125745.fb2
Walka była skończona. Skończyła się tak szybko, że jeszcze nie zdążyli sobie w pełni zdać sprawy z tego faktu. Rhes potarł dłoń o lśniący metal pulpitu sterowniczego, by się przekonać, że nie śni. Inni kręcili się po kabinie wyglądając przez ekrany na zewnątrz lub chłonąc mechaniczną obcość otoczenia.
Jason był fizycznie wyczerpany, lecz nie mógł tego po sobie pokazać. Otworzył apteczkę pilota i poszukał środków dopingowych. Trzy małe złote pigułki pozbawiły go uczucia zmęczenia i mógł znów myśleć jasno.
— Słuchajcie! — krzyknął. — Walka się jeszcze nie skończyła. Oni będą próbowali na wszelkie sposoby zabrać nam statek, musimy więc być w pogotowiu. Niech jeden z techników przejrzy te konsolety i znajdzie przełączniki sterujące zamkami. Upewnijcie się, czy luki i śluzy są zamknięte. W razie potrzeby wyślijcie ludzi, aby sprawdzili. Włączcie wszystkie ekrany i miejcie na oku cały obszar dookoła statku, aby nikt nie mógł się do niego podkraść. Trzeba postawić wartę w maszynowni, bo gdyby tam wtargnęli, mogliby uniemożliwić mi wysadzenie statku. I przeszukajcie dokładnie cały statek, czy przypadkiem któryś z nich nie jest tu zamknięty razem z nami.
Ludzie odczuli ulgę, bo nareszcie mieli coś do roboty. Rhes podzielił ich na grupki i wyznaczył zadania. Jason pozostał przy pulpicie sterowniczym, z ręką na dźwigni pompy. Walka nie była jeszcze skończona.
— Zbliża się ciężarówka! — zawołał Rhes. — Jedzie wolno. — Ostrzelać ją? — zapytał człowiek obsługujący działka.
— Zaczekaj — powstrzymał go Jason. — Zobaczymy najpierw, kto to. Jeśli to ludzie, których wezwałem, przepuść ich. Strzelec nie spuszczał jadącej wolno ciężarówki z celownika.
Był w niej kierowca i trzech pasażerów. Jason zaczekał, póki się nie upewnił, kim są.
— To oni — powiedział. — Zatrzymaj ich przy śluzie, Rhesie. Każ wchodzić pojedynczo. Zabierz im broń, a potem cały ekwipunek. U nich każda rzecz może być utajoną bronią. Specjalnie zwróć uwagę na Brucca… to ten chudy z twarzą jak siekiera… zrewiduj go dobrze. To ich specjalista od broni i samoobrony. I sprowadź tu kierowcę. Lepiej niech nie ma możliwości powiadomienia współtowarzyszy o odstrzelonym zamku luku i stanie naszego uzbrojenia.
Trudne było to oczekiwanie. Jason trzymał rękę na dźwigni pompy, choć wiedział, że nigdy jej nie uruchomi. Wystarczy, by tamci myśleli inaczej.
W korytarzu zadudniły kroki, zabrzmiały stłumione przekleństwa. Do kabiny sterowniczej wepchnięto więźniów. Rzuciwszy okiem na ich wściekłe twarze i zaciśnięte pięści, Jason powiedział do Rhesa:
— Postaw ich pod ścianą i nie spuszczaj z oka. Niech ludzie trzymają kusze w pogotowiu. — Patrzył na tych, którzy niegdyś byli jego przyjaciółmi, a teraz ziali ku niemu nienawiścią. Meta, Kerk, Brucco. Kierowcą był Skop, którego Kerk wyznaczył kiedyś na jego osobistego strażnika. Teraz, gdy role zmieniły się, Skop wrzał gniewem.
