125786.fb2
Gdy wcześnie rano Paul Gniedych wszedł na ulice fermy Wołga Jednoróg, ludzie odwracali się za nim i długo patrzyli. Paul specjalnie się nie ogolił i był boso. Na ramieniu niósł sękaty kij, na którego końcu kołysały się związane sznurkiem zakurzone buty. Obok wieży stacji mikropogodowej do Paula przyczepił się cybersprzątacz. Za ażurowym ogrodzeniem jednego z domków rozległy się śmiechy, a śliczna dziewczynka stojąca na ganku z ręcznikiem w ręku spytała na całą ulicę: „Ze świętych miejsc idziecie, pielgrzymie?” Z drugiej strony ulicy natychmiast padło pytanie: „Nie macie przypadkiem opium dla narodu?” Pomysł chyba się udał. Paul wyprostował się i głośno zaśpiewał:
W zdumionej ciszy nagle rozległ się wystraszony głos: „z nim?” Paul zatrzymał się, odepchnął nogą cybera i zapytał w przestrzeń:
— Nie wiecie, gdzie mogę znaleźć Aleksandra Kostylina?
Kilka głosów wyjaśniło, że Sasza najpewniej jest w laboratorium, o, w tamtym budynku.
Paul podziękował uprzejmie i ruszył dalej. Budynek laboratorium był niski, okrągły i błękitny. W drzwiach stał oparty o futrynę jasnowłosy piegowaty młodzieniec w białym fartuchu, ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Paul wszedł po stopniach. Jasnowłosy popatrzył na niego spokojnie.
— Czy mogę zobaczyć się z Kostylinem? — spytał Paul.
Młodzieniec obejrzał Paula, zajrzał mu przez ramię na buty, popatrzył na cybersprzątacza, który kiwał się stopień niżej, chciwie wyciągając manipulatory, a wreszcie odwrócił głowę i zawołał niegłośno:
— Sasza! Wyjdź na minutę. Jakiś poszkodowany do ciebie.
— Niech wejdzie — zahuczał z wnętrza laboratorium znajomy bas.
Jasnowłosy znowu obejrzał Paula.
— Nie może, jest silnie septyczny.
— To go zdezynfekuj — dobiegło ze środka. — Poczekam.
— Długo byś musiał czekać… — zaczął młodzieniec.
— Juhuu, Sasza! To ja, twój Polly! — zawołał Paul.
W laboratorium coś z hukiem upadło, z drzwi wionęło chłodnym powietrzem, jasnowłosego młodzieńca odrzuciło na bok i na progu pojawił się Aleksander Kostylin, wielki, barczysty, w gigantycznym białym fartuchu. Jego rozcapierzone palce były czymś wymazane; trzymał ręce rozstawione na boki jak chirurg podczas operacji.
— Juhuu, Polly! — ryknął. Oszołomiony cyber spadł z ganku i pognał w dół ulicy.
Paul rzucił swój kij i runął w objęcia białego fartucha. Poczuł, jak trzeszczą mu kości. To mój koniec, pomyślał i wychrypiał:
– Żegnaj… drogi… Sasza…
— Polly… mały Polly! — gruchał basem Kostylin, miażdżąc Paula łokciami. — Jak wspaniale, że cię widzę!
Paul walczył jak lew i w końcu udało mu się uwolnić. Jasnowłosy młodzieniec, ze strachem obserwujący scenę powitania, odetchnął z ulgą, podniósł kij z butami i podał Paulowi.
— No, co tam? — spytał Kostylin, uśmiechając się szeroko.
— Dziękuję, nieźle — odparł Paul. — Żyję.
— A my, jak widzisz, gospodarujemy — powiedział Kostylin. Karmimy was, darmozjadów.
— Masz bardzo przekonujący wygląd — zauważył Paul.
Kostylin popatrzył na swoje ręce.
— Zapomniałem! — Odwrócił się do jasnowłosego. — Fiedia, dokończ sam. Widzisz, do mnie przyjechał Polly. Mały Liber Polly…
— Może damy spokój? — spytał jasnowłosy Fiedia. — Przecież widać, że nic nie wychodzi.
— Nie, trzeba dokończyć — rzekł Kostylin. — Zrób to, bardzo cię proszę.
— Dobrze — powiedział z niechęcią Fiedia i wszedł do laboratorium.
Kostylin chwycił Paula za ramiona i przyjrzał mu się z odległości wyciągniętych rąk.
— Wcale nie urosłeś — powiedział czule. — Karmę macie tam kiepską, czy co? Poczekaj no… — spochmurniał. — Pterocar ci się zepsuł? Jak ty wyglądasz?
Paul uśmiechnął się zadowolony.
— Nie — powiedział. — Odgrywam Pielgrzyma. Idę od Wielkiej Drogi.
— Oho! — Na twarzy Kostylina pojawił się szacunek. — Trzysta kilometrów! No i jak?
— Wspaniale — rzekł Paul. — Tylko wszedłbym do wanny. I zmienił ubranie.
Kostylin uśmiechnął się szczęśliwy i zgarnął Paula z ganku.
— Chodźmy — powiedział. — Zaraz wszystko będzie… i wanna, i mleko…
Kroczył środkiem ulicy, wlokąc za sobą potykającego się Paula, i gadał, wymachując butami na kiju:
— I czysta koszula… i całe spodnie… i masaż… i prysznic jonowy… i dwa razy po karku za to, żeś nie pisał… i pozdrowienia od Atosa. I dwa listy od nauczyciela…
– Świetnie! — wykrzykiwał Polly. — Wspaniale!
— Tak, tak, wszystko będzie… i o błędnych ognikach… pamiętasz błędne ogniki? I jak się omal nie ożeniłem… i jak się za tobą stęskniłem…
Na fermie zaczynał się dzień pracy. Ulica pełna była ludzi, chłopców i dziewcząt, ubranych pstrokato i niewyszukanie. Przed Kostylinem i Paulem wszyscy się rozstępowali. Słychać było wesołe okrzyki zdumienia:
— Pielgrzyma prowadzą!
— Na wiwisekcję, chorego!
— To nowa hybryda?
— Sasza, poczekaj, daj popatrzeć!
W tłumie krążyły plotki, że nocą w pobliżu laboratorium Kostylina wylądował drugi „Tajmyr”.
— Z osiemnastego wieku — zapewniał ktoś. — A załogę rozdają pracownikom do celów anatomii porównawczej.
Kostylin opędzał się kijem, a Paul wesoło szczerzył zęby. — Lubię rozgłos — powtarzał i podśpiewywał: Nie straszny mi, zuchowi, ni ziąb, ni mróz…
Pielgrzym Paul siedział na drewnianej ławie przy szerokim drewnianym stole w krzakach porzeczek. Poranne słońce przyjemnie grzało jego sterylnie czyste plecy. Był uszczęśliwiony. W ręku trzymał ogromny kubek z żurawinowym napojem. Naprzeciwko siedział, spoglądając na niego czule, Aleksander Kostylin, też rozebrany do pasa i z mokrymi włosami.
— Zawsze twierdziłem, że Atos to wielki człowiek — mówił Paul, machając energicznie kubkiem. — Miał najbardziej otwartą głowę i najlepiej z nas wiedział, czego chce.
— Nie — powiedział Kostylin delikatnie. — Najlepiej widział cel Kapitan. I szedł najprostszą drogą.
Paul napił się i zastanowił.
— Może i tak — przyznał. — Kapitan zawsze chciał zostać astronautą i został nim.
— Właśnie — przytaknął Kostylin. — Atos mimo wszystko jest bardziej biologiem niż astronautą.
— Za to jakim biologiem! — Paul podniósł palec. — Słowo honoru, jestem dumny, że się z nim przyjaźniłem w szkole.
— Ja też się tym chwalę — zgodził się Kostylin. — Poczekaj z pięć lat, a będziemy się chwalić przyjaźnią z Kapitanem.
— A ja się miotam jak płachta na wietrze. Wszystkiego chciałbym spróbować. Miałeś pretensje, że nie pisałem… — z westchnieniem odstawił kubek. — Gdy jestem czymś zajęty, nie mogę pisać. Wtedy pisanie mnie nie interesuje. Gdy pracuję nad tematem, nie chce mi się pisać, bo wszystko przed tobą. A gdy kończę, nie chce mi się, bo wszystko już za mną… I nie wiem, co dalej. Wiesz, Lin, jakoś mi to głupio wychodzi. Cztery lata pracowałem nad teoretyczną serwomechaniką. Razem z pewną dziewczyną rozwiązywaliśmy problem Czebotariewa… pamiętasz, jak nam nauczyciel opowiadał? Rozwiązaliśmy, zbudowaliśmy dwa dobre regulatory… W tej dziewczynie się, niestety, zakochałem… A potem wszystko się skończyło… i już.
— Nie pobraliście się? — spytał ze współczuciem Lin.
— Nie o to chodzi. Innym ludziom podczas pracy zawsze pojawiają się nowe pomysły, a mnie nie. Kiedy skończę, dłużej mnie to nie interesuje. W ciągu dziesięciu lat cztery razy zmieniłem specjalność. Pomyślałem sobie w końcu, poszukam Saszki…
— I słusznie! — zahuczał basem Lin. — Dam ci dwadzieścia pomysłów!
— Daj — zgodził się bez entuzjazmu Paul. Sposępniał i schował nos w kubku.
Lin popatrzył na niego z ciekawością.
— Nie zająłbyś się endokrynologią? — zaproponował.
— Mogę i endokrynologią — powiedział Paul. — Tylko to bardzo trudne słowo. I w ogóle te wszystkie pomysły to tylko duchowa udręka.
Lin odezwał się nagle bez widocznego związku:
— Wkrótce się żenię.
— Wspaniale! — rzekł Paul ze smutkiem. — Tylko daruj sobie opowieści o szczęśliwej miłości. — Ożywił się. — Szczęśliwa miłość jest okropnie nudna — oznajmił. — Już starożytni o tym wiedzieli, żadnego prawdziwego mistrza szczęśliwa miłość nie pociągała. Nie szczęśliwa była dla wielkich dzieł celem samym w sobie, a szczęśliwa w najlepszym razie tłem.
Lin z powątpiewaniem przytaknął.
— Prawdziwa głębia uczuć właściwa jest jedynie nieodwzajemnionej miłości — ciągnął Paul w natchnieniu. — Nieszczęśliwa miłość czyni człowieka aktywnym, a szczęśliwa kastruje duchowo.
— Nie martw się, Polly — powiedział Lin. — To minie. Przecież główną zaletą nieszczęśliwej miłości jest to, że zazwyczaj nie trwa długo… Daj, doleję ci soku.
— Nie, Sasza. Myślę, że to jeszcze potrwa. Już minęły dwa lata. Ona mnie pewnie nie pamięta, a ja… — popatrzył na Lina. — Wybacz, Sasza, wiem, że to nieprzyjemne, jak ci ktoś płacze w kamizelkę… Ale to wszystko jest takie beznadziejne. Naprawdę, nie mam szczęścia w miłości.
Lin skinął głową.
— Chcesz, połączę się z nauczycielem? — zaproponował niezdecydowanie.
Paul pokręcił głową.
— Nie. Nie chcę się z nim widzieć w takim stanie. Wstyd…
— Taak — powiedział Lin i pomyślał: „Co prawda, to prawda. Nauczyciel nie cierpi nieszczęśliwców…” Popatrzył podejrzliwie na Paula. Czy ten sprytny Polly przypadkiem nie udaje skrzywdzonego? Jadł z apetytem, aż przyjemnie było popatrzeć, i rozgłos lubi tak jak dawniej…
— A pamiętasz projekt „Październik”?
— No pewnie! — Paul znowu się ożywił. — A zrozumiałeś, dlaczego plan runął?
— No, jak by to powiedzieć… młodzi byliśmy…
— Ech, ty! — powiedział rozweselony Paul. — Przecież nauczyciel specjalnie nas na Waltera poszczuł! A potem ściął na egzaminie..
— Na jakim egzaminie?
— Hej, Saszka! — krzyknął zachwycony Paul. — Kapitan miał rację. Ty jeden niczego nie zrozumiałeś!
Do Kostylina powoli docierało.
— Tak, oczywiście… — powiedział. — Nie, dlaczego? Po prostu zapomniałem. A pamiętasz, jak Kapitan sprawdzał nas na przeciążeniach?
— To wtedy, kiedy się objadłeś czekoladą? — spytał zjadliwie Paul.
— A pamiętasz, jak testowaliśmy paliwo do rakiet? — przypomniał sobie szybko Lin.
— Tak — powiedział marząco Paul. — Ale huknęło!
— Szramę mam do tej pory — rzekł z dumą Lin. — O, pomacaj odwrócił się do Paula plecami.
Paul z przyjemnością pomacał.
— Fajne z nas były chłopaki — powiedział. — Klasa. A pamiętasz, jak na apelu udawaliśmy stado rakopająków?
— Ech, było głośno! — wykrzyknął Lin.
Miło było powspominać.
Paul nagle się zerwał i z niezwykłą werwą zaczął udawać rakopająka.
Ohydne, ochrypłe wycie wielonogiego potwora przebijającego się przez dżunglę strasznej Pandory zalało okolicę. Jakby w odpowiedzi rozległo się basowe westchnienie. Paul przestraszony zamarł.
— A to co? — spytał.
Lin zachichotał.
— Ech ty, pająku! To krowy!
— Jakie znowu krowy? — zainteresował się Paul.
— Rzeźne — wyjaśnił Lin. — Zdumiewająco smaczne, pieczone oraz gotowane.
— Posłuchaj, Lin — zachwycił się Paul — oto godni przeciwnicy. Chcę na nie popatrzeć. I w ogóle chcę zobaczyć, co się tu u was dzieje.
Mina Lina wyrażała znudzenie.
— Daj spokój, Polly. Krowy jak krowy. Posiedźmy jeszcze trochę. Przyniosę ci soku. Chcesz?
Ale było już za późno. Paul poczuł przypływ energii.
— Niewiadome wzywa! Naprzód, do mięsnych krów, rzucających wyzwanie rakopająkom! Gdzie moja koszula? Jakiś rasowy byk obiecał mi czystą koszulę!
— Polly, Polly! — przekonywał Lin. — Dlaczego się uparłeś na te krowy? Chodźmy lepiej do laboratorium.
— Jestem septyczny — oznajmił Paul. — Nie chcę do laboratorium. Chcę do krów.
— Wezmą cię na rogi — powiedział Lin i ugryzł się w język. To był błąd.
— Naprawdę? — ucieszył się Paul. — Koszulę. Czerwoną. Urządzę corridę.
Lin w rozpaczy klepnął się dłońmi po udach.
– Że też ktoś taki mi się zwalił na głowę! Rakomatador!
Wstał i poszedł w stronę domu. Gdy przechodził obok Paula, przyjaciel stanął na palcach, wygiął się i z wielkim kunsztem zrobił mostek. Lin zamruczał i ubódł go w brzuch.
Gdy tylko Paul zobaczył krowy, od razu zrozumiał, że corridy nie będzie. Pod jasnym gorącym niebem, w szeregu ciągnącym się aż po horyzont przez gęstą, wysoką, soczystą trawę, powoli sunęły ogromne plamiste ciała. Wgryzały się w miękką zieleń równiny, pozostawiając za sobą czarną parującą ziemię bez jednego źdźbła. Nad wszystkim wisiał zapach ozonu, gorącego czarnoziemu, trawy i świeżego nawozu.
— Hej — wyszeptał Paul i usiadł na pagórku. Szereg krów przesuwał się obok niego. Szkoła, w której Paul się uczył, znajdowała się w okręgu zbożowym i o hodowli bydła Paul wiedział niewiele, a to, co wiedział, i tak dawno zapomniał. O rzeźnych krowach nigdy nie rozmyślał, po prostu jadł wołowinę. A teraz obok niego, z nieprzerwanym szuraniem, chrzęszcząc i przeżuwając, z rozdzierającymi duszę westchnieniami, przechodziło zorganizowane stado żywego mięsa. Od czasu do czasu jakaś krasula uniosła znad trawy ogromną, zaślinioną, oblepioną trawą mordę i wydawała z siebie głęboki ryk.
Następnie Paul zobaczył cybery. W pewnej odległości za krowami szły żwawe, płaskie maszyny na szerokich, miękkich gąsienicach.
Co chwila zatrzymywały się i zostawały w tyle, grzebały w ziemi i zaraz podbiegały do przodu. Było ich najwyżej piętnaście.
Z szaloną szybkością pędziły wzdłuż szeregu, wyrzucając spod gąsienic wilgotne mokre skiby.
Nagle ciemna chmura zasłoniła słońce i spadł ciepły, gruby deszcz. Paul obejrzał się na osiedle, na białe domki, rozrzucone w ciemnej zieleni lasów. Wydawało mu się, że siatkowe paraboloidy synoptycznych kondensatorów na ażurowej wieży mikropogodowej stacji wpatrują się wprost w niego. Deszcz szybko się skończył, chmura popłynęła w ślad za stadem. Paul zainteresował się niewyraźnymi sylwetkami, które nieoczekiwanie pojawiły się nad horyzontem, ale nagle poczuł, że coś go gryzie. Okazało się, że to malutkie, szare, brzydkie owady. Paul uznał je za muchy. Może nawet gnojowe. Zerwał się na równe nogi i pobiegł w stronę osiedla. Muchy za nim nie leciały.
Przeszedł przez rzekę, zatrzymał się na brzegu i zastanowił się: wykąpać się czy nie? Zdecydował, że nie warto, i zaczął iść ścieżką w stronę osiedla. Dobrze, że zmokłem, myślał. Takie muchy wiedzą, na kim siadać… Dobrze mi tak, pasożytowi. Wszyscy pracują, wszyscy. Kapitan lata, Atos łowi pchły na błękitnych gwiazdach, Lin, szczęściarz, leczy krowy… Ale dlaczego ja, uczciwy człowiek pracy, mam się czuć jak pasożyt? Szedł ścieżką i przypominał sobie, jak dobrze było tej nocy, gdy dopadł jednak rozwiązania problemu Czebotariewa, zerwał z łóżka Lidę i zmusił ją, żeby sprawdziła, a gdy okazało się, że wszystko się zgadza, ona pocałowała go w policzek… Paul dotknął policzka i westchnął. Dobrze by teraz było dać nura w jakiś porządny problem w rodzaju twierdzenia Fermata! Ale w głowie miał tylko dźwięczącą pustkę, w której od czasu do czasu rozlegało się głupie zdanie: „Wyciągnijmy z czegoś pierwiastek kwadratowy…”
Na obrzeżach osiedla Paul znowu się zatrzymał. Pod rozłożystą czereśnią leżał na skrzydle jednoosobowy pterocar. Obok z żałosną miną siedział w kucki piętnastoletni chłopiec. Przed nim, monotonnie brzęcząc, kręcił się po trawie długonogi cybersprzątacz. Cybersprzątacz najwyraźniej źle się czuł.
Cień Paula padł na chłopca. Dzieciak podniósł głowę i wstał.
— Wylądowałem na nim pterocarem — wyjaśnił z dobrze znajomą miną winowajcy.
— I teraz bardzo ci przykro, co? — spytał Paul tonem nauczyciela.
— Ja nie chciałem — rzucił mały gniewnie.
Przez jakiś czas w milczeniu obserwowali ewolucje uszkodzonego cybera. Paul przykucnął.
— Popatrzmy, co my tu mamy — powiedział i złapał cybera za manipulator. Cyber zapiszczał.
— Boli chłopczyka — powiedział czule Paul, wkładając palce w system regulacji. — Łapkę złamali biedakowi, łapkę… — Cyber znowu zapiszczał, szarpnął się i ucichł. Chłopiec odetchnął z ulgą i też przykucnął.
