125764.fb2 Pod postaci? cia?a - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 1

Pod postaci? cia?a - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 1

Moru wiedział, co to broń. W każdym razie rośli przybysze wielokrotnie demonstrowali swoim przewodnikom, czego też owe przedmioty noszone przez nich u pasa potrafią dokonać przy akompaniamencie błysku i wybuchu płomieni. Nie zdawał sobie jednak sprawy, iż maleńkie aparaty pojawiające się w dłoniach przybyszów, gdy mówili własnym językiem, to nadajniki. Zapewne myślał, że są to fetysze.

Stąd też, gdy Moru zabił Donliego Sairna, stało się to na oczach żony Donliego.

Był to przypadek. Z wyjątkiem umówionych okresów nadawania rano i wie­czorem dwudziestoośmiogodzinnego dnia planety biolog Sairn, podobnie jak jego towarzysze, łączył się tylko ze swym komputerem. Ponieważ jednak ożenił się niedawno i młoda para była beznadziejnie szczęśliwa, Evalyth nastawiała odbiornik na falę męża, kiedy tylko mogła oderwać się od własnych zajęć.

I nie był to jakiś wyjątkowy zbieg okoliczności, że w krytycznym momencie również go „podsłuchiwała”: własne obowiązki nie absorbowały jej zanadto. Jako militech wyprawy — a funkcję tę powierzono jej, ponieważ pochodziła z na wpół barbarzyńskich regionów planety Kraken, gdzie przedstawiciele obu płci mają równe szansę wyuczenia się sztuk wojennych przydatnych w prymitywnych środowiskach — nadzorowała budowę osiedla, potem zaś zorganizowała rygory­stycznie przestrzegany system wart. Jednakże mieszkańcy Lokonu byli tak przyjaźnie nastawieni do przybyszów, jak im na to pozwalała sytuacja, w której każda ze stron niewiele wiedziała o drugiej. Instynkt i doświadczenie podpowia­dały Evalyth, że rezerwa Lokończyków maskuje jedynie ich przestrach, podziw, a może i tęskne nadzieje na przyjaźń. Kapitan Jonafer zgadzał się z tą opinią. Skoro więc stanowisko Evalyth okazało się w ten sposób ciepłą posadką, starała się dowiedzieć jak najwięcej o pracy Donliego, by mu pomagać, kiedy wróci z nizin.

Poza tym niedawne badanie lekarskie potwierdziło, że jest w ciąży. Nie powie mu o tym, zadecydowała, jeszcze nie, przez te setki kilometrów, tylko dopiero wtedy, gdy będą znów razem. Tymczasem zaś świadomość, ze razem poczęli nowe życie, sprawiła, iż Donli stał się dla niej gwiazdą przewodnią.

W to popołudnie, gdy miał zginąć jej mąż, weszła do laboratorium biologicznego pogwizdując. Na zewnątrz ostre światło słoneczne rzucało złotawe błyski, odbijając się od pylistego gruntu, od ścian prefabrykatowych budynków skupionych wokół lądowiska wahadłowca, który przetransportował ludzi i sprzęt z orbity, po której krążył Nowy Świt, od stojących śmigaczy i grawisani używanych do celów komunikacyjnych na wyspie — jedynej nadającej się do zamieszkania części tej planety — a także od mężczyzn i kobiet. Za palisadą zaś wierzchołki drzew owocowych, prześwitujące ściany lepianek, szmer głosów i szelest kroków, gorzki zapach palonego drewna — wszystko to zdradzało, że między bazą i jeziorem Zelo rozciągało się kilkutysięczne miasto.

Laboratorium biologiczne zajmowało więcej niż połowę baraku, w którym mieszkali Sairnowie. Na wygody nie można było liczyć w sytuacji, gdy planety należące ongiś do imperium galaktycznego odwiedzały jedynie statki nielicznych ras walczących o powrót do cywilizacji. Evalyth jednak wystarczało, że był to ich własny dom. Gdy spotkała Donliego na Krakenie, ujął ją przede wszystkim tą wesołością, z jaką on, człowiek z Athei, o której powiadano, że zachowała lub odzyskała prawie wszystkie udogodnienia, jakimi w czasach świetności dyspono­wała Stara Ziemia, przystał na życie w jej ubogiej, smutnej ojczyźnie.

Siła ciążenia wynosiła tu 0,77 G, mniej niż dwie trzecie tego, do czego nawykła. Łatwo przeciskała się wśród kłębowiska aparatury i pojemników z okazami. Evalyth była przystojną, dobrze zbudowaną młodą kobietą, może o zbyt mocnej sylwetce jak na gusta większości mężczyzn spoza własnej rasy. Tak jak jej rodacy miała jasne włosy, a nogi i przedramiona pokryte zawiłym tatuażem; tak jak oni nosiła u pasa miotacz służący wielu już pokoleniom wojowników. Jednak poza tym odrzuciła tradycyjny strój Krakeńczyków na rzecz prostych kombinezonów stanowiących odzież członków wyprawy.