— Słuchajcie uważnie — zaczął Jason — bo chodzi o wasze życie. Stójcie przy ścianie i nie próbujcie się do mnie zbliżyć nawet o krok. Jeśli ktokolwiek z was to uczyni, zostanie zabity. Gdybyśmy byli sami, moglibyście mnie obezwładnić, nim zdążyłbym włączyć pompę. Ale nie jesteśmy sami. Macie pyrryjski refleks i pyrryjskie mięśnie… ale to samo mają ci ludzie z kuszami. Nie ryzykujcie. Bo to nie byłoby nawet ryzyko. To byłoby samobójstwo. Mówię o tym dla waszego dobra. Abyśmy mogli spokojnie porozmawiać bez obawy, że ktoś z was straci nagle panowanie nad sobą i zostanie zastrzelony. NIE MACIE innego wyjścia. Musicie wysłuchać wszystkiego, co wam powiem. Nie możecie uciec ani mnie zabić. Wojna jest skończona.
— I my ją przegraliśmy… a wszystko dlatego, że ty okazałeś się zdrajcą! — warknął Meta.
— Mylisz się, i to podwójnie — rzekł Jason bynajmniej nie urażony. — Nie mogę być zdrajcą, bo winien jestem wierność wszystkim ludziom na tej planecie, zarówno tym wewnątrz obwodu, jak i spoza niego. Nigdy nie twierdziłem inaczej. I wcale nie przegraliście tej wojny. Wręcz przeciwnie. Wygraliście wojnę z tą planetą, co zaraz zrozumiecie, jak mnie wysłuchacie. — Teraz zwrócił się do Rhesa, który zmarszczył czoło w gniewnym zaskoczeniu. — Oczywiście twoi ludzie też wygrali. Nie będziecie już w stanie wojny z miastem, otrzymacie leki, możliwość kontaktu z innymi planetami, wszystko, czego pragniecie…
— Daruj mi mój cynizm — przerwał mu Rhes. — Ale obu stronom obiecujesz wszystko, co najlepsze w świecie. To będzie trochę trudne do urzeczywistnienia wobec sprzeczności naszych interesów.
— Trafiłeś w samo sedno — odparł Jason. — Dziękuję ci za to. Cały ten rozgardiasz uda się uporządkować przez dopilnowanie, aby interesy obu stron nie były sprzeczne. Aby zapanował pokój pomiędzy miastem a wsią przez położenie kresu tej bezsensownej walce, którą prowadzicie. Pokój pomiędzy ludzkością a formami życia tej planety, ponieważ ta właśnie wojna leży u podstaw wszystkich waszych problemów.
— Ten człowiek oszalał — wtrącił się Kerk.
— Być może. Wydasz o tym sąd, kiedy wysłuchasz mnie do końca. Opowiem wam dzieje tej planety, ponieważ właśnie w nich zawiera się przyczyna i rozwiązanie waszych kłopotów.
Trzysta lat temu, gdy osadnicy wylądowali na Pyrrusie, przeoczyli jedną ważną rzecz dotyczącą tej planety, czynnik, który czyni ją odmienną od jakiejkolwiek innej w galaktyce. Nie można ich winić za to przeoczenie, bo mieli i tak za wiele kłopotów. Tutejsza grawitacja była chyba jedyną rzeczą, jaką znali z industrialnego świata o sterowanym klimacie, który opuścili. Pozostałe warunki naturalne stanowiły dla nich przykre zaskoczenie. Burze, zjawiska wulkaniczne, powodzie, trzęsienia ziemi wystarczyły, aby się poczuli bliscy utraty zmysłów, i jestem pewien, że wielu je postradało. Zwierzęta i owady — jakże różne od tych kilku nieszkodliwych chronionych gatunków, jakie dotychczas znali — stale im dokuczały. Jestem przekonany, iż nie zdawali sobie sprawy, że formy życia na Pyrrusie są wrażliwe na telepatię…
— Znowu to samo — obruszył się Brucco. — Jeżeli to nawet prawda, to i tak nie ma znaczenia. Byłem nawet gotów przyjąć tę twoją teorię sterowanego ataku psionicznego, ale śmiertelne w skutkach fiasko twojej akcji dowiodło, że teoria jest błędna.
