125745.fb2
Jason stał z boku i patrzył, jak do ładowni statku wnoszą śmiercionośny ładunek. Pyrrusanie byli w doskonałych humorach, układając stosy automatów, granatów i bomb gazowych. Kiedy na pokład statku wniesiono plecakową bombę atomową, jeden z nich zaintonował wojowniczą pieśń, którą zaraz podchwycili inni. Może byli szczęśliwi, ale bliskość przygotowywanej przez nich rzezi sprawiła, że Jason poczuł się przygnębiony. Odnosił wrażenie, że stał się w pewien sposób zdrajcą życia. Może forma życia, którą odkrył, rzeczywiście wymagała zniszczenia… ale skąd ta pewność? Bez dokonania choćby najmniejszej próby zawarcia rozejmu takie zniszczenie będzie morderstwem.
Z gmachu dowództwa wyszedł Kerk i wewnątrz statku zawyły pompy startowe. Za kilka minut statek się wzbije w powietrze. Jason podbiegł ciężko i spotkał się z Kerkiem w połowie drogi.
— Jadę z wami, Kerku. Jesteście mi przynajmniej tyle winni za ich odnalezienie.
Kerk wahał się. Nie spodobała mu się ta myśl.
— To misja bojowa — rzekł. — Nie ma miejsca dla obserwatorów ani na dodatkowe obciążenie… I już za późno, żeby nas powstrzymywać, Jasonie, wiesz o tym.
— Wy, Pyrrusanie, jesteście najgorszymi kłamcami we wszechświecie — powiedział Jason. — Przecież wiemy obaj, że statek może udźwignąć dziesięć razy większy ciężar niż ten tutaj. A więc pozwolisz mi się z wami zabrać, czy zabronisz bez jakiegokolwiek powodu?
— Wsiadaj — odparł Kerk — ale nie kręć się pod nogami, bo zostaniesz zadeptany.
Tym razem, ponieważ cel był dokładnie określony, lot trwał znacznie krócej. Meta wprowadziła statek w stratosferę po wysokim łuku balistycznym, którego końcem były wyspy. Kerk siedział w fotelu drugiego pilota, a Jason za nimi, skąd widział ekrany. Grupa szturmowa, dwudziestu pięciu ochotników, umieściła się w ładowni, gdzie była złożona broń. Wszystkie ekrany na statku były przełączone na kamerę skierowaną ku przodowi. Widzieli, jak zielona wyspa z wolna się wynurza, a potem niknie za zasłoną ognia z dysz hamujących. Manewrując statkiem ostrożnie Meta wylądowała na płaskiej półce u wylotu jaskini.
Jason był tym razem przygotowany na mentalny wybuch nienawiści… ale i tak odczuł go boleśnie. Strzelcy śmiali się i strzelali w radosnym uniesieniu, gdy wszystkie zwierzęta na wyspie natarły na statek. Mordowali całe ich tysiące, a wciąż nadciągały nowe.
— Musicie to robić? — pytał Jason. — To zwykłe morderstwo, rzeź, takie zabijanie zwierząt.
— Samoobrona — odparł Kerk. — Atakują nas, więc są zabijane. Cóż może być prostszego. A teraz zamknij się albo cię tam do nich rzucę.
Minęło pół godziny, nim ogień nieco osłabł. Zwierzęta wciąż nacierały, ale wyglądało na to, że zmasowane ataki ustały.
— Grupa szturmowa, wysiadać — rzucił Kerk do interkomu — tylko ostrożnie! Oni wiedzą, że tu jesteśmy, i postarają się, żeby nam nie poszło łatwo. Zabierzcie z sobą bombę i sprawdźcie głębokość jaskini. Możemy ich zbombardować z powietrza, ale to nic nie da, jeśli się wryli w litą skałę. Miejcie otwarty ekran, zostawcie bombę w jaskini i wycofajcie się natychmiast, kiedy wam powiem. A teraz naprzód!
Pyrrusanie zbiegli po drabinach i ustawili się w szyku bojowym. Niebawem zostali zaatakowani, ale zwierzęta padały trupem, zanim zdążyły się do nich zbliżyć. Wkrótce człowiek idący na czele znalazł się u wejścia do jaskini. Niósł na piersi kamerę i pozostali na statku mogli obserwować na ekranach postęp grupy szturmowej.
