125769.fb2
GALAKTOGRAM, NADAWCA SIERŻANT GWIEZDNY 0-DIK-YEH, DOWÓDCA BIURA SAMODZIELNEGO PATROLU NR 1001625, ODBIORCA SIERŻANT SZTABOWY HOY-VEH-CHALT SZTAB PATROLU GALAKTYCZNEGO NA PLANECIE WEGA XXI — (UWAGA: PISMO TO JEST NATURY OSOBISTEJ, A NIE URZĘDOWEJ, I ZOSTANIE OPŁACONE WEDŁUG ZWYKŁEJ TARYFY NAD-PRZESTRZENNEJ)
Mój drogi Hoy!
Strasznie mi przykro, że znów cię kłopoczę, ale, bracie, naprawdę jestem w kropce! Raz jeszcze nie jest to coś, co zrobiłem źle, ale coś, czego nie zrobiłem dobrze — Stary pewnie wysapie, że to „jawne zaniedbanie oczywistego obowiązku”. A ponieważ jestem pewien, że będzie równie skołowany jak ja, gdy tylko dotrą więźniowie wysłani transportem podświetlnym (już widzę, jak opada mu co najmniej dziesięć szczęk podczas czytania oficjalnego raportu, który naszkicowałem i wysyłam wraz z nimi), mogę tylko mieć nadzieję, że wcześniejsza znajomość sytuacji pozwoli ci skonsultować się z najtęższymi mózgami prawniczymi w Sztabie Wegańskim i wypracować jakieś sensowne rozwiązanie.
Jeśli w ogóle da się znaleźć jakieś rozwiązanie, zanim Stary przeczyta mój raport i wścieknie się, że znów zrzucam na jego barki własne kłopoty. Ale mam nieprzyjemną, dręczącą obawę, że Sztab tak samo się w tym zapłacze jak moje biuro. I wówczas Stary pewnie przypomni sobie, co zdarzyło się w Biurze Samodzielnego Patrolu. Patrol Nr 1001625 ostatnim razem, a wtedy, Hoy, będziesz miał o jednego kuzyna zarodnikowego mniej.
To jest brudna sprawa od początku do końca, naprawdę brudna sprawa. Używam tego słowa nie bez powodu. W sensie „obsceniczna”, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
Jak już bez wątpienia podejrzewasz, cała sprawa ma coś wspólnego z tą wilgotną i nieprzyjemną trzecią planetą gwiazdy Sol, którą wielu jej mieszkańców nazywa Ziemią. Te przeklęte dwunożne worki flaków bardziej spędzają mi sen z powiek niż wszystkie pozostałe gatunki w moim sektorze razem wzięte. Mimo iż zaawansowanie technologiczne stawia ich niemal na poziomie rozwoju 15 — możliwość podróży międzyplanetarnych — to wciąż brakuje im kilku wieków do zazwyczaj równoczesnego poziomu 15A — przyjaznych kontaktów z cywilizacją galaktyczną.
Dlatego w dalszym ciągu podlegają Dyskretnemu Nadzorowi, co oznacza, że muszę na ich planecie utrzymywać zespół około dwustu agentów przebranych w ciężkie i niewygodne stroje z protoplazmy, żeby uchronić ich głupie mózgi od samozniszczenia, dopóki nie osiągną duchowej dojrzałości.
Na domiar złego ich Układ Słoneczny ma tylko dziewięć planet, przez co siedziba mojego sztabu nie może leżeć dalej od gwiazdy Sol niż planeta zwana przez nich Plutonem. Zimy są tutaj znośne, ale w lecie jest niewypowiedzianie gorąco. Mówię ci, Hoy, życie sierżanta gwiezdnego to nie same gloory i skubbety, jak to często mawiają u was, na tyłach.
Gwoli sprawiedliwości jednak powinienem przyznać, że tym razem sprawa nie zaczęła się na planecie Soi Ul. Od czasu, kiedy niespodziewanie i przez nikogo nie proszeni rozszczepili atom, co, jak wiesz, kosztowało mnie awans, podwoiłem liczbę tajnych agentów na tej planecie i dałem im wyraźny rozkaz meldowania natychmiast o najdrobniejszym nawet wynalazku. Nie sądzę, żeby teraz ci ludzie mogli bez mojej wiedzy wynaleźć choćby najzwyklejszy wehikuł czasu.