— Zgadzam się — odparł Jason — iż byłem całkowicie w błędzie sądząc, że jakiś czynnik zewnętrzny kieruje atakiem na miasto przez zastosowanie prądów psionicznych. Teoria ta wydawała mi się wówczas zupełnie logiczna i wszystko na to wskazywało. Ta ekspedycja na wyspę była istotnie śmiertelnym w skutkach fiaskiem. Nie zapominaj jednak, że przypuszczony na nią atak był całkowitym przeciwieństwem tego, co chciałem uczynić. Gdybym sam zszedł do tej jaskini, z całą pewnością nie byłoby tych niepotrzebnych śmierci. Odkrylibyśmy wówczas, że owe stwory roślinne są niczym innym jak tylko wyższymi formami życia, które posiadają niezwykłą wrażliwość psi. One po prostu silnie reagowały na psioniczny atak na miasto. Sądziłem, że to one wszczęły wojnę, a było wręcz przeciwnie. Nigdy jednak nie będziemy znali całej prawdy, bowiem zostały zniszczone. Ale ich śmierć sprawiła jedno: ukazała nam, gdzie szukać prawdziwych winowajców, istot, które prowadzą, kierują i inspirują tę wojnę przeciwko miastu.
— K t o to jest? — wyrwało się z ust Kerka.
— W y s a m i, oczywiście — odrzekł Jason. — Nie wy tutaj, ale wy wszyscy, mieszkańcy miasta. Może ta wojna wam się nie podoba, ale to właśnie wy jesteście za nią odpowiedzialni i wy ją podtrzymujecie.
Jason musiał powściągnąć uśmiech widząc ich osłupienie. Musiał również szybko udowodnić swoją tezę, zanim nawet jego sprzymierzeńcy zaczną go uważać za wariata.
— Oto, jak sprawa wygląda. Jak powiedziałem, formy życia na Pyrrusie mają zmysł telepatyczny… wszelkie formy życia. Każdy owad, każda roślina, każde zwierzę. W pewnym momencie gwałtownych dziejów tej planety okazało się, że te psioniczne odmiany są najtrwalsze. Istniały nadal, gdy inne gatunki ginęły, a w końcu jestem pewien, że same zgodnie przyczyniły się do unicestwienia ostatnich pozostałości tych gatunków. Słowo „zgodnie” odgrywa tu kluczową rolę. Bo chociaż nadal współzawodniczyły z sobą w normalnych warunkach, to jednak współdziałały przeciwko wszystkiemu, co zagrażało im jako całości. Kiedy groził im wybuch wulkanu albo powódź, uciekały przed tą groźbą w harmonii. Znacznie łagodniejszą formę tego samego modelu postępowania obserwujemy na wszystkich planetach, na których występują pożary lasów. Ale tu, ze względu na niezwykłą surowość warunków, została ona doprowadzona do skrajności. Zapewne niektóre z form życia rozwinęły nawet zdolność antycypowania wydarzeń, jak ludzie, którzy są zdolni przewidzieć trzęsienie ziemi. Będąc w porę ostrzeżone, zwierzęta uciekały. Wiem, że to prawda, ponieważ sam to widziałem na własne oczy, kiedy uciekaliśmy przed trzęsieniem ziemi.
