125769.fb2
Stąpając ostrożnie po ruchomych cegłach przysypanych śmieciami, pan Blatch dotarł do małej dziury obok zrujnowanego wejścia. Wypełniał ją właśnie L’payr, czyli, zgodnie z pierwszym nasuwającym się człowiekowi skojarzeniem, mała, błotnista kałuża szkarłatnego płynu.
Winien ci jestem, Hoy, pełne wyjaśnienie — a dokumenty, które wysyłam, w pełni je poprą — mianowicie ani przez chwilę pan Blatch nie wziął tej kleistej szaty za skafander ani nie zauważył statku kosmicznego, który L’payr ukrył w ruinach, w dodatku rozrzedzając go do zwykłej nadprze-strzennej konsystencji.
Mimo że człowiek ten, obdarzony niezłą wyobraźnią i prężnym umysłem, natychmiast uświadomił sobie, że napotkana istota pochodzi spoza Ziemi, jednak brakowało mu technicznych środków wyrazu, aby zrozumieć fakt istnienia i naturę naszej cywilizacji. Dlatego przynajmniej w tym punkcie nie nastąpiło zagrożenie karą pogwałcenia Statutów Międzygwiezdnych, paragraf 2607193 wraz z poprawkami od 126 do 509.
— Co masz mi do pokazania? — spytał uprzejmie pan Blatch, spoglądając na szkarłatną kałużę. — I skąd jesteś, jeśli można wiedzieć? Z Marsa? Wenus?
— Słuchaj, kolego, wiesz, czego ci trzeba, to nie zadawaj głupich pytań. Zobacz, mam coś w sam raz dla ciebie. Pie-przny towar. Naprawdę pieprzny.
Umysł pana Blatcha, nie obawiając się już, że jego właściciel zostanie napadnięty i okradziony przez miejscowego bandytę, którego na początku sobie wyobraził, oddał się na chwilę wspomnieniu sprzed paru lat, z wycieczki za granicę. Była taka uliczka w Paryżu i ten niski Francuz o twarzy szczura, w wytartym swetrze…
— I cóż by to miało być? — spytał. Nastąpiła przerwa, w czasie której L’payr analizował nowe wrażenia.
— Aaaa — odezwał się głos z kałuży. — Pokażę M’sieu coś, co M’sieu się bardzo spodoba. Niech M’sieu podejdzie trochę bliżej.
M’sieu, jak wiemy, podszedł trochę bliżej. Wtedy kałuża wzburzyła się pośrodku, wyciągając nibynóżkę, w której tkwiły płaskie, kwadratowe przedmioty, po czym szepnęła chrapliwie:
— Phoszę, M’sieu. Osthe obhazki.
Choć Blatch był więcej niż trochę zaszokowany, uniósł tylko pytająco brwi i rzekł:
— Hm? No, no!
Przełożył parasol do lewej ręki i biorąc po jednym podawane mu zdjęcia, oglądał je kilka kroków dalej, gdzie światło latarni było silniejsze.
Kiedy dotrą wszystkie dowody, będziesz mógł sam zobaczyć, Hoy, jak wyglądały. Tanie odbitki, obliczone na wzniecanie najniższych instynktów u ameboidów. Gtetanie, jak pewnie słyszałeś, rozmnażają się drogą prostego, bezpłciowego podziału, ale tylko w obecności roztworu soli — a chlorek sodu jest stosunkowo rzadki w ich świecie.
Pierwsze zdjęcie pokazywało nagą amebę, grubą i pełną wodniczek pokarmowych, pluskającą się leniwie i bezkształtnie na dnie metalowego zbiornika w stanie całkowitego relaksu, jaki poprzedza rozmnażanie.
Drugie było takie samo, z tym że po ścianie zbiornika zaczyna spływać strużka słonej wody i kilka nibynóżek wyciąga się ku niej badawczo. Żeby nie zostawić nic dla wyobraźni, w prawym górnym rogu nadrukowano schemat cząsteczki chlorku sodu.
Na trzecim zdjęciu Gtetanin w uniesieniu kąpał się w roztworze solnym, z ciałem nadętym do maksimum, wysunąwszy dziesiątki nibynóżek, po których przechodziły dreszcze. Duża część chromatyny już się zgromadziła w chromosomach wokół równika jądra. Dla ameby było to zdecydowanie najbardziej podniecające zdjęcie z całego zestawu.
