125764.fb2
— Niewolników — odrzekł Rogar. — Nie więcej, niż zachodzi konieczność.
Jeden wystarczy dla czterech chłopców.
Dłoń Evalyth opadła na rękojeść broni. Rogar zerwał się na równe nogi przerażony.
— Niewiasto z niebios — wykrzyknął — wyjaśniałem ci, że jesteśmy cywilizo wani! Nie musisz się obawiać ataku ze strony kogokolwiek z nas! My… my…
Wstała również, górując nad nim wzrostem. Czy odczytał wyrok w jej spojrzeniu? Czy odczuwał trwogę także w imieniu swych współplemieńców? Kulił się pod jej wzrokiem, pocił i dygotał.
— Niewiasto z niebios, uwierz mi, nie masz w Lokonie wrogów… nie, teraz pokażę ci, zabiorę cię do Świętego Miejsca, nawet jeśli nie zostałaś wtajemniczo na… z pewnością bowiem jesteście równi bogom, z pewnością bogowie się-nie rozgniewają… Chodź, pokażę ci, jak to jest, udowodnię, że nie mamy woli ani potrzeby być waszymi wrogami…
I oto brama, którą Rogar otworzył przed nią w potężnym murze. Oto spojrzenia zaszokowanych strażników i głośne przyrzeczenia wielu ofiar wcelu ułagodzenia gniewu Potęg. Oto rozciągający się za bramą kamienny chodnik, rozgrzany i dudniący głucho pod stopami. Oto wyszczerzone bożki stojące wzdłuż głównej świątyni. Oto dom akolitów dźwigających całe brzemię pracy, skulonych teraz w przerażeniu na widok ich pana wprowadzającego obcą osobę. Oto baraki niewolników.
— Spójrz, niewiasto z niebios, traktujemy ich dobrze, czyż nie? Musimy gruchotać im stopy i dłonie, gdy wybieramy ich w wieku dziecięcym do tej służby. Pomyśl, jakim zagrożeniem byłyby inaczej setki młodych chłopców i mężczyzn zgromadzonych w tym miejscu. Ale traktujemy ich po ludzku, dopóki są spokojni.
Czyż nie porośli tłuszczem? Ich własny Święty Pokarm jest szczególnie godzien szacunku: ciała mężczyzn wszelakiego stanu, którzy polegli w kwiecie wieku. Uczymy ich, że nadal będą żyć w tych, dla których ich zabijamy. Większość z nich oswoiła się z tą myślą, wierz mi, niewiasto z niebios. Zapytaj ich sama… choć pamiętaj, że z czasem tępieją nic nie robiąc rok za rokiem. Zabijamy ich szybko, czysto, na początku każdego lata… nie więcej, niż potrzeba dla każdego rocznika chłopców wkraczających w wiek męski, nie więcej. A jest to piękny rytuał, po którym następuje wiele dni ucztowania i zabaw. Rozumiesz teraz, niewiasto z niebios? Nie masz się czego obawiać z naszej strony. Nie jesteśmy dzikusami walczącymi, napadającymi i czyhającymi w zasadzkach po to, by zdobyć ciało ludzkie Jesteśmy cywilizowani… nie bogom podobni, jak wy, nie, tego nie ośmieliłbym się powiedzieć, nie gniewaj się… ale cywilizowani — i z pewnością godni waszej przyjaźni, czyż nie tak? Czyż nie tak, niewiasto z niebios?
Chena Darnard, kierowniczka zespołu antropologii kulturalnej, poleciła swemu komputerowi sprawdzić bank danych. Tak jak inne, jej komputer był przenośny, zespoły pamięci bowiem pozostawały na pokładzie Nowego Świtu. W tej chwili statek znajdował się po drugiej stronie planety i przesyłanie informacji łączami zabierało uchwytny przeciąg czasu.
Chena usadowiła się wygodnie w fotelu i spojrzała uważnie na siedzącą po ; drugiej stronie biurka Evalyth. Krakenka była tak spokojna, że aż nienaturalna, i mimo że z pewnością krążące w jej systemie krwionośnym medykamenty Szachowały jakąś siłę działania. Bez wątpienia Evalyth pochodziła z arystokracji tamtej wojowniczej społeczności. Poza tym na różnych planetach mogą istnieć dziedziczne różnice fizjologiczne i psychologiczne. Niewiele o tym wiedziano poza przypadkami skrajnymi, jak Gwydion… i ta planeta? Ale i tak, pomyślała Chena, byłoby lepiej, gdyby Evalyth dała upust swemu wstrząsowi i smutkowi.