— Zgadzam się, zgadzam się całkowicie! — krzyknął Brucco. — Ale co to ma wspólnego z nami? Wszystkie zwierzęta uciekają razem, ale co to ma wspólnego z wojną
— One nie tylko razem uciekają — powiedział Jason. — One współdziałają przeciwko każdej klęsce żywiołowej, jaka im zagraża. Jestem przekonany, że kiedyś ekolodzy będą piali z zachwytu nad tymi wszystkimi złożonymi sposobami dostosowania się, które zachodzą tutaj w czasie nadciągania zadymek, powodzi, pożarów i innych klęsk żywiołowych. Nas teraz jednak obchodzi tylko jedna reakcja. Reakcja wszystkich form życia tej planety na ludzi z miasta. Czyż nie zdajecie sobie sprawy, że one was traktują jak jeszcze jedną klęskę żywiołową? Nigdy się nie dowiemy, jak do tego doszło, chociaż istnieje o tym wzmianka w dzienniku pokładowym, który znalazłem, a który dotyczy pierwszych dni pobytu ludzi na tej planecie. Jest tam napisane, że pożar lasu przygnał jakoby nowe gatunki zwierząt ku osadnikom. Nie były to wcale nowe zwierzęta… tylko stare, lecz o odmiennym nastawieniu do osadników. Wyobrażacie sobie, jak osadnicy zachowali się podczas pożaru lasu? Oczywiście wpadli w popłoch. A jeśli znajdowali się na linii ognia, owe zwierzęta musiały ratować się ucieczką biegnąc przez ich obóz. Otóż osadnicy niewątpliwie zaczęli strzelać do umykających stworów. Czyniąc tak spowodowali klęskę żywiołową. Klęski przybierają różne kształty. Zbrojne dwunogi mogły być z łatwością włączone do tej kategorii. Zwierzęta pyrryjskie zaczęły atakować, gdy do nich strzelano, i tak zaczęła się wojna. Te, które ocalały, walczyły dalej i informowały inne, o co idzie walka. Radioaktywność planety musi powodować ogromną ilość mutacji — najkorzystniejszą zaś. mutacją ~w obliczu konieczności zachowania się przy życiu była ta, która dąży do unicestwienia człowieka. Zaryzykuję nawet przypuszczenie, że działanie sił psi prowokuje owe zmiany, ponieważ niektóre z bardziej śmiercionośnych typów są zbyt jednostronnie rozwinięte, aby podobny rozwój mógł nastąpić w sposób naturalny w ciągu tak krótkiego okresu, jakim jest trzysta lat.
Osadnicy oczywiście nie pozostali w tej walce bierni, i to sprawiło, że wojna rozgorzała na dobre. W ciągu wieków udoskonalili metody zabijania, co nic im nie dało, jak sami doskonale wiecie. Wy ludzie miejscy, ich potomkowie, jesteście spadkobiercami ich dziedzictwa nienawiści. Walczycie nadal i z wolna doznajecie klęski. Bo jakże możecie zwyciężyć mając przeciwko sobie biologiczne rezerwy planety, które potrafią się odradzać dla odparcia nowego ataku?
Po tych słowach Jasona w sterowni statku zapadła cisza. Kerk i Meta stali bladzi jak ściana, uświadomiwszy sobie sens tego odkrycia. Brucco mamrotał coś pod nosem i odliczał na palcach punkty wywodu Jasona, szukając jego słabych miejsc. Czwarty z miejskich Pyrrusan, Skop, zignorował wszystkie te, jego zdaniem, bzdurne słowa, których nie mógł pojąć, lub nie chciał rozumieć, i byłby najchętniej zabił Jasona, gdyby miał po temu chociażby najmniejszą szansę.
Milczenie przerwał w końcu Rhes. Jego bystry umysł szybko rozważył wszystkie czynniki.
— W jednym się mylisz — rzekł. — Co w takim razie powiesz o nas? Przecież żyjemy na Pyrrusie bez żadnych obwodów obronnych i środków śmiercionośnych? Czemu zwierzęta nie atakują nas? Przecież jesteśmy ludźmi, potomkami tych samych osadników, co śmieciarze.
— Nie atakują was — odparł Jason — ponieważ nie utożsamiacie się z klęską żywiołową. Zwierzęta potrafią żyć na zboczach wulkanu walcząc i ginąc w naturalnym współzawodnictwie. Jednakże z chwilą wybuchu tego wulkanu uciekają wszystkie razem. To właśnie ten wybuch przemienia górę w klęskę żywiołową. W przypadku istot ludzkich czynnikiem, który je kwalifikuje jako formę życia lub klęskę żywiołową, są ich własne myśli. Góra czy wulkan. W. mieście ze wszystkich ludzi promieniuje podejrzliwość i śmierć. Zabijanie sprawia im radość. Oni wciąż myślą o zabijaniu i obmyślają nowe środki zabijania. To jest też forma selekcji naturalnej. Są to w mieście najskuteczniejsze cechy zachowawcze. Poza miastem ludzie myślą inaczej. Jeśli im coś zagraża indywidualnie, wówczas walczą, tak jak walczy każda żywa istot. Przy jakimś powszechniejszym zagrożeniu współdziałają zgodnie z obowiązującymi zasadami powszechnego ratowania skóry, które to zasady ludzie z miasta łamią.