— Jak on krzyczał, gdy wyszedłem z pterocaru!
— Krzyczeliśmy — gruchał Paul, odkręcając pancerz. — Akustykę, mamy dobrą, głośną… system AKU-6, z wibracją osiową… Modulowana piłokształtnie… Taak… — Paul zdjął pancerz i ostrożnie położył go na trawie. — A jak się nazywamy?
— Fiedia — odparł chłopiec. — Fiedia Skworcow.
Z zawiścią obserwował zręczne palce Paula.
— Znam cybera wujka Fiedię, silnego jak dwa niedźwiedzie wyrecytował Paul, wyciągając z wnętrza cybera blok regulacji. Znam tu jednego Fiedię. Przyjemny taki, piegowaty. Bardzo aseptyczny młody człowiek. To nie twój krewny?
— Nie — powiedział chłopiec wesoło. — Jestem tu na praktyce.
A pan jest cybernetykiem?
— Jesteśmy tu przejazdem — powiedział Paul. — W poszukiwaniu pomysłów. Nie masz jakiegoś luźnego pomysłu?
— Ja… ja… w naszym laboratorium mamy mnóstwo pomysłów, ale nic nam nie wychodzi.
— Rozumiem — mamrotał Paul, grzebiąc w bloku regulacji. — Stado pomysłów bez sensu latało w powietrzu… Wtem myśliwy wbiega i w rakopająka strzela…
— To pan i na Pandorze był? — spytał z zawiścią chłopiec.
Paul obejrzał się i wydał z siebie wycie rakopająka chwytającego zdobycz.
— Nieźle! — pochwalił Fiedia.
Paul złożył cybera i klepnął go po wyszmelcowanym tyłku. Cyber pobiegł na słońce gromadzić energię.
— Wspaniale — rzekł Paul i wytarł ręce o spodnie. — Teraz zobaczymy, co tam z pterocarem.
— Nie, nie, bardzo proszę — powiedział szybko Fiedia. — Pterocar ja sam, słowo honoru…
— Aha, sam… W takim razie pójdę umyć ręce. A kim jest twój nauczyciel?
— Moim nauczycielem jest Mikołaj Kuzmicz Wiewiórka, oceanolog — powiedział chłopiec i zjeżył się.
Paul nie zaryzykował dowcipu, w milczeniu poklepał chłopca po ramieniu i poszedł swoją drogą. Czuł się znacznie lepiej. Minął dwie pierwsze ulice osiedla, gdy nad nim z szelestem przeleciał znajomy pterocar i chłopięcy głos, bardzo nieudolnie, udał wycie rakopająka doganiającego zdobycz.
Zadumany Paul wpadł na dwugłowego cielaka. Zwierzę uskoczyło w bok i utkwiło w Paulu dwie pary oczu. Potem sięgnęło lewą głową do trawy pod nogami, a prawą do gałązki bzu, wiszącej nad drogą. Wtedy ktoś smagnął go rózgą i cielak pobrykał dalej.
Dwugłowego cielaka poganiała bardzo sympatyczna dziewczyna w kwiecistym sarafanie i słomianym kapeluszu na bakier. Paul oszołomiony wymamrotał:
— „Pasterka młodziutka rankiem się spieszyła…”
— Co? — spytała dziewczyna, zatrzymując się.
To nie była po prostu sympatyczna dziewczyna. Była bardzo ładna. Tak ładna, że musiała być mądra, bardzo mądra; tak ładna, że musiała być wspaniała, tak wspaniała, że… Paul zapragnął stać się wysokim, barczystym mężczyzną o jasnym czole i spokojnych oczach. Przez głowę jak błyskawica przemknęła mu myśl: Przynajmniej muszę się okazać dowcipny.
— Nazywam się Paul — przemówił.
— A ja Irina — odparła dziewczyna. — Co pan powiedział, Paul?
Paul spocił się. Dziewczyna czekała, nerwowo zerkając na oddalającego się cielaka. Myśli w głowie Paula biegły trzema torami:
Wyciągnąć kwadratowy pierwiastek… Amor strzela z dwururki…
Zaraz pomyśli, że ze mnie jąkała. O! Jąkała — niezła myśl.
— Ppani się, jak wwidzę, ssppieszy — powiedział jąkając się z całych sił. — Znnajdę ppanią wwieczorem. Mmogę? Wwieczorem.
— Oczywiście — dziewczyna wyraźnie się ucieszyła.
— Ddo wwwieczora — powiedział Paul i poszedł dalej. A tom sobie pogadał, myślał. Co za feeria dowcipu. Wyobraził sobie, jak musiał wyglądać podczas tej rozmowy, i aż sapnął z przykrości.
Tymczasem w pobliżu ryknął głośnik:
— Wszystkich wolnych anestezjologów prosi się o przybycie do laboratorium numer trzy! Wzywa Potapienko. Jest pomysł. Wszystkich wolnych anestezjologów prosi się o przybycie do laboratorium numer trzy. I nie pchajcie się jak poprzednio do budynku głównego. Do laboratorium numer trzy! Laboratorium numer trzy!
Dlaczego nie jestem anestezjologiem? — pożałował Paul. Już ja bym się nie pchał do głównego budynku… Obok, środkiem ulicy, pędem przeleciały dwie dziewczyny w krótkich spodniach — prawdopodobnie anestezjolożki.
Osiedle było ciche i puste. Na idealnie czystym skrzyżowaniu siedział w słońcu samotny cybersprzątacz. Paul z litości rzucił mu garść liści. Cyber od razu się ożywił i wziął za robotę. W żadnym mieście nie widziałem tylu cybersprzątaczy, pomyślał Paul. Zresztą to farma hodowli bydła, wszystko się może zdarzyć…
Z tyłu rozległ się stukot kopyt. Paul obejrzał się przestraszony, a obok niego pędem przebiegły cztery spienione konie. Na pierwszym, przywarty do grzywy, mknął opalony prawie na czarno, lśniący od potu chłopak w krótkich białych spodniach. Pozostałe konie były bez jeźdźców. Przed niskim budynkiem, dwadzieścia metrów od Paula, chłopak w pełnym pędzie zeskoczył z konia prosto na schodki werandy, przeraźliwie gwizdnął i skrył się za drzwiami. Konie, chrapiąc i zadzierając głowy, opisały półkole i wróciły do werandy. Paul nie zdążył nawet porządnie pozazdrościć, gdy z niskiego budynku wybiegło trzech chłopców i dziewczyna. Nie zatrzymując się, wskoczyli na konie i tym samym szalonym cwałem przemknęli obok Paula kierując się w drogę powrotną. Już skręcali za róg, gdy na werandę wyskoczył chłopak w białych spodenkach i krzyknął za nimi:
— Wzorce weźcie prosto na stację! Aloszka!
Na ulicy już nikogo nie było. Chłopak postał chwilę, wytarł czoło i wrócił do budynku. Paul westchnął i poszedł dalej.
Na progu laboratorium Kostylina zatrzymał się, nasłuchując. Dobiegające z budynku odgłosy wydawały mu się dziwne. Głuche uderzenie. Ciężkie westchnienie. Coś się poruszyło. Nudny głos powiedział: „Zgadza się”. Cisza. Znowu głuche uderzanie. Paul obejrzał się na zalany słońcem plac przed laboratorium. Głos Kostylina powiedział: „Kłamiesz. Stawaj”. Głuche uderzenie. Paul wszedł do przedpokoju i zobaczył białe drzwi z napisem „Laboratorium chirurgiczne”. Za drzwiami nudny głos powiedział: „Właściwie dlaczego przez cały czas bierzemy z biodra? Można brać z pleców”. Kostylin zahuczał: „Sybiracy próbowali i nic im nie wyszło”. Znowu głuche uderzenie.
Paul podszedł do drzwi, które otworzyły się bezszelestnie. Pod ścianami zalanego światłem laboratorium lśniły matową bielą dziwne na pierwszy rzut oka urządzenia, ciemniały wmontowane w ścianę szerokie szyby.
— Septyczny może wejść? — spytał Paul.
Nikt mu nie odpowiedział. W laboratorium było dziesięć osób, wszyscy ponurzy i zadumani. Trzech siedziało rzędem w milczeniu na długiej, niskiej ławie. Patrzyli na Paula bez wyrazu. Dwaj ulokowali się plecami do drzwi pod odległą ścianą; nachyleni do siebie coś czytali. W kącie półkolem zebrali się pozostali. Pośrodku półkola twarzą do ściany stał Saszka Lin. Prawą ręką zakrywał twarz, lewą dłoń wysunął do tyłu pod prawą pachą. Stojący w półkolu piegowaty Fiedia z rozmachem trzasnął go w tę dłoń. Koledzy z półkola wyrzucili do przodu pięści ze sterczącym wielkim palcem. Kostylin w milczeniu odwrócił się i wskazał jednego mężczyznę. Ten w milczeniu pokręcił głową i Kostylin przyjął poprzednią pozycję.
— To co, może wejść septyczny? — spytał znowu Paul. — A może nie w porę?
— Pielgrzym — powiedział jeden z siedzących na ławie monotonnym głosem. — Wejdź, Pielgrzymie. Wszyscy jesteśmy septyczni.
Paul wszedł. Człowiek o monotonnym głosie powiedział w przestrzeń:
— Proponuję jeszcze raz przejrzeć analizy. Może jednak za mało białka.
— Białka to jest nawet więcej, niż liczyliśmy — powiedział ktoś z grających w tę dziwną grę.
Zapanowała przygnębiająca cisza. Słychać było tylko odgłosy uderzeń i powtarzane od czasu do czasu: „Kłamiesz, nie zgadłeś”.
Oho, pomyślał Paul, coś kiepsko z tym laboratorium chirurgicznym.
Kostylin nagle rozepchnął grających i wyszedł na środek pokoju.
— Propozycja — oznajmił raźno. Wszyscy, nawet ci, którzy siedzieli nad notatkami, odwrócili się w jego stronę. — Chodźmy się wykąpać.
— Chodźmy — powiedział zdecydowanie człowiek o monotonnym głosie. — Trzeba zacząć myśleć od początku.
Nikt więcej na propozycję nie zareagował.
Kostylin podszedł do Paula i objął go.
— Chodźmy, Polly — rzekł ze smutkiem. — Chodź, stary. Nie będziemy się martwić, no nie?
— No pewnie, Lin — rzekł Paul. — Nie wychodzi dziś, wyjdzie pojutrze.
Wyszli na słoneczną ulicę.
— Nie krępuj się, Lin — powiedział Paul. — Nie krępuj się, popłacz mi w kamizelkę. No, śmiało.
Na planecie było około stu tysięcy ferm hodowli zwierząt. Hodowano w nich krowy, świnie, słonie, antylopy, kozy, lamy, owce.
W średnim biegu Nilu działały dwie fermy, w których próbowano hodować hipopotamy.
Na planecie było też około dwustu tysięcy ferm zbożowych, gdzie uprawiano żyto, pszenicę, kukurydzę, grykę, proso, ryż, gaolan. Były farmy specjalistyczne, jak Wołga-Jednoróg, i takie o szerokim profilu. Wszystkie razem tworzyły podstawę obfitości — gigantyczny, całkowicie zautomatyzowany kombinat produkcji artykułów żywnościowych, poczynając od wieprzowiny i ziemniaków, a kończąc na ostrygach i mango. Żadne klęski żywiołowe, żadne katastrofy nie zagrażały teraz planecie nieurodzajem czy głodem.
Raz na zawsze ustanowiony system produkcji podtrzymywany był automatycznie i rozwijał się tak szybko i prężnie, że trzeba było podejmować specjalne kroki w celu uniknięcia nadprodukcji. Problem żywności przestał istnieć, tak jak nigdy nie istniał problem oddychania.
Do wieczora Paul miał już wyobrażenie, na razie bardzo ogólne, czym zajmują się hodowcy bydła. Ferma Wołga-Jednoróg była jedną z kilkunastu tysięcy ferm hodowlanych w umiarkowanej strefie planety.
Można się tu było zajmować genetyką praktyczną, embriomechaniczną weterynarią, spożywczą gałęzią statystyki ekonomicznej, zoopsychologią i agrologiczną cybernetyką. Paul spotkał tu również jednego gruntologa, najwidoczniej bez zajęcia: gruntolog pił świeże mleko i podrywał pewną śliczną zootechniczkę, namawiając ją, by pojechała z nim na bagna Amazonki, gdzie szanujący się gruntolog znalazłby jeszcze coś dla siebie.
W stadzie fermy Wołga-Jednoróg było około sześćdziesięciu tysięcy sztuk. Paulowi szczególnie podobała się całkowita autonomia stada — od rana do wieczora wszystkie krowy razem wzięte i każdą z osobna obsługiwały wyłącznie cybery i automaty. Natomiast stado obsługiwało kombinat przetwórczy linii dostaw z jednej i nieustannie rosnące naukowe potrzeby hodowców z drugiej strony.
Można było na przykład połączyć się z dyspozytornią i zażądać od dyżurnego pastucha krowy urodzonej siedemset dwadzieścia dwa dni temu, o takiej to a takiej maści, odpowiadającej takim to a takim parametrom, wiodącej ród od rasowego byka Mikołaja Drugiego.
Pół godziny później żądane zwierzę będzie czekać w towarzystwie oblepionego nawozem cybera w boksie, powiedzmy, laboratorium genetyki.
Laboratorium genetyki zajmuje się najbardziej szalonymi eksperymentami i stanowi nieustanne źródło starć pomiędzy fermą a kombinatem.
Pracownicy kombinatu, skromni, choć zawzięci strażnicy światowej gastronomii, dostawali szału, znajdując w kolejnej partii bydła sztukę z wyglądu i, co najważniejsze, w smaku przypominającą oceanicznego kraba.
Na fermie natychmiast zjawiał się przedstawiciel kombinatu, od razu szedł do laboratorium i żądał wydania „autora tej nieapetycznej sztuki”. Zawsze zgłaszali się wszyscy pracownicy laboratorium genetyki (sto osiemdziesiąt osób, nie licząc praktykantów). Przedstawiciel spokojnie przypominał, że przeznaczeniem fermy i kombinatu jest zaopatrywanie linii dostaw w wołowinę w każdej postaci, a nie w żabie udka i meduzy w konserwach. Stu osiemdziesięciu progresywnie nastawionych genetyków jednogłośnie protestowało przeciwko takiemu wąskiemu podejściu do problemu zaopatrzenia.
Im, genetykom, wydaje się dziwne, że taki doświadczony i mądry pracownik, jak wyżej wymieniony przedstawiciel, tkwi w tak konserwatywnych poglądach i nie przywiązuje żadnego znaczenia do reklamy, która, jak wiadomo, istnieje po to, by zmieniać i doskonalić smak ludności.
Przedstawiciel kombinatu przypominał, że żaden nowy produkt spożywczy nie może zostać wypuszczony na linię dostaw bez aprobaty Akademii Ochrony Zdrowia. (Okrzyki z tłumu genetyków:
„Konserwatyści od przewodu pokarmowego!” „Towarzystwo przyjaciół wyrostka robaczkowego!”) Przedstawiciel rozkładał ręce i dawał do zrozumienia, że nie jest w stanie pomóc. Okrzyki przechodziły w głuche warczenie i wkrótce milkły: autorytet Akademii Ochrony Zdrowia jest naprawdę potężny. Następnie przedstawiciela prowadzono do laboratorium, żeby pokazać mu „ostatnią nowinkę”.
Przedstawiciel bladł, odsuwał się gwałtownie i żądał złożenia przysięgi, że „to wszystko” jest kompletnie niejadalne. W odpowiedzi dostawał do degustacji mięso nie wymagające żadnych przypraw; mięso, którego nie trzeba solić, które rozpuszcza się w ustach jak lody, specmięso dla kosmonautów i techników jądrowych, dla przyszłych matek, a nawet mięso, które można jeść na surowo. Przedstawiciel kombinatu degustował, wykrzykiwał zachwycony: „Ale dobre! Wspaniałe!” i żądał złożenia przysięgi, że „to wszystko” wyjdzie poza eksperymenty w przyszłym roku. Kompletnie uspokojony żegnał się, odjeżdżał, a po miesiącu wszystko zaczynało się od początku.
Zgromadzone w ciągu dnia informacje uskrzydliły Paula. Poczuł pewność, że tutaj człowiek miałby się czym zająć.
Na początek przejdę do cybernetyków, potem będę pasł krowy, rozmyślał, siedząc na odsłoniętej werandzie kawiarni i z roztargnieniem patrząc na szklankę gazowanego zsiadłego mleka. Połowę cybernetyków wygonię na pole. Niech łapią muchy. Wieczorami będę pracował z genetykami. Dobrze by było, gdyby Irina okazała się genetykiem. Oczywiście, przydzieliliby mnie do niej. Każdego ranka posyłałbym jej przez cybera bukiet kwiatów. I każdego wieczoru.
Napił się mleka i popatrzył w dół, na czarne pole za rzeką, gdzie już słabo zieleniła się młoda trawka.
Sprytnie wykombinowane, pomyślał. Jutro cybery zawrócą stado i popędzą je z powrotem. Rotacyjne pastwiska. Ale to rutyna, brak nowych pomysłów. Ja i Irina wyhodujemy krowy, które będę jeść ziemię. Jak dżdżownice. Ale będzie wesoło! Tylko ta Akademia Ochrony Zdrowia…
Na werandę, dyskutując głośno o sensie życia, wtargnęła duża grupa i od razu zaczęła zsuwać stoliki.
— Człowiek umiera — mówi ktoś — i mu obojętne, spadkobiercy czy nie spadkobiercy, potomkowie czy nie…
— To bykowi Mikołajowi Drugiemu jest wszystko jedno…
— Co tu ma do rzeczy byk? Tobie też jest wszystko jedno! Odszedłeś, znikłeś, rozpuściłeś się… nie ma cię, rozumiesz?
— Poczekajcie… W tym jest pewna logika. Sens życia interesuje tylko żywych…
— Ciekawe, gdzie byś teraz był, gdyby twoi przodkowie uważali tak samo. Do tej pory byś ziemię sochą orał…
— Bzdura! Co tu ma do rzeczy sens życia? To po prostu prawo rozwoju środków produkcji…
— A co ma do rzeczy prawo?
— A to, że chcesz czy nie, środki produkcji się rozwijają. Najpierw była socha, potem traktor, a po traktorze cyber…
— Dobra, powiedzmy, że potomkowie nie mają tu nic do rzeczy. Ale co z ludźmi, których sens życia polegał na wymyśleniu traktora?
— Dlaczego to mieszacie? Nie mówimy o tym, po co każdy pojedynczy człowiek żyje, tylko po co istnieje ludzkość! Niczego nie zrozumieliście i…
— To ty niczego nie zrozumiałeś!
— Słuchajcie, słuchajcie mnie! Rolnicy! Wszystko wam wyjaśnię! Hej!
— Dajcie mu powiedzieć!
— To złożony problem. Jak długo istnieją ludzie, zawsze kłócą się o sens swojego…
— Krócej!
— …o sens swojego istnienia. Po pierwsze, potomkowie nie mają tu nic do rzeczy. Życie dane jest człowiekowi niezależnie od tego, czy chce czy nie…
— Streszczaj się!
— No to sam opowiadaj.
— Alan, dawaj krócej.
— Proszę bardzo! — Życie jest interesujące i dlatego żyjemy. A kogo nie interesuje, cóż… w Sniegiriewie jest fabryka nawozów…
— Dobrze mu tak, Alan!
— Nie… W tym też jest logika…
— To kuchenna filozofia! Co znaczy „interesujące”, „nieinteresujące”? Po co jesteśmy — oto pytanie!