Ale nie, tym razem zaczęło się na planecie Rugh VI, która jej mieszkańcom znana jest pod nazwą Gtet. Jeśli zajrzysz do atlasu, Hoy, zobaczysz, że Rugh jest średnich rozmiarów białym karłem na obrzeżach Galaktyki, a Gtet to nadzwyczaj mało ważna planetka, która dopiero niedawno osiągnęła poziom 19 — warunkowe obywatelstwo międzygwiezdne.
Gtetanie są rasą wyższych ameboidów zajmujących się produkcją niezłego gatunku aszkebaku, który eksportują na sąsiednie planety Rugh IX i XII. Są ludem wielkich indywidualistów i wciąż doświadczają wielu trudności życia w scentralizowanym społeczeństwie. Mimo kilku wieków życia w zaawansowanej cywilizacji, większość Gtetan traktuje Prawo jako rozkoszny obiekt do obejścia, a niejako drogowskaz życia.
Idealna kombinacja z moimi dwunogami na Ziemi, co?
Zdaje się, że niejaki L’payr przysparzał planecie Gtet najwięcej kłopotów. Popełnił chyba każde przestępstwo i złamał chyba każdy przepis. Nawet na planecie, gdzie dokładnie jedna czwarta mieszkańców regularnie przechodzi reedukację w zakładach karnych, L’payr był uważany za pewną osobliwość. Jak się zorientowałem, ujmuje to trafnie nowe przysłowie Gtetan: „Człowieku, jesteś niczym L’payr — nie wiesz, kiedy przestać!”
Mimo wszystko L’payr osiągnął punkt, w którym stało się dla niego dosyć ważne, aby przestał. Został aresztowany i oskarżony o popełnienie w sumie 2342 przestępstw, akurat o jedno mniej niż 2343, przy których na planecie Gtet zostaje się uznanym niepoprawnym kryminalistą i w związku z tym skazanym na dożywocie. Mężnie podjął wysiłek, żeby wycofać się z życia publicznego, a poświęcić rozmyślaniom i pełnieniu dobrych uczynków, ale było już za późno. Niemal wbrew własnej woli, jak twierdził podczas przesłuchania w moim biurze, jego umysł obracał się ku podłościom nie dokonanym i czynom nielegalnym, których nie zdążył popełnić.
I tak pewnego dnia, całkiem przypadkiem — nawet nie zauważywszy, jak to się stało — popełnił kolejne poważne przestępstwo. Ale tym razem tak niewymownie brzydkie, naruszające zarówno kodeks moralny, jak i prawo cywilne, że całe społeczeństwo obróciło się przeciwko niemu.
L’payr został przyłapany na sprzedaży pornografii nieletnim Gtetanom. Pobłażliwość wobec sławnego przestępcy ustąpiła miejsca oburzeniu i głębokiej pogardzie. Nawet Gtetański Związek Pomocy Tysiąckrotnym Recydywistom odmówił zebrania funduszy na kaucję za niego. Im bliżej procesu, tym bardziej oczywiste było dla L’payra, że już się nie wywinie. Jedyną nadzieją była ucieczka. Zdobył się na najbardziej spektakularny czyn w swojej karierze — wydostał się z hermetycznie zapieczętowanej celi strzeżonej okrągłą dobę (jak tego dokonał, uparcie nie chciał mi powiedzieć aż do chwili swego pożałowania godnego zejścia, czy jak to unasz za stosowne nazwać) i zbiegł do portu kosmicznego leżącego w pobliżu więzienia. Tam udało mu się zakraść na pokład dumy gtetańskiej floty handlowej, nowo zbudowany statek międzygwiezdny, wyposażony w dwuzaworowy napęd nadprzestrzenny.
Statek świecił pustką w oczekiwaniu na załogę mającą polecieć w próbny rejs.