— W jaki sposób powstał ten podział na dwie grupy? — spytał Rhes.
— Zapewne nigdy się nie dowiemy — odparł Jason. — Myślę, że twoi ludzie byli pierwotnie rolnikami, wrażliwymi na prądy psioniczne, i znajdowali się gdzie indziej podczas owej klęski żywiołowej. Zachowali się zgodnie z pyrryjskimi standardami i dlatego przetrwali. Musiała powstać różnica zdań pomiędzy nimi a ludźmi z miasta, — którzy uznawali zabijanie za jedyne rozwiązanie. Beż względu na to, jakie były tego przyczyny, w początkach dziejów osadnictwa tej planety powstały dwie odrębne społeczności, które łączył jedynie bardzo ograniczony a korzystny dla obu tych grup handel wymienny.
— Wciąż trudno mi w to uwierzyć — mruknął Kerk. — To byłoby zbyt straszne i nie mogę się z tym pogodzić. M u s i być jakieś inne wyjaśnienie.
Jason pokręcił wolno głową.
— Nie ma. Tylko takie jest możliwe. Wyeliminowaliśmy wszystkie inne; pamiętasz? Wcale się nie dziwię, że trudno ci się z nim pogodzić, skoro stoi w całkowitej sprzeczności ze wszystkim, co uważałeś do tej pory za prawdziwe. To tak, jakby się usiłowało zmienić prawo naturalne. Jakbym ci udowadniał, że grawitacja nie istnieje, albo że jest ona siłą całkowicie różną od tej niezmiennej, którą znamy, siłą, którą moglibyśmy odwrócić, gdybyśmy wiedzieli jak. Pragnąłbyś raczej dowodów niż słów. Chciałbyś zobaczyć kogoś spacerującego sobie w powietrzu… Co wcale nie jest takim, złym pomysłem — dodał zwracając się do Naxy. — Słyszysz teraz jakieś zwierzęta koło statku? Nie te, do których przywykłeś, ale te mutujące, śmiercionośne, które żyją tylko po to, aby atakować miasto?
— Tu się aż roi od nich — rzekł mówca. — Pałają żądzą mordu. — Czy mógłbyś schwytać któreś z nich? — spytał Jason. — Nie dając się przy tym zabić?
Naxa prychnął pogardliwie, kierując się ku wyjściu.
— Jeszcze się takie bydlę nie narodziło, co by mi mogło zrobić krzywdę.
Stali w milczeniu, każdy zatopiony we własnych myślach, czekając na powrót Naxy. Jason nie miał nic więcej do powiedzenia. Zrobi jeszcze tylko to jedno, aby ich przekonać, niech sobie później sami wyciągają z tego wnioski.
Mówca powrócił szybko z żądłopiórem przywiązanym za nogę kawałkiem rzemienia. Żądłopiór bił skrzydłami i skrzeczał, gdy Naxa go ciągnął.
— Stań pośrodku pokoju, z dala od wszystkich — kazał mu Jason. — Czy to zwierzę może siąść na czymś i nie rzucać się na wszystkie strony?
— Na przykład na mojej ręce? — spytał Naxa i szarpnął stwora sprawiając, że usiadł mu na wierzchu rękawicy. — Właśnie w ten sposób go pochwyciłem.
— Czy ktokolwiek wątpi, że jest to prawdziwy żądłopiór? — spytał Jason. — Chcę się upewnić, czy nie podejrzewacie, że kryje się w tym jakieś oszustwo.