— Wielka jaskinia — mruknął Kerk. — Zakręca i biegnie w dół. Tego się właśnie obawiałem. Bomba zrzucona z góry zamknęłaby tylko jej wylot. Bez żadnej gwarancji, że to co zostałoby w niej zamknięte, nie mogłoby się wydostać jakoś inaczej. Będziemy musieli sprawdzić jej głębokość.
W jaskini było na tyle gorąco, by można było zastosować filtry podczerwieni. Skalne ściany rysowały się czernią i bielą
— Do tej pory żadnych oznak życia — meldował oficer. — U wejścia znaleźliśmy tylko ogryzione kości i odchody nietoperzy. Zupełnie jak w zwyczajnej jaskini… jak dotąd.
Krok za krokiem postępowali naprzód, tylko teraz trochę wolniej. Mimo odporności na napięcie psi, nawet Pyrrusanie zdawali sobie sprawę z kierowanych na nich nieustannie fal nienawiści. Jason, siedzący na statku, odczuwał ból głowy, który zamiast ustępować, stale się pogarszał.
— UWAGA! — krzyknął Kerk wpatrując się w ekran z przerażeniem.
Jaskinia wypełniła się od ściany do ściany bladymi, bezokimi zwierzętami. Nadciągały małymi bocznymi korytarzykami, zupełnie jakby wydostawały się spod ziemi. Ich pierwsze szeregi stopiły się w płomieniach, ale za nimi wciąż podążały dalsze. Obserwatorzy na statku ujrzeli na ekranach, jak jaskinia nagle zawirowała, gdy człowiek niosący na piersi kamerę upadł. Blade ciała zalały swą masą soczewki kamery.
— Szyk zwarty… miotacze płomieni i gaz! — ryknął do mikrofonu Kerk.
Ponad połowa Pyrrusan zginęła w tym pierwszym ataku. Pozostali przy życiu, osłaniani ogniem miotaczy płomieni zaczęli rzuć granaty gazowe. Ich samych chroniły szczelne kombinezony, kiedy część jaskini wypełniła się gazem. Ktoś wygrzebał spod zwałów martwych ciał kamerę.
— Zostawić bombę i wycofać się — rozkazał Kerk. — Mamy i tak dość strat.
Ponieważ oficer poległ, na ekranie ukazała się twarz innego Pyrrusanina.
— Tak jest — odparł — ale teraz, póki działa gaz, równie łatwo byłoby iść dalej, co wycofać się. Jesteśmy za blisko celu, żeby się wycofywać.
— To rozkaz! — krzyknął Kerk, ale Pyrrusanin już znikł z ekranu i grupa szturmowa ruszyła dalej.
Jason tak mocno ściskał w zdenerwowaniu poręcze fotela, że aż rozbolały go palce. Musiał je sobie rozmasowywać. Na ekranie przesuwała się z wolna czarno-biała jaskinia. Mijała minuta za minutą. Gdy tylko zwierzęta zaczynały atakować, rzucano kilka granatów.
— Widzę przed sobą coś dziwnego — zaskrzeczał zdyszany głos z głośnika. Wąska jaskinia stopniowo rozszerzyła się w gigantyczną komorę, tak wielką, że jej sufit i ściany ginęły w dali.
— Co to takiego? — zapytał Kerk. — Skieruj reflektor trochę w prawo.
Obraz na ekranie był teraz jakby rozmazany i trudny do rozszyfrowania, poznaczony przecinającymi się warstwami skał. Trudno było rozpoznać szczegóły, ale najwyraźniej musiało to być coś niezwykłego.
— Jeszcze nigdy… nie widziałem czegoś podobnego — powiedział ktoś do mikrofonu. — Wygląda na jakieś wielkie rośliny, co najmniej na dziesięć metrów wysokie… ale one się poruszają! Te gałęzie, czułki czy co takiego, wciąż kierują się w naszą stronę i czuję się jakiś zamroczony.
— Trzaśnij w jedną z nich, zobaczymy, co się stanie — poradził Kerk.
Padł strzał i w tej samej chwili zintensyfikowana fala nienawiści przetoczyła się przez ludzi rzucając ich o ziemię. Tarzali się z bólu, zamroczeni i niezdolni do myślenia ani walki z podziemnymi stworami, które ponowiły atak.