Czwarte pokazywało, jak jądro dzieli się na zestawy bratnich chromosomów — na piątym natomiast podział na jądra zakończył się, dwa małe jądra rozeszły się ku przeciwległym końcom rozmnażającego się organizmu i cała cytopla-zma zaczęła zwężać się w okolicy środka ciała. Na szóstym dwaj pochodzący z podziału Gtetanie po zaspokojeniu żądzy wynurzali się leniwie ze zbiornika słonej wody.
Jako miarę zepsucia L’payra pozwól, że opowiem ci to, co usłyszałem od policji gtetańskiej. Nie tylko handlował tym towarem wśród nieletnich Gtetan, ale wmawiał im jeszcze, że to on sam robił zdjęcia i że modelem był jego rodzony brat — czy też może siostra? W każdym razie chyba jego jedyny krewny? Ten przypadek zawiera wiele, wiele budzących wątpliwości aspektów.
Blatch oddał ostatnie zdjęcie L’payrowi i rzekł:
— Tak, kupiłbym ten zestaw. Ile?
Gtetanin podał swoją cenę w postaci potrzebnych mu związków chemicznych dostępnych w laboratorium chemicznym w szkole, gdzie uczył Blatch. Wyjaśnił szczegółowo, w jakiej postaci są mu potrzebne, jak mają być przygotowane, i ostrzegł Blatcha, aby nikomu nie mówił o spotkaniu z L’payrem.
— Inaczej, kiedy M’sieu tu przyjdzie jutho, nie będzie obhazków, nie będzie mnie, a M’sieu nie będzie miał nic za swoje stahania. Comprenez?
Wydaje się, że Osborne Blatch nie miał większych kłopotów z dostaniem i przygotowaniem towaru, za który L’payr tak nisko zapłacił. Powiedział, że w kategoriach jego świata były to ilości śladowe, które nie kosztowały go prawie nic. Bo na dodatek, jak to zawsze robił w przypadku używania szkolnych zasobów do własnych eksperymentów, skrupulatnie zwrócił pieniądze do kasy laboratorium. Ale przyznaje, że zdjęcia były tylko małą częścią tego, co spodziewał się wydobyć z ameboida. Oczekiwał, że gdy nawiążą przyjazne stosunki handlowe, dowie się, z jakiej części Układu Słonecznego przybywa ta istota, jak wygląda jej świat i tym podobne sprawy, w zrozumiały sposób interesujące przedstawiciela cywilizacji będącej w ostatniej fazie Dyskretnego Nadzoru.
Jednakże gdy tylko transakcja doszła do skutku, L’payr go oszukał. Gtetanin polecił Blatchowi przyjść następnego dnia, kiedy będzie miał więcej czasu, żeby podyskutować o Wszechświecie. I oczywiście, gdy tylko Ziemianin odszedł ze zdjęciami, L’payr załadował paliwo do konwerterów, poczynił konieczne przestawienia w jego strukturze atomowej i mając do dyspozycji pełną moc napędu nadprzestrzenne-go, odleciał jak rilg z Gowkuldady.
O ile nam wiadomo, Blatch przyjął to oszukaństwo z filozoficznym spokojem. W końcu przecież miał zdjęcia.
Gdy moje biuro SP dostało wiadomość, że L’payr opuścił Ziemię i udał się w kierunku Grupy Herkulesa M13, nie zostawiając po sobie żadnego dostrzegalnego uszczerbku praw ziemskich ani żadnych wyrobów technicznych, wszyscy odetchnęliśmy z wdzięcznością. Sprawę usunięto z teczki PIERWSZORZĘDNEJ WAGI — WYMAGANA OSTROŻNOŚĆ CAŁEGO PERSONELU i umieszczono w kategorii NIE ROZSTRZYGNIĘTE — MOŻLIWE UKRYTE SKUTKI.
Jak to jest w zwyczaju, przestałem się sam zajmować tą sprawą i przekazałem wszelkie uprawnienia mojemu zastępcy i przedstawicielowi na Ziemi, kapralowi gwiezdnemu Pah-Chi-Luh. Umieściliśmy promień detektora na błyskawicznie oddalającym się statku L’payra i mogłem swobodnie wrócić do problemu podstawowego — jak odwlec postęp podróży międzyplanetarnych do czasu, gdy społeczeństwa ludzkie dojrzeją do wymaganego poziomu.