Jakże przyjemnie chłodne i ciemne było wnętrze baraku! Westchnęła z rozkoszą, usiadła i włączyła odbiornik. Serce jej lekko drgnęło, gdy zaczął się formować trójwymiarowy obraz i rozległ się głos Donliego:

— … wydaje się, że to potomek koniczyny.

W powietrzu widniał obraz rośliny z potrójnymi zielonymi liśćmi, gęsto rozsianej wśród miejscowej czerwonawej pseudotrawy. Obraz powiększał się, w miarę jak Donli zbliżał nadajnik, aby komputer mógł zanotować wszystkie szczegóły do późniejszej analizy. Evalyth zmarszczyła czoło starając się przypomnieć sobie, co… A, tak. Koniczyna to kolejna forma życia, którą, zanim zapadła Długa Noc, człowiek przeniósł ze Starej Ziemi na więcej planet, niż ktokolwiek obecnie pamiętał. Często Owe formy życia zmieniały się nie do poznania; przez tysiące lat ewolucja przy­stosowała je do obcych warunków albo też mutacje i znos genetyczny zadziałały nieomal losowo na niewielkie populacje wstępne. Nikt na Krakenie nie wiedział, że tamtejsze sosny, mewy i rizobakterie to zmutowani przybysze, dopóki na planetę nie przybyła ekspedycja Donliego i ich nie zidentyfikowała. Nie oznaczało to, że ora­czy ktokolwiek z tej części galaktyki zdołał już dotrzeć z powrotem do Starej Ziemi. Al,e banki danych na Athei wyładowane były informacjami, podobnie jak kochana kędzierzawa głowa Donliego…

W polu widzenia pojawiła się jego olbrzymia dłoń, zbierająca okazy. Evalyth poczuła nagle ochotę, by ją pocałować. Cierpliwości, cierpliwości, napominała młodą żonę służbista część jej osobowości. Mamy tu pracować. Odkryliśmy kolejną zaginioną kolonię, jak dotąd w najgorszym stanie, cofniętą do skrajnego prymitywizmu. Do nas należy doradzenie Komisji, czy warto tu wysłać misję cywilizacyjną, czy też szczupłe zasoby Zjednoczonych Planet przerzucić gdzie indziej, a tutejszych mieszkańców pozostawić w nędzy jeszcze przez dwieście, trzysta lat. Aby sporządzić uczciwy raport, musimy się im przyjrzeć, ich kulturze, ich planecie. Dlatego siedzę tu na barbarzyńskim pogórzu, a on wyruszył do dżungli, w której roi się od gotowych na wszystko dzikusów. Błagam cię, kochanie, kończ szybko i wracaj.

Usłyszała słowa Donliego wypowiadane w dialekcie nizinnym, który był zwyrodniałą postacią języka lokońskiego wywodzącego się z kolei od anglijskiego. Należący do ekspedycji językoznawcy pracowali intensywnie przez kilka tygodni, by go rozwikłać, po czym cała załoga została poddana szkoleniu domózgowemu. Niemniej jednak Evalyth z podziwem obserwowała, jak szybko jej mąż opanował odmianę, którą posługiwali się leśni biegacze — zaledwie po kilku dniach rozmów z nimi.

— Czyż nie zbliżamy się do właściwego miejsca, Moru? Mówiłeś, że to jest w pobliżu naszego obozu.

— Jesteśmy prawie na miejscu, przybyszu z chmur.

W głowie Evalyth zadźwięczał cichy sygnał alarmowy. O co tu chodziło? Chyba Donli nie wybrał się sam na przechadzkę z jednym z krajowców? Lokończyk Rogar ostrzegał przed zdradziecką naturą tubylców zamieszkujących tamte tereny. Ale, prawdę mówiąc, nie dalej jak wczoraj przewodnicy, ryzykując życie, uratowali Haimiego Fiella, gdy ten wpadł do szybko płynącej rzeki…

Obraz zakołysał się, gdy Donli poruszył dłonią, w której trzymał komunikator. Evalyth poczuła lekki zawrót głowy. Od czasu do czasu w polu widzenia pojawiał się szerszy widok: drzewa stłoczone wśród łowieckiego szlaku, rdzawe listowie, brunatne pnie i gałęzie, czające się za nimi cienie, sporadyczne okrzyki jakichś niewidocznych zwierząt. Nieomal czuła gorącą i ciężką od wilgoci atmosferę, nieprzyjemny odór dżungli. Ta planeta — która zatraciła swą nazwę pozostając jedynie Światem, jej mieszkańcy bowiem zdążyli już zapomnieć, czym w rzeczy­wistości są gwiazdy — nie za bardzo nadawała się do kolonizacji. Zrodzone na niej organizmy często były szkodliwe dla człowieka, a zawsze zawierały zbyt mało składników dlań odżywczych. Z pomocą przywiezionych przez siebie roślin i zwie­rząt człowiekowi udało się tu przetrwać, choć z trudnością. Pierwsi osadnicy bez wątpienia zamierzali poprawić ten układ; nadszedł jednak kryzys — znaleziono liczne dowody na to, że osada została pociskami zrównana z ziemią, a większość jej mieszkańców zginęła — do odbudowy zaś zabrakło środków; cud prawdziwy, że w ogóle pozostali tu przy życiu jacyś ludzie.