Wysoko w górze, na statku, Jason razem z innymi odczuł ten wstrząs i dziwił się, jak tamci w dole mogli to przeżyć. Kerk walił pięścią w ramę ekranu i krzyczał do nie słyszących go ludzi w dole:
— Wycofać się! Wracać!…
Było za późno. Ludzie ledwie się ruszali, kiedy zwycięskie zwierzęta okryły ich chmarą, szarpiąc pazurami miejsca na złączeniach zbroi. Tylko jeden zdołał wstać i oganiał się przed stworami gołymi rękami. Zrobił kilka chwiejnych kroków i pochylił się nad skłębioną masą w dole. Potężnym szarpnięciem ramion wyciągnął z kłębowiska drugiego człowieka. Ten był martwy, ale do ramion miał wciąż przytroczony plecak. Skrwawione palce zaczęły gmerać przy plecaku, a potem obaj ludzie znikli pod falę śmierci.
— To była bomba! — krzyknął Kerk do Mety. — Jeżeli on nie zmienił ustawienia zapłonu, jest nadal nastawiona na dziesięciosekundowe opóźnienie. Uciekajmy!
Ledwie Jason zdążył paść na fotel, a już rakiety startowe zostały odpalone. Przyśpieszenie wcisnęło go w fotel i ciągle rosło. Zrobiło mu się czarno przed oczyma, ale nie stracił świadomości. Przeraźliwe wycie powietrza nagle ustało — wyszli z atmosfery.
W momencie gdy Meta wyłączyła napęd, ekrany błysnęły oślepiającym światłem i natychmiast poczerniały. To spaliły się umieszczone na kadłubie obiektywy. Meta włączyła odpowiednie filtry, a potem nacisnęła guzik, który spowodował wymianę obiektywów na nowe.
Daleko w dole, we wrzącym morzu, rosnący grzyb płomieni wypełnił miejsce, gdzie jeszcze przed paroma sekundami była wyspa. Patrzyli na to wszyscy troje, milczący i nieporuszeni. Kerk ocknął się pierwszy.
— Lecimy do domu, Meto, i połącz mnie z Ośrodkiem Dowodzenia. Dwudziestu pięciu ludzi oddało życie, ale spełnili swoje zadanie. Wykończyli te bestie… czymkolwiek były… i położyli kres wojnie. Trudno znaleźć lepszą śmierć.
Meta ustaliła orbitę, następnie wezwała Ośrodek Dowodzenia. — Mam trudności z połączeniem — powiedziała — uzyskałam sygnał od robota, że mogę lądować, ale nikt się nie zgłasza na moje wezwanie.
Na pustym ekranie nagle pojawił się człowiek. Twarz miał zroszoną potem, oczy udręczone.
— Kerk, to ty? — spytał. — Natychmiast wracajcie. Potrzebna nam siła ogniowa statku na obwodzie. Przed chwilą nastąpił generalny atak ze wszystkich stron, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem, jakby się przeciw nam sprzęgły wszystkie moce!
— Co ty mówisz? — wyjąkał Kerk niedowierzająco. — Wojna się skończyła. Wysadziliśmy ich w powietrze, zniszczyliśmy całkowicie ich kwaterę główną.
— Mamy tu taką wojnę, jakiej nigdy jeszcze nie było — odparł rozmówca Kerka. — Nie wiem, co tam zrobiliście, ale to rozpętało tutaj całe piekło. A teraz przestań gadać i natychmiast przyprowadź tu statek!
Kerk obrócił się wolno do Jasona z twarzą ściągniętą w wyraz nieokiełznanej zwierzęcej dzikości.
— To ty! Ty to zrobiłeś! Powinienem był cię zabić, gdy tylko cię ujrzałem. Chciałem to zrobić, a teraz wiem, że miałem słuszność. Odkąd przybyłeś, jesteś jak zaraza siejąca wszędzie śmierć. Wiedziałem, że nie miałeś racji, ale dałem się zwieść twojemu przewrotnemu językowi. I spójrz, co się stało. Najpierw zabiłeś Welfa. Potem zamordowałeś tych ludzi w jaskini. Teraz ten atak na obwód… wszyscy, którzy zginą, zginą przez ciebie!
Zbliżał się powoli do Jasona, krok za krokiem, z twarzą wykrzywioną nienawiścią. Jason wciąż się cofał, lecz w końcu dotknął palcami szafki z mapami i dalej już nie mógł się posuwać. Kerk wyciągnął rękę i smagnął go po twarzy — nie był to cios, jaki zadaje się w walce, lecz uderzenie otwartą dłonią. f chociaż Jason ugiął się, aby je osłabić, było tak silne, że runął na podłogę. Rękę miał przy szafce z mapami, palce na zapieczętowanych rurach z perforowanymi matrycami kursów międzyorbitalnych.