Dlatego pół roku później, kiedy sprawa przerodziła się w skandal, Pah-Chi-Luh zajmował się nią samodzielnie i nie zawiadamiał mnie, dopóki trudności go nie przerosły. Wiem, że to mnie nie rozgrzesza — ponoszę ostateczną odpowiedzialność za wszystko, co się dzieje w okręgu podlegającym mojemu Samodzielnemu Patrolowi. Ale mówię ci, Hoy, jak brat bratu, wspominam o tym, żeby pokazać, iż nie całkiem zbaraniałem w tej sytuacji i że odrobina pomocy z twojej strony i reszty rodziny, gdy ta sprawa dojdzie do Starego w Sztabie Galaktycznym, nie będzie zwykłą jałmużną wobec jakiegoś jednogłowego niedorozwiniętego kuzyna.
W istocie rzeczy i ja, i prawie cale biuro byliśmy zajęci bardzo skomplikowanym problemem. Pewien muzułmański mistyk żyjący w Arabii Saudyjskiej próbował przełamać odwieczną schizmę, jaka rozdziera jego wyznawców pomiędzy sekty szyitów i sunnitów. Chciał tego dokonać, komunikując się z duchami zmarłych: zięcia Mahometa, Alego, patrona pierwszej z nich oraz Abu Bekhra, teścia Proroka i założyciela dynastii sunnickiej. Celem tej mediumistycznej wyprawy było zwołanie czegoś w rodzaju sądu arbitrażowego w Raju nad dwoma wojującymi ze sobą duchami, który rozstrzygnąłby, kto jest prawowitym spadkobiercą Mahometa i pierwszym kalifem Mekki.
Nic nie jest proste na Ziemi. W trakcie owego chwalebnego wgłębiania się w życie pozagrobowe młody i gorliwy mistyk nawiązał kontakt telepatyczny z cywilizacją poziomu 9, stworzoną przez bezcielesne istoty rozumne na Gani-medesie, największym satelicie planety Jowisz. No, możesz sobie resztę wyobrazić! Olbrzymie poruszenie na Ganime-desie i w Arabii Saudyjskiej, pielgrzymki w obydwu miejscach, pragnące zobaczyć tego, kto łączy się telepatycznie, nadzwyczajne cuda każdego dnia. Szaleństwo!
A moje biuro pracowało gorączkowo po godzinach, żeby tylko utrzymać prosty, religijny charakter zdarzenia, starając się, żeby nie wybuchła z tego świadomość istnienia innych istot rozumnych u obydwu społeczeństw! To jest aksjomat Samodzielnych Patroli, że nic nie może prowadzić do podróży kosmicznych między dwoma zacofanymi ludami bez wcześniejszej świadomości istnienia inteligentnych gwiezdnych sąsiadów. Mówię szczerze, gdyby wtedy Pah-Chi-Luh przyszedł i zaczął ględzić o pornografii Gtetan w ziemskich szkolnych podręcznikach, chyba bym mu odgryzł wszystkie głowy.
Odkrył te podręczniki podczas rutynowych badań na polecenie Komisji Kongresu Stanów Zjednoczonych — takie miał zajęcie przez ostatnich parę lat i okazało się to szczególnie cenne w czasie różnych akcji opóźniających postęp, jakie z ukrycia podejmowaliśmy na kontynencie Ameryki Północnej. Była to świeżo wydana książka do biologii, przeznaczona do użytku w szkołach średnich, która została nadzwyczaj przychylnie oceniona przez wybitnych profesorów z różnych uniwersytetów. Naturalnie komisja zamówiła jeden egzemplarz i zaproponowała jednemu z członków, aby ją przejrzał.
Kapral Pah-Chi-Luh przerzucił kilka kartek i wzrok jego padł na te same zdjęcia pornograficzne, o których słyszał podczas konferencji pół roku temu — wydrukowane, dostępne każdemu na Ziemi, a zwłaszcza nieletnim! Potem wyznał mi, że w tym momencie myślał tylko o jednym: L’payr bezwstydnie powtórzył zbrodnię, którą popełnił na rodzinnej planecie.
Ogłosił alarm na całą Galaktykę w poszukiwaniu Gtetanina.
