125745.fb2
— Spróbuj upuścić tę aparaturę, a możesz być pewien, że Kerk pourywa ci ręce — rzekł Jason. — Stoi tam teraz i żałuje, że dał się namówić na to przedsięwzięcie.
Skop zaklął pod ciężarem masywnego detektora i podał go Mecie, która czekała w otwartym luku statku międzyplanetarnego. Jason nadzorował załadunek i kładł trupem wszystkie stwory, które się zbliżały powodowane ciekawością. Rogatych diabłów było tego ranka zatrzęsienie i Jason ustrzelił aż cztery. Wszedł na pokład ostatni i zamknął za sobą śluzę.
— Gdzie go zainstalujesz? — spytała Meta.
— Poradź mi — odparł Jason. — Potrzebne mi takie miejsce na antenę, żeby przed soczewką nie było ciężkich metali powodujących zakłócenia w odbiorze sygnału. Cienki plastyk byłby najlepszy. W najgorszym razie zamocuję ją na zewnątrz kadłuba i zastosuję zdalny napęd.
— Pewnie będziesz musiał — powiedziała Meta. — Kadłub statku stanowi jednolitą bryłę. Widoczność zapewnia ekran i instrumenty nawigacyjne. Nie sądzę… zaraz, zaraz… jest jedno takie miejsce, które się może do tego nadawać.
Poprowadziła ich do wybrzuszenia w kadłubie, znaczącego położenie jednej z rakiet ratunkowych. Weszli przez zawsze otwartą śluzę, najpierw Meta, potem Jason, a na końcu Skop z aparaturą.
— Te rakiety ratunkowe są częściowo zagłębione w kadłubie statku — wyjaśniła. — Mają z przodu przezroczystą szybę, przykrytą opływowymi płytami. Płyty rozsuwają się automatycznie z chwilą wystrzelenia rakiety.
— Czy możemy je teraz rozsunąć?
— Chyba tak — odparła. Analizując układ przewodów zapłonowych, odnalazła skrzynkę odgałęźnikową i otworzyła jej pokrywę. Kiedy zamknęła ręcznie obwód sterujący osłoną i ciężkie płyty zsunęły się do wnętrza kadłuba, otworzył się przed nimi rozległy widok, ponieważ większa część panoramicznej szyby wystawała ponad kadłub macierzystego statku.
— Doskonale — stwierdził Jason. — Tu się usadowię. A jak będę się porozumiewał z tobą?
— Przez to — powiedziała. — Ten komunikator jest zestrojony z układem komunikacyjnym statku. Tylko nie dotykaj niczego innego… zwłaszcza tej dźwigni. — Wskazała masywny drążek umieszczony w samym środku tablicy sterowniczej. — Służy do odłączania rakiety. W dwie sekundy po pociągnięciu tej dźwigni rakieta ratunkowa zostaje wystrzelona. A tak się złożyło, że nie zaopatrzono jej w paliwo.
— Na pewno nie dotknę — rzekł Jason. — Teraz każ Husky’emu podłączyć mnie do sieci statku, a ja zajmę się aparaturą. Detektor był prosty w konstrukcji, ale dostrojenie go musiało być precyzyjne. Talerzowata antena ściągała sygnał do delikatnie wyważonego detektora. Po obu stronach wejścia następował ostry spadek poziomu odbieranego sygnału, co pozwalało na precyzyjne ustalenie jego kierunku. Następnie sygnał przechodził etap amplifikacji. W odróżnieniu od elektronicznych komponentów pierwszego etapu sygnał przybierał tu kształt symboli na białym papierze. Do amplifikatora wiodły dwa starannie przylutowane przewody: wejściowy i wyjściowy.
Gdy wszystko było już gotowe i każda część na swoim miejscu, Jason kiwnął głową w stronę obrazu Mety na ekranie komunikatora.
