125764.fb2 Pod postaci? cia?a - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Pod postaci? cia?a - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

— Stawiam zadanie — powiedziała w końcu. — Chodzi o odnalezienie tubylca z nizin, który spożył kilka kilogramów ciała i krwi osobnika należącego do naszej grupy, po czym zniknął w dżungli. Zabójstwo miało miejsce przed około sześćdziesięcioma godzinami. Jak można go odnaleźć?

Odpowiedzią był ledwie słyszalny szum. Wyobraziła sobie kolejne połączenia: z maserem w wahadłowcu, następnie poza niebem — z najbliższym łączem orbitalnym, potem następnym i następnym wokół wzdętego brzucha planety, obok żarłocznego słońca i nieludzkich planet, aż w końcu impulsy dotrą do statku-bazy, gdzie trafią do sztucznego mózgu, który skieruje pytanie do odpowiedniego banku danych; następnie do skanerów, których energia rezonansowa przebiegała od jednej odkształconej cząstki do drugiej identyfikując więcej informacji, niż warto było liczyć, danych zebranych z setek czy tysięcy całych planet, danych zachowanych sprzed klęski Imperium i późniejszych mrocznych wieków, danych sięgających czasów Starej Ziemi, która może już nawet nie istniała. Odepchnęła od siebie owe myśli i zatęskniła za drogim, surowym Krakenem. Polecimy tam, przyrzekła dziecku Donliego. Zamieszkasz tam, z dala od tych wszystkich maszyn, i dorośniesz tak, jak to sobie zamyślili bogowie.

— Pytanie — odezwał się mechaniczny głos. — Jakiego pochodzenia była ofiara zabójstwa? Evalyth musiała zwilżyć wargi, nim była w stanie odpowiedzieć:

— Był to mieszkaniec Athei, Donli Sairn, twój pan.

— W takim razie istnieje możliwość odnalezienia poszukiwanego tubylca. Nastąpią teraz obliczenia szansy. Czy mam tymczasem podać powody, dla których uznano, że istnieje taka możliwość?

— T-tak.

— Struktura biochemiczna Athei rozwijała się w sposób zbliżony do Ziemi — powiedział głos — i osadnicy wczesnego okresu nie mieli trudności z zaprowadze­niem tam ziemskich gatunków roślin i zwierząt. Z tego też powodu otaczało ich przyjazne środowisko, w którym ludność wkrótce osiągnęła liczbę wystarczająco wysoką, by nie obawiać się zmian rasowych poprzez mutacje lub znos genetyczny. Poza tym nie występowały żadne czynniki wymuszające dobór naturalny, który mógłby spowodować zmiany. Stąd też współczesny mieszkaniec Athei niewiele różni się od swego przodka — kolonisty z Ziemi; i dlatego dokładnie znamy jego cechy fizjologiczne i biochemiczne.

Taka sytuacja miała najczęściej miejsce na większości planet skolonizowanych, co do których zachowały się zapisy. Tam zaś, gdzie pojawiły się ludzkie mutacje, stało się tak głównie dlatego, że pierwsi osadnicy stanowili grupy ściśle dobrane. Dobór losowy oraz ewolucyjne przystosowanie do nowych warunków rzadko da­wały radykalne zmiany biotypu. Na przykład krzepkość przeciętnego Krakeńczyka jest rezultatem działania stosunkowo wysokiej siły ciążenia; jego masywna budowa pomaga mu znosić chłód, natomiast jasna cera przydaje się w przypadku światła słonecznego tak ubogiego w promienie ultrafioletowe. Ale jego przodkowie mieli już cechy wrodzone przydatne do życia na takiej planecie. Odchylenia od tamtej normy nie są skrajne. Nie przesądzają one o zdolności do życia na innych podobnych do Ziemi planetach ani o możliwości płodzenia dzieci z ich mieszkańcami.

Czasem jednak pojawiały się większe odchylenia. Jak się wydaje, ich powodem były niewielkie rozmiary pierwszej grupy osadników, odmienne od ziemskich warunków na planecie albo też obie te przyczyny razem. Kolonia mogła być nieliczna, ponieważ większej liczby ludzi planeta nie byłaby w stanie wyżywić, albo też liczba osadników zmalała w wyniku akcji zbrojnych w okresie zagłady Imperium. W pierwszym wypadku zwiększyła się możliwość występowania nie­pożądanych mutacji genetycznych; w drugim, powodem pojawienia się znacznej liczby mutantów wśród dzieci tych, którzy przeżyli, było promieniowanie. Zmiany dotyczą nie tyle podstaw anatomicznych, co drobnych cech związanych z przemia­ną endokrynologiczną i enzymatyczną, która ma wpływ na fizjologię i psychikę danej rasy. Jednym ze znanych przykładów może być reakcja mieszkańców Gwydiona na nikotynę i niektóre indole, a także zapotrzebowanie Ifrian na śladowe ilości ołowiu. Czasem takie różnice powodują, że mieszkańcy dwóch różnych planet nie mogą ze sobą począć potomstwa.