A L’payr rozpoczął nowe życie jako producent aszkebaku na małej, leżącej na uboczu, średnio ucywilizowanej planecie. Ponieważ żył spokojnie i przestrzegał prawa, nawet nieźle mu szło i w chwili aresztowania stał się już tak przykładnym — i przy okazji otyłym — obywatelem, że pomyślał o założeniu rodziny. Nie za wielkiej, nastąpił zaledwie jeden podział. Gdyby wszystko szło dalej pomyślnie, mógł w przyszłości spróbować wielokrotnego rozmnażania.
Był oburzony, gdy go aresztowano i przewieziono do celi na Plutonie, gdzie spotkali się z delegacją Gtetan, żądającą ekstradycji.
— Jakim prawem przeszkadzacie miłującemu pokój rzemieślnikowi w wykonywaniu jego zawodu? — protestował. — Domagam się natychmiastowego i bezwarunkowego zwolnienia, przeprosin i rekompensaty za stracony dochód, jak również za uszczerbki na ciele i duchu. Wasi przełożeni dowiedzą się o tym! Bezpodstawne przetrzymywanie obywatela galaktycznego to bardzo poważna sprawa!
— Bez wątpienia — odrzekł mu kapral gwiezdny Pah-Chi-Luh, cały czas, jak widzisz, zachowując spokój. — Ale publiczne rozsiewanie obrazów uznanych za pornografię to sprawa jeszcze poważniejsza. Jako zbrodnię traktuje się je na równi z…
— Jaką pornografię!?
Mój zastępca mówi, że patrzył przez dłuższy czas na L’payra przez przezroczystą ścianę celi, dziwiąc się tupetowi tej kreatury. Ale mimo wszystko zaczął odczuwać pewien niepokój. Nigdy dotąd nie widział takiej pewności siebie w obliczu niewątpliwych dowodów przestępstwa.
— Dobrze wiesz, jaką pornografię. Masz — sam zobacz. To tylko jeden egzemplarz spośród dwudziestu tysięcy rozsprzedanych po całych Stanach Ameryki Północnej ze szczególnym przeznaczeniem dla ludzkiej młodzieży.
Zdematerializował podręcznik do biologii i posłał go więźniowi przez ścianę. L’payr rzucił okiem na zdjęcia.
— Kiepskie reprodukcje — skomentował. — Ci ludzie pod wieloma względami muszą się jeszcze długo uczyć. Chociaż pod względem technicznym wykazują przedwczesną dojrzałość. Ale po co mi to pokazujesz? Chyba nie myślisz, że ja mam coś z tym wspólnego?
Pah-Chi-Luh mówi, że Gtetanin wyglądał na szczerze zdumionego, choć nadal odpowiadał cierpliwie, jak gdyby chciał coś zrozumieć z histerycznego bełkotu zidiocialego dziecka.
— Czy zaprzeczasz temu?
— A co tu, na Wszechświat, jest do zaprzeczania? Niech spojrzę. — Otworzył książkę na stronie tytułowej. — Zdaje się, że jest to Wprowadzenie do biologii autorstwa niejakiego Osborne’a Blatcha i niejakiego Nikodema P. Smitha. Chyba nie bierzecie mnie ani za Blatcha, ani tym bardziej za Smitha, prawda? Nazywam się L’payr, nie Osborne L’payr ani nie Nikodem P. L’payr. Zwyczajnie, po prostu, po staremu L’payr. Ni mniej, ni więcej. Pochodzę z Gtet, która jest szóstą planetą…
— Dobrze znam położenie astrograficzne planety Gtet — oznajmił mu chłodno Pah-Chi-Luh. — Wiem też, że przebywałeś na Ziemi pół ich ziemskiego roku temu. I wtedy dokonałeś transakcji z Osbomem Blatchem, dzięki której ty dostałeś paliwo potrzebne do opuszczenia planety, a Blatch otrzymał zestaw zdjęć, które później wykorzystano jako ilustracje do tej książki. Jak widzisz, nasza tajna organizacja na Ziemi działa bardzo efektywnie. Nazwaliśmy tę książkę „Dowód Rzeczowy Nr 1”.
— Genialna nazwa — rzeki Gtetanin z przekąsem. — „Dowód Rzeczowy Nr l”! Nie wiedzieliście, jak to nazwać, więc wybraliście to, co ładnie brzmiało? Moje gratulacje.