— Tutaj, przybyszu z chmur.

Rozchwiany obraz uspokoił się. Szum ciszy nadajnik przekazywał z dżungli do kabiny.

— Nic nie wiążę — powiedział w końcu Donli. — Chodź za mną. Pokażę.

Donli umieścił nadajnik w rozwidleniu drzewa. Obraz przedstawiał jego i Moru idących przez łąkę. Przewodnik wyglądał jak dziecko u boku kosmicznego podróżnika: sięgał mu ledwie do ramienia. To „dziecko” miało wszakże już wiele za tobą; ciało Moru pokryte było bliznami, a jakaś dawna rana sprawiła, że utykał na prawą nogę. Twarz kryła się pod grzywą włosów i krzaczastym zarostem. Moru, który nie mógł polować, i by utrzymać rodzinę, zastawiał jedynie pułapki i łowił ryby, żył w jeszcze większej nędzy niż jego współplemieńcy. Z pewnością uznał, że szczęście się doń uśmiechnęło, gdy w pobliżu wioski wylądował śmigacz, a ci, którzy nim przylecieli, zaoferowali Moru niesłychane bogactwa za to, by przez tydzień czy dwa oprowadzał ich po okolicy. Donli pokazywał już Evalyth słomianą chatę Moru: nędzny dobytek, kobietę zniszczoną ciężką pracą, pozostałych przy życiu synów, którzy w wieku siedmiu czy ośmiu lat miejscowych, czyli dwunastu-trzynastu standardowych, wyglądali jak zasuszone karły.

Rogar był zdania — na ile można było sądzić, nikt bowiem dotąd nie opanował języka lokońskiego w stopniu doskonałym — że mieszkańcy nizin nie byliby tacy ubodzy, gdyby mniej w nich było okrucieństwa znajdującego wyraz w nieustan­nych walkach plemiennych. Evalyth pomyślała jednak, że w końcu jakież mogą oni stanowić zagrożenie?

Rynsztunek Moru składał się z przepaski na biodrach, z opasującego całe ciało sznura służącego do przygotowywania potrzasków, obsydianowego noża i worka z tkaniny, tak jednak gęstej i przetłuszczonej, że w razie potrzeby mógł służyć ta bukłak. Innym mężczyznom z jego gromady, mogącym brać udział w łowach i uczestniczyć w podziale łupów po walce, powodziło się wyraźnie lepiej. Wyglądem jednak nie różnili się zbytnio od Moru; ludność wyspy, nie mając dość miejsca do ekspansji, przeżywała wyraźny kryzys genetyczny.

Skarlały mężczyzna pochylił się rozsuwając dłońmi gałęzie krzewu.

— Tutaj — mruknął i ponownie się wyprostował.

Evalyth dobrze znała żądzę wiedzy gorejącą w sercu Donliego. A jednak jej mąż obrócił się, uśmiechnął prosto do obiektywu nadajnika i odezwał się w języku athejańskim:

— Kochanie, jeśli teraz odbierasz, chciałbym się tym podzielić z tobą. Może to gniazdo ptaka.

Przypomniała sobie dość niejasno, że fakt istnienia ptaków mógłby być ekologicznie ważną informacją. Ale w tej chwili liczyło się dla niej tylko to, co Donli do niej powiedział.

„O, tak, o, tak!” — chciała wykrzyknąć. Ale w tamtej ekipie były tylko dwa Odbiorniki i jej mąż nie miał ze sobą żadnego z nich.

Widziała, jak klęka w wysokiej roślinności o dziwnym zabarwieniu. Widziała, jak sięga z tą swoją łagodnością, której już miała okazję doświadczać, do wnętrza krzaka i rozsuwa jego gałązki.

Widziała, jak Moru skoczył mu na kark. Dzikus opasał Donliego nogami. Lewą ręką chwycił go za włosy i zadarł mu głowę go góry. W prawej pojawił się nóż.