— Kochanie, czy jesteś pewna tego, co ustaliłaś? — spytała, jak potrafiła najłagodniej. — Chcę przez to powiedzieć, że choć tylko ta wyspa nadaje się do zamieszkania, ma ona znaczne rozmiary, łączność jest prymitywna, a moja grupa ustaliła istnienie dziesiątków prymitywnych kultur.
— Wypytywałam Rogara ponad godzinę — odparła Evalyth tym samym bezbarwnym głosem, patrząc tym samym bezbarwnym wzrokiem co poprzednio. — Znam różne techniki przesłuchania… a on był porządnie poruszony. Powiedział mi wszystko. Sami Lokończycy nie są tak zacofani jak ich technika. Od wieków już żyją mając pod bokiem zagrażające ich granicom dzikie plemiona. Zmusiło ich to do utworzenia porządnego systemu wywiadowczego. Rogar dokładnie mi opisał jego funkcjonowanie. Wiele to nie pomoże, ale sprawia, że Lokończycy nieźle wiedzą, co się wokół nich dzieje. Choć obyczaje plemienne znacznie się od siebie różnią, kanibalizm występuje powszechnie, l dlatego nikomu z nich nie przyszło do głowy, by nam o tym powiedzieć. Uznali, że my zdobywamy ludzkie mięso własnymi sposobami.
— Występuje, hm, dowolność w tych metodach?
— O, tak. W Lokonie tuczy się do tego celu niewolników. Ale większość mieszkańców nizin jest na to zbyt biedna. Niektórzy uciekają się do wojen i mordów. U innych rozstrzyga się to wewnątrz plemienia przez zbrojne pojedynki. Albo… jakie to ma znaczenie? Ważne jest, że w całej zamieszkanej części planety, Obojętnie w jaki sposób, chłopcy doznają inicjacji przez jedzenie ciała dorosłego mężczyzny.
Chena przygryzła wargi.
— Cóż takiego, na Chaos, mogło być tego przyczyną? — Komputer! Sprawdziłeś?
— Tak — odparł mechaniczny głos dochodzący z pudełka stojącego na biurku. — Dane o kanibalizmie ludzkim są stosunkowo nieliczne, ponieważ samo zjawisko jest rzadkością. Na wszystkich planetach dotąd nam znanych jest on zakazany i tak było w ciągu ich dziejów, choć czasem uznaje się go za wybaczalny jako środek nadzwyczajny w sytuacji, gdy nie ma innego sposobu przetrwania. Zdarzały się bardzo ograniczone formy czegoś, co można by nazwać kanibalizmem rytualnym, jak na przykład wzajemne wypijanie niewielkich ilości krwi podczas ślubowania braterstwa w klanie Fałkenów z Lochlanny…
— To możesz pominąć — rzekła Chena. Napięcie w gardle sprawiło, że głos jej nabrał niższych tonów. — Tylko że tutaj, jak się wydaje, degeneracja posunęła się tak szybko, że… A jeśli to nie degeneracja? Może nawrót? Jak to było na Starej Ziemi?
— Informacje są fragmentaryczne. Poza tym, co zaginęło podczas Długiej Nocy, wiedza o tamtym okresie ucierpiała jeszcze z tego względu, że ostatnie społeczeństwa prymitywne na Ziemi zniknęły przed początkami lotów międzygwiezdnych. Pozostały jednak pewne dane zebrane przez starożytnych historyków i uczonych.
Otóż kanibalizm występował czasami jako część ceremonii przewidującej ofiarę z człowieka. Zazwyczaj w takim przypadku ofiary nie jedzono. Jednak w nielicznych religiach ciała, czy też ich pewne fragmenty, zjadała czy to wybrana klasa osób, czy też cała społeczność. Powszechnie uznawano to za teofagię. l tak Aztekowie z Meksyku corocznie składali w ofierze Swym bogom tysiące ludzi. Prowokowało to wybuchy wojen i buntów, dzięki czemu z kolei późniejsi europejscy najeźdźcy z łatwością znaleźli miejscowych sprzymierzeńców. Większość jeńców po prostu zabijano, a ich serca bezpośrednio składano w ofierze bogom. Ale przynajmniej w jednym kulcie ciała dzielono wśród wyznawców.