— To prawdziwy żądłopiór — powiedział Brucco. — Nawet z tego miejsca czuję woń trucizny jego żądeł umieszczonych na skrzydłach. — Wskazał ciemne plamki na skrzydłach, z których sączył się trujący płyn. — Jeśli ta trucizna przeżre skórę rękawicy, ten człowiek padnie trupem.
— A więc zgadzamy się, że jest prawdziwy — rzekł Jason. Prawdziwy i śmiercionośny, a moja teoria stanie się dopiero wtedy w pełni potwierdzona, jeśli wy, ludzie z miasta, potraficie zrobić z tym stworem to samo, co Naxa.
Cofnęli się odruchowo na te słowa. Ponieważ dla nich żądłopiór był synonimem śmierci. Przeszłej, teraźniejszej i przyszłej. Prawa natury są niezmienne. W końcu Meta powiedziała za nich wszystkich:
— My… nie możemy. Ten człowiek mieszka w dżungli, sam jak zwierzę. Jakoś nauczył się z nimi współżyć. Ale nie możesz oczekiwać tego od nas.
Nim mówca zdołał zareagować na tę obrazę, Jason powiedział szybko:
— Wręcz przeciwnie, właśnie tego od was oczekuję. W tym cała rzecz. Jeśli przestaniecie nienawidzić to zwierzę i bać się, że was zaatakuje… wówczas tego nie uczyni. Starajcie się myśleć o nim, jak o stworze z innej planety, czymś nieszkodliwym.
— Nie mogę — odparła. — To ż ą d ł o p i ó r!
Podczas ich rozmowy Brucco wystąpił naprzód ze wzrokiem utkwionym w siedzącym na rękawicy stworze. Jason dał znak łucznikom, by mu nie bronili. Brucco zatrzymał się w bezpiecznej odległości, nie odwracając oczu od żądłopióra. Stwór nastroszył pióra i zaczął syczeć. Na koniuszkach wielkich żądeł na jego skrzydłach ukazały się kropelki jadu. W kabinie sterowniczej zapanowała śmiertelna cisza.
Brucco powoli uniósł dłoń. Przesunął ją nad zwierzęciem, opuścił lekko, pogłaskał żądłopióra po głowie i cofnął się. Zwierzę nie uczyniło nic, tylko poruszyło się lekko pod tym dotknięciem.
Z ust obecnych wydobyło się westchnienie, jakby ci, którzy nieświadomie wstrzymywali oddech, teraz znów zaczęli oddychać. — Jak tyś to zrobił? — spytała Meta przyciszonym głosem.
— Hm, co? — odezwał się Brucco, jakby się ocknąwszy. Ach, jak dotknąłem tego stworu? To było proste, naprawdę… wyobraziłem sobie, że jest to jedna z pomocy szkoleniowych, którymi się posługuję, realistyczny i nieszkodliwy eksponat. Starałem się o niczym innym nie myśleć i… poskutkowało. — Popatrzył na swoją rękę i znów na żądłopióra. Głos jego zabrzmiał tym razem ciszej, jakby z oddalenia: — Ale on nie jest pomocą szkoleniową, jak wiesz. Jest prawdziwy. Śmiercionośny. Człowiek zza świata ma rację. Ma rację we wszystkim, co mówił.
Idąc śladami Brucca, do zwierzęcia podszedł Kerk. Szedł sztywno, jak na egzekucję, i miał twarz zlaną strużkami potu. Ale ponieważ wierzył i starał się nie myśleć o żądłopiórze, mógł dotknąć go bezkarnie.
Meta też spróbowała, ale nie potrafiła przełamać przerażenia, które ją ogarnęło, gdy się zbliżyła.
— Staram się — powiedziała — i wierzę ci teraz… ale nie mogę…
Skop wrzasnął, kiedy wszyscy na niego spojrzeli, zaczął krzyczeć, że to jakiś podstęp, i musiano go obezwładnić, gdy rzucił się na łuczników.
Zrozumienie zstąpiło na Pyrrusa.