Mimo że tutejsza planeta została dotąd zbadana jedynie bardzo pobieżnie… — słowa te wyrwały Evalyth ż zadumy, w jaką wprowadził ją wykład komputera — … niektóre fakty nie ulegają wątpliwości. Niewielu ziemskim gatunkom udało się tu zaaklimatyzować. Z pewnością na początku hodowano też i inne, które jednak wymarły, gdy utracono bazę techniczną potrzebną do ich utrzymania. Stąd też tutejszy człowiek musiał wykorzystywać miejscowe formy życia jako główne źródło pożywienia. Owo życie nie zawiera wielu składników ważnych dla człowieka. Na przykład wydaje się, że jedynym źródłem witaminy C są rośliny przywiezione z Ziemi; Sairn zaobserwował, że tubylcy spożywają wielkie ilości trawy i liści pochodzących z tych gatunków, a zdjęcia fluoroskopowe wykazały, że taki sposób odżywiania w poważnym stopniu zmienił wygląd ich przewodu pokarmowego. Nie udało się nikogo z nich skłonić do oddania próbek skóry, krwi, śliny i tym po­dobnych, nawet ze zwłok. — Boją się czarów, pomyślała ponuro Evałyth, tak, i do tego już się cofnęli. Jednak intensywna analiza mięsa zwierząt spożywanych tu najczęściej wykazała niedostatek trzech podstawowych aminokwasów, przystoso­wanie się zaś człowieka do tej sytuacji musiało spowodować poważne zmiany na poziomie komórkowym i podkomórkowym. Prawdopodobny rodzaj i zasięg tych zmian da się obliczyć.

— Obliczenia są już gotowe. — W momencie gdy komputer ponownie prze­mówił, Evalyth schwyciła oparcie fotela i wstrzymała oddech. — Istnieje dość wysokie prawdopodobieństwo powodzenia. Ciało mieszkańca Athei stanowi tu element obcy. Metabolizm sobie z nim poradzi, ale ciało spożywającego je tubylca będzie wydzielać pewne związki chemiczne, a te nadadzą charakterystyczny zapach jego skórze i oddechowi, podobnie jak moczowi i kałowi. Istnieje poważna szansa, że będzie go można odszukać za pomocą zmodyfikowanej metody Freeholdera w promieniu nawet kilku kilometrów jeszcze po upływie sześćdziesię­ciu czy siedemdziesięciu godzin. Ponieważ jednak cząsteczki omawianych związków przez cały czas ulegają rozpadowi i rozproszeniu, zaleca się szybkie działanie.

Odnajdę mordercę Donliego. Wokół Evalyth rozszalała się ciemność.

— Czy zamówić dla ciebie organizmy i zadać im właściwy program poszuki­wań? — zapytał głos. — Możesz je otrzymać w ciągu około trzech godzin.

— Tak — wyjąkała. — Och, proszę… czy masz jeszcze jakieś rady?

— Ten człowiek nie powinien zostać zabity od razu, należy go tu sprowadzić na badania, choćby tylko po to, by udało się wykonać naukowe zadania wyprawy.

Oto przemawia maszyna, wykrzyknęła w myślach Evalyth. Zaprojektowano ją tak, by służyła badaniom. Nic poza tym. Ale należała do niego. A jej odpowiedź była tak podobna do tego, co powiedziałby Donli, że Evalyth nie potrafiła dłużej powstrzymać łez.

Jedyny wielki księżyc wzeszedł nieomal w pełni wkrótce po zachodzie słońca. Przyćmił blask większości gwiazd; dżungla w dole skąpana była w srebrnej poświacie przetykanej czernią. Na niewidocznym krańcu świata unosił się nierealny śnieżny stożek góry Burus. Przycupniętą na grawisaniach Evalyth opływał wiatr pełen woni wilgotnych i gryzących; zdawał się zimny, choć nie był, i chichotał za jej plecami. Co kilka minut rozlegało się jakieś skrzeczenie; coś krakało w od­powiedzi.

Popatrzyła spode łba na indykatory położenia świecące na tablicy sterowniczej. Niech to Chaos, Moru musi być w tym rejonie! Nie mógłby uciec pieszo z doliny w tym czasie, a sprawdziła już prawie całą dolinę. Jeśli skończą się jej żuczki, a nie znajdzie Moru, czy może założyć, że on nie żyje? Ale przecież i tak znalazłoby się jego ciało? Chyba że leży gdzieś głęboko zakopane. O, tu będzie dobrze. Unie­ruchomiła grawisanie, zdjęła ze stojaka kolejną fiolkę i wstała, by ją opróżnić.