Krew buchnęła gdzieś spod szczęki Donliego. Nie mógł krzyknąć — nikt by nie mógł z poderżniętym gardłem. Bulgotał tylko i skrzeczał, a Moru wciąż poszerzał cięcie. Donli na oślep sięgnął po broń. Moru upuścił nóż i schwycił go za ramiona; obaj upadli spleceni w uścisku. Donli rzucał się i tarzał w kałużach własnej krwi. Moru nie zwalniał uchwytu. Krzew poruszył się i skrył obu, aż w końcu Moru wstał, cały czerwony od krwi, ociekający krwią, dyszący, a Evalyth zaczęła krzyczeć do znajdującego się obok niej nadajnika, na cały wszechświat, i wciąż jeszcze krzyczała i wyrywała się, gdy chcieli ją odciągnąć od widoku łąki, na której Moru kroił ciało Donliego, aż wreszcie coś ją ukłuło chłodem i stoczyła się na dno wszechświata, w którym wszystkie gwiazdy zgasły na zawsze.

— Nie, oczywiście, że nic nie wiedzieliśmy — wycedził Haimie Fiell przez zaciśnięte zęby — dopóki nas nie ostrzegliście. Donli i tamten stwór oddalili się o wiele kilometrów od naszego obozu. Dlaczego nie kazaliście nam ruszyć natychmiast na pomoc?

— Ze względu na to, co pokazywał komunikator — odrzekł kapitan Jonafer. — Sairna nie można już było uratować. A wy mogliście wpaść w zasadzkę, mogli was z tyłu zaatakować strzałami i spychać coraz głębiej po tych wąskich ścieżkach.

Najlepiej było zostać na miejscu i czekać na pojazd pilnując jeden drugiego.

Fiell spojrzał gdzieś poza postać kapitana, potężnego, siwowłosego mężczyzny; wzrokiem powędrował za drzwi baraku dowództwa, ku palisadzie i widokowi bezlitosnego nocnego nieba.

— Ale co ten mały potwór robił, kiedy… — zamilkł nagle.

— Pozostali przewodnicy uciekli — równie pośpiesznie wtrącił Jonafer — gdy tylko wyczuli wasz gniew. Sam pan tak mówił. Otrzymałem właśnie raport od Kallamana; jego zespół poleciał śmigaczem do wioski. Mieszkańcy uciekli. Cała wieś jest opuszczona; z pewnością obawiają się naszej zemsty. Choć w ich przy­padku przeprowadzka to nic wielkiego: cały dobytek bierze się na plecy, a nowy dom można upleść przez jeden dzień.

Evalyth pochyliła się do przodu.

— Przestańcie unikać szczerych odpowiedzi — powiedziała. — Co takiego Moru zrobił z Donlim, czemu można byłoby zapobiec, gdybyście przybyli na czas?

Fiell w dalszym ciągu patrzył gdzieś poza nią. Kropelki potu wystąpiły mu na czoło.

— Nic takiego — wymamrotał. — Nic ważnego… wobec samego morderstwa.

— Miałem zapytać panią, poruczniku Sairn — odezwał się Jonafer — jaki życzy sobie pani obrządek pogrzebowy? Czy mamy prochy pochować tutaj, rozsypać w przestrzeni kosmicznej, czy zawieźć na waszą planetę?

Evalyth zwróciła twarz w jego kierunku.

— Nigdy nie wyrażałam zgody na kremację — powoli cedziła słowa.

— Nie, ale… Niech pani będzie rozsądna. Najpierw otrzymała pani środek nasenny, potem uspokajający, a my w tym czasie odnaleźliśmy zwłoki. Upłynął już pewien czas. Nie mamy żadnych przyrządów do, hm, zabiegów kosmetycznych, ani zbędnego miejsca w komorach chłodniczych, a w tej temperaturze…

Evalyth była jak otępiała od chwili, gdy wypuszczono ją z izby chorych. Jeszcze niezupełnie do niej dotarło, że Donliego już nie ma. Zdawało jej się, że za chwilę panie w drzwiach, opromieniony światłem słonecznym, i zawoła do niej ze śmiechem w głosie, i pocieszy po tym bezsensownym koszmarze, jaki niedawno przeżyła. Wiedziała, że stan ten wywołały środki psychotropowe, i przeklinała dobrą wolę lekarza.

Nieomal z rozkoszą powitała powolny przypływ gniewu. Oznaczało to, że lekarstwo przestawało działać. Wieczorem będzie już zdolna do płaczu.

— Kapitanie — rzekła. — Widziałam, jak zginął. Widziałam już w życiu wiele trupów, a niektóre z nich potwornie zmasakrowane. Na Krakenie nie ukrywamy prawdy. Podstępem wydarł mi pan moje prawo do ułożenia małżonka w trumnie i zamknięcia mu oczu. Ale nie oddam panu prawa do sprawiedliwości. Żądam, aby powiedział mi pan dokładnie, co się stało. Pięści Jonafera zacisnęły się na blacie biurka.