— Startuj… tylko delikatnie, jeśli możesz. Bez tych swoich dziewięciogieowych wybryków. Zataczaj wolne kręgi wokół obwodu, póki ci nie powiem, co dalej robić.
Napędzany równą mocą silników statek uniósł się i nabrał wysokości, a następnie jął zataczać kręgi wokół miasta. Zrobili pięć okrążeń, gdy Jason potrząsnął głową.
— Aparatura działa sprawnie, ale za wiele tu zakłóceń z miasta — orzekł. — Oddal się jeszcze trzydzieści kilometrów i zacznij okrążenia na nowo.
Tym razem wynik był lepszy. Od strony miasta doszedł potężny sygnał, w przybliżeniu o sile pół stopnia. Umocowawszy antenę pod kątem prostym do lotu statku, Jason uzyskał sygnał niemal ciągły. Meta obróciła statek wzdłuż osi podłużnej, tak iż Jason w swojej rakiecie ratunkowej znalazł się dokładnie pod statkiem.
— Teraz jest doskonale — rzekł. — Trzymaj tylko stery i nie zbaczaj z kursu.
Zrobiwszy znaczek na kole pomiarowym, Jason obrócił antenę o sto osiemdziesiąt stopni. Trzymając się stałego kursu wokół miasta, zbierali teraz wszelkie sygnały kierowane w jego stronę. Przebyli połowę okrążenia, gdy nagle Jason złapał nowy sygnał.
Nie miał wątpliwości: sygnał był wąski, nie przekraczał połowy stopnia, ale dość silny. Dla pewności Jason pozwolił Mecie zrobić jeszcze dwa okrążenia i za każdym razem notował kierunek na żyrokompasie. Zapisy były zgodne. Za trzecim okrążeniem zawołał do Mety:
— Przygotuj się do pełnego skrętu w prawo, czy jak wy to tam nazywacie! Zdaje się, że mam ten namiar. Uwaga… teraz!
Skręt był powolny i Jason uchwycił wreszcie zanikający sygnał. Kiedy kierunek został ustalony, Meta zwiększyła moc silników. Mknęli ku rdzennym Pyrrusanom.
Godzina lotu niemal pełną szybkością atmosferyczną nie spowodowała żadnych zmian w odbiorze. Meta zaczęła protestować, ale Jason kazał trzymać kurs w dalszym ciągu. Sygnał był niezmienny, lecz z wolna nabierał mocy. Minęli łańcuch wulkanów stojących na granicy kontynentu, słupy rozgrzanego powietrza miotały statkiem. Kiedy minęli wybrzeże i znaleźli się nad wodami, Skop również zaczął narzekać. Obracał swoją wieżyczkę na wszystkie strony, ale nie miał do czego strzelać w takiej odległości od lądu.
Kiedy na horyzoncie ukazały się wyspy, sygnał zaczął się obniżać.
— Teraz zwolnij! — zawołał Jason. — Te wyspy przed nami wyglądają na źródło naszego sygnału!
Był to kiedyś kontynent unoszący się na płynnym jądrze Pyrrusa. Rozkład ciśnień się zmienił, masy lądu się przesunęły i kontynent zatonął pod powierzchnią oceanu. Wszystko, co zostało teraz ż bujnego życia tego masywu, ograniczało się do łańcucha wysp będących niegdyś szczytami najwyższych gór. Wyspy te, których strome brzegi wyrastały pionowo z wody, gościły ostatnich mieszkańców zaginionego kontynentu. Potomków zwycięzców niezliczonych podbojów. Żyli tu najstarsi z rdzennych Pyrrusan.