Żuczki wyleciały w wielkiej masie, drobne jak dym unoszący się w świetle księżyca. Kolejne niepowodzenie?

Nie! Chwileczkę! Chyba skupiają się w ledwie widoczne pasmo i znikają w dole! Serce jej łomotało, gdy patrzyła na indykator. Jego neu rodetektorowa antena nie kołysała się już bez celu, ale wskazywała prosto na zachodni południowy zachód, odchylenie trzydzieści dwa stopnie poniżej poziomu. Tylko skupisko żuczków mogło spowodować takie jej zachowanie. A jedynie ta konkretna mieszanina cząstek, na jaką żuczki zostały uczulone, w koncentracji kilku na milion lub większej, zmusiłaby je do skupienia się na źródle emisji.

— Jaaaaa — nie zdołała powstrzymać tego jastrzębiego okrzyku. Potem jednak zagryzła wargi, a po podbródku pociekł jej nie zauważony strumyczek krwi. Dalej prowadziła sanie w milczeniu.

Miała do pokonania ledwie kilka kilometrów. Zatrzymała się przed polaną. W po­rastającej ją wybujałej roślinności połyskiwały kałuże spienionej wody. Otaczające polanę drzewa wyglądały jak lity mur. Evalyth zsunęła z hełmu na oczy okulary noktowizyjne. Dostrzegła stojący na polanie szałas, pośpiesznie upleciony z pędów i gałęzi, oparty o dwa najwyższe drzewa, których gałęzie miały go chronić przed wykryciem z powietrza. Żuczki wlatywały do szałasu.

Evalyth opuściła sanie na metr nad ziemią i ponownie wstała. W jej lewej dłoni znalazł się wyciągnięty z kabury ogłuszacz, prawa spoczywała na rękojeści miotacza.

Z szałasu wygramolili się dwaj synowie Moru. Żuczki wirowały wokół nich jak mgła zamazująca ich sylwetki. Oczywiście, pojęła Evalyth, osiągając mimo to z powodu wstrząsu wyższy stopień nienawiści, mogłam się domyślić, że to oni będą pożerać. Chłopcy bardziej niż inni przypominali gnomy: wychudłe kończy­ny, wielkie głowy, wydęte brzuchy typowe dla niedożywienia. Krakeńscy chłopcy w ich wieku byliby dwukrotnie więksi i znacznie bardziej zaawansowani w pro­cesie dojrzewania. Te nagie ciała należały do dzieci, choć ich groteskowość miała w sobie coś ze starości.

Za chłopcami wyszli rodzice, zignorowani przez opętane obsesją żuczki. Matka zawodziła; Evalyth rozpoznała kilka słów.

— Co się stało, co to za paskudztwo… och, pomocy… — Ale wzrok Evalyth spoczywał tylko na Moru.

Kiedy kuśtykając wychodził z szałasu, pochylony, by zmieścić się w otworze wejściowym, wydał się Evalyth jakimś ogromnym chrząszczem spełzającym z kupy gnoju. Poznałaby jednak zawsze tę kudłatą głowę, choć teraz jej własny mózg rozpadał się na kawałki. Moru miał w ręku kamienny nóż, zapewne ten sam, którym pokroił Donliego. Zabiorę mu go, wraz z ręką, która go trzyma, łkała. Będzie żył, a ja rozczłonkuję go własnoręcznie, w chwilach przerwy zaś będzie patrzył, jak obdzieram ze skóry jego odrażający pomiot.

Przez jej myśli przebił się krzyk kobiety. Kobieta dostrzegła metalowy pojazd i stojącą na jego platformie olbrzymkę, której czaszka i oczy połyskiwały w księ­życowym świetle.

— Przyszłam po ciebie, który zabiłeś mego męża — rzekła Evalyth. Matka ponownie krzyknęła i rzuciła się, zasłaniając chłopców. Ojciec usiłował zabiec jej drogę, ale chroma stopa zawinęła się pod nim i upadł w kałużę. Kiedy usiłował się wygramolić z błota, Evalyth strzeliła z ogłuszacza do kobiety. Nie rozległ się żaden dźwięk; kobieta osunęła się i leżała bez ruchu.

— Uciekajcie! — krzyknął Moru. Rzucił się w kierunku sani. Evalyth przekręciła drążek sterowniczy. Pojazd .łukiem wzniósł się lecąc w stronę chłopców. Strzeliła do nich z góry, gdzie Moru nie mógł jej dosięgnąć.

Ukląkł przy najbliższym, wziął jego ciało w ramiona i spojrzał w górę. Księżyc bezlitośnie oświetlał jego twarz.

— I co jeszcze możesz mi uczynić? — zawołał Moru.

