przecież być dostateczny powód wybuchu wojny, prawda?
— Mógł… jeżeli tak było naprawdę — odrzekł Jason. — Ale sądzę, że problem polega na czymś innym. Mamy do czynienia a wojną pomiędzy rodzimymi formami życia planety a ludźmi i każda ze stron pragnie zniszczyć drugą. Formy tutejszego życia stale się zmieniają, pragnąc ostatecznego zniszczenia najeźdźców.
— Twoja teoria jest jeszcze bardziej karkołomna od mojej powiedział Rhes. — Ale prawda jest inna. Przyznaję, że życie na naszej planecie nie należy do łatwych… jeżeli to prawda, co czytałem o innych planetach… Tylko że ona się nie zmienia. Trzeba mieć szybkie nogi i oczy szeroko otwarte, ale żyć tu można. Tak czy owak nie jest ważne, czemu jest, jak jest. Śmieciarze zawsze szukają nieszczęścia i cieszą się, że wreszcie mają go pod dostatkiem.
Jason nie starał się go przekonywać. Zmuszanie Rhesa do zmiany jego zasadniczego stanowiska wymagało zbyt wielkiego wysiłku… o ile w ogóle było możliwe. Nie udało mu się przecież nikogo w mieście przekonać o zgubnych zmianach, choć mieli przed oczyma wszystkie fakty. Rhes mógł mu jednak udzielić cennych informacji.
— Myślę, że nieważne, kto rozpoczął wojnę — rzekł Jason, aby udobruchać Rhesa, choć uważał inaczej. — Lecz musisz się ze mną zgodzić, że mieszkańcy miasta wiodą nieustanne boje z formami tutejszego życia. Waszym ludziom jednak udało się zjednać co najmniej dwa gatunki zwierząt, które widziałem. Czy wiesz, w jaki sposób tego dokonali?
— Zaraz tu przyjdzie Naxa — odparł Rhes wskazując drzwi — jak tylko obrządzi zwierzęta. Zapytaj go, on jest naszym najlepszym „mówcą”.
— Mówcą? — zdziwił się Jason. — Miałem go za kogoś całkiem innego. Jest dosyć mrukliwy, a jeśli coś mówi, to… często trudno go zrozumieć.
— Nie chodzi o takie zwykłe rozmowy — przerwał mu Rhes ze zniecierpliwieniem. — Mówcy doglądają zwierząt. Szkolą psy i dorymy, a co zdolniejsi z nich, jak Naxa, próbują też obłaskawiać inne zwierzęta. Ubierają się prymitywnie, ale są ku temu powody. Podobno zwierzęta nie lubią chemikaliów, metalu i garbowanych skór, więc mówcy noszą ubrania z niewyprawionych futer zwierzęcych. Lecz niech cię ich brudny wygląd nie zwiedzie, nie ma nic wspólnego z inteligencją.
Dorymy? Czy to zwierzęta pod wierzch… na których tu przyjechaliśmy?
Rhes skinął głową.
— Dorymy to coś więcej niż zwierzęta juczne, one są wszystkim po trochu. Duże samce ciągną pługi i inne maszyny, a młodsze sztuki idą na rzeź. Jeżeli chcesz wiedzieć coś więcej, zapytaj Naxę, znajdziesz go w stodole.
— Chętnie bym to zrobił — rzekł Jason wstając. — Ale bez pistoletu czuję się jak nagi…
— Ależ weź go sobie, jest w tej skrzyni przy drzwiach. Tylko uważaj, do czego tu strzelasz.
Naxa był w głębi stodoły i przypiłowywał łopatowate kopyto doryma. Była to dziwna scena. Odziany w futra człowiek i wielka bestia stanowiły ostry kontrast z pilnikiem wykonanym ze stopu berylu i miedzi i oświetlającymi pracę płytkami elektroluminiscencyjnymi. Dorym rozszerzył chrapy i szarpnął się do tyłu, gdy Jason wszedł. Naxa poklepał zwierzę po szyi i cichutko do niego zagadał, a wtedy uspokoiło się i stało nieruchomo dygocząc lekko.
Coś drgnęło w umyśle Jasona, jakby się w nim napiął jakiś od dawna nie używany mięsień. Doznał dziwnie znajomego uczucia. — Dzień dobry — powiedział. Naxa coś odburknął i wziął się ponownie do piłowania kopyta. Przyglądając mu się przez kilka minut, Jason próbował przeanalizować to nowe uczucie. Wciąż jednak wymykało mu się, gdy już, już myślał, że je uchwycił. Czymkolwiek było, obudziło się w nim, gdy Naxa przemawiał do doryma.