— Zejdź niżej — zakomenderował Jason — nad ten wielki wierzchołek. Zdaje się, że sygnał dobywa się właśnie stamtąd. Przypikowali w dół, nad samą górę, lecz nie dostrzegli nic, prócz drzew i spalonej słońcem skały. Jasonowi głowa pękała z bólu. Sprawiało to natężenie nienawiści, która płynęła przez amplifikator do wnętrza jego czaszki. Zdarł z uszu słuchawki i ścisnął głowę rękami. Załzawionymi oczyma dostrzegł chmarę skrzydlatych potworów podrywających się do lotu z gałęzi drzew w dole. Zdążył jeszcze zobaczyć zbocze góry, nim Meta przyśpieszyła i statek uniósł się gwałtownie.
— Znaleźliśmy ich! — Ale jej triumf przygasł, gdy zobaczyła twarz Jasona na ekranie komunikatora. — Jak się czujesz? Co ci się stało?
— Czuję się… cały… wewnątrz wypalony… Miewałem do czynienia z wybuchami psi, ale nigdy o takiej mocy! Zauważyłem szczelinę, coś jak wejście do jaskini, na moment przed wybuchem. Zdaje się, że to stamtąd.
— Połóż się — poradziła Meta. — Wracamy z pełną szybkością. Przekażę wiadomość Kerkowi. On musi się zaraz o tym dowiedzieć.
Kiedy schodzili na ziemię, na kosmodromie czekała już grupka ludzi. Ledwie statek dotknął ziemi, ludzie ci wybiegli z budynku stacyjnego, osłaniając twarze od żaru buchającego z dysz. Kerk wskoczył do środka, gdy tylko drzwi się otworzyły, i zaczął szukać Jasona, który leżał na fotelu
— Czy to prawda? — warknął. — Znaleźliście tych zbrodniarzy, którzy rozpoczęli wojnę?
— Powoli, człowieku, powoli — odparł Jason. — Znalazłem źródło promieniowania psi, które tę wojnę podtrzymuje. Nie znalazłem natomiast żadnych dowodów na to, kto tę wojnę rozpoczął, a poza tym nie posuwałbym się do tego, aby ich nazywać zbrodniarzami…
— Mam już dość twoich gierek słownych — przerwał mu Kerk. — Znaleźliście te stwory i macie oznaczone miejsce, w którym się gnieżdżą.
— Na mapie — powiedziała Meta. — Mogłabym tam trafić z zawiązanymi oczyma.
— Świetnie, świetnie — ucieszył się Kerk zacierając ręce z taką siłą, że aż słychać było chrobot zrogowaceń skóry. — Trzeba nie lada wysiłku, aby móc przyswoić sobie myśl, że oto po kilku wiekach wojna może zostać zakończona. Ale nareszcie stało się to możliwe. Zamiast po prostu zabijać te wciąż odradzające się legiony potępieńców, którzy nas atakują, dobierzmy się do ich wodzów. Odnajdziemy ich, zaatakujemy na ich własnym gruncie… i zetrzemy to paskudztwo z powierzchni planety!
— Nic podobnego! — wykrzyknął Jason podnosząc się z wysiłkiem. — Nie ma mowy! Odkąd przybyłem na tę planetę, wciąż nadstawiam karku i wielokrotnie ryzykowałem własne życie. Sądzisz, że robiłem to dla zaspokojenia twoich krwiożerczych instynktów? Ja dążę do pokoju… nie do zniszczenia. Obiecałeś, że się skontaktujesz z tymi istotami, spróbujesz negocjować. Czyżbyś nie był człowiekiem honoru, który dotrzymuje raz danego słowa?
— Zignoruję tę obelgę… chociaż kiedy indziej zabiłbym cię za nią — odrzekł Kerk. — Oddałeś ogromne usługi naszemu ludowi, a my nie wstydzimy się przyznać do zaciągniętego długu. Ale nie oskarżaj mnie o łamanie słowa, którego nie dawałem. Pamiętam dobrze swoje słowa. Obiecałem przyjąć każdy sensowny plan skończenia tej wojny. I właśnie to mam zamiar zrobić. Twój plan wynegocjowania pokoju nie jest sensowny. Zamierzamy zatem zniszczyć wroga.