Kanibalizm mógł występować również pod postacią czarów. Zjadając jakiegoś człowieka nabierało się jego cnót. Taki był główny motyw ludożerstwa w Afryce i Polinezji. Obserwatorzy z tamtych czasów stwierdzali, że ludzkie mięso stanowiło smakołyk, ale to łatwo pojąć, szczególnie gdy dotyczyło to obszarów ubogich w białko.
Jedyny zarejestrowany przypadek systematycznego ludożerstwa nie związanego z obrzędami występował wśród Indian Carib. Jedli oni ludzi, bo ludzkie mięso bardziej im smakowało. Szczególnie odpowiadały im małe dzieci i często brali w niewolę kobiety używając ich do celów rozpłodowych. Synów tych niewolnic kastrowano, by byli posłuszni i by ich mięso było lepsze. Głównie ze względu na odrazę do takich praktyk Europejczycy wybili Caribów do ostatniego.
Komputer zakończył przekazywanie danych. Chena skrzywiła się.
— Rozumiem tych Europejczyków — stwierdziła.
Evalyth sprzed kilku dni uniosłaby w tym momencie brwi w zdziwieniu; teraz jednak twarz jej pozostała tak martwa jak głos.
— Czy nie powinnaś być obiektywną uczoną?
— Tak. Z pewnością. Ale istnieje taka rzecz jak ocena wartości. A oni zabili Donliego.
— Nie oni. Jeden z nich. Znajdę go.
On jest tylko wytworem swej kultury, kochanie, jest skażony jak jego rasa. — Chena zaczerpnęła tchu usiłując mówić spokojnie. — Bez wątpienia to skażenie stało się podstawą zachowań — powiedziała. — Jestem pewna, że powstało ono w Lokonie. Promieniowanie kulturalne zawsze emanuje od ludów bardziej rozwiniętych do zacofanych. A na pojedynczej wyspie po upływie wieków nikomu nie udało się ujść zarazie. Później Lokończycy zracjonalizowali te praktyki i nadali im wymyślną postać. Dzicy zaś pozostawili swe okrucieństwo w nagiej formie. Ale |czy to człowiek z pogórza, czy z nizin, jego życie zawsze będzie oparte na tej formie judzkiej ofiary.
— Czy można ich tego oduczyć? — spytała Evalyth, nie okazując jednak głębszego zainteresowania tą sprawą.
— Owszem. Z czasem. W teorii. Ale, hm… wiem dosyć o tym, co zdarzyło się na Starej Ziemi i gdzie indziej, kiedy społeczeństwa rozwinięte chciały zreformować społeczeństwa prymitywne. Cała struktura uległa zagładzie. Tak musiało się stać. Pomyśl o tym, co będzie, gdy nakażemy tym ludziom zrzec się ich rytuału inicjacji. Nie usłuchają. Nie mogą. Muszą mieć wnuki. Wiedzą, że ich syn nie stanie się mężczyzną, dopóki nie zje ciała ludzkiego. Będziemy musieli siłą wywrzeć nacisk, większość z nich zabić, a z reszty uczynić posępnych niewolników. A gdy następny rocznik chłopców faktycznie dojrzeje bez magicznego pokarmu… co wtedy? Potrafisz sobie wyobrazić tę demoralizację, to poczucie kompletnej niższości, ten żal po utracie tradycji, która stanowi jądro osobistej tożsamości wszystkich ludzi? Zaiste, bardziej humanitarne byłoby zbombardować wyspę i zniszczyć tu całe życie.
Chena potrząsnęła głową.