Jason chwycił jedną z ciężkich rur obiema rękami, wyciągnął i cisnął z całych sił w twarz Kerka. Rura przecięła skórę na czole i kości policzkowej olbrzymiego mężczyzny i twarz zalała się krwią. Ale nie powstrzymało go to ani na chwilę. W jego uśmiechu nie było ani krzty litości, gdy schylił się i dźwignął Jasona na nogi. — Broń się—powiedział — tym większą będę miał przyjemność, gdy cię zabiję. — Uniósł granitową pięść, która zdolna była roztrzaskać Jasonowi głowę.
— Proszę — Jason przestał się szarpać — zabij mnie. Możesz to zrobić z łatwością. Tylko nie nazywaj tego sprawiedliwym czynem. Welf zginął, aby mnie ocalić. Ale ci ludzie na wyspie zginęli przez twoją głupotę. Ja chciałem pokoju, a ty wojny. Teraz ją masz. Zabij mnie, aby uciszyć swoje sumienie, bo prawda jest dla ciebie czymś, czemu nie potrafisz stawić czoła.
Z rykiem wściekłości Kerk opuścił pięść przypominającą kafar. W tej samej chwili Meta uczepiła się jego ramienia obiema rękami i odciągnęła je w bok, nim pięść zdołała sięgnąć celu. Padli na ziemię wszyscy troje, nieomal miażdżąc Jasona.
— Nie rób tego! — krzyczała Meta. — Jason nie chciał, żeby ci ludzie schodzili na ziemię. To był twój pomysł. Nie możesz go za to zabijać.
Kerk, szalejący z wściekłości, nie słyszał nic. Odwrócił się do niej i wyszarpnął ramię. Była kobietą i nie mogła się z nim równać. Ale była Pyrrusanką i dokonała tego, czego nikt spoza jej świata nie mógłby dokonać. Powstrzymała go na ułamek chwili, zahamowała furię jego ataku, póki nie wyszarpnął ramienia i nie odtrącił jej na bok. Te sekundy pozwoliły Jasonowi doskoczyć do drzwi.
Jason zatrzasnął za sobą drzwi śluzy i zasunął rygiel. W następnym momencie Kerk wyrżnął w drzwi całym ciężarem swego ciała. Metal zgrzytnął i wygiął się ustępując. Jeden zawias był wyrwany, drugi trzymał się na strzępie metalu. Przy następnym natarciu musiał ustąpić.
Uciekający nie czekał, aż to się stanie. Nie czekał, żeby zobaczyć, czy drzwi powstrzymają szalejącego Pyrrusanina. Żadne drzwi nie mogły go powstrzymać. Uciekał korytarzem, ile sił w nogach. Na statku nie było dla niego bezpiecznego miejsca, musiał się więc wydostać na zewnątrz. Pokład ratowniczy był tuż.
Odkąd je pierwszy raz zobaczył, dużo myślał o rakietach ratowniczych. Chociaż oczywiście nie przewidywał obecnej sytuacji, wiedział, że może przyjść pora, gdy będzie potrzebował własnego środka lokomocji. Rakiety ratownicze nadawały się do tego celu najlepiej, tylko że według Mety nie posiadały paliwa. Co do jednego miała całkowitą słuszność — ta rakieta, z której prowadził namiar promieniowania psi, miała puste baki, sprawdził to osobiście. Było jednak jeszcze pięć innych rakiet, których nie badał. Zastanawiał się nad celem istnienia takich bezużytecznych rakiet ratowniczych i doszedł do słusznego, jak się spodziewał, wniosku.
Ten statek kosmiczny był jedyny, jaki Pyrrusanie posiadali.
Kiedyś Meta powiedziała, że już dawno zaplanowali kupno drugiego, ale jeszcze tego nie zrobili. Zawsze wypływały jakieś ważniejsze potrzeby wojenne. Właściwie wystarczał im w zupełności jeden statek międzyplanetarny. Jedyną trudność stanowiła konieczność stałego używania statku, bo w przeciwnym razie miasto Pyrrusan uległoby zagładzie. Bez dostaw z zewnątrz zostałoby starte z powierzchni planety w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Zatem załoga statku nie brała nawet pod uwagę ewentualności jego opuszczenia. Nie mogła go opuścić nawet w największych tarapatach. Gdyby zginął statek, zginąłby cały ich świat.