— A po co jest przesunięcie peryhelium? Albo prawo Newtona?
— „Po co”! Najgłupsze pytanie. Po co słońce wstaje na wschodzie?
— Oho, ho! Jeden głupek stawia pytanie, żeby zapędzić w ślepą uliczkę tysiące mędrców.
— Głupek? Taki ze mnie głupek, jak z was mędrcy…
— Przestańcie, pomówmy lepiej o miłości!
— „Miłość — cóż takiego! I cóż takiego ta miłość?”
— Po co jest miłość? Oto pytanie!
— Po co, Zora?
— Wiecie co, rolnicy… patrzę tak na was w laboratorium, cóż… ludzie jak ludzie. A jak zaczynacie filozofować… miłość, życie…
Paul wziął swoje krzesło i wcisnął się do towarzystwa. Poznali go.
— A, Pielgrzym! Pielgrzymie, czym jest miłość?
— Miłość — zaczął Paul — to specyficzna właściwość wysoko zorganizowanej materii.
— Dlaczego zorganizowanej i dlaczego materii!
— Przestańcie…
— Pielgrzymie, są jakieś nowe kawały?
— Są — odparł Paul. — Tylko mało dowcipne…
— My sami jesteśmy mało dowcipni.
— Niech opowie. Opowiedz mi kawał, a powiem ci, kim jesteś.
Paul zaczął:
— Jeden cybernetyk wynalazł predykator, maszynę przepowiadającą przyszłość, taki agregat na sto pięter. Na początek zadał predykatorowi pytanie: „Co będę robił za trzy godziny?” Predykator brzęczał do rana i wreszcie oznajmił: „Będziesz siedział i czekał na moją odpowiedź”.
— Taak — powiedział ktoś.
— O co chodzi? — spytał z zimną krwią Paul. — Sami prosiliście.
— Słuchajcie, dlaczego wszystkie cyberkawały są takie ciężkie?
— Najważniejsze, po co? Oto pytanie!
— Pielgrzymie, jak ci na imię?
— Paul — wymamrotał Paul.
Na werandę wyszła Irina. Była piękniejsza od wszystkich dziewczyn siedzących przy stole. Była tak piękna, że Paul przestał słuchać. Uśmiechnęła się, coś powiedziała, komuś pomachała ręką i usiadła obok długonosego Zory. Zora nachylił się do niej i o coś zapytał, pewnie: po co? Paul złapał oddech i zauważył, że sąsiad po jego prawej stronie żali się:
— Po prostu nie umiemy, nie nauczyliśmy się. Saszka w żaden sposób nie może tego zrozumieć. Takich rzeczy nie robi się zrywami.
Paul poznał sąsiada — to był Wasia, człowiek o monotonnym głosie, ten sam, z którym w południe się kąpali.
— Takich rzeczy nie robi się zrywami. My nie przystosowujemy Natury, tylko rąbiemy ją na drzazgi.
— A… eee… właściwie, o czym mowa? — spytał Paul ostrożnie. Nie miał bladego pojęcia, skąd i kiedy pojawił się Wasia.
— Przecież mówię — powiedział cierpliwie Wasia. — Przestrajanie żywego organizmu bez zmiany genetyki.
Paul nie odrywał wzroku od Iriny. Długonosy Zora nalewał jej szampana. Irina coś szybko mówiła, postukując w kielich smagłymi palcami.
— Aha! Zakochałeś się w Irinie! Szkoda — zauważył Wasia.
— W jakiej Irinie? — wymamrotał Paul.
— Ta dziewczyna to Irina Jegorowa. Pracowała u nas w dziale biologii ogólnej.
Paulowi wydawało się, że spada.
— Jak to pracowała?
— Przecież mówię, że szkoda — powiedział Wasia spokojnie. Wyjeżdża w tych dniach.
Paul widział tylko jej profil oświetlony słońcem.
— Dokąd? — spytał.
— Na Daleki Wschód.
— Nalej mi wina, Wasia — powiedział Paul. Zaschło mu w gardle.
— Będziesz u nas pracował? — spytał Wasia. — Saszka mówił, że masz otwartą głowę…
— Otwarta głowa — wymamrotał Paul — wysokie czoło, spokojne oczy…
Wasia roześmiał się.
— Nie martw się — powiedział — mamy tylko dwadzieścia pięć lat.
— Nie — powiedział Paul, potrząsając w rozpaczy głową. — Po co miałbym tu zostać? Oczywiście, że nie zostanę… Pojadę na Daleki Wschód…
Ciężka ręka spadła mu na ramię i potężny bas Lina zapytał:
— Kto tu jedzie na Daleki Wschód?
— Lin, Lin, słuchaj — powiedział Paul żałośnie. — Dlaczego ja mam takiego pecha?
— Irina — rzekł Wasia i wstał.
Lin usiadł na jego miejscu i przysunął sobie talerz z zimnym mięsem. Miał zmęczoną twarz.
Paul patrzył na niego ze strachem i nadzieją, zupełnie jak w dawnych czasach, gdy sąsiedzi z piętra urządzali ogólnoszkolną obławę, żeby złapać sprytnego Liber Polly i oduczyć go bycia sprytnym.
Lin przeżuł ogromny kawał mięsa i jego bas zagłuszył hałas na werandzie:
— Chłopi! Przyszedł nowy katalog wydawnictw w języku rosyjskim. Wszyscy zainteresowani proszeni są o udanie się do klubu.
Odwrócili się do niego.
— Co przyszło?
— Mironow jest, Saszka?
— Jest — odparł Lin.
— A Żelazna wieża?
— Jest, już wziąłem.
— A Czysty jak śnieg?
— Jest. To osiemdziesiąt sześć tytułów, nie pamiętam wszystkiego.
Weranda zaczęła szybko pustoszeć. Wyszedł Alan, wyszedł Wasia. Wyszła Irina z długonosym Zora. Nic nie wiedziała. Nawet nie zauważyła. I, oczywiście, nic nie pamiętała. I nigdy sobie nie przypomni. Zorę sobie przypomni, zdecydował Paul. Dwugłowego cielaka. A mnie nie…
— Nieszczęsna miłość aktywizuje — odezwał się Lin. — Ale jest krótka, Polly. Zostaniesz tutaj. Już ja cię przypilnuję.
— Może jednak pojadę na Daleki Wschód?
— Po co? Będziesz jej tylko przeszkadzać i plątać się pod nogami. Znam Irinę i znam ciebie. Jesteś o pięćdziesiąt lat głupszy od jej bohatera.
— A może…
— Nie — uciął Lin. — Zostaniesz ze mną. Czy twój Lin cię kiedyś okłamał?
Paul posłuchał. Czule poklepał Lina po szerokich plecach, wstał i podszedł do balustrady. Słońce zaszło, na fermę opadł ciepły, przezroczysty zmierzch. Gdzieś niedaleko ktoś grał na pianinie i bardzo ładnie śpiewano na dwa głosy. Paul przeskoczył przez balustradę i cichutko zawył: gigantyczny rakopająk, który stracił trop.
Satelita w kształcie torusa był ogromny: dwa kilometry średnicy i rozdzielony wewnątrz na wiele pomieszczeń masywnymi grodziami. W pierścieniowych korytarzach było pusto i jasno, trójkątne luki prowadzące do równie pustych, jasnych pomieszczeń były otwarte na oścież. Satelita został opuszczony bardzo dawno, może nawet milion lat temu, ale chropawa żółta podłoga była czysta. August Bader powiedział, że nie widział tu ani jednego pyłka.
Bader szedł przodem, jak przystało odkrywcy i gospodarzowi.
Gorbowski i Valkenstein widzieli jego odstające uszy i jasny sterczący kosmyk na czubku głowy.
— Spodziewałem się tu pewnego zapuszczenia — opowiadał niespiesznie Bader. Mówił po rosyjsku, starannie wymawiając każdą głoskę. — Ten satelita zainteresował nas przede wszystkim. To było dziesięć lat temu. Zobaczyłem, że zewnętrzne luki są otwarte i powiedziałem sobie: „Auguście, zaraz zobaczysz brud i nieporządek”.
Nawet kazałem żonie zostać na statku. Bałem się, że zobaczę tu martwe ciała, sami rozumiecie.
Zatrzymał się przed jednym z luków i Gorbowski omal na niego nie wpadł. Valkenstein, który został nieco w tyle, dogonił ich i zatrzymał się zasępiony.
— Aber było tu pusto — kontynuował Bader. — Było jasno, bardzo czysto i absolutnie pusto. Proszę, zajrzyjcie. — Zrobił ręką płynny gest. — Jestem skłonny sądzić, że tu mieściła się dyspozytornia satelity.
Wcisnęli się do pomieszczenia, z sufitem w kształcie kopuły i niską półokrągłą platformą na środku. Ściany były jaskrawożółte, matowe i rozjaśnione wewnętrznym światłem. Gorbowski pomacał ścianę. Była gładka i chłodna.
— Przypomina bursztyn — powiedział. — Zobacz, Mark.
Valkenstein też pomacał i kiwnął głową.
— Wszystko zdemontowane — mówił Bader. — Ale w ścianach, grodziach i toroidalnej powłoce satelity zostały ukryte przed nami źródła światła. Jestem skłonny sądzić…
— Wiemy — wtrącił szybko Valkenstein.
— Tak? — Bader popatrzył na Gorbowskiego. — A co czytaliście? Pan, Marku, i pan, Leonidzie?
— Czytaliśmy serię pańskich artykułów, Auguście — odparł Gorbowski. — Sztuczne satelity Władysławy.
Bader przechylił głowę.
— Sztuczne, nieziemskiego pochodzenia satelity planety Władysławy gwiazdy EN 17 — poprawił. — Tak. W takim razie, oczywiście, nie muszę prezentować wam mojego stanowiska na temat źródeł światła.
Valkenstein przeszedł się wzdłuż ściany, przyglądając się jej uważnie.
— Dziwny materiał — rzucił z daleka. — Metaloplast, zapewne.
Ale nigdy takiego nie widziałem.
— To nie jest metaloplast — zaprotestował Bader. — Nie zapominajcie, gdzie jesteście. Pan, Marku, i pan, Leonidzie.
— Nie zapominamy — powiedział Gorbowski. — Byliśmy na Phobosie i tam rzeczywiście użyli innego materiału.
Phobos był satelitą Marsa, przez długi czas uważanym za naturalny. Okazał się jednak czterometrowym torusem, oplecionym metaliczną, antymeteorytową siecią. Gęstą sieć zeżarła meteorytowa korozja, miejscami została przerwana, ale sam satelita ocalał. Jego zewnętrzne luki były otwarte i gigantyczny precel był w środku tak samo pusty, jak ten tutaj. Opierając się na zużyciu antymeteorytowej sieci obliczono, że satelitę wprowadzono na orbitę Marsa co najmniej dziesięć milionów lat temu.
— O, Phobos! — Bader pokręcił głową. — Phobos to jedno, Leonidzie, a Władysława to zupełnie co innego.
— Dlaczego? — zainteresował się Valkenstein, podchodząc.
— Na przykład dlatego, że od Słońca i Phobosa do Władysławy, gdzie znajdujemy się teraz, jest trzysta jednostek astronomicznych.
— Pokonaliśmy tę odległość w ciągu pół roku — powiedział gniewnie Valkenstein. — Oni mogli zrobić to samo. Poza tym satelity Władysławy i Phobos mają wiele wspólnego.
— To jeszcze trzeba udowodnić — rzekł Bader.
Gorbowski uśmiechnął się leniwie.
— Próbujemy to właśnie zrobić.
Po chwili zastanowienia Bader wygłosił:
— Phobos i ziemskie satelity też mają wiele wspólnego.
Ta odpowiedź była dokładnie w jego stylu — bardzo poważna i nie całkiem na temat.
— No dobrze — powiedział Gorbowski — jest tu coś jeszcze prócz dyspozytorni?
— Na tym satelicie — odparł pouczającym tonem Bader — znajduje się sto sześćdziesiąt pomieszczeń, od piętnastu do pięciuset metrów kwadratowych. Możemy obejrzeć je wszystkie. Ale są puste.
— Skoro są puste — powiedział Valkenstein — to lepiej wracajmy na „Tariela”.
Bader popatrzył na niego i znowu odwrócił się do Gorbowskiego.
— Tego satelitę nazywamy Władzia. Jak wam wiadomo, Władysława ma jeszcze jednego, mniejszego satelitę, też sztucznego, nieziemskiego pochodzenia. Nazywamy go Sława. Rozumiecie? Planeta nazywa się Władysława. To naturalne nazwać jej satelity Władzia i Sława, prawda?
— Oczywiście — zgodził się Gorbowski. Znał już ten błyskotliwy wywód, słyszał go po raz trzeci. — Bardzo dowcipna propozycja.
— Auguście. Władzia i Sława. Władysława. Pięknie.
— U nas na Ziemi — ciągnął Bader bez pośpiechu — satelity te są nazywane „Igrek l” i „Igrek 2”, odpowiednio Władzia i Sława. Ale my, my nazywamy je inaczej. Nazywamy je Władzia i Sława.
Popatrzył surowo na Valkensteina. Valkensteinowi drgnęły mięśnie twarzy. Z tego, co wiedział, „my” oznaczało tylko Badera.
— Co się zaś tyczy składu tego żółtego materiału, który bynajmniej nie jest metaloplastem, a który ja nazywam bursztynem…
— Bardzo trafnie — wtrącił Valkenstein.
— Tak… nieźle… no więc ten skład jest na razie nieznany. Pozostaje tajemnicą.
Zapadła cisza. Gorbowski w roztargnieniu oglądał pomieszczenie. Próbował wyobrazić sobie tych, którzy budowali satelitę i pracowali tu dawno temu. To byli inni ludzie. Przybyli do Systemu Słonecznego i odeszli zostawiając na Marsie opuszczone kosmiczne laboratoria i wielkie miasto w pobliżu bieguna północnego. Satelity były puste, miasto również. Pozostały tylko dziwne budowle, schodzące na wiele pięter pod ziemię. Następnie (a może przedtem?) przeszli do systemu gwiazdy EN 17, zbudowali przy Władysławie dwa sztuczne satelity i też odeszli. Na Władysławie również powinno być porzucone miasto. Skąd i po co tu przybyli? Dlaczego i dokąd odeszli? Zresztą to jasne, dlaczego. Byli wielkimi badaczami.
Wysłannikami innego świata.
— A teraz — powiedział Bader — pójdziemy i obejrzymy pomieszczenie, w którym znalazłem przedmiot nazwany przeze mnie umownie guzikiem.
— Jest tam teraz? — ożywił się Valkenstein.
— Kto? — spytał Bader.
— Przedmiot.
— Guzik — rzekł z naciskiem Bader — znajduje się w tym momencie na Ziemi, w dyspozycji komisji do spraw badania śladów działań obcej inteligencji w kosmosie.
— Aha — powiedział Valkenstein — u tropicieli. Ale gdy zbierałem materiały o Władysławie, nie pokazano mi pańskiego guzika.
Bader zadarł podbródek.
— Odesłałem go z kapitanem Antonem Bykowem półtora lokalnego roku temu.
A więc minęli się z Bykowem, który powinien przybyć na Ziemię siedem miesięcy po starcie „Tariela” ku gwieździe EN 17.
— Trudno — powiedział Gorbowski. — W takim razie oględziny guzika trzeba odłożyć na później.
— Ale za to obejrzymy pomieszczenie, w którym go znalazłem — rzekł Bader. — Niewykluczone, Leonidzie, że w hipotetycznym mieście na powierzchni planety Władysławy znajdziecie analogiczne przedmioty.
Wszedł do luku.
— Mam go dosyć, Leonidzie Andriejewiczu… — powiedział przez zęby Valkenstein.
— Musimy wytrzymać — uspokoił go Gorbowski.
Do pomieszczenia, w którym Bader znalazł guzik, było pół kilometra. Bader wskazał miejsce, gdzie leżał guzik, i szczegółowo opowiedział, jak go znalazł — mianowicie nadepnął na niego. Zdaniem Badera, guzik był akumulatorem, z półprzeźroczystego, srebrzystego materiału, bardzo miękkiego. Średnica — trzydzieści osiem i szesnaście setnych milimetra… masa… waga… odległość od najbliższej ściany…
W pokoju naprzeciwko, po drugiej stronie korytarza, wśród rozstawionych na podłodze przyrządów siedziało dwóch młodych mężczyzn w niebieskich robotniczych kurtkach. Pracowali, spoglądając w stronę Gorbowskiego i Valkensteina, i rozmawiając półgłosem.
— Desantowcy. Przylecieli wczoraj.
— Uhm. Ten wysoki to Gorbowski.
— Wiem.
— A ten drugi, jasnowłosy?
— Mark Jefremowicz Valkenstein. Nawigator.
— Aha, słyszałem.
— Jutro zaczynają.
Bader wreszcie przestał tłumaczyć i zapytał, czy wszystko jasne.
— Wszystko — powiedział Gorbowski i usłyszał chichot w pokoju naprzeciwko.
— Teraz wrócimy do domu — rzekł Bader.
Wyszli na korytarz i Gorbowski skinął chłopakom w niebieskich kurtkach.
Chłopcy wstali i ukłonili się z uśmiechem.
— Powodzenia — powiedział jeden.
Drugi uśmiechnął się w milczeniu, obracając w ręku motek kolorowego kabla.
— Dziękuję — powiedział Gorbowski.
Valkenstein też powiedział „dziękuję”.
Gdy odeszli na kilkadziesiąt metrów, Gorbowski odwrócił się.
Mężczyźni w niebieskich kurtkach stali na korytarzu i patrzyli na nich.
Czas w „Imperium Badera” (jak kpiąco nazywano cały system sztucznych i naturalnych satelitów Władysławy — obserwatoria, warsztaty, stacje paliwowe, czarne cysterny, plantacje chlorelli, oranżerie, hodowle, szklane sady odpoczynku i puste torusy nieziemskiego pochodzenia) liczono w cyklach trzydziestogodzinnych. Pod koniec trzeciego cyklu, gdy D-statek „Tariel” — sześciokilometrowy gigant, przypominający z oddali lśniący kwiat — wyszedł na merydionalną orbitę wokół Władysławy, Gorbowski podjął pierwszą próbę poszukiwań. D-statek nie był przystosowany do lądowania na masywnych planetach, zwłaszcza takich, które miały atmosferę. Były za kruche. Lądowanie przeprowadzano na szalupach pomocniczych z atomowo-impulsowym lub fotonowym napędem lub planetolotami lżejszego typu z nieustalonym środkiem ciężkości. Rejsowy statek przewozi jedną taką szalupę, desantowy — od dwóch do czterech. „Tariel” miał na pokładzie dwie fotonowe szalupy. W jednej z nich Gorbowski podjął pierwszą próbę wymacania atmosfery Władysławy. „Żeby zobaczyć, czy warto” — powiedział do Badera.
Bader osobiście przybył na „Tariela”. Dużo kiwał głową i mówił: „O tak” — a kiedy szalupa Gorbowskiego oderwała się od „Tariela”, usiadł na krześle przy pulpicie obserwacyjnym i zaczął cierpliwie czekać.
Desantowcy zebrali się przy pulpicie, śledząc niewyraźne rozbłyski na szarym monitorze oscylografu — ślady impulsów sygnałowych, przesyłanych przez automatyczny nadajnik szalupy. Desantowców było trzech, nie licząc Badera. Wszyscy milczeli i myśleli o Gorbowskim, każdy po swojemu.