W ciągu kilku godzin, jakie L’payr miał do dyspozycji, zanim odkryto jego ucieczkę, udało mu się jakoś zorientować w obsłudze pojazdu i zdołał umknąć w nadprzestrzeń. Wówczas jeszcze nie miał pojęcia, że ponieważ był to model eksperymentalny, wyposażono go w nadajnik informujący o jego położeniu.
Dzięki temu, mimo iż policja gtetańska nie miała środków, aby go ścigać, cały czas dokładnie wiedziała, gdzie się znajduje. Paruset ameboidów na ochotnika wyruszyło za nim na przestrzennych statkach o tradycyjnym napędzie, ale po jakimś miesiącu długiej i męczącej podróży międzygwiezdnej z prędkością sto razy niższą od niego, dali sobie spokój i zawrócili w stronę domu.
Żeby się ukryć, L’payr potrzebował prymitywnego i mało uczęszczanego zakątka Galaktyki. Region w pobliżu Sol pasował mu więc idealnie. Zmaterializował się z nadprzestrzeni mniej więcej w połowie drogi między trzecią a czwartą planetą. Ale zrobił to straszliwie nieporadnie (w końcu, Hoy, najtęższe umysły ich rasy dopiero zaczynają pojmować istotę napędu dwuzaworowego) i podczas hamowania stracił cały zapas paliwa. Ledwie zdołał dotrzeć do Ziemi i wylądować.
Zrobił to w nocy przy włączonym napędzie, tak że żaden z mieszkańców planety go nie zobaczył. Ze względu na całkowicie odmienne warunki życia na Ziemi w porównaniu z Gtet, L’payr wiedział, że możliwość poruszania się będzie znacznie ograniczona. Jedyne, co mu pozostało, to szukać pomocy u tubylców. Musiał wybrać miejsce, gdzie możliwość kontaktu będzie największa, a jednocześnie przypadkowe odkrycie statku mało prawdopodobne. Usiadł więc wśród pustych parceli na przedmieściach Chicago i szybko okopał statek.
Tymczasem policja gtetańska porozumiała się ze mną jako miejscowym dowódcą Patrolu Galaktycznego. Podali dokładne miejsce ukrycia L’payra i zażądali ekstradycji. Zwróciłem im uwagę, że jak na razie brak mi podstaw, ponieważ nie popełnił żadnego przestępstwa natury międzygwiezdnej. Kradzieży statku dokonał na swej rodzinnej planecie, nie zdarzyło się to w głębi Kosmosu. Jednakże jeśli złamie prawo galaktyczne w czasie pobytu na Ziemi, jeśli zakłóci w najmniejszy sposób spokój publiczny…
— A co pan powie na to? — gtetański policjant nie ustępował. — Ziemia, o ile nam wiadomo, podlega Dyskretnemu Nadzorowi. Tak więc objawienie istnienia wyższych cywilizacji jest tam nielegalne. Czyż lądowanie L’payra statkiem o dwuzaworowym napędzie hiperkosmicznym nie jest wystarczającym wykroczeniem, żeby móc go aresztować?
— Samo w sobie nie — odrzekłem. — Musiałby jakiś mieszkaniec planety zobaczyć statek i zrozumieć, czym on jest. Z tego, co nam wiadomo, nic takiego nie nastąpiło. Jak długo więc pozostaje w ukryciu, nie mówi o nas Ziemianom i nie przyspiesza ich rozwoju technicznego, jego obywatelstwo galaktyczne musi być respektowane. Brak mi podstaw prawnych, aby go aresztować.
No cóż, Gtetanie trochę pomstowali, że za co oni płacą podatek gwiezdny, ale rozumieli mój punkt widzenia. Ostrzegali mnie jednak przed L’payrem, przewidując, że wkrótce jego przestępcze nawyki wyjdą na jaw. Twierdzili, że jest w gardłowej sytuacji. Żeby zdobyć paliwo potrzebne mu do wydostania się z Ziemi, zanim skończą się jego zapasy żywności, będzie musiał popełnić takie czy inne przestępstwo, a wówczas, gdy tylko zostanie ujęty, życzą sobie, aby ich prośba o ekstradycję była honorowana.