— Zawołaj któregoś psa, Naxa. Chciałbym się bliżej przyjrzeć jednemu z nich.
Nie unosząc głowy znad swojej pracy, Naxa gwizdnął cicho. Jason miał pewność, że gwizd ten nie mógł być poza stodołą słyszalny. Jednakże po minucie do stodoły wśliznął się jeden z pyrryjskich psów. Mówca pogłaskał zwierzę po głowie, coś do niego mamrocząc, a ono patrzyło mu pilnie w oczy.
Gdy Naxa zajął się na powrót swoją pracą przy dorymie pies zniecierpliwił się, obszedł węsząc całą stodołę i ruszył szybko ku otwartym wrotom. Jason przywołał go z powrotem.
Przynajmniej zamierzał przywołać. W ostatniej chwili nie wyrzekł ani słowa. Powodowany nagłym impulsem nie otworzył ust… przywołał psa myślą. Pomyślał: chodź tutaj — kierując impuls ku zwierzęciu z całą mocą i zdecydowaniem, jakich używał manipulując kośćmi do gry. Czyniąc to zdał sobie sprawę, od jak dawna już nie przyszło mu nawet do głowy wykorzystać swojej siły psi.
Pies zatrzymał się i odwrócił.
Chwilę się wahał, spojrzał na Naxę i podszedł do Jasona.
Z bliska wyglądał jak koszmarna zjawa. Bezwłose łuski, małe oczka w czerwonych obwódkach, niezliczone, kapiące śliną zęby nie budziły zaufania. Jason mimo to nie odczuwał strachu. Między człowiekiem a zwierzęciem został nawiązany kontakt. Jason odruchowo wyciągnął rękę i podrapał zwierzę po grzbiecie, gdzie, jak wiedział, musiało być wrażliwe.
— Nie wiedziałem, że jesteś mówcą — rzekł Naxa. Po raz pierwszy jego głos zabrzmiał przyjaźnie.
— Ja też do tej pory nie wiedziałem — odparł Jason. Spojrzał zwierzęciu w oczy, podrapał pręgowany, brzydki grzbiet i zaczął rozumieć.
Mówcy muszą mieć w znacznym stopniu rozwiniętą siłę psi, to już teraz oczywiste. Kiedy dwa stworzenia podzielają wzajemne uczucia, nie istnieją żadne przegrody rasowe ani różnica gatunków. Najpierw musi zaistnieć empatia, aby nie było lęku ani nienawiści. A potem następuje bezpośrednie porozumienie. Zapewne właśnie mówcy pierwsi pokonali barierę nienawiści na Pyrrusie i nauczyli się współżyć z rodzimymi istotami tej planety. Inni, być może, poszli za ich przykładem… i pewnie właśnie to tłumaczy utworzenie się społeczności karczowników.
Teraz, kiedy się na tym skoncentrował, Jason zdał sobie sprawę, iż gdzieś obok niego przepływają myśli. Dorym reagował na wzorce napływające skądś spoza stodoły. Nie musiał wychodzić na zewnątrz, aby wiedzieć, że na polu za stodołą znajduje się więcej tych wielkich zwierząt.
— To wszystko jest dla mnie niezwykłe — rzekł. — Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek nad tym, Naxa? Jakie to uczucie… być mówcą? Chodzi mi o to, czy w i e s z, co sprawia, że zwierzęta ciebie słuchają, a innych ludzi nie?
Myślenie o podobnych sprawach przychodziło Naxie z trudem. Przeczesał palcami gęste włosy i skrzywił się odpowiadając:
— Nigdy o tym nie myślałem. Robię i tyle. Wystarczy poznać zwierzę jak należy, żeby wiedzieć, co ono może zrobić. To wszystko.
Naxa najwyraźniej nigdy się nie zastanawiał, skąd wzięła się w nim ta władza nad zwierzętami. A skoro on się nie zastanawiał, prawdopodobnie również nie czynił tego nikt inny. Nie mieli po temu powodów. Po prostu przyjmowali ten fakt jak wszystkie życiowe fakty.