Valkenstein myślał, że Gorbowski wróci za godzinę. Nie znosił niewyjaśnionych sytuacji i bardzo chciał, żeby Gorbowski już tu był, chociaż wiedział, że pierwszy zwiad przebiega zazwyczaj pomyślnie, zwłaszcza jeśli szalupę prowadzi taki fachowiec. Valkenstein przypomniał sobie pierwsze spotkanie z Gorbowskim. Właśnie wrócił ze skoku na Neptuna — w dodatku bez strat. Był z tego bardzo dumny i bardzo się chwalił. To było na Cyfei, satelicie Księżyca, skąd zazwyczaj startowały fotonowe statki. Gorbowski podszedł do niego w stołówce: „Przepraszam pana bardzo, czy przypadkiem nie nazywa się pan Mark Jefremowicz Valkenstein?” Valkenstein skinął głową i spytał: „Czym mogę…?” Gorbowski miał bardzo nieszczęśliwą minę. Usiadł obok, poruszył długim nosem i powiedział prosząco „Niech pan posłucha, Mark, nie wie pan przypadkiem, gdzie można tu dostać harfę?” Tutaj — znaczyło w odległości trzystu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów od Ziemi, w bazie statków kosmicznych. Valkenstein zakrztusił się zupą. Gorbowski przyglądał mu się ciekawie, wreszcie się przedstawił i powiedział: „Niechże się pan uspokoi, Mark, to nic pilnego. Właściwie chciałem się dowiedzieć, w jakim trybie wchodził pan w egzosferę Neptuna”. To był styl Gorbowskiego — podejść człowieka, zwłaszcza nieznajomego, zadać zaskakujące pytanie i zobaczyć, jak on z tego wybrnie.
Biolog Percy Dickson, czarny, kędzierzawy, też myślał o Gorbowskim. Percy Dickson zajmował się kosmopsychologią i kosmofizjologią człowieka. Był stary, dużo wiedział i przeprowadził ze sobą i z innymi mnóstwo szalonych eksperymentów. Doszedł do wniosku, że człowiek, który był w przestrzeni w sumie ponad dwadzieścia lat, odzwyczaja się od Ziemi i przestaje uważać ją za dom.
Pozostając Ziemianinem, przestaje być człowiekiem Ziemi. Percy Dickson sam stał się kimś takim i nie rozumiał, dlaczego Gorbowski, który „przelatał” pięć i pół parseka, był na kilkudziesięciu księżycach i planetach, od czasu do czasu wznosi smutne oczy i mówi z westchnieniem: „Na polankę bym chciał. Na trawkę. Poleżeć i żeby rzeczka płynęła”.
Riu Baseda, fizyk atmosferyczny, też myślał o Gorbowskim. Rozmyślał o jego pożegnalnych słowach: „Popatrzę, czy warto”. Baseda bardzo się bał, że po powrocie Gorbowski powie: „Nie warto”. Już nieraz tak było. Baseda zajmował się badaniem groźnych atmosfer, był wiecznym dłużnikiem Gorbowskiego i za każdym razem wydawało mu się, że wysyła go na pewną śmierć. Kiedyś powiedział o tym Gorbowskiemu i ten z całą powagą odrzekł: „Jeszcze się nie zdarzyło, żebym nie wrócił”.
Generalny pełnomocnik Rady Kosmogacji, dyrektor transkosmicznej bazy statków i laboratorium „Władysława” EN 17, profesor i desantowiec August Johann Bader też myślał o Gorbowskim. Przypomniało mu się, jak piętnaście lat temu na Cyfei Gorbowski żegnał się ze swoją matką. Gorbowski i Bader wyruszali na Transplutona. Pożegnanie z rodziną przed rejsem kosmicznym zawsze jest bardzo smutnym momentem. Bader miał wrażenie, że Gorbowski pożegnał się z matką jakoś niedbale; jako kapitan statku uznał za swój obowiązek zwrócić mu na to uwagę. „W takim momencie powiedział surowo, ale ciepło — pańskie serce powinno bić unisono z sercem pańskiej matki. Najwyższa cnota każdego człowieka polega na tym…” Gorbowski słuchał w milczeniu, a gdy Bader skończył go karcić, powiedział dziwnym głosem: „Auguście, ma pan mamę?” Tak właśnie powiedział: mamę! Nie matkę, nie mutter, tylko mamę.
— …wyszedł na tamtą stronę — powiedział Baseda.
Valkenstein popatrzył na ekran. Rozbłyski niewyraźnych plam znikły. Zerknął na Badera, który siedział wbity w siedzenie krzesła i wyglądał, jakby go mdliło. Podniósł oczy na Valkensteina i uśmiechnął się zmęczonym uśmiechem.
— Jedna rzecz — powiedział, starannie wymawiając głoski — gdy ty sam. Aber zupełnie co innego, gdy ktoś inny.
Valkenstein odwrócił się. Jego zdaniem, nie miało znaczenia, kto wykonuje zadanie. Wstał i wyszedł na korytarz. Przed kesonowym lukiem zobaczył nieznajomego młodego człowieka z ogoloną, opaloną twarzą i ogoloną lśniącą czaszką. Valkenstein zatrzymał się i obejrzał go od stóp do głów.
— Kim pan jest? — spytał nieprzyjaźnie. Nieznajomy człowiek na „Tarielu” był ostatnią rzeczą, jaką spodziewał się zobaczyć.
Młody człowiek uśmiechnął się krzywo.
— Moje nazwisko Sidorow — powiedział. — Jestem biologiem i chcę się widzieć z towarzyszem Gorbowskim…
— Gorbowski jest w zwiadzie — wyjaśnił Valkenstein. — Jak się pan dostał na statek?
— Przywiózł mnie dyrektor Bader.
— A… — powiedział Valkenstein. Bader przybył na statek dwie godziny temu.
— I zapewne o mnie zapomniał.
— Nic dziwnego — stwierdził Valkenstein. — To całkiem naturalne, jeśli chodzi o dyrektora Badera. Jest bardzo zdenerwowany.
— Rozumiem — Sidorow popatrzył na noski swoich butów. Chciałbym się widzieć z towarzyszem Gorbowskim.
— Będzie pan musiał trochę zaczekać — powiedział Valkenstein.
— Wkrótce wróci. Chodźmy, zaprowadzę pana do mesy.
Zaprowadził Sidorowa, położył przed nim plik ostatnich ziemskich czasopism i wrócił na mostek. Desantowcy uśmiechali się.
Bader ocierał pot z czoła i też się uśmiechał. Na ekranie znowu pulsowały rozbłyski.
— Wraca — poinformował go Dickson. — Powiedział, że jedno okrążenie wystarczy.
— Oczywiście, że wystarczy — przyznał Valkenstein.
— Absolutnie wystarczy — dodał Baseda.
Po kwadransie Gorbowski wydostał się z kesonu, w biegu rozpinał kombinezon pilota. Był roztargniony i patrzył ponad ich głowami.
— No i co? — spytał niecierpliwie Baseda.
— Wszystko w porządku — oznajmił Gorbowski. Zatrzymał się na środku korytarza i zaczął wychodzić z kombinezonu. Uwolnił jedną nogę, nadepnął na rękaw i omal nie upadł. — To znaczy, głupstwa mówię. Wszystko do chrzanu.
— A co w szczególności? — spytał Valkenstein.
— Głodny jestem — oświadczył Gorbowski. Wydostał się w końcu z kombinezonu i poszedł do mesy, wlokąc za sobą kombinezon za rękawy. — Idiotyczna planeta.
Valkenstein wziął od niego kombinezon i szedł obok.
— Idiotyczna planeta — powtórzył Gorbowski.
— To bardzo trudna planeta do lądowania — potwierdził Bader, starannie artykułując.
— Dajcie mi coś do zjedzenia — upomniał się znowu Gorbowski.
W mesie z jękiem ulgi zwalił się na kanapę. Na jego widok Sidorow zerwał się na równe nogi.
— Niech pan siedzi — powiedział dobrodusznie Gorbowski.
— Więc co się stało? — nie ustępował Valkenstein.
— Nic szczególnego — powiedział Gorbowski. — Nasze szalupy nie mogą wylądować.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Fotonowe statki się do tego nie nadają. Psuje się regulacja magnetycznych pułapek w reaktorze.
— Atmosferyczne pola magnetyczne — powiedział atmosferyczny fizyk i zatarł ręce.
— Możliwe — przyznał Gorbowski.
— Cóż — odezwał się niespiesznie Bader. — Dam wam rakietę impulsową. Albo jonolot.
— Niech pan da, Auguście — zgodził się Gorbowski. — Niech pan nam da jonolot. Ale najpierw dajcie mi coś zjeść.
— Mój Boże — westchnął Valkenstein. — Już nie pamiętam, kiedy ostatnio sterowałem rakietą impulsową.
— To nic — machnął ręką Gorbowski. — Przypomnisz sobie. Posłuchajcie… — zaczął łagodnie. — Dacie mi dzisiaj coś do zjedzenia?
— Już — powiedział Valkenstein.
Przeprosił Sidorowa, zdjął ze stołu czasopisma i nakrył stół chlorowinylową serwetą. Postawił na stole chleb, masło, mleko i kaszę gryczaną.
— Stół nakryty, Leonidzie Andriejewiczu.
Gorbowski niechętnie wstał z kanapy.
— Zawsze musi się wstawać, kiedy trzeba coś zrobić — powiedział.
Siadł przy stole, wziął w obie ręce filiżankę z mlekiem i wypił jednym haustem. Potem, również obiema rękami, przysunął do siebie talerz z kaszą i wziął widelec. Wtedy stało się jasne, dlaczego używał obu rak: trzęsły mu się tak mocno, że dwa razy chybił, próbując nabrać końcem widelca kawałek masła. Bader wyciągnął szyję i patrzył na dłonie Gorbowskiego.
— Postaram się dać panu najlepszą impulsową rakietę, Leonidzie — zapewnił. — Najbardziej dobrą.
— Proszę dać, Auguście — rzekł Gorbowski. — Najlepszą. A kim jest ten młody człowiek?
— To Sidorow — wyjaśnił Valkenstein. — Chciał z panem pomówić.
Sidorow znowu wstał. Gorbowski popatrzył na niego życzliwie.
— Proszę, niech pan siada.
— O — powiedział Bader. — Zupełnie zapomniałem. Proszę mi wybaczyć. Leonidzie, towarzysze, pozwólcie, że wam przedstawię…
— Nazywam się Sidorow — odezwał się gość i uśmiechnął się speszony, bo teraz wszyscy na niego patrzyli. — Michaił Albertowicz. Biolog.
— Welcome, Michaił Albertowicz — powiedział kudłaty Dickson.
— W porządku — odezwał się Gorbowski. — Zjemy, Michaile Albertowiczu, i pójdziemy do mojej kajuty. Tam jest kanapa. Tutaj też jest kanapa — zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu — ale na niej rozsiadł się Bader, a on jest dyrektorem.
— Proszę nawet nie myśleć o zabraniu go — powiedział po japońsku Valkenstein. — Nie podoba mi się…
— Dlaczego? — spytał Gorbowski.
Gorbowski leżał na kanapie, Valkenstein i Sidorow siedzieli przy stole. Na blacie leżały lśniące szpule videofonogramów.
— Nie radzę — dorzucił Valkenstein.
Gorbowski założył ręce za głowę.
— Nie mam krewnych — powiedział Sidorow. Gorbowski popatrzył na niego ze współczuciem. — Nikt nie będzie po mnie płakał.
— Dlaczego płakał? — spytał Gorbowski.
Sidorow sposępniał.
— Chcę powiedzieć, że wiem, na co się decyduję. Potrzebuję informacji. Na Ziemi na mnie czekają. Siedzę nad Władysławą już rok. Prawie całkiem stracony rok…
— Tak, to przykre — przyznał Gorbowski.
Sidorow zacisnął dłonie.
— Bardzo przykre, Leonidzie Andriejewiczu. Myślałem, że szybko wylądujemy na Władysławie. Nie pragnę być odkrywcą, po prostu potrzebuję informacji. Rozumie mnie pan?
— Rozumiem — powiedział Gorbowski. — Oczywiście. Zdaje się, że jest pan biologiem…
— Tak. Prócz tego skończyłem kurs pilota-kosmogatora… dostałem dyplom z wyróżnieniem. To pan mnie egzaminował, Leonidzie Andriejewiczu, ale oczywiście pan nie pamięta. Ale przede wszystkim jestem biologiem i nie mogę dłużej czekać. Kvippa obiecał, że mnie ze sobą weźmie, ale po dwóch próbach lądowania zrezygnował. Potem przyleciał String. To był prawdziwy śmiałek, ale też mnie nie zabrał. Nie zdążył. Zdecydował się na lądowanie przy drugim podejściu i nie wrócił.
— Co za dziwak — Gorbowski wpatrywał się w sufit. — Na takiej planecie trzeba zrobić przynajmniej dziesięć prób. Jak się nazywał? String?
— String.
— Dziwak — powtórzył Gorbowski. — Niemądry dziwak.
Valkenstein popatrzył na Sidorowa i warknął:
— Otóż to. Z tego też bohater.
— Mów po rosyjsku — powiedział surowo Gorbowski.
— Po co? Przecież on zna japoński.
Sidorow poczerwieniał.
— Tak — przyznał. — Znam. Ale ja nie jestem bohaterem. String był. A ja jestem tylko biologiem i potrzebuję informacji.
— I co, dużo informacji dostał pan od Stringa? — spytał Valkenstein.
— Od Stringa? Żadnych — zdumiał się Sidorow. — Przecież on zginął.
— To czemu się pan nim tak zachwyca?
Sidorow wzruszył ramionami. Nie rozumiał tych dziwnych ludzi — Gorbowskiego, Valkensteina ani ich przyjaciół. Nazwać tego wspaniałego, odważnego Stringa niemądrym dziwakiem… Przypomniał sobie wysokiego, barczystego mężczyznę, jego beztroski śmiech i pewne ruchy. I to, co String powiedział Baderowi: „Ostrożni siedzą na Ziemi, Auguście Johannowiczu. Specyfika pracy, Auguście Johannowiczu!” I pstryknął mocnymi palcami. „Niemądry dziwak…”
Cóż, pomyślał Sidorow, to ich sprawa. Ale co ze mną? Znowu mam siedzieć z założonymi rękami i nadawać na Ziemię, że kolejna grupa cyberzwiadowców spłonęła w atmosferze, kolejna próba wylądowania się nie powiodła, a kolejny oddział badaczy-astronautów odmawia zabrania mnie ze sobą? Że znowu pokłóciłem się z Baderem i Bader jeszcze raz potwierdził, że statku mi nie powierzy, a za „systematyczną bezczelność” usunie mnie z „powierzonego mu odcinka Przestrzeni”?
I znowu stary, dobry Rudolf Kraitzer w Leningradzie, trzęsąc akademickim biretem, będzie przytaczał swoje intuicyjne sądy na korzyść istnienia życia w systemie błękitnych gwiazd, a wściekły Hadżibekow będzie go gnębić wypróbowanymi dowodami. Rudolf będzie znowu mówił o osiemnastu bakteriach znalezionych przez ekspedycję Kvippy w atmosferze planety Władysława, a Hadżibekow podważy związek pomiędzy bakteriami a atmosferą planety, powołując się na skomplikowany proces identyfikacji w konkretnym eksperymencie.
I znowu Akademia Kosmobiologii zostawi kwestię życia w systemach błękitnych gwiazd otwartą. A to życie istnieje, na pewno, trzeba tylko po nie sięgnąć. Sięgnąć do Władysławy, planety błękitnych gwiazd EN 17.
Gorbowski popatrzył na Sidorowa i powiedział łagodnie:
— W końcu nie musi pan koniecznie lecieć z nami. Mamy swojego biologa, wspaniałego Percy’ego Dicksona. Jest trochę szalony, ale dostarczy panu wzory, jakich pan zechce, i w dowolnych ilościach…
Sidorow machnął ręką.
— Słowo honoru — ciągnął Gorbowski. — Panu i tak by się u nas nie spodobało. A tak wszystko będzie w porządku. Wylądujemy i dostarczymy panu, co pan zechce. Proszę nam tylko dać instrukcje.
— A wy zrobicie wszystko na odwrót — stwierdził Sidorow. Kvippa też prosił mnie o instrukcje, a potem przywiózł mi dwa kontenery penicyliny. Zwykłej ziemskiej pleśni. Nie znacie warunków pracy na Władysławie. Nie będziecie tam pamiętać o moich instrukcjach.
— Co racja, to racja — westchnął Gorbowski. — Warunków nie znamy. Będzie pan musiał jeszcze trochę poczekać, Michaile Albertowiczu.
Valkenstein usatysfakcjonowany skinął głową.
— Dobrze — powiedział Sidorow i zamknął oczy. — W takim razie weźcie przynajmniej instrukcje.
— Obowiązkowo — obiecał Gorbowski. — Bez dwóch zdań.
W ciągu następnych czterdziestu cyklów Gorbowski wykonał szesnaście rozpoznań. Pracował na wspaniałym impulsowym statku „Scyt-Aleve”, udostępnionym przez Badera. Pierwsze pięć zwiadów przeprowadził w pojedynkę, badając egzosferę Władysławy na biegunach, równiku i różnych szerokościach. W końcu upodobał sobie rejon północnego bieguna i zaczął zabierać ze sobą Valkensteina. Raz za razem zanurzali się w atmosferę czarno-pomarańczowej planety i raz za razem wyskakiwali z niej jak korki z wody. Ale za każdym razem zanurzali się głębiej.
Bader podłączył do pracy desantowców trzy obserwatoria, nieprzerwanie informujące Gorbowskiego o ruchach frontów meteorologicznych w atmosferze Władysławy. Na rozkaz Badera wznowiono produkcję atomowego wodoru — paliwa dla „Scyt-Aleve”, bo zużycie paliwa okazało się niespodziewanie bardzo duże. Badania składu chemicznego atmosfery sondami bombowymi z mezonowymi promiennikami zostały przerwane.
Valkenstein i Gorbowski po zwiadach wracali wykończeni i chciwie rzucali się na jedzenie. Potem Gorbowski walił się na kanapę i długo leżał, zabawiając przyjaciół rozmaitymi sentencjami.
Sidorow na zaproszenie Gorbowskiego został na „Tarielu”. Pozwolono mu założyć na próbnikowych wpustach „Scyt-Aleve” kontenery-pułapki na biowzorce oraz biologiczne ekspresowe laboratorium, co spowodowało ścieśnienie przestrzeni zajmowanej przez atmosferycznego fizyka Riu. Ale kontenery wracały puste, a zapisków laboratorium nie sposób było rozszyfrować. Oddziaływanie pól magnetycznych burzliwej atmosfery na przyrządy zmieniało się chaotycznie i laboratorium wymagało ręki człowieka. Gorbowski, na widok lśniącej czaszki Sidorowa, która była pierwszą rzeczą, jaką widział, wychodząc z kesonu, w milczeniu klepał się w czoło. Kiedyś powiedział biologowi: „Sęk w tym, Michaile Albertowiczu, że cała biologia wylatuje mi z głowy na sto dwudziestym kilometrze. Po prostu ją wyrzuca. Zbyt tam strasznie”.
Czasem Gorbowski brał ze sobą Dicksona. Po każdym takim zwiadzie kudłaty biolog długo leżał. W odpowiedzi na nieśmiałą prośbę Sidorowa o dopilnowanie przyrządów Dickson odpowiedział otwarcie, że nie ma zamiaru zajmować się żadnymi postronnymi sprawami. „Tam po prostu nie ma na to czasu, chłopcze…”
Nikt nie zamierza zajmować się postronnymi sprawami, myślał z goryczą Sidorow. Gorbowski i Valkenstein szukają miasta, Valkenstein i Riu są zajęci atmosferą, a Dickson bada boskie pulsy wszystkich trzech. A oni zwlekają, zwlekają i zwlekają z lądowaniem… dlaczego się nie spieszą? Czy im wszystko jedno?