Evalyth ogłuszyła i jego, wylądowała, zeszła z platformy i skrępowała całą czwórkę. Ładując ciała na sanie stwierdziła, że są lżejsze, niż się spodziewała.

Pot wystąpił jej na całym ciele, aż kombinezon przylgnął jej do skóry. Zaczęła dygotać, jakby w gorączce. Szumiało jej w uszach.

— Powinnam była was zabić — rzekła. Zdawało jej się, że własny głos brzmi jakoś odległe, nieznajome. A jeszcze gdzieś dalej w jej umyśle powstało pytanie, po co w ogóle przemawia do nieprzytomnych, i to we własnym języku.

— Szkoda, że zachowaliście się właśnie w ten sposób. To sprawiło, że przypomniałam sobie, co powiedział komputer: że przyjaciele Donliego potrzebują was do badań. To chyba zbyt wielka okazja, by ją przepuścić. Po tym, co zrobiliście, możemy, zgodnie z prawem Zjednoczonych Planet, uwięzić was i nikt się nie będzie rozczulał nad waszym losem.

Och, nie potraktują was po barbarzyńsku. Kilka próbek tkanek, wiele testów, pod znieczuleniem, jeśli będzie trzeba, nic bolesnego, nic poza badaniem klinicznym, tak szczegółowym, jak pozwoli na to wyposażenie. I na pewno dadzą wam lepiej jeść, niż dotąd jedliście, i na pewno medycy znajdą w was jakieś choroby, które będą mogli wyleczyć. A w końcu. Moru, wypuszczą twoją żonę i dzieci.

Spojrzała mu prosto w przerażającą twarz.

— Cieszę się — rzekła — że dla was, którzy nie pojmujecie, co się dzieje, będzie to nieprzyjemne przeżycie. A kiedy już skończą. Moru, zażądam, aby przynajmniej ciebie mi oddali. Tego nie mogą mi odmówić. Przecież wasze plemię faktycznie was wypędziło. Prawda? Obawiam się, że moi koledzy nie dopuszczą, bym zrobiła coś więcej poza zabiciem ciebie, ale z tego nie zrezygnuję.

Zwiększyła moc silnika i odleciała w kierunku Lokonu, jak mogła najszybciej, aby przybyć tam, póki jeszcze wystarczało jej tak niewiele.

* * *

I dni bez niego, i wciąż dni bez niego.

Nadejście nocy przyjmowała bez oporów. Jeśli nie zmęczyła się pracą do wyczerpania, zawsze mogła wziąć tabletkę. Donli rzadko powracał w jej snach. Ale musiała też przetrwać i dni, i wtedy nie mogła utopić ich w środkach nasennych.

Na szczęście przygotowania do drogi powrotnej wymagały znacznego nakładu pracy, ponieważ wyprawa nie była zbyt liczna, a do odjazdu pozostało niewiele czasu. Sprzęt trzeba było rozmontować, zapakować, przetransportować wahad­łowcem na pokład statku, a tam złożyć w magazynach. Sam Nowy Świt wymagał wielu przygotowań, jego liczne systemy trzeba było włączyć na nowo i skontrolo­wać. Wyszkolenie militechniczne umożliwiało Evalyth wykonywanie funkcji mechanika, nawigatora wahadłowca czy szefa ekipy załadowczej. Poza tym wszystkim nadal pełniła obowiązki związane z ochroną terenu bazy.

Kapitan Jonafer robił jej z tego powodu delikatne wymówki.

— Po co to wszystko, poruczniku? Miejscowi boją się nas jak ognia. Słyszeli już o tym, co pani zrobiła — a te wszystkie przeloty po niebie, praca robotów i ciężkiego sprzętu, reflektory po zapadnięciu zmroku… Z trudnością udaje mi się wyperswadować im porzucenie własnego miasta!

— No to niech porzucają — warknęła. — Kogo to obchodzi?

— Nie przylecieliśmy tu po to, by im zaszkodzić, poruczniku.

— Nie. Jednak moim zdaniem, kapitanie, oni by nam z przyjemnością zaszkodzili, gdybyśmy dali im choć najmniejszą okazję. Proszę sobie wyobrazić, jak wspaniałe przymioty musi posiadać pańskie ciało.

Jonafer westchnął i ustąpił. Kiedy jednak odmówiła przyjęcia Rogara podczas następnego przylotu z orbity na planetę, zobowiązał ją do tego rozkazem i polecił zachowywać się przyzwoicie.

Klev wszedł do części mieszczącej laboratorium biologiczne — nie chciała wpuścić go do strefy mieszkalnej — trzymając w obu rękach dar: miecz wykuty z metalu Imperium. Wzruszyła ramionami; bez wątpienia jakieś muzeum z przy­jemnością go weźmie.