— Wstrętny, złośliwy, stary zboczeniec — usłyszałem, jak szef policji mruczy, odkładając słuchawkę.
Nie muszę ci chyba mówić, Hoy, jak się wtedy poczułem. Sprytny, pomysłowy, ameboidalny kryminalista na wolności, na takiej pustyni kulturalnej jak Ziemia! Zawiadomiłem wszystkich agentów w Ameryce Północnej, żeby mieli się na baczności, i usiadłem, żeby to przeczekać, składając modlitewnie macki.
L’payr podsłuchał prawie całą naszą rozmowę, korzystając ze swego odbiornika. Naturalnie przede wszystkim usunął nadajnik, który pozwolił policji gtetanskiej go zlokalizować. Potem, gdy tylko znów się ściemniło, przetransportował siebie i swój statek, co musiało stanowić ogromny wysiłek, do innej części miasta. Tego także dokonał nie zauważony.
Założył swoją bazę w okolicy podmiejskich slumsów, które przeznaczono pod nową zabudowę i dlatego praktycznie były nie zamieszkane. Potem ukrył się, żeby rozważyć swoją sytuację.
Bo i miał co rozważać, Hoy.
Nie chciał popadać w konflikt z Patrolem, ale jeśli nie zdołałby szybko położyć swej nibynóżki na dostatecznej ilości paliwa, byłby martwą amebą. Nie tylko musiał mieć paliwo, aby oderwać się od Ziemi, ale bez paliwa również konwertery — które na tym dość prymitywnym gtetańskim statku zmieniały odpadki w użyteczny tlen i pożywienie — wkrótce przestałyby pracować.
Czasu miał mało, środków jeszcze mniej. Skafandry, w które wyposażono statek, choć sprytnie skonstruowane i mogące zaspokoić szczególnie potrzeby nieustannie zmieniającej się postaci, nie były przewidziane do noszenia na tak prymitywnej planecie jak Ziemia. Poza statkiem nie mógł z nich korzystać efektywnie przez dłuższy czas.
Wiedział, że moje biuro SP zostało powiadomione o lądowaniu i że tylko czekaliśmy na jakieś naruszenie choćby najmniej ważnego przepisu. Wtedy wkroczylibyśmy do akcji i po zwykłych formalnościach dyplomatycznych wróciłby na Gtet, ponieważ nasz dziewięciozaworowy statek patrolowy dogoniłby go bez trudności. Jasne było, że nie może wykonać pierwotnego planu — szybko zaatakować jakiegoś magazynu ludzi i ukraść wszystkie potrzebne materiały. Mógł liczyć tylko na handel. Musiał znaleźć człowieka chętnego do interesów, któremu ofiarowałby coś w zamian za paliwo mogące zabrać statek L’payra ku słabiej strzeżonym zakątkom Kosmosu. Ale prawie wszystko na statku było niezbędne do jego funkcjonowania. A L’payr musiał ubić interes (1) nie zdradzając istnienia ani natury cywilizacji galaktycznej oraz (2) nie stymulując rozwoju myśli technicznej u mieszkańców Ziemi.
L’payr powiedział mi później, że zastanawiał się nad tym problemem, aż jego jądro stało się zlepkiem nici. Obszedł statek, od dziobu do rufy, raz i drugi, ale wszystko, co człowiekowi mogło się przydać, było albo zbyt potrzebne, albo zbyt skomplikowane. I właśnie wtedy, gdy już miał się poddać, znalazł.
Potrzebował właśnie materiałów, z których pomocą popełnił swe przestępstwo!
Widzisz, Hoy, zgodnie z prawem Gtetan, wszelkie dowody danego przestępstwa zachowuje oskarżony aż do czasu procesu. Są tego bardzo skomplikowane przyczyny, między innymi gtetańska koncepcja prawa, mówiąca, że każdy oskarżony jest z założenia winny, chyba że zdoła, za pomocą kłamstw, wykrętów i sprytnej interpretacji prawa, przekonać bezwzględną i cyniczną ławę przysięgłych, iż mimo własnej odmiennej opinii, powinna uznać go za niewinnego. Ponieważ ciężar obrony spada na więźnia, także i dowody pozostają przy nim. A L’payr, przeglądając dowody swojej winy, uznał, że może ubić interes.