Sidorow miał wrażenie, że nigdy nie zrozumie tych dziwnych ludzi zwanych desantowcami. W całym ogromnym wszechświecie wszyscy znali desantowców i byli z nich dumni. Być osobistym przyjacielem desantowca uważano za honor. A jednocześnie okazywało się, że nikt ich dokładnie nie znał. Z jednej strony desantowiec był to ktoś nadzwyczaj odważny, ale z drugiej haniebnie ostrożny: oni zawsze wracali i zawsze umierali własną śmiercią. Mówiono: „Desantowiec to ktoś, kto dokładnie potrafi wyliczyć moment, kiedy można sobie pozwolić na zapomnienie o wyliczeniach”, „Gdy desantowiec ginie, przestaje być desantowcem”. Mówiono: Desantowiec idzie tam, skąd nie wracają maszyny” i „Można powiedzieć: on żył i umarł jako biolog. Ale należy mówić: żył jako desantowiec i zginął jako biolog”. Wszystkie te wypowiedzi były bardzo emocjonalne, ale absolutnie niczego nie wyjaśniały. Wielu znamienitych uczonych i badaczy było desantowcami. W swoim czasie Sidorow też się nimi zachwycał. Ale co innego zachwycać się, siedząc w szkolnej ławce, a zupełnie co innego patrzeć, jak Gorbowski w żółwim tempie pokonuje kilometry, które można przebyć jednym skokiem, ryzykownym, ale błyskawicznym.
Wracając z szesnastego zwiadu, Gorbowski oznajmił, że ma zamiar przystąpić do zbadania ostatniego, najbardziej skomplikowanego odcinka drogi do powierzchni Władysławy.
— Zostało jeszcze dwadzieścia pięć kilometrów kompletnie niezbadanej warstwy — powiedział, mrugając sennie oczami i patrząc w przestrzeń. — To bardzo niebezpieczne kilometry i będę się posuwał z wyjątkową ostrożnością. Z Valkensteinem zrobimy jeszcze przynajmniej dziesięć, może nawet piętnaście rozpoznań. Jeśli, oczywiście, dyrektor Bader zapewni nam paliwo.
— Dyrektor Bader zapewni wam paliwo — rzekł Bader majestatycznie. — Może się pan o to nie martwić, Leonidzie.
— Wspaniale! — ucieszył się Gorbowski. — A że zamierzam być wyjątkowo ostrożny, uważam, że mam prawo wziąć ze sobą Sidorowa.
Sidorow zerwał się. Wszyscy patrzyli na niego.
— No i doczekałeś się, chłopcze — rzekł Dickson.
— Trzeba dać szansę nowym — dodał Bader.
Baseda tylko się uśmiechnął, kiwając kształtną głową. Valkenstein też się nie odezwał, chociaż wyglądał na niezadowolonego.
Nie lubił bohaterów.
— To będzie sprawiedliwe — rzekł Gorbowski. Zrobił krok do tyłu i nie oglądając się, z godną zazdrości precyzją usiadł na kanapie. — Niech będzie nowy — uśmiechnął się i położył. — Niech pan szykuje kontenery, Michaile Albertowiczu, bierzemy pana ze sobą.
Sidorow zerwał się i wybiegł z mesy. Valkenstein powiedział:
— Błąd.
— Nie bądź egoistą, Mark — rzekł Gorbowski leniwie. — Chłopak siedzi tu rok. A chce tylko wziąć bakterie z atmosfery.
Valkenstein pokręcił głową.
— Błąd. To bohater.
— Nie szkodzi — rzekł Gorbowski. — Przypominam sobie teraz, że studenci nazywali go Atos. Poza tym czytałem jego książkę. To dobry biolog i nie będzie szarżował. Sam też kiedyś byłem bohaterem. I ty też. I Riu. Prawda, Riu?
— Prawda, dowódco — odparł Baseda.
Gorbowski skrzywił się i pomasował ramię.
— Boli — powiedział żałośnie. — Taki straszny zakręt. I jeszcze strumień z naprzeciwka. A jak twoje kolano, Mark?
Valkenstein podniósł nogę, kilka razy zgiął i wyprostował. Wszyscy z uwagą obserwowali jego ruchy.
— „Ach niestety, rzepka wyskoczyła” — powiedział śpiewnie.
— A ja panu zaraz zrobię masaż — rzekł Dickson i ciężko wstał.
„Tariel” poruszał się po merydionalnej orbicie i przechodził nad północnym biegunem Władysławy co trzy i pół godziny. Pod koniec cyklu statek z Gorbowskim, Valkensteinem i Sidorowem odłączył się od „Tariela” i runął w dół, w sam środek czarnego spiralnego wiru, powoli zwijającego się w pomarańczowej mgle, okrywającej północny biegun Władysławy.
Po dłuższym milczeniu odezwał się Gorbowski:
— Oczywiście, wylądowali na północnym biegunie.
— Kto? — spytał Gorbowski.
— Oni — wyjaśnił Gorbowski. — I jeśli zbudowali gdzieś miasto, to właśnie na biegunie północnym.
— W miejscu, gdzie wówczas był północny biegun — uściślił Valkenstein.
— Tak, naturalnie. Jak na Marsie.
Sidorow w napięciu patrzył na ekran, na którym rozbiegały się ze środkowego punktu pomarańczowe ziarenka i czarne plamy. Po chwili plamy zwolniły, „Scyt-Aleve” przyhamował. Teraz spadał w pionie.
— Ale mogli też wylądować na południowym biegunie — zauważył Valkenstein.
— Mogli — przyznał Gorbowski.
Sidorow pomyślał, że jeśli Gorbowski nie znajdzie osiedla obcych przy północnym biegunie, to zacznie tak samo metodycznie grzebać przy południowym, a potem będzie przeczesywał całą planetę, aż coś znajdzie. Nawet zrobiło mu się żal Gorbowskiego i jego towarzyszy. Zwłaszcza towarzyszy.
— Michaile Albertowiczu — odezwał się nagle Gorbowski.
— Tak?
— Michaile Albertowiczu, widział pan kiedyś taniec elfów?
— Elfów?
Obejrzał się. Gorbowski siedział odwrócony do niego bokiem i zerkał spode łba. Valkenstein siedział plecami do Sidorowa.
— Elfów? — powtórzył Sidorow. — Jakich elfów?
— Ze skrzydełkami. No, wie pan, takie… — Gorbowski zdjął ręce z klawiszy i poruszał palcami. — Nie widział pan? Szkoda. Ja też nie widziałem. Mark też nie. Nikt nie widział. A miło byłoby popatrzeć.
— Niewątpliwie — rzekł sucho Sidorow.
— Leonidzie Andriejewiczu — odezwał się Valkenstein. — Dlaczego nie zdemontowali powłoki stacji?
— Nie było takiej potrzeby — odparł Gorbowski.
— To nieekonomiczne — powiedział Valkenstein.
— A więc byli nieekonomiczni.
— Rozrzutni zwiadowcy — powiedział Valkenstein i zamilkł.
Statkiem szarpnęło.
— Poszło, Mark — powiedział Gorbowski nieswoim głosem.
Statkiem zaczęło potwornie trząść. Trudno było sobie wyobrazić, jak w ogóle można znieść takie wstrząsy. „Scyt-Aleve” wszedł w atmosferę, w której ryczały wściekłe pionowe strumienie, ciągnące za sobą długie czarne pasy krystalicznego pyłu; lokatory natychmiast tutaj ślepły, a w szczelnej mgle pojawiały się błyskawice niezwykłej mocy. Potężne, niewyjaśnione rozbłyski pola magnetycznego psuły przyrządy i rozszczepiały sznur plazmy w reaktorze rakiet fotonowych. Fotonowe rakiety tu wysiadały, ale atomowemu statkowi pierwszej klasy „Scyt-Aleve” też było nielekko.
Gorbowski, przypięty do fotela pasami, skulił się nad pulpitem. Czarne włosy spadały mu na oczy, przy każdym podrzucie szczerzył zęby. Wstrząsy trwały nieprzerwanie i wydawało się, że Gorbowski się śmieje. Ale to nie był śmiech. Sidorow nigdy by nie przypuszczał, że Gorbowski może wyglądać tak obco. Przypominał mu diabła. Wisiał nad pulpitem atmosferycznych rejestratorów z wyciągniętą szyją.
Było zdumiewająco cicho. Ale strzałki przyrządów, zielone zygzaki i łaty na fluorescencyjnych ekranach, czarne i pomarańczowe plamy na ekranie peryskopu — wszystko miotało się i wirowało w wesołym tańcu. Podłogą szarpało.
— Cybernawigator — powiedział ochryple Valkenstein.
— Za wcześnie — odparł Gorbowski i znowu się wyszczerzył.
— Znosi… dużo pyłu.
— Za wcześnie, do licha — powiedział Gorbowski. — Idę na biegun.
Odpowiedzi Valkensteina Sidorow nie usłyszał — zaczęło pracować ekspresowe laboratorium. Zapłonęła lampka sygnalizacyjna i pod przezroczystym plastikiem popełzła taśma zapisu. „Aha!” krzyknął Sidorow. Za burtą było białko. Żywa protoplazma. Było jej z każdą sekundą coraz więcej. Samopisowi brakowało szerokości taśmy i przyrząd automatycznie przełączał się na poziom zerowy.
Następnie lampka zgasła i taśma się zatrzymała. Sidorow krzyknął, zerwał plombę i obie ręce zanurzył w mechanizmie przyrządu. Dobrze go znał, uczestniczył w jego konstrukcji i nie rozumiał, co się zepsuło. W ogromnym napięciu, starając się zachować równowagę, macał bloki drukowanych obwodów. Mogły nawalić od drgań. Kompletnie o tym zapomniał. Podczas poprzednich zwiadów mogły się uszkodzić ze dwadzieścia razy. Żeby się tylko nie popsuły, pomyślał. Żeby tylko były całe.
Statkiem potwornie trzęsło i Sidorow kilka razy uderzył czołem o plastikowy panel. Raz wyrżnął nosem i na kilka chwil oślepł od łez. Bloki najprawdopodobniej były całe. Wtedy „Scyt-Aleve” gwałtownie położył się na boku.
Sidorowa wyrzuciło z fotela. Przeleciał przez cały mostek, ściskając w rękach wyrwane części panelu. Nawet nie od razu sobie uświadomił, co się stało. Gdy zrozumiał, nie uwierzył.
— Trzeba się było przypiąć — powiedział Valkenstein. — Pilocie.
Sidorow na czworakach dotarł do swojego fotela, przypiął się pasami i utkwił wzrok w rozgrzebanych wnętrznościach przyrządu.
Statkiem zatrzęsło, jakby wpadł na skałę. Sidorow otworzył wyschnięte usta i łapczywie oddychał. Na mostku było bardzo cicho.
— Cybernawigator — wychrypiał Valkenstein.
Wtedy znowu drgnęły ściany. Gorbowski milczał.
— Nie ma zasilania — dodał Valkenstein niespodziewanie spokojnie.
— Widzę — odparł Gorbowski. — Rób swoje.
— Nie ma ani kropli. Spadamy. Zamknęło…
— Włączam awaryjną, ostatnią. Wysokość czterdzieści pięć… Sidorow!
— Tak — powiedział Sidorow, odchrząkując.
— Pańskie kontenery się zapełniają — Gorbowski odwrócił do niego pociągłą twarz z suchymi błyszczącymi oczami. Sidorow nigdy nie widział u niego takiego wyrazu twarzy, gdy leżał na kanapie. — Kompresory pracują. Ma pan szczęście, Atos!
— Mam ogromne szczęście — powiedział Sidorow.
Teraz uderzyło z tyłu. Sidorow poczuł, że jego usta wypełniają się gorzką śliną.
— Poszło paliwo! — krzyknął Valkenstein.
— Dobrze… wspaniale! Zajmij się swoją robotą, na Boga. Sidorow! Ej, Misza…
— Tak — powiedział ochryple Sidorow z zaciśniętymi zębami.
— Nie ma pan zapasowego kompletu?
— Aha — powiedział Sidorow. Czuł się otępiały.
— Co „aha”? — krzyknął Gorbowski. — Jest czy nie ma?
— Nie ma.
— Pilot — rzucił Valkenstein. — Bohater.
Sidorow zgrzytnął zębami i zaczął patrzeć na ekran peryskopu. Z prawej strony na lewą pędziły mętne pomarańczowe pasy. Wyglądało to strasznie i powodowało mdłości. Sidorow zamknął oczy.
— Wylądowali tutaj! — krzyknął Gorbowski. — Tam jest miasto, na pewno!
Na mostku w strasznej ciszy coś cieniutko brzęczało i nagle Valkenstein zaryczał ciężkim przerywanym basem:
Ja przyjdę, pomyślał Sidorow. Idiota, osioł. Trzeba było zaczekać, aż Gorbowski zdecyduje się na lądowanie. Zabrakło cierpliwości. Gdyby dzisiaj lądował, miałbym w nosie ekspresowe laboratorium.
A Valkenstein ryczał dalej:
— Wysokość dwadzieścia jeden! — krzyknął Gorbowski. — Przechodzę do poziomu!
A teraz niekończące się minuty lotu poziomego, myślał Sidorow. Potworne minuty lotu poziomego, szarpanie, mdłości, póki oni nie nacieszą się swoimi badaniami. A ja będę siedział jak ślepiec ze swoją idiotyczną rozbitą maszyną.
Statkiem wstrząsnęło. Uderzenie było silniejsze; pociemniało mu w oczach. Tracąc oddech, zobaczył, że Gorbowski z rozmachem wali się na pulpit, a Valkenstein z rozrzuconymi rękami wyskakuje z fotela i powoli, jak to się zdarza we śnie, osuwa się na podłogę. Został tak, leżąc twarzą do ziemi. Kawałek pasa, który pękł w dwóch miejscach, płynnie niczym jesienny liść zsunął mu się z pleców. Przez kilka sekund statek poruszał się siłą rozpędu i Sidorow, wczepiony w zamek pasów, poczuł, że wszystko leci. Ale już po chwili ciało znowu stało się ciężkie.
Rozpiął pas i stanął na słabych nogach. Patrzył na przyrządy. Strzałka wysokościomierza pełzła w górę, zielone zygzaki systemu kontrolnego miotały się w błękitnych okienkach, zostawiając gasnące powoli ślady. Cybernawigator odciągał statek od Władysławy. Sidorow przeszedł nad Valkensteinem i podszedł do pulpitu. Gorbowski leżał z głową na klawiszach. Sidorow obejrzał się na Valkensteina. Siedział już, opierając się rękami o podłogę. Oczy miał zamknięte. Sidorow ostrożnie podniósł Gorbowskiego i położył go na oparciu fotela. W nosie mam ekspresowe laboratorium, pomyślał. Włączył Cybernawigator i położył palce na wilgotnych klawiszach. „Scyt-Aleve” zaczął skręcać i nagle spadł o sto metrów. Sidorow uśmiechnął się. Usłyszał, jak z tyłu Valkenstein wściekle chrypi:
— Ani mi się…
Atos nawet się nie odwrócił.
— Jest pan dobrym pilotem i dobrze pan wylądował. Moim zdaniem, jest pan również świetnym biologiem — powiedział Gorbowski. Całą twarz miał obandażowaną. — Wspaniałym biologiem. Prawdziwym entuzjastą. Prawda, Mark?
— Niewątpliwie — skinął głową Valkenstein. — Wylądował dobrze. Ale to nie on oderwał potem statek od powierzchni planety.
— Wie pan — mówił Gorbowski z wielkim przejęciem — czytałem pańską monografię o pierwotniakach. Cudowna rzecz. Ale nam nie po drodze.
Sidorow z trudem przełknął ślinę i zapytał:
— Dlaczego?
Gorbowski popatrzył na Valkensteina, potem na Badera.
— Nie rozumie.
Valkenstein kiwnął głową. Nie patrzył na Sidorowa. Bader też skinął głową i spojrzał na Sidorowa z jakimś nieokreślonym żalem.
— No? — spytał wyzywająco Sidorow.
— Za bardzo lubi pan napór — powiedział Gorbowski miękko. Wie pan, Sturm und Drang, jakby powiedział dyrektor Bader.
— Burza i napór — przetłumaczył z godnością Bader.
— Właśnie — ciągnął Gorbowski. — Za bardzo. A to niepotrzebne. To parszywa cecha. To krew i kości. I nawet pan tego nie rozumie.
— Moje laboratorium przepadło — odezwał się Sidorow. — Nie mogłem inaczej.
Gorbowski westchnął i popatrzył na Valkensteina, który powiedział wzgardliwie:
— Chodźmy, Leonidzie Andriejewiczu.
— Nie mogłem inaczej — powtórzył uparcie Sidorow.
— A trzeba było zupełnie inaczej — rzekł Gorbowski. Odwrócił się i poszedł korytarzem.
Sidorow stał pośrodku korytarza i patrzył, jak odchodzą. Bader i Valkenstein podtrzymywali Gorbowskiego pod łokcie. Potem popatrzył na swoją rękę i zobaczył czerwone krople na palcach. Poszedł do oddziału medycznego, przytrzymując się ściany, bo kołysało nim na boki. Chciałem jak najlepiej, myślał. Przecież lądowanie było najważniejsze… no i przywiozłem kontenery z mikrofauną. To bardzo cenne. Nawet dla Gorbowskiego. Wcześniej czy później będzie musiał wylądować i jeździć po Władysławie. A jeśli nie unieszkodliwi się bakterii, one go zabiją. Zrobiłem, co należało. Na Władysławie, na błękitnej planecie, jest życie. Zrobiłem to, co trzeba. Wyszeptał kilka razy: „Zrobiłem to co trzeba”, ale czuł, że nie całkiem o to chodzi. Po raz pierwszy poczuł to na dole, gdy stali obok statku, po pas w bulgoczącej ropie. Na horyzoncie widać było ogromne słupy gejzerów, a Gorbowski zapytał: „I co ma pan zamiar teraz przedsięwziąć, Michaile Albertowiczu?” Valkenstein powiedział coś w niezrozumiałym języku i zawrócił do planetolotu. Poczuł to znowu, gdy „Scyt-Aleve” trzeci raz oderwał się od powierzchni strasznej planety i plusnął w naftowe błoto, strącony uderzeniem burzy. Poczuł to także teraz.
— Chciałem jak najlepiej — odezwał się do Dicksona, który pomagał mu położyć się na stole.
— Słucham? — spytał Dickson.
— Musiałem wylądować — wyjaśnił Sidorow.
— Proszę leżeć — odparł Dickson. — Pierwotny entuzjazm… warknął.
Sidorow zobaczył, że z sufitu zsuwa się wielka, biała gruszka. Gruszka zawisła nad jego twarzą, przed oczami przesunęły się ciemne plamy. Poczuł, że ma zatkane uszy, ale usłyszał jeszcze Valkensteina, który nagle zaśpiewał basem:
— Każdy… — powiedział z uporem Sidorow, nie otwierając oczu.