— Nie — głos jej stał się szorstki. — Jeśli chcielibyśmy to załatwić porządnie, należałoby działać stopniowo. Moglibyśmy wysłać misjonarzy. Posługując się ich nauką i przykładem może udałoby się gdzieś po dwóch czy trzech pokoleniach, skłonić tubylców do pierwszych prób zaniechania tego obyczaju… A na to nas nie stać. I długo nie będzie stać, skoro w galaktyce jest tyle planet o wiele bardziej godnych tej mizernej pomocy, którą możemy zaoferować. Mam zamiar zgłosić wniosek o pozostawienie mieszkańców tej planety samym sobie.
Evalyth przyglądała się jej w milczeniu. Dopiero po pewnej chwili spytała:
— Czy powodem tej decyzji nie są czasem twoje własne odruchy?
— Owszem — przyznała Chena. — Nie potrafię przezwyciężyć odrazy. A przecież, jak sama to podkreśliłaś, mam podobno otwarty umysł. Więc nawet jeśli Komisja postanowi zwerbować misjonarzy, wątpię, czy jej się to powiedzie. — Zawahała się. — I ty też, Evalyth…
Krakenka wstała z miejsca.
— Moje odczucia nie mają tu żadnego znaczenia — odparła. — Ważny jest mój obowiązek. Dziękuję ci za pomoc. — Obróciła się na pięcie i marszowym krokiem wyszła z domku.
Chemiczne zabezpieczenia zaczynały już pękać. Evalyth stała przez chwilę przed niewielkim budyneczkiem, który do niedawna był domem dla niej i Donliego; bała się wejść do środka. Słońce stało nisko, toteż w baraku pełno było cieni. Nad głową bezszelestnie krążył stwór o błoniastych skrzydłach i wężowym ciele. Zza palisady dochodziły odgłosy kroków, słowa wypowiadane w obcym języku, la wodzenie piszczałek. W powietrzu pojawił się chłód. Zadrżała. W domu będzie zbyt pusto.
Ktoś nadchodził. Z daleka rozpoznała Alsabetę Mondain z planety Nuevamerica. Wysłuchiwanie jej głupich kondolencji składanych w jak najlepszych zamiarach byłoby jeszcze gorsze niż wejście do domu. Evalyth pokonała trzy ostatnie schodki i zasunęła za sobą drzwi.
Donli już tu nie przyjdzie. Nigdy.
Ale okazało się, że w środku go nie brakuje. Raczej było go za pełno: fotel, w którym lubił siadywać czytając ów wyświechtany tomik poezji, których nie potrafiła zrozumieć i drażniła się z nim z tego powodu, stół, przez który posyłał jej toasty i pocałunki, szafa, w której wisiało jego ubranie, para zdartych pantofli, łóżko — wszystko krzyczało nim. Evalyth szybko przeszła do części laboratoryjnej i zasunęła kotarę oddzielającą ją od części mieszkalnej. Hałas wywołany zasuwaniem zdawał się monstrualny w ciszy wieczoru.
Zacisnęła powieki i pięści i stała dysząc ciężko. Nie rozkleję się, przyrzekła sobie. Zawsze mówiłeś, że kochasz mnie za moją siłę — poza wielu innymi cechami wartymi grzechu, dodawałeś zawsze z tym swoim lekkim uśmieszkiem, ale tamto jeszcze pamiętam — i nie mam zamiaru pozbywać się czegokolwiek, za co mnie kochałeś.
Muszę się wziąć do roboty, zwróciła się teraz do dziecka Donliego. Dowództwo wyprawy z pewnością postąpi według rekomendacji Cheny i zwinie kramik. Nie ma za wiele czasu na pomszczenie twojego ojca.
Nagle otworzyła oczy. Co ja wyprawiam? — pomyślała oszołomiona. — Rozmawiam z trupem i płodem?
Włączyła świetlówkę i podeszła do komputera. Nie różnił się niczym od innych przenośnych systemów. Donli go używał. Nie potrafiła jednak oderwać oczu od charakterystycznych zadrapań i wygięć prostopadłościennej obudowy, podobnie zresztą jak i od mikroskopu Donliego, analizatorów chemicznych, wskaźnika chromosomów, okazów biologicznych… Usiadła. Nie odmówiłaby sobie szklaneczki czegoś mocniejszego, ale potrzebna jej była jasność umysłu.
— Włącz się! — rozkazała.
Zapłonął żółty wskaźnik zasilania. Evalyth pociągnęła się za podbródek szukając Odpowiednich słów.