Teraz potrzebny mu był klient. Nie tylko ktoś, kto chciałby kupić jego towar, ale i człowiek mający dostęp do potrzebnego mu paliwa. A w okolicy, w której teraz miał bazę operacyjną, tego typu klientów spotykało się rzadko.
Będąc na poziomie 19 Gtetanie są zdolni do prymitywnych form telepatii — oczywiście o nadzwyczaj krótkim zasięgu i przez względnie niewielki czas. Wiedząc zatem, że moi tajni agenci już go szukają i że gdy go znajdą, swoboda działania zostanie jeszcze bardziej ograniczona, L’payr zaczął rozpaczliwie przeczesywać umysły wszystkich Ziemian, mieszkających o trzy kwartały ulic od jego kryjówki.
Mijały dni. Przeskakiwał z mózgu na mózg niczym owad szukający dziury w słoju kolekcjonera. Zmuszony był zmniejszyć przerób konwertera do połowy, potem do jednej trzeciej. Ponieważ proporcjonalnie zmniejszało to ilość jedzenia, zaczął głodować. Z braku ruchu jego kurczliwe wa-kuole zmniejszyły się do rozmiarów główki od szpilki. Nawet endoplazma straciła jędrność zdrowego ciała ameboida i stała się niebezpiecznie cienka i przejrzysta.
I wówczas pewnego wieczora, kiedy był bliski decyzji, żeby jednak zaryzykować i ukraść potrzebne paliwo, jego myśli odbiły się od mózgu jakiegoś przechodnia, wróciły nie dowierzając samym sobie, zbadały powtórnie i z zachwytem przekonały się, że mają rację. Był to człowiek, który nie tylko mógł zaspokoić jego potrzeby, ale też, co ważniejsze, mógł się skusić na gtetańską pornografię!
Innymi słowy, był to niejaki pan Osbome Blatch.
Ten starszy już nauczyciel młodocianych Ziemian podczas rozmowy ze mną utrzymywał, że o ile mu wiadomo, nikt nie wywierał na nim presji psychicznej. Zdaje się, że mieszkał w nowej kamienicy po drugiej stronie przeznaczonej do rozbiórki dzielnicy i zazwyczaj obchodził to gruzowisko szerokim łukiem z powodu gnieżdżących się tam niedorozwiniętych i wojowniczo nastawionych typów ludzkich. W krytyczny wieczór, ponieważ zatrzymało go zebranie rady pedagogicznej i spóźniłby się na kolację, postanowił, jak to już raz uczynił, pójść na skróty. Twierdzi, że decyzja, aby pójść na skróty, pochodziła od niego.
Osborne Blatch mówi, że szedł, żwawo wymachując parasolem niczym laską trzcinową, gdy wydało mu się, że słyszy czyjś głos. Mówi, że za pierwszym razem nawet sam w myślach użył słowa „wydało się”, ponieważ choć głos ten zdecydowanie był dźwięczny i melodyjny, to całkowicie brakowało mu siły.
Głos szeptał:
— Hej, kolego! Chodź no tu!
Odwrócił się zaciekawiony i zlustrował gruzy po prawej stronie. Z budynku, który tam stał, została tylko część głównego wejścia. Ponieważ naokoło wszystko było płaskie, niemożliwe, aby gdzieś stał człowiek.
Ale gdy tak patrzył, znowu usłyszał ten głos. Pobrzmiewał tonem spiskowca i trochę się niecierpliwił.
— Chodź no tu, kolego. No, chodźże tu!
— O co… hm… o co panu chodzi? — spytał ostrożnie, jak nakazywało dobre wychowanie, i podszedł bliżej, wpatrując się w miejsce, skąd dobiegał głos. Jasno oświetlona ulica za plecami, podobnie jak ciężki, staromodny parasol ściskany w ręku, sprawiły — jak powiedział — że poczuł się pewniej.