— Każdy by poszedł…
Dickson stał obok i obserwował, jak cieniutka błyszcząca igła cyberchirurga wchodzi w okaleczoną rękę. Jak dużo krwi, pomyślał. Gorbowski wyciągnął ich w samą porę. Gdyby spóźnili się o pół godziny, chłopak już nigdy nie wróciłby do zdrowia. Tak, Gorbowski zawsze wraca na czas. Tak trzeba. Desantowcy powinni wracać, inaczej nie byliby desantowcami. A każdy desantowiec był kiedyś taki jak ten Atos…”
Kabinę, obliczono na jednego człowieka i teraz było w niej za ciasno. Akiko siedziała po prawej stronie Kondratiewa, na futerale ultradźwiękowego lokatora. Żeby nie przeszkadzać, przywarła do ściany, opierając się nogami o podstawę pulpitu. Było jej niewygodnie, ale fotel przed pulpitem to miejsce sterującego. Biełowowi też było niewygodnie. Siedział w kucki pod lukiem i od czasu do czasu ostrożnie prostował na przemian zdrętwiałe nogi. Prostując prawą, kopał Akiko w plecy, wzdychał i basem przepraszał po angielsku. Akiko i Biełow byli stażystami. Stażyści-oceanolodzy musieli pogodzić się z niewygodami jednoosobowych łodzi podwodnych Straży Oceanicznej.
Jeśli nie liczyć westchnień Biełowa i szumu przegrzanej pary w reaktorze, w kabinie było cicho. Ciasno, cicho i ciemno. Czasem o spektrolit iluminatora uderzały krewetki i przestraszone wydzielały obłoczki świecącego śluzu. Przypominało to malutkie, różowe, bezgłośne wybuchy. Jakby ktoś strzelał miniaturowymi pociskami.
W czasie wybuchów można było zobaczyć poważną twarz i błyszczące oczy Akiko.
Teraz patrzyła na ekran. Od początku, przyciśnięta bokiem do ściany, zaczęła patrzeć, chociaż wiedziała, że szukać będą długo, może nawet całą noc. Ekran znajdował się pod iluminatorem pośrodku pulpitu, więc żeby go widzieć, musiała wyciągać szyję. Ale wpatrywała się w niego bez przerwy. Milczała. To był jej pierwszy głębinowy zwiad.
Była mistrzem pływania w stylu wolnym, miała wąskie biodra i szerokie męskie ramiona. Kondratiew lubił na nią patrzeć; teraz też miał ochotę pod pierwszym lepszym pretekstem włączyć światło.
Mógł przecież chcieć ostatni raz przed zejściem sprawdzić zamek luku. Ale nie włączył. I tak pamiętał Akiko: szczupła i kanciasta jak nastolatek, w płóciennej bluzie z podwiniętymi rękawami i szerokich, krótkich spodniach.
Na ekranie pojawił się wyraźny, jasny sygnał. Ramię Akiko przywarło do ramienia Kondratiewa; poczuł, jak dziewczyna wyciąga szyję, żeby lepiej widzieć ekran. Poczuł zapach jej perfum i ledwo wyczuwalny zapach wody oceanu. Akiko zawsze pachniała oceanem — w końcu spędzała w nim przynajmniej dwie trzecie swojego czasu.
— Rekiny. Czterysta metrów — powiedział.
Sygnał zadrżał, rozpadł się na malutkie plamki i znikł. Akiko odsunęła się. Jeszcze nie umiała odczytywać sygnałów ultradźwiękowego lokatora. Biełow umiał, przeszedł roczną praktykę na „Kunaszyrze”, ale siedział z tyłu i nie widział ekranu.
— Rekiny to draństwo — dodał. — Beg you pardon, Akiko-san.
Nie musiał mówić po angielsku, Akiko pięć lat studiowała w Chabarowsku i doskonale znała rosyjski.
— Nie trzeba się było tak objadać — powiedział gniewnie Kondratiew. — I nie należało pić. Przecież wiesz, jak to bywa.
— To tylko jedna pieczona kaczka na dwóch — usprawiedliwiał się Biełow — i po dwa kieliszki. Nie mogłem odmówić. Sto lat się nie widzieliśmy, a on odlatuje dziś w nocy. Już pewnie wyleciał. Tylko po dwa kieliszki… Czuć?
— Czuć.
Ohyda, pomyślał Biełow. Wysunął dolną wargę i pociągnął nosem.
— Ja czuję tylko perfumy.
Głupiec, pomyślał Kondratiew. Odezwała się stropiona Akiko:
— Nie wiedziałam, że to takie ważne. Nie używałabym perfum.
— Perfumy to nic takiego — uspokoił ją Biełow. — Nawet przyjemnie.
Niepotrzebnie go brałem, pomyślał Kondratiew. Biełow stuknął się głową o zamek luku i zasyczał z bólu.
— Co się stało? — spytał.
Biełow westchnął, usiadł po turecku i podniósł rękę, obmacując zamek. Był zimny, miał ostre, twarde kanty. Przyciskał do luku ciężką pokrywę. Nad pokrywą była woda. Sto metrów wody do powierzchni.
— Kondratiew! — odezwał się Biełow.
— Tak?
— Słuchaj, dlaczego idziemy pod wodą? Może byśmy wypłynęli i otworzyli luk? Świeże powietrze i tak dalej.
— Na górze teraz pięć stopni — odparł Kondratiew.
To prawda, pomyślał Biełow. Pięć stopni, rzucanie, fale, woda zaleje otwarty luk. Ale sto metrów nad głową to nic przyjemnego.
Wkrótce zacznie się zejście i będzie dwieście, trzysta, pięćset metrów. Może nawet kilometr. Albo i trzy. Niepotrzebnie się tu pchałem. Trzeba było zostać na „Kunaszyrze” i pisać artykuł.
Jeszcze jedna krewetka stuknęła o iluminator — kolejny malutki różowy wybuch. Biełow wpatrzył się w ciemność, gdzie na moment pojawił się zarys ostrzyżonej głowy Kondratiewa.
Kondratiew oczywiście o takich rzeczach nawet nie myśli. Kondratiew jest zupełnie innym człowiekiem. Po pierwsze, pochodzi z ubiegłego wieku. Po drugie, nerwy ma stalowe jak ten przeklęty zamek. Po trzecie, ma gdzieś niezbadane tajemnice głębin. Pogrążony jest w metodach dokładnego obliczania pogłowia i w wariantach utrzymania odpowiedniej ilości proteiny na hektar planktonowego pola.
Niepokoi go drapieżnik, który rozszarpał młode wieloryby. Szesnaście młodych wielorybów w ciągu kwartału, i to same najlepsze, chluba wielorybiej hodowli Oceanu Spokojnego.
— Kondratiew!
— Tak?
— Nie gniewaj się.
— Nie gniewam się — rzekł gniewnie Kondratiew. — Skąd ci to przyszło do głowy?
— Wydawało mi się, że się gniewasz. Kiedy zaczniemy schodzić?
— Niedługo.
Pok… pok-pok-pok-pok… całe stadko krewetek. Zupełnie jak fajerwerki na Nowy Rok. Biełow ziewnął rozdzierająco i szybko zamknął usta. O, już wie, co zrobi: będzie przez cały czas trzymał usta zamknięte.
— Akiko-san — powiedział. — How do you feel?
— Dziękuję, dobrze — odpowiedziała uprzejmie Akiko.
Po głosie wyczuł, że się nie odwróciła. Też się gniewa, pomyślał. A wszystko dlatego, że jest zakochana w Kondratiewie. Kondratiew się gniewa, to i ona też. Wpatrzona w Kondratiewa, a zwraca się do niego wyłącznie „towarzyszu kapitanie łodzi podwodnej”.
Bardzo go szanuje, prawie czci. Jest w nim zakochana po uszy, to jasne. Kondratiew też pewnie o tym wie. Tylko ona sama jeszcze nie wie. Biedaczka, ale jej się trafiło. Przecież to człowiek o stalowych nerwach, ołowianych muskułach i miedzianej twarzy. Monumentalny człowiek z tego Kondratiewa. Człowiek-Budda. Człowiek-pomnik samego siebie. Swojego wieku. I całej bohaterskiej przeszłości.
O drugiej w nocy Kondratiew włączył światło i wyjął mapę. Łódź podwodna wisiała nad środkiem rowu, osiem mil na południowy zachód od dryfującego „Kunaszyra”. W roztargnieniu przesunął po mapie paznokciem i oznajmił:
— Zaczniemy zejście.
— Nareszcie — warknął Biełow.
— Towarzyszu kapitanie łodzi podwodnej — odezwała się Akiko. — Będziemy schodzić w pionie?
— Nie jesteśmy w batyskafie — odparł sucho Kondratiew. — Będziemy schodzić po spirali.
Sam nie wiedział, skąd ten suchy ton. Może dlatego, że znowu zobaczył Akiko. Myślał, że dobrze ją pamięta, ale okazało się, że przez te kilka godzin w ciemności obdarzył ją rysami kobiet, które kiedyś mu się podobały — specjalistek, z którymi pracował, aktorek z różnych filmów. W świetle te rysy znikły i Akiko wydała mu się szczuplejsza, subtelniejsza i smaglejsza, niż sobie wyobrażał. Przypominała kilkunastoletniego chłopca. Siedziała potulnie obok niego, opuszczone ręce położyła na gołych kolanach. Dziwne, pomyślał. Nigdy wcześniej nie zauważyłem, żeby pachniała perfumami.
Wyłączył światło i poprowadził łódź na dół. Dziób nachylił się mocno, więc Biełow zaparł się kolanami w oparcie fotela. Teraz przez ramię Kondratiewa widział świecące cyferblaty i ekran ultradźwiękowego lokatora w górnej części pulpitu. Na ekranie zapalały się i gasły drżące iskry, pewnie sygnały głębinowych ryb, zbyt dalekich, żeby można je było zidentyfikować. Biełow przeniósł wzrok na cyferblaty, odszukał wskaźnik głębokości. Batymetr był ostatni po lewej stronie. Czerwona strzałka powoli dopełzła do dwustu. Potem tak samo powoli będzie pełznąć do trzystu i czterystu… Pod nimi jest trzykilometrowa przepaść, a łódź to maleńka kruszynka w niewyobrażalnej masie wody. Biełow nagle poczuł, że coś przeszkadza mu oddychać. Ciemność kabiny wydała mu się szczelna i bezlitosna, jak zimna słona woda za burtą. Zaczyna się, pomyślał.
Nabrał powietrza i zatrzymał je w płucach. Zamknął oczy, wczepił się obiema rękami w oparcie fotela i zaczął liczyć w myśli. Gdy przed zamkniętymi oczami popłynęły kolorowe plamy, głośno wypuścił powietrze i przesunął dłonią po mokrym czole.
Czerwona strzałka minęła dwieście. Wyglądało to ładnie i złowieszczo zarazem: czerwona strzałka i zielone cyfry w ciemności. Rubinowa strzałka i szmaragdowe cyfry. Dwieście, trzysta, tysiąc, trzy tysiące… Nie mam bladego pojęcia, dlaczego zostałem oceanologiem, zastanawiał się Biełow. Dlaczego nie metalurgiem albo sadownikiem? Potworna głupota. Na sto osób tylko jedna narażona jest na chorobę głębinową. I ta jedna właśnie jest oceanologiem, bo lubi zajmować się głowonogami. Cephalopody, żeby je szlag. Dlaczego nie zajmę się czymś innym? Na przykład królikami. Albo dżdżownicami. Dżdżownice w mokrej ziemi, pod gorącym słońcem. Nie ma ani ciemności, ani strachu przed słoną otchłanią. Tylko ziemia i słońce.
— Kondratiew!
— Tak?
— Słuchaj, chciałbyś zajmować się dżdżownicami?
Kondratiew nachylił się, wymacując coś po ciemku. Rozległo się ciche szczęknięcie i w twarz Biełowa uderzył strumień lodowatego tlenu. Zaczął go wdychać łapczywie, ziewając i krztusząc się.
— Wystarczy — powiedział. — Dziękuję.
Kondratiew wyłączył tlen. No tak, miał gdzieś dżdżownice. Czerwona strzałka minęła trzysta. Biełow znowu zawołał:
— Kondratiew!
— Tak?
— Jesteś pewien, że to kalmar?
— Nie rozumiem.
– Że to kalmar rozerwał wieloryby.
— Najprawdopodobniej kalmar.
— A może to orka?
— Może.
— Albo kaszalot?
— Może i kaszalot. Chociaż kaszalot napada zazwyczaj na samice, a w stadzie było niewiele samic. A orki atakują samotników.
— Nie, to ika — powiedziała Akiko cienkim głosem. — Oo-ika.
Oo-ika — gigantyczny głębinowy kalmar. Okrutny i błyskawiczny. Ma potężny tułów, dziesięć chwytliwych macek i twarde mądre oczy. Atakuje wieloryba od dołu i momentalnie przegryza mu wnętrzności. Potem powoli opada z trupem na dno — ani jeden rekin, nawet najgłodniejszy, nie śmie się do niego zbliżyć. Kalmar, zaryty w muł ucztuje nie niepokojony. Jeśli trafi na niego łódź podwodna Straży Oceanicznej, nie ustępuje, przyjmuje bój. A rekiny gromadzą się, czatując na strzępy mięsa. Mięso gigantycznego kalmara jest twarde jak guma, ale rekinom to nie przeszkadza.
— Tak — powiedział Biełow. — To chyba jednak kalmar.
— Najpewniej — rzekł Kondratiew.
Wszystko jedno, czy to kalmar, czy nie, pomyślał. W takich rozpadlinach mogą żyć stworzenia straszniejsze od kalmarów. Trzeba je znaleźć i zniszczyć, bo nie ustąpią, skoro raz spróbowały wielorybiego mięsa.
Potem pomyślał, że jeśli rzeczywiście natrafia na coś nieznanego to stażyści na pewno położą mu się na plecach, błagając, żeby pozwolił im się lepiej przyjrzeć. Stażystom łódź podwodna zawsze się myli z batyskafem badawczym.
— Czterysta metrów.
— W kabinie było bardzo duszno. Jonizatory nie wyrabiały. Kondratiew słyszał, jak za jego plecami ciężko dyszy Biełow. Za to Akito zupełnie nie słyszał: jakby jej nie było. Dał jeszcze trochę tlenu i zerknął na kompas. Silny prąd znosił łódź w poprzek kursu.
— Biełow — polecił — zaznacz: ciepły strumień, głębokość czterysta czterdzieści, kierunek south, south, west, prędkość dwa metry na sekundę.
Biełow skrzypnął pokrętłem dyktafonu i coś wymamrotał słabym głosem.
— Prawdziwy Golfsztrom — rzekł Kondratiew. — Malutki Golfsztrom.
— Temperatura? — spytał Biełow tym samym słabym głosem.
— Dwadzieścia cztery.
— Dziwna temperatura, niezwykła — powiedziała nieśmiało Akiko.
— Jeśli gdzieś pod nami jest wulkan — jęknął Biełow — to zapowiada się interesująco. Have you ever tasted ucztę z kalmarów, Akiko-san?
— Uwaga — powiedział Kondratiew. — Zaraz będę wychodził z prądu. Trzymajcie się czegoś.
– Łatwo powiedzieć — warknął Biełow.
— Dobrze, towarzyszu kapitanie łodzi podwodnej — powiedziała Akiko.
Może się pani trzymać mnie, chciał jej zaproponować Kondratiew, ale nie śmiał. Ostro położył łódź na lewej burcie i spadł w dół.
„Och” — powiedział Biełow i upuścił dyktafon Kondratiewowi na kark. Potem Kondratiew poczuł, że w jego ramiona wczepiły się palce Akiko, ale się ześliznęły.
— Proszę mnie objąć za ramiona — polecił.
W tym momencie palce znowu się ześliznęły i dziewczyna omal nie upadła policzkiem na krawędź pulpitu. Kondratiew ledwie zdążył podstawić rękę; uderzyła twarzą o jego łokieć.
— Przepraszam — powiedziała.
— Och, spokojniej — jęczał Biełow. — Spokojniej, Kondratiew!
Wrażenie było takie, jakby zerwała się winda. Kondratiew zdjął rękę z pulpitu, pomacał z prawej strony i wyczuł puszyste włosy Akiko.
— Uderzyła się pani?
— Nie. Dziękuję.
Nachylił się i pomógł jej wstać.
— Dziękuję — powtórzyła. — Dziękuję… ja sama.
Puścił ją i spojrzał na batymetr. Sześćset pięćdziesiąt… pięćdziesiąt pięć… sześćset sześćdziesiąt.
— Spokojnie, Kondratiew — poprosił Biełow stłumionym głosem. — Wystarczy już.
Sześćset osiemdziesiąt metrów. Kondratiew wypoziomował łódź. Biełow głośno czknął i oderwał się od oparcia fotela.
— Koniec — powiedział Kondratiew i włączył światło.
Akiko zasłaniała nos ręką. Po policzkach płynęły jej łzy.
— Iskry z oczu — uśmiechnęła się z trudem.
— Przepraszam, Akiko-san — rzekł Kondratiew.
Poczuł się winny. Nie było potrzeby tak ostro pikować. Po prostu znudziło mu się schodzenie bez końca po spirali. Otarł pot z twarzy i obejrzał się. Biełow siedział skulony, nagi do pasa; przy ustach trzymał zmiętą koszulę. Twarz miał mokrą i szarą, oczy czerwone.
— Pieczona kaczka — powiedział Kondratiew. — Zapamiętaj, Biełow.
— Zapamiętam. Daj jeszcze tlenu.
— Nie. Otrujesz się.
Kondratiew miał ochotę dorzucić kilka słów o kieliszkach, ale powstrzymał się i wyłączył światło. Łódź znowu poszła po spirali. Nikt się nie odzywał, nawet Biełow. Siedemset metrów, siedemset pięćdziesiąt… osiemset…
— To on — wyszeptała Akiko.
Przez ekran bez pośpiechu przesuwała się wąska niewyraźna plama. Zwierzę było jeszcze zbyt daleko, by je rozpoznać. To mógł być kalmar, kaszalot, wieloryb samotnik albo wielki rekin czy inne nieznane zwierzę. W głębinie jest jeszcze wiele stworzeń nieznanych lub mało znanych człowiekowi. Straż Oceaniczna otrzymywała doniesienia o gigantycznych żółwiach z długimi szyjami i ogonami, o smokach, o pająkach mających swoje siedziby na południe od Bonin, o malutkich, drapieżnych rybkach, wielotysięcznymi stadami płynących na głębokości półtora kilometra i niszczących wszystko na swojej drodze. Na razie nie było ani możliwości, ani specjalnej potrzeby sprawdzania tych pogłosek.
Kondratiew powoli obracał łódź, żeby nie stracić zwierzęcia z pola widzenia.
— Bliżej — poprosił Biełow. — Podejdź bliżej!
Głośno dyszał Kondratiewowi w ucho. Łódź zbliżała się powoli.
Kondratiew włączył celownik i na ekranie zapłonęły przecinające się nici. Wąska plama płynęła obok przecięcia.
— Poczekaj, Kondratiew, nie spiesz się.
Kondratiew się rozgniewał. Nachylił się, wymacał pod nogami dyktafon i podał go przez ramię w ciemność.
— O co chodzi? — spytał niezadowolony Biełow.
— Dyktafon — rzekł Kondratiew. — Zaznacz: głębokość osiemset, cel znaleziony.
— Zdążymy.
— Proszę dać mnie — powiedziała Akiko.
— Beg you pardon — odkaszlnął Biełow. — Kondratiew! Nie strzelaj do niego. Najpierw trzeba popatrzeć.
Odległość pomiędzy łodzią a zwierzęciem zmniejszała się. Było jasne, że to gigantyczny kalmar. Gdyby nie stażyści, Kondratiew nie zwlekałby dłużej. Pracownik Straży Oceanicznej nie ma do tego prawa. Ani jedno morskie zwierzę nie wyrządziło hodowli wielorybów takich szkód, jak ten kalmar. Z tego względu podlegał natychmiastowej likwidacji podczas spotkania z dowolną łodzią podwodną. Sygnał wprowadzano w celownik na ekranie, a łódź posyłała torpedę. Dwie torpedy. Czasem, dla pewności, trzy. Torpedy mknęły po ultradźwiękowym promieniu i wybuchały obok celu. Na huk wybuchów ze wszystkich stron zlatywały się rekiny.