Przy takim założeniu nie było potrzeby zaopatrywać rakiet ratowniczych w paliwo. Przynajmniej wszystkich. Aczkolwiek wydawało się celowe, żeby chociaż jedna z nich posiadała paliwo na krótkie rejsy, na które nie warto było używać statku macierzystego. W tym punkcie logiczny łańcuch Jasona zaczął się rwać. Za wiele w nim było „jeżeli”. Jeżeli w ogóle używano rakiet ratowniczych, jedna z nich powinna być zaopatrywana w paliwo. Jeżeli bywała zaopatrywana, powinna być zaopatrzona teraz. A jeżeli jest zaopatrzona, to która z sześciu znajdujących się na statku? Jason nie miał czasu na sprawdzanie. Od razu musiał do niej trafić.
W końcu jego rozumowanie dostarczyło mu odpowiedzi. Jeżeli którakolwiek z rakiet ratowniczych miała paliwo, to z pewnością najbliższa kabiny sterowniczej. Ta, do której teraz biegł. Życie Jasona zależało od całego łańcucha domysłów. Za jego placami drzwi rozwaliły się z trzaskiem. Kerk ryknął i skoczył. Jason wpadł do wnętrza rakiety, chwycił obiema rękami dźwignię rozrusznika i pociągnął.
Zabrzmiał sygnał alarmowy i drzwi zatrzasnęły się ż hukiem, dosłownie tuż przed nosem Kerka. Tylko jego pyrryjski refleks sprawił, że go nie zmiażdżyły.
Ryknęły napędzane stałym paliwem dysze i rakieta oderwała się od macierzystego statku. Krótkotrwałe przyśpieszenie rzuciło Jasona o podłogę, a potem nagle oderwało od niej, w wyniku swobodnego spadku rakiety. Główne dysze napędowe nie odpaliły.
Był to moment, w którym Jason poznał, co to znaczy stanąć oko w oko ze śmiercią. Bez paliwa rakieta musiała spaść jak kamień w dżunglę w dole i roztrzaskać się przy zetknięciu z ziemią. Nie było dla niego ratunku.
W następnej chwili ryknęły główne dysze napędowe i Jason znów znalazł się na podłodze z rozbitym nosem. Usiadł, roztarł nos i uśmiechnął się. A więc w końcu jest paliwo — opóźnienie rozruchu silników stanowiło część cyklu startowego, aby rakieta miała czas na oddzielenie się od statku. Teraz należało tylko ująć stery. Wsunął się na siedzenie pilota.
Wysokościomierz przekazywał informacje automatycznemu pilotowi, który wyrównał lot na równoległy do powierzchni ziemi. Urządzenia sterownicze, tak jak we wszystkich rakietach ratunkowych, były dziecinnie proste, przeznaczone do użytku nowicjuszy w przypadkach awaryjnych. Pilot automatyczny nie mógł być wyłączony i korygował wszystkie zbyt ryzykowne manipulacje ręcznymi sterami. Jason gwałtownie skręcił sterownicę, chcąc zatoczyć ciasny krąg, zaś automatyczny pilot złagodził ten manewr do lekkiego łuku.
Jason zobaczył przez szybę, że statek macierzysty, zionąc ogniem z dysz, robi znacznie ostrzejszy skręt. Nie wiedział, kto go pilotuje i co ten ktoś zamierza uczynić — więc nie ryzykował. Pchnął sterownicę od siebie i zaklął, bo uzyskał tylko łagodne obniżenie lotu. Statek macierzysty nie miał takich ograniczeń w manewrowaniu. Zmienił nagle kurs i zapikował za nim. Przednia wieżyczka wystrzeliła pociski i wybuch przy rufie zachwiał rakietą. Spowodował wyłączenie automatycznego pilota lub zmusił go do uległości. Powolne obniżanie lotu przemieniło się w gwałtowny manewr nurkujący i nagle przed oczyma Jasona zafalowała dżungla.
Jeszcze tylko pociągnął gwałtownie sterownicę do siebie i zakrył twarz, nim nastąpiło zderzenie.
Łoskot wybuchu silników i trzask łamanych drzew zakończyły się ogromnym chlupnięciem. Nastąpiła cisza i dym z wolna się rozwiał. Wysoko w górze statek międzyplanetarny krążył niepewnie. Najpierw obniżył trochę lot, jakby chcąc wylądować, potem wzbił się znowu, ponaglany rozpaczliwym wołaniem o pomoc z zagrożonego miasta. Lojalność wzięła górę nad ciekawością i statek ziejąc ogniem z dysz zawrócił ku domowi.