— Pomyśl najpierw! — zawołał Jason za Kerkiem, który skierował się ku wyjściu. — Co ci szkodzi spróbować przedtem negocjacji albo zawieszenia broni? Dopiero potem, jak to zawiedzie, mógłbyś spróbować innego sposobu.
W pomieszczeniu zaczęło się robić ciasno od natłoku Pyrrusan. Kerk, niemal już przy drzwiach, odwrócił się z powrotem do Jasona.
— Powiem ci, dlaczego nie jestem skłonny próbować zawieszenia broni — rzekł. — Dlatego, że jest to tchórzowskie załatwienie sprawy, właśnie tchórzowskie. Ty możesz je proponować, bo jesteś człowiekiem zza świata. Ale czy naprawdę sądzisz, że ja mógłbym choćby przez chwilę zastanawiać się nad takim defetystycznym rozwiązaniem? A mówię to nie tylko za siebie, ale za nas wszystkich tutaj. Nam walka nie przeszkadza i walczyć umiemy. Wiesz, że gdyby ta wojna się skończyła, moglibyśmy zbudować tutaj lepszy świat. A jednocześnie gdybyśmy mieli do wyboru kontynuowanie wojny albo tchórzowski pokój, opowiedzielibyśmy się za wojną. Skończy się ona dopiero, gdy wróg zostanie doszczętnie pokonany!
Przysłuchujący się temu Pyrrusanie wydali pomruk aplauzu i Jason musiał podnieść głos, aby go słyszano:
— Ach, jakie to cudowne. I jakie oryginalne, w twoim mniemaniu. Ale czy nie słyszysz tych oklasków za sceną? To klaszczą duchy tych wszystkich potrząsających szabelkami sukinsynów, którzy kiedykolwiek nawoływali do szlachetnych wojen. Rozpoznali nawet dawny slogan. My jesteśmy dziećmi światła, a wróg jest tworem ciemności. I nic a nic ich nie obchodzi, że druga strona twierdzi to samo. Powtarzasz te same słowa, które wiodły ludzi na śmierć od zarania ludzkości. „Tchórzowski pokój”, dobre sobie. Pokój oznacza nieistnienie wojny, nieistnienie walki. Jak można nazwać nieistnienie walki tchórzowskim. Co starasz się ukryć pod tym semantycznym krętactwem? Swoje prawdziwe motywy? Wcale się nie dziwię, że się ich wstydzisz… bo ja bym się wstydził. Czemu nie powiesz otwarcie, że podtrzymujesz tę wojnę, ponieważ lubisz zabijać? Że widok ginących istot raduje twoje serce i serca twoich współmorderców i że chcesz je jeszcze bardziej uradować?
W milczeniu Pyrrusan dało się wyczuć napięcie. Czekali na to, co powie Kerk. A Kerk aż pobladł z gniewu.
— Masz rację, Jasonie. Lubimy zabijać. I będziemy. Wszystko na tej planecie, co występuje przeciwko nam, musi zginąć. Dokonamy tego dzieła zagłady z ogromną przyjemnością.
Odwrócił się i wyszedł, a ciężar jego słów zawisł w powietrzu. Inni Pyrrusanie wyszli za nim rozprawiając z podnieceniem. Jason opadł na fotel wyczerpany i pokonany.
Kiedy podniósł głowę, nie było już nikogo… oprócz Mety. Miała na twarzy ten sam wyraz krwiożerczego uniesienia, który znikł, gdy spojrzała na niego.
— Co ty na to, Meto? — burknął do niej. — Żadnych wątpliwości? Ty też uważasz, że zagłada jest jedyną drogą do zakończenia tej wojny?
— Nie wiem — odparła. — Nie jestem pewna. Pierwszy raz w życiu widzę więcej niż jedną odpowiedź na to samo pytanie.
— Gratuluję — rzekł Jason z goryczą. — Znak, że dorastasz.