Kondratiew z żalem zdjął palec ze spustu aparatu torpedowego.
— Patrz — powtórzył.
Ale na razie nie było na co patrzeć. Granica jasności wizualnej nawet w najczystszej wodzie oceanu wynosiła maksymalnie trzydzieści metrów i tylko ultradźwiękowy lokator pozwalał na odnalezienie celu w odległości pół kilometra.
– Żeby tak szybciej — powiedział podekscytowany Biełow.
— Nie Spiesz się.
Łodzie Straży Oceanicznej przeznaczone są do ochrony planktonu przed wielorybami i wielorybów przed morskimi drapieżnikami. Łodzie podwodne nie nadają się do celów badawczych, są zbyt głośne. Jeśli kalmar nie zechce się zapoznać z łodzią bliżej, odejdzie, zanim można będzie włączyć reflektory i go obejrzeć. A gonić go nie sposób, gigantyczne głowonogi mogą rozwijać prędkość trzy razy większą niż najszybsza łódź podwodna. Kondratiew liczył tylko na zdumiewającą odwagę i okrucieństwo kalmara, które czasem pchały zwierzę do walki z wściekłymi kaszalotami i stadami orek.
— Ostrożnie, ostrożnie — powtarzał Biełow błagalnie.
— Może tlenu? — spytał Kondratiew wściekle.
Akiko dotknęła leciutko jego ramienia. Od kilku minut stała pochylona nad ekranem, a jej włosy łaskotały ucho i policzek Kondratiewa.
— Ika nas widzi — powiedziała.
Biełow krzyknął:
— Nie strzelaj!
Plama na ekranie, teraz większa i niemal okrągła, szybko ruszyła w dół. Kondratiew uśmiechnął się zadowolony. Kalmar schodził pod łódź, szykując się do ataku. Nie miał zamiaru uciekać. Sam narzucał walkę.
— Nie strać go — szepnął Biełow.
Akiko powiedziała:
— Ika odchodzi.
Stażyści jeszcze nie rozumieli, co się dzieje. Kondratiew zaczął opuszczać dziób łodzi. Ślad kalmara znowu wypłynął na celowniku. Wystarczyło nacisnąć na spust i gadzinę rozerwałoby na strzępy.
— Nie strzelaj — powtarzał Biełow. — Tylko nie strzelaj.
Ciekawe, gdzie się podziała jego choroba głębinowa? — pomyślał Kondratiew, a na głos powiedział:
— Kalmar będzie teraz pod nami. Postawię łódź na dziób. Przygotujcie się.
— Dobrze, towarzyszu kapitanie łodzi podwodnej — rzekła Akiko.
Biełow w milczeniu zaczął się kręcić, szukając wygodnej pozycji. Łódź podwodna obracała się powoli. Sygnał na ekranie stał się większy i przybrał zarysy wieloramiennej gwiazdy z migoczącymi promieniami. Łódź nieruchomo zawisła dziobem w dół.
Kalmara najwidoczniej zdumiało zachowanie ofiary, ale wahał się tylko kilka sekund, po czym ruszył do ataku. Szybko i pewnie, jak robił to tysiące razy w swoim niewyobrażalnie długim życiu.
Sygnał zajął cały ekran.
Kondratiew włączył jednocześnie wszystkie reflektory: dwa po obu stronach luku i jeden pod dnem. Światło było bardzo jasne. Przezroczysta woda wydawała się żółtozielona. Akiko krótko westchnęła. Kondratiew zerknął na nią. Siedziała w kucki nad iluminatorem ściskając ręką brzeg pulpitu. Spod ręki sterczało nagie podrapane kolano.
— Patrzcie — powiedział ochryple Biełow. — Patrzcie, to on! Patrzcie!
Świecąca mgła za iluminatorem wisiała nieruchomo, ale po chwili poruszyły się w niej jakieś cienie. Mignęło coś długiego i zwinnego, a sekundę później zobaczyli kalmara — szerokie, blade ciało, dwoje uważnych oczu w dolnej części paszczy, a pod oczami, niczym potworne wąsy, dwie kępki grubych, poruszających się kończyn. Wszystko to w jednej chwili runęło na iluminator, zasłaniając światło reflektora. Łódź silnie zakołysało i coś nieprzyjemnie, jak nożem po szkle, zgrzytnęło po powłoce.
— No i tak — powiedział Kondratiew. — Zadowoleni z oględzin?
— Jaki ogromny — odezwał się z czcią Biełow. — Akiko-san, zauważyła pani, jaki on ogromny?
— Oo-ika — odparła Akiko.
— Nigdy nawet nie słyszałem o tak gigantycznych osobnikach nie mógł się uspokoić Biełow. — Odległość pomiędzy oczami oceniam na ponad dwa metry. Jak myślisz, Kondratiew?
— Mniej więcej.
— A pani, Akiko-san?
— Półtora, dwa metry — odpowiedziała Akiko po chwili milczenia.
— Co w zwykłych proporcjach daje… — szeptał Biełow, zaginając palce — daje długość tułowia co najmniej trzydzieści metrów, a wagę…
— Słuchajcie — przerwał niecierpliwie Kondratiew. — Napatrzyliście się już?
— Nie, nie, poczekaj. Trzeba się jakoś od niego oderwać i sfotografować w całości.
Łódź znowu się zakołysała i dał się słyszeć zgrzyt rogowych szczęk o metal.
— To nie wieloryb, kochany — wymamrotał złośliwie Kondratiew. — Z własnej woli się od nas nie odczepi, będzie teraz szorować po łodzi co najmniej dwie godziny. Jak go teraz strząsnę, to wpadnie pod strumień wrzątku z turbin. Wtedy szybko skręcimy, zrobimy zdjęcie i rozstrzelamy go. Zgoda?
Łódź kołysała się coraz silniej. Najwidoczniej kalmar rozzłościł się i próbował zgiąć ją w pół. Na kilka sekund w iluminatorze pokazało się jedno z jego ramion — fioletowa kiszka grubości słupa telegraficznego, oblepiona poruszającymi się chciwie przyssawkami. Czarne haczyki, sterczące z przyssawek, zgrzytnęły po spektrolicie.
— Cudo — gruchał Biełow. — Słuchaj, Kondratiew, nie można by z nim wypłynąć na powierzchnię?
Kondratiew przechylił głowę, zmrużył oczy i popatrzył na Biełowa.
— Na powierzchnię? Może… Teraz się od nas nie odczepi. Ile on, mówisz, może ważyć?
— Siedemdziesiąt ton — powiedział Biełow niepewnie.
Kondratiew gwizdnął i znowu odwrócił się do pulpitu.
— Ale to na powietrzu — dodał szybko Biełow. — A w wodzie…
— I tak co najmniej dziesięć — rzekł Kondratiew. — Nie wyciągniemy. Szykujcie się, będziemy się przekręcać.
Akiko pospiesznie przysiadła w kucki, nie spuszczając wzroku z iluminatora. Bardzo się bała przepuścić coś interesującego. Gdyby nie stażyści, pomyślał Kondratiew, już dawno załatwiłbym tego głowonoga i zaczął szukać jego krewnych. Nie wątpił, że na dnie rozpadliny kryją się dzieci, wnuki i prawnuki potwora, potencjalni, a może już aktywni piraci grasujący na trasach migracyjnych wielorybów.
Łódź podwodna wróciła do poziomu.
— Duszno — warknął Biełow.
— Trzymajcie się mocno — powiedział Kondratiew. — Gotowi? Naprzód!
Przesunął dźwignię prędkości. Cała naprzód, trzydzieści węzłów. Przenikliwie zawyły turbiny, z tyłu coś stuknęło, dało się słyszeć słaby jęk. Biedny Biełow, pomyślał Kondratiew. Zmniejszył prędkość i zakręcił kołem sterowym. Łódź podwodna zatoczyła półkole i wróciła do kalmara.
— Teraz patrzcie — powiedział Kondratiew.
Kalmar wisiał dwadzieścia metrów przed dziobem łodzi, blady, płaski, z obwisłymi, skurczonymi ramionami i obwisłym tułowiem. Przypominał przypalonego zapalniczką pająka. Oczy miał skierowane w bok, jakby w zadumie nad czymś rozmyślał. Kondratiew nigdy przedtem nie widział żywego kalmara z tak bliska; patrzył na niego z ciekawością i wstrętem. To był rzeczywiście nieprawdopodobnie wielki osobnik, może jeden z największych na świecie. Ale w tym momencie nie wyglądał na potężnego, groźnego drapieżnika. Kondratiewowi przypominał sterty wielorybich wnętrzności wymoczonych w ogromnych kadziach w ubojni wielorybów w Pietropawłowsku.
Minęło kilka minut. Biełow leżał na plecach Kondratiewa i strzelał aparatem. Akiko coś mamrotała do dyktafonu, chyba po japońsku, nie odrywając wzroku od kalmara. Kondratiewowi zdrętwiała szyja. Poza tym bał się, że kalmar ochłonie i ucieknie albo znowu rzuci się na łódź i wszystko trzeba będzie zaczynać od początku.
— Długo jeszcze? — zainteresował się.
— Bardzo — odpowiedział Biełow ochryple i bez sensu.
Kalmar dochodził do siebie. Przez jego łapy przebiegł dreszcz. Ogromne, wielkości piłki nożnej oczy obróciły się jak przeguby w gniazdach i wpatrzyły w światło reflektorów. Potem wyciągnęły się macki, jakby chciały się znowu zacisnąć, a bladofioletowa skóra pociemniała. Kalmar był oszołomiony, ogłuszony, ale szykował się już do nowego skoku. Nie miał zamiaru się wycofywać.
— No? — spytał Kondratiew niecierpliwie.
— Dobrze — odparł niezadowolony Biełow. — Możesz.
— Złaź ze mnie.
Biełow zszedł i położył podbródek na prawym ramieniu Kondratiewa. Najwidoczniej zapomniał o chorobie głębinowej. Kondratiew zerknął na ekran i położył palec na spuście.
— Za blisko — wymamrotał. — No, nic. Wystrzał!
Łódź podwodna drgnęła.
— Wystrzał!
Łódź drgnęła jeszcze raz. Kalmar powoli rozkładał macki, gdy pod jego oczami jedna za drugą eksplodowały dwie torpedy z wysokoazotową nitrocelulozą. Dwa mętne wybuchy i dwa łoskoty: bombrr, bombrr. Kalmara przesłoniła czarna chmura, łódź odskoczyła do tyłu, przechyliła się na lewą burtę i zaczęła tańczyć w miejscu.
Gdy wszystko się uspokoiło, reflektory oświetliły brunatnoszarą masę, z której odrywały się wirując bezkształtne, dymiące strzępy. Niektóre jeszcze się wiły i drgały w świetle, rzucając w żółtozielonej wodzie cienie, a potem znikały w mroku. Na ekranie lokatora pojawiło się jeden za drugim cztery, pięć, siedem, sygnałów, niecierpliwych i wyczekujących.
— Rekiny — powiedział Kondratiew. — Już są.
— Rekiny to draństwo — rzekł ochryple Biełow. — Ale kalmara szkoda… Taki okaz! Barbarzyńca z ciebie, Kondratiew… A może był rozumny?
Kondratiew bez słowa włączył światło. Akiko siedziała oparta o ścianę, głowę miała przechyloną na ramię, oczy przymknięte, usta uchylone. Czoło, policzki, szyja, nagie ręce i nogi lśniły od potu.
Dyktafon leżał pod jej nogami. Kondratiew podniósł go, Akiko otworzyła oczy i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
— Zaraz wracamy — powiedział Kondratiew i pomyślał: „Jutro w nocy zejdę i wybiję resztę”.
— Bardzo duszno, towarzyszu kapitanie łodzi podwodnej — powiedziała Akiko.
— Nic dziwnego — rzekł gniewnie Kondratiew. — Koniak, perfumy…
Akiko spuściła głowę.
— No, nic — powiedział Kondratiew. — Zaraz będziemy wracać. Biełow!
Oceanolog nie odpowiedział. Kondratiew odwrócił się i zobaczył, że podnosi ręce i obmacuje zamek luku.
— Co robisz, Biełow? — spytał Kondratiew spokojnie.
Biełow odwrócił do niego szarą twarz.
— Duszno. Trzeba otworzyć.
Kondratiew uderzył go pięścią w piersi. Biełow upadł na wznak, ostrą grdyką do góry. Kondratiew pospiesznie odkręcił zawór tlenu, wstał i nachylając się nad oceanologiem, obejrzał zamek. W porządku. Tknął Biełowa palcem pod żebra. Akiko obserwowała ich błyszczącymi oczami.
— Towarzysz Biełow? — spytała.
— Pieczona kaczka — wyjaśnił gniewnie Kondratiew. — I na dokładkę choroba głębinowa.
Biełow westchnął i wstał. Popatrzył sennymi oczami na Kondratiewa i Akiko i zapytał:
— Co się stało, przyjaciele?
— Omal nas nie utopiłeś, żarłoku — powiedział Kondratiew.
Podniósł dziób łodzi do pionu i zaczął wynurzenie. Była czwarta rano. „Kunaszyr” już powinien podejść do punktu spotkania. W kabinie nie było czym oddychać. To nic, wkrótce się skończy. Gdy w kabinie pali się światło, strzałka batymetru wydaje się różowa, a cyfry — białe. Sześćset metrów, pięćset osiemdziesiąt, pięćset pięćdziesiąt…
— Towarzyszu kapitanie łodzi podwodnej — powiedziała Akiko. — Mogę o coś zapytać?
— Możesz.
— To chyba sukces, że tak szybko znaleźliśmy ika?
— To on nas znalazł. Zapewne ciągnął się za nami z dziesięć kilometrów i przyglądał się. Kalmary zawsze tak robią.
— Kondratiew — zajęczał Biełow. — Nie można szybciej?
— Nie można — rzekł Kondratiew. — Cierp.
Dlaczego jemu nic nie jest? — pomyślał Biełow. Może naprawdę jest z żelaza? A może to przyzwyczajenie? Boże, żeby tylko zobaczyć niebo. Zobaczyć niebo… Już nigdy nie pójdę na głębinowy zwiad. Żeby tylko zdjęcia się udały. Ja się zmęczyłem, a on wcale.
Siedzi prawie do góry nogami i nic się z nim nie dzieje. A mnie od samego widoku zaczyna mdlić.
Trzysta metrów.
— Kondratiew — odezwał się znowu Biełow. — Co będziesz robił jutro?
— Rano przychodzi Czang Czoł i Walcew ze swoimi łodziami podwodnymi, a wieczorem przeczeszemy rozpadlinę i wybijemy pozostałe.
Jutro wieczorem znowu zejdzie do tej mogiły, zdumiał się Biełow. I mówi to z takim spokojem i zadowoleniem.
— Akiko-san…
— Tak, towarzyszu Biełow?
— What are you going to do tomorrow?
Kondratiew zerknął na batymetr. Dwieście metrów. Akiko westchnęła.
— Nie wiem — odparła.
Zapadła cisza. Milczeli, póki łódź nie wypłynęła na powierzchnię.
— Otwórz luk — powiedział Kondratiew.
Łódź zakołysała się na lekkiej fali.
Biełow podniósł ręce, przesunął zatrzask zamku i pchnął pokrywę.
Pogoda zmieniła się, wiatru już nie było, chmur też nie. Gwiazdy były małe i jasne, a na niebie wisiał sierp księżyca. Ocean leniwie gnał nieduże lśniące fale, które pluskały i szemrały przy wieżyczce luku.
Biełow pierwszy wydostał się na zewnątrz, za nim wyszła Akiko i Kondratiew.
— Jak dobrze! — powiedział Biełow.
— Dobrze — zawtórowała Akiko.
Kondratiew też potwierdził, że dobrze i po chwili namysłu dodał:
— Po prostu wspaniale.
— Proszę o pozwolenie wykąpania się — powiedziała Akiko.
Kondratiew się zgodził.
Akiko rozebrała się, złożyła ubranie na brzegu luku i dotknęła nogą wody.
Czerwony kostium kąpielowy wydawał się czarny, a nogi i ręce dziewczyny nienaturalnie białe. Bezszelestnie zsunęła się do wody.
— Ja też pójdę — powiedział Biełow.
Rozebrał się i zsunął do wody. Woda była ciepła. Podpłynął do rufy.
— Masz rację, Kondratiew. Rzeczywiście jest wspaniale.
Ale po chwili przypomniał sobie fioletowe ramię grubości słupa telegraficznego i pospiesznie wdrapał się na łódź. Podszedł do luku, na którym siedział Kondratiew.
— Woda ciepła jak świeże mleko. Wykąpałbyś się.
Siedzieli w milczeniu, gdy Akiko się pluskała. Jej głowa kołysała się jak czarna plama na tle jasnych fal.
— Jutro wybijemy wszystkie — odezwał się Kondratiew. — Wszystkie, jakie tam zostały. Trzeba się spieszyć. Wieloryby idą za tydzień.
Biełow westchnął i nic nie odpowiedział. Akiko podpłynęła i chwyciła się krawędzi luku.
— Towarzyszu kapitanie łodzi podwodnej, czy jutro też mogę pójść z panem? — spytała z rozpaczliwą determinacją.
— Oczywiście — odparł Kondratiew powoli.
— Dziękuję, towarzyszu kapitanie łodzi podwodnej.
Na południu nad horyzontem wzbił się w niebo promień reflektora. Sygnał z „Kunaszyra”.
— Idziemy — powiedział Kondratiew wstając. — Niech pani wychodzi, Akiko-san.
Podał jej rękę i lekko wyciągnął z wody. Biełow posępnie oznajmił:
— Zobaczę, jaka jest klisza. Jeśli kiepska, też zejdę z wami.
— Tylko tym razem żadnego koniaku — zastrzegł Kondratiew.
— I żadnych perfum — dodała Akiko.
— Albo lepiej wproszę się do Czang Czoło — powiedział Biełow. — We troje w tych kabinach jest za ciasno.
— Pańska pierwsza książka mi się nie spodobała — powiedział Parnkala. — Nie ma w niej niczego, co mogłoby pobudzić wyobraźnię poważnego człowieka.
Leżeli na kanapach pod wyblakłym nagrzanym baldachimem, na werandzie posterunku Cold Creeck — biotechnik gibsonowskiego skansenu Jean Parnkala i korespondent Europejskiego Centrum Informacyjnego Jewgienij Sławin. Na niskim stoliku pomiędzy kanapami stał spotniały pięciolitrowy syfon. Posterunek Cold Creeck znajdował się na szczycie wzgórza i z werandy odsłaniał się piękny widok na upalną zieloną dolinę Zachodniej Australii.
— Książka powinna pobudzać wyobraźnię — ciągnął Parnkala.
— W przeciwnym razie to nie książka, lecz kiepski podręcznik. Właściwie można by powiedzieć, że przeznaczeniem książki jest pobudzenie wyobraźni czytelnika. Pańska pierwsza książka powinna spełnić również drugie, nie mniej ważne zadanie: przekazać nam punkt widzenia człowieka waszej heroicznej epoki. Wiele się spodziewałem po tej książce, lecz cóż, najwidoczniej w procesie tworzenia zatracił pan ten punkt widzenia. Jest pan zbyt uczuciowy, Żenia!