Z poszczególnych fragmentów zaczął powstawać w umyśle Jasona jasny obraz. Powiedział kiedyś Kerkowi, że rodzime formy życia na Pyrrusie sprzymierzyły się z jakichś przyczyn przeciw ludziom. Nadal nie wiedział, czemu to nastąpiło, ale zaczynał pojmować, jak.
— Czy daleko stąd do miasta? — spytał Naxę. — Ile by nam zajęło, żeby dojechać tam na dorymach?
— Pół dnia tam, pół z powrotem. Czemu? Chcesz odjechać?
— Nie chcę jechać do miasta, jeszcze nie teraz. Ale. chciałbym podjechać jak najbliżej obwodu — wyjaśnił Jason.
— Spytaj, co Rhes na to — odparł Naxa.
Rhes zgodził się od razu, bez zadawania jakichkolwiek pytań. Natychmiast osiodłali dorymy i wyruszyli w drogę, żeby zdążyć do domu przed zmrokiem.
Nie minęła godzina, a już Jason zaczął wyraźnie odczuwać, że kierują się w stronę miasta. Z każdą minutą uczucie to stawało się silniejsze. Naxa musiał odnieść podobne wrażenie, bo aż się wiercił w siodle. Musieli głaskać i poklepywać po szyjach zwierzęta, które stawały się coraz bardziej płochliwe i niespokojne.
— Dalej nie pojedziemy — rzekł Jason. Naxa z wdzięcznością zatrzymał doryma.
Jasonem owładnął jakiś niesprecyzowany prąd myśli. Czuł je zewsząd… tylko znacznie silniej od strony niewidocznego miasta. Naxa i dorymy reagowały podobnie, niepokojem, którego przyczyny nie znali.
Jedno stało się teraz oczywiste. Zwierzęta pyrryjskie były uczulone na promieniowanie psi — zapewne rośliny i niższe formy życia również. Być może porozumiewały się z pomocą tego promieniowania, skoro słuchały ludzi, którzy je wydzielali. Z tak wielkim nasileniem promieniowania Jason dotychczas się nie spotkał. Chociaż sam specjalizował się w psychokinezie — psychicznym władaniu materią nieożywioną — był bardzo wrażliwy także na inne zjawiska psychiczne. Obserwując zawody sportowe odczuwał wielokrotnie całkowitą harmonię wielu umysłów wyrażających tę samą myśl. To, co czuł teraz, było podobne.
Ale jakże straszliwie odmienne. Tłum na stadionie unosi się radością z powodu udanego wyczynu na boisku lub reaguje jękiem zawodu na jalaeś niepowodzenie. Uczucie to podlega ciągłym zmianom zależnie od przebiegu gry. Tu prąd myśli był nie kończący się, silny i.przerażający. Trudno było nadać mu kształt słów. Składała się nań po części nienawiść, po części lęk — a całość oznaczała zniszczenie.
ZABIĆ WROGA — taki oto z grubsza sens zdołał wyczytać w nim Jason. Ale to było coś więcej. Nieskończona rzeka psychicznego gwałtu i śmierci.
— Wracajmy już — powiedział, czując się nagle zmaltretowany i chory od tych wrażeń. Ruszając w drogę powrotną zaczął rozumieć wiele rzeczy. Swój nagły i niewypowiedziany lęk, gdy został zaatakowany przez zwierzę pyrryjskie pierwszego dnia pobytu na planecie. I powtarzające się koszmarne sny, od których tak naprawdę nigdy się nie wyzwolił, nawet pod wpływem narkotyków. Jedno i drugie było jego reakcją na nienawiść skierowaną na miasto. Chociaż z jakichś przyczyn fale tej nienawiści aż do tej pory nie były skierowane na niego bezpośrednio, to jednak część ich do niego docierała, wywołując silną reakcję emocjonalną.
Rhes spał, kiedy przyjechali, i Jason musiał czekać do rana, żeby z nim porozmawiać. Mimo zmęczenia podróżą długo nie mógł zasnąć roztrząsając w myślach odkrycia minionego dnia. Czy może powiedzieć o nich Rhesowi? Nie bardzo. Gdyby to uczynił, musiałby również wyjawić, na czym polega ich znaczenie i w jaki sposób zamierza je wykorzystać. Rhes nie będzie akceptował żadnej z proponowanych przez niego form pomocy. Najlepiej nie mówić nic, póki nie będzie po wszystkim.