— To nie o to chodzi, Jean — powiedział Żenia leniwie. — Nie o to. Po prostu nie chciałem stanąć przed ludzkością jako taki Campanella na odwrót. Poza tym wszystko się zgadza, książczyna jest szara…
Zwiesił się z kanapy i nalał do wąskiego kielicha pieniącego się kokosowego mleka z syfonu. Kielich natychmiast spotniał.
— Tak — rzekł Parnkala. — Bardzo pan nie chciał być Campanellą na odwrót. Zbyt się pan spieszył, by zmienić swoją psychikę i przestać tu być obcym. Niepotrzebnie. Powinien pan zostać obcy: mógłby pan wtedy dostrzec wiele rzeczy, których my nie zauważamy. Czy to nie najważniejsze zadanie każdego pisarza: zauważać to, czego nie widzą inni? To budzi wyobraźnię i zmusza do myślenia.
— Prawdopodobnie — przyznał Żenia.
Zamilkli. Wokół panował głęboki spokój. Lekki podmuch wiatru, szum trawy. Z oddali dobiegły przenikliwe dźwięki — krzyczały emu. Żenia nagle usiadł i wyciągnął szyję.
— Co to? — spytał.
Obok posterunku, nurkując w wysokiej trawie, przemknęła dziwna maszyna — długa pionowa żerdź, najwidoczniej na kołach, z błyszczącą, poruszającą się tarczą na końcu. Maszyna wyglądała tu wyjątkowo nie na miejscu. Podskakując i kołysząc się, odjechała na południe.
Parnkala podniósł głowę i popatrzył.
— A, to — mruknął. — Zapomniałem panu powiedzieć. To pokraki.
— Jakie pokraki?
— Nikt tego nie wie — wyjaśnił spokojnie Parnkala.
Żenia zerwał się i podbiegł do balustrady. Dziwna długa żerdź oddalała się szybko i po chwili zniknęła. Żenia odwrócił się do Parnkala.
— Jak to możliwe, że nikt nie wie? — spytał.
Parnkala pił kokosowy sok.
— Ano, nikt — powtórzył, ocierając wargi. — To bardzo zabawna historia, spodoba się panu. Po raz pierwszy pojawiły się półtorej dekady temu; takie żerdzie na jednym kółku i pełzające talerze. Często widuje się je na pustkowiach pomiędzy Cold Creek a Roald, a przedwczoraj jedna żerdź przebiegła główną ulicą Gibson. Jeden talerz rozdeptały moje emu. Oglądałem go… mnóstwo odłamków kiepskiego plastiku i resztki aparatury radiowej na beznadziejnej ceramice. Wygląda na szkolne modele. Łączyliśmy się z Gibson, ale tam nikt o niczym nie wie. Potem się okazało, że w ogóle nikt nic nie wie.
Parnkala znowu podniósł kielich do ust
— Zdumiewająco spokojnie pan o tym mówi, Jean! — nie wytrzymał Żenia. W jego wyobraźni pojawiały się obrazy, jeden bardziej fantastyczny od drugiego.
Parnkala uśmiechnął się.
— Niech pan siada, Żenia. Nie ma żadnych podstaw do niepokoju. Szkody nikomu nie przynoszą, emu i kangury się ich nie boją, poza tym nie dał mi pan dokończyć. Już się nimi zajmują towarzysze w Jackoy. Oni… Dokąd pan idzie, Żenia?
Żenia zbierał się pospiesznie, wsuwał do kieszeni dyktafon, futerały z mikroksiążkami i swoje wyszargane notesy.
— Jackoy, to, zdaje się, centrum australijskiej cybernetyki? Zbudowano tam podobno jakąś interesującą maszynę.
— Tak, maszynę KRJ — odparł urażony Parnkala.
Był bardzo zmartwiony, że korespondent Sławin odjeżdża tak szybko. Rozmowa z Żenią była szalenie interesująca — dziennikarz lubił słuchać.
— Dlaczego KRI?
— Kolektor rozproszonej informacji. Maszyna-archeolog, jak słyszałem.
Żenia zatrzymał się.
— Może pokraki są stamtąd?
— Przecież mówię, że nic nie wiadomo — powiedział z pretensją Parnkala. — Nikt nic nie wie. Ani w Jackoy, ani w Gibson, ani na całym świecie… Niech pan chociaż weźmie ze sobą kolację, Żenia…
— Nie, dziękuję, bardzo się śpieszę. No, drogi Jean, dziękuję za gościnę. Jeszcze się zobaczymy. — Żenia jednym tchem dopił swój kielich, wesoło skinął głową, przeskoczył przez balustradę i zbiegł ze wzgórza do swojego pterocara.
Naukowe osiedle Jackoy leżało w cieniu ogromnych czarnych akacji o koronach czterdziestometrowej średnicy. Nieopodal, na brzegu błękitnego jeziora o przezroczystej wodzie, bielały ruiny fermy jakiegoś dawnego przesiedleńca. Pomiędzy osiedlem a ruinami wyznaczony był wyraźny prostokąt lądowiska. Maszyn na lądowisku nie było. Ludzi też nie.
Zresztą pterocarowi lądowisko nie było potrzebne. Żenia obleciał akacje, wybierając miejsce jak najbliżej osiedla. Pół kilometra dalej dostrzegł niezwykłe ożywienie. Najpierw wydało mu się, że to mecz rugby. W trawie poruszało się i turlało mnóstwo splecionych czarnych i białych ludzkich ciał. Ze sterty dobiegały wielogłose okrzyki. Wspaniale! — pomyślał Żenia. Doskonałe zgranie! W tym momencie plątanina ciał rozpadła się, odsłaniając coś okrągłego, czarnego i błyszczącego. Jeden z graczy odturlał się na bok, gdzie pozostał skulony, trzymając się rękami za brzuch. Oho, to nie gra, pomyślał Żenia. Spod gałęzi akacji wynurzyło się jeszcze trzech ludzi, w biegu zrzucając kurtki. Żenia pospiesznie zszedł do lądowania.
Gdy wyskoczył z kabiny, skulony człowiek już siedział i ciągle trzymając się za brzuch, głośno krzyczał:
— Uważajcie na tylną nogę! Hej! Uważajcie na tylną nogę!
Żenia przebiegł obok niego. Ze sterty kotłujących się ciał dobiegały okrzyki po rosyjsku i angielsku:
— Nogi do ziemi! Przyciskajcie do ziemi!
— Anteny! Nie łamcie anten!
— Pomóżcie, chłopaki! Zakopuje się!
— No, trzymajcie w końcu, do licha!
— Percy, puść moją głowę!
— Zakopuje się!
Złapali jakiegoś szczura, przemknęło przez głowę Żeni i w tym momencie zobaczył nogę. Czarna, błyszcząca, przypominająca nogę gigantycznego żuka, ze straszną siłą skrobała ziemię, zostawiając głębokie bruzdy. Było tam jeszcze wiele innych nóg — czarnych, brązowych i białych, które też wierzgały, podrygiwały i zapierały się, ale mimo wszystko były to zwykłe ludzkie nogi. Przez kilka sekund Żenia oszołomiony obserwował tylną nogę, która raz po raz składała się, głęboko ryjąc ziemię i z wysiłkiem prostowała. Za każdym razem wrzeszcząca sterta ciał przemieszczała się o półtora metra.
— Hej! — krzyknął strasznym głosem Żenia, obiema rękami wczepił się w tylnią nogę tuż pod stawem i szarpnął do siebie.
Rozległ się głośny chrzęst. Noga oderwała się z nieoczekiwaną lekkością i Żenia upadł na plecy.
— Nie łamać! — zagrzmiał czyjś głos. — Zabierzcie tego durnia!
Żenia leżał chwilę, trzymając tylną nogę w objęciach, po czym powoli wstał.
— Jeszcze trochę! Jeszcze odrobinę, Joe! — grzmiał ten sam głos.
— Przepuść moją rękę… Ha! Ha! Tu jesteś, kochaniutki!
Coś żałośnie zabrzęczało i zapadła cisza. Sterta ciał zamarła, słychać było tylko ciężkie, urywane oddechy, a następnie wszyscy jednocześnie zaczęli mówić i się śmiać, wstając, wycierali spocone twarze. W pomiętej trawie widniał nieruchomy czarny wzgórek.
— Znowu to samo! — powiedział ktoś z rozczarowaniem.
– Żółw! Siedmionóg!
— Zakopał się!
— Jeszcze trochę i by uciekł…
— Tak, dał nam pieprzu z papryką…
— A gdzie tylna noga?
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Żenię. Żenia śmiało powiedział:
— Oto tylna noga. Oderwała się. Nie spodziewałem się, że tak łatwo puści.
Obstąpili go, przyglądając mu się z ciekawością. Ogromny półnagi dryblas z grzywą rozczochranych jasnych włosów i bródką słomianego koloru wyciągnął potężną, podrapaną dłoń.
— Proszę dać to tutaj.
W drugiej ręce dryblas trzymał fragment lśniącego kabla. Żenia z radością oddał nogę.
— Nazywam się Jewgienij Sławin — powiedział. — Jestem korespondentem Europejskiego Centrum Informacyjnego. Przyleciałem tu, ponieważ powiedziano mi, że u was dzieje się wiele ciekawych rzeczy.
Dryblas kilka razy w zadumie zgiął i rozgiął czarną kolankową dźwignię. Noga poskrzypywała.
— Jestem zastępcą dyrektora KRI. Paweł Rudak — przedstawił się dryblas. — A to — tknął dźwignią w stronę pozostałych — to słudzy Wielkiego KRI. Z nimi pozna się pan później, jak już odniosą żółwia.
— Warto? — spytał mały kędzierzawy Australijczyk. — Mamy już dwa takie same. Niech sobie tu leży.
— Takie same, nie takie same, Tappi — powiedział Rudak. U tego tylna noga ma tylko jeden staw.
— Naprawdę? — Tappi wyrwał Rudakowi nogę i też kijka razy zgiął i rozgiął. — Rzeczywiście. Szkoda, że złamana.
— Nie wiedziałem — usprawiedliwiał się Żenia.
Ale nikt go już nie słuchał. Wszyscy obstąpili Tappiego, a potem razem podeszli do czarnego wzgórka w trawie i pochylili się nad nim. Rudak i Żenia zostali sami.
— Co to za Siedmionóg? — spytał Żenia.
— Jedna z pokrak wielkiego KRI — odparł Rudak.
— Aha — powiedział rozczarowany Żenia. — Więc to jednak wasze pokraki?
— To nie takie proste, towarzyszu Sławin. Nie powiedziałem, że to nasze pokraki, tylko że to pokraki Wielkiego KRI… — pochylił się, pomacał w trawie i podniósł kilka kamyczków. — My na nie polujemy. W ostatniej dekadzie niczym innym się nie zajmujemy. Muszę panu powiedzieć, że przyjechał pan w samą porę, towarzyszu korespondencie…
Zaczął celnie rzucać kamyczkami w nieszczęsnego żółwia, którego niesiono do osiedla. Kamyczki z brzękiem odbijały się od twardego pancerza.
— Paul! Rudak! — wrzeszczał ktoś z niosących. — To okropnie ciężkie! Gdzie twoje silne ręce?
— Co za ofermy! — zawołał Rudak. — Moje silne ręce będą nieść tylną nogę! Tappi, gdzie ją podziałeś?
— W trawie! Szukaj w trawie, Paul!
— Proszę dać, ja poniosę — powiedział Żenia. — Oderwałem, to poniosę.
— Proszę — pozwolił wesoło Rudak. — A ja pomogę chłopakom.
Dwoma susami dogonił „ofermy”, rozepchnął ich, wszedł pod żółwia, wydał okrzyk i zarzucił go sobie na plecy.
— Gońcie mnie! — huknął i pogalopował do osiedla.
„Ofermy”, pokrzykując, rzucili Się za nim. Żenia podniósł nogę, powiesił sobie na szyi jak nosidła i pobiegł za nimi. Noga była kanciasta i dość ciężka.
— Założę się o tylną nogę — powiedział Paweł Rudak, pojawiając się w drzwiach laboratorium — ba, jestem gotów iść o zakład o własną tylną nogę, że korespondent usycha z pragnienia!
Żenia siedział pod ścianą laboratorium, cicho wzdychał i wachlował się czyimś słomianym kapeluszem. Szyja mu płonęła.
— Wygrał pan — jęknął.
— A gdzie słudzy? Jak śmieli porzucić tak czcigodnego gościa? Hańba wobec całego Europejskiego Centrum Informacyjnego!
— Pańscy słudzy czczą tylną nogę w budynku naprzeciwko — odparł Żenia, wstając. — Poprosili, żebym tu poczekał, powiedzieli, że pan wróci za minutkę. Było to jakieś pół godziny temu.
— Skandal! — Rudak nieco się zawstydził. — Chodźmy, towarzyszu Sławin, postaram się zmazać ich winę. Ugaszę pańskie pragnienie i otworzę przed panem podwoje lodówek.
— Byle szybciej!
Rudak wziął go pod rękę i powlókł przez ulicę do białego domku, gdzie było czysto i chłodno. Posadził Żenię przy stole, postawił przed nim szklankę, karafkę i miskę z lodem, czyniąc honory gospodarza.
— Linii dostaw tu nie ma — wyjaśnił. — Gotujemy sami. Na cyberkuchniach.
— UKM-297? — spytał Żenia.
— Nie, mamy amerykański system.
Żenia nie jadł. Pił i patrzył, jak Rudak wymiata talerze i rondelki.
— Nie musi pan tak się na mnie gapić — upomniał go Paul. — To moja wczorajsza kolacja, dzisiejsze śniadanie i obiad.
Żenia ukradkiem przeliczył naczynia i pomyślał: „Chyba także dzisiejsza kolacja”.
— Miał pan szczęście — ciągnął Rudak. — U nas naprawdę jest ciekawie. A szczególnie ciekawie będzie dziś wieczorem, jak wróci profesor Lomba, dyrektor KRI.
— Widziałem profesora Lombę — powiedział Żenia.
Rudak przestał jeść i szybko spytał:
— Kiedy?
— Dzisiaj rano w Gibson. Udzielał konsultacji jednemu mojemu znajomemu. Tylko nie wiedziałem, że on jest dyrektorem KRI.
Rudak spuścił oczy i znowu wziął się za jedzenie.
— I co pan o nim sądzi? — zapytał po chwili milczenia. — Wesoły staruszek, prawda?
— Jakby to powiedzieć… — zastanowił się Sławin. — Wydał mi się raczej posępny…
— Taak — powiedział przeciągle Rudak i odsunął talerz. — Dzisiaj wieczorem będzie bardzo interesująco. — Westchnął. — Cóż, towarzyszu Sławin, można już zadawać pytania.
Żenia szybko załadował dyktafon.
— Przede wszystkim — zaczął — czym jest wielki KRI?
— Chwileczkę. — Rudak odchylił się na oparcie fotela i założył ręce za głowę. — Mimo wszystko, najpierw ja zapytam. Jakie ma pan wykształcenie?
— Ukończyłem instytut medyczny, instytut dziennikarstwa i kursy lekarza kosmonauty.
— A wszystko półtora wieku temu — uściślił Rudak. — Nic więcej?
— Zjeździłem całą planetę jako korespondent, stary praktyk pióra… dziedzina zainteresowań naukowych językoznawstwo porównawcze.
— Aha. I nie słyszał pan o siedmiu zasadach Komacuwary?
— Nie.
— Ani o algebrze pól informacyjnych, prawda?
— Nie.
— Albo o fundamentalnym twierdzeniu rozproszenia informacji?
Żenia milczał. Rudak po chwili zastanowienia powiedział:
— Dobrze. Sytuacja jest dla rady jasna. Postaramy się zrobić wszystko, co w naszej mocy. Tylko proszę słuchać bardzo uważnie, a jak się zapędzę, niech mnie pan łapie za tylną nogę.
Oto, co zrozumiał Żenia: kolektor rozproszonej informacji służył, jak sama nazwa wskazywała, przede wszystkim do zbierania informacji. Chodziło o rozproszone w czasie i przestrzeni ślady dowolnych zdarzeń i zjawisk. Pierwsza zasada Komacuwary (jedyna dostępna dla Żeni) głosiła, że nic w przyrodzie, a tym bardziej w społeczeństwie, nie mija bez śladu. Przeważająca większość tych śladów ma postać niezwykle rozproszonych informacji, które w ostatecznym rozrachunku są energią w tej lub innej postaci. Zbieranie ich bardzo utrudnia fakt, że w ciągu milionów lat pierwotne postacie poddawane były wielokrotnym zmianom. Innymi słowy, ślady nakładają się na siebie, mieszają i częściowo ulegają zatarciu przez ślady następnych zdarzeń i zjawisk. Teoretycznie każdy ślad można odszukać i odnowić — zarówno ślad zderzenia kwantu światła z molekułą w skórze brontozaura, jak i ślad zębów brontozaura na paprotnikach. Do odszukania, sortowania, porównywania tych śladów i przetwarzania ich w pierwotne formy informacji — na przykład w obraz — skonstruowano Wielki KRI.
O tym, jak działa Wielki KRI, Żenia miał dość niejasne pojęcie. Najpierw wyobraził sobie miliardy cybernetycznych infuzoriów-mikroinformatorów, które chmurami płyną po całym świecie, sięgając do gwiazd, zbierając rozproszone ślady danej przeszłości i ściągając je do bezdennych magazynów mechanicznej pamięci. Potem wyobraźnia narysowała mu pajęczynę kabli i przewodów, oblepiających całą planetę, naciągniętych na gigantyczne wieże, które setkami porozrzucano po wyspach i lądach, od bieguna do bieguna. Krótko mówiąc, nic nie zrozumiał, ale nie prosił o dodatkowe wyjaśnienia. Postanowił w wolnej chwili przesłuchać kilka razy nagranie na dyktafonie, mając przed sobą odpowiednie książki. Wtedy wszystko zrozumie. A kiedy Rudak zaczął opowiadać o rezultatach pracy, Żenia zapomniał nawet o pokrakach.
— Udało nam się otrzymać bardzo interesujące obrazy, nawet całe epizody — mówił Rudak. — Oczywiście, większość materiałów to setki i tysiące kadrów, nałożonych na siebie. Filtr informacji po prostu wysiada przy próbie rozdzielenia ich. Ale coś niecoś widzieliśmy. Byliśmy świadkami wybuchu supernowej w pobliżu Słońca sto milionów lat temu. Widzieliśmy walki dinozaurów i epizody z bitwy pod Poitjiers, statki kosmitów i jeszcze coś dziwnego i nieodgadnionego. Na razie nie mamy tego z czym porównać.
— A można będzie popatrzeć? — spytał z drżeniem Żenia.
— No pewnie, ale wróćmy na razie do tematu dnia.
Wielki KRI był nie tyko kolektorem rozproszonej informacji. To była niezwykłe złożona i samodzielna maszyna matematyczno-logiczna. Jej obudowa, oprócz miliardów komórek pamięci i logicznych elementów, wszelkiego rodzaju przetwarzaczy i filtrów informacji, zawierała warsztaty, którymi maszyna sama zarządzała. W razie konieczności podstrajała się, tworzyła nowe elementy, budowała modele i wypracowywała własne informacje. Dawało to szerokie możliwości wykorzystania jej nie tylko w podstawowym celu. Teraz na przykład prowadziła dodatkową kalkulację australijskiej strefy ekonomicznej, rozwiązywała liczne zadania z dziedziny cybernetyki ogólnej, wypełniała funkcje diagnostyka, mając przy tym filie w większych miastach planety w niektórych okołoziemskich bazach. Prócz tego Wielki KRI wziął się za „przepowiadanie przyszłości”.
Obecny dyrektor KRI, uczeń Komacuwary, Kongijczyk Augustos Lomba zaprogramował kilka sposobów przepowiadania zachowań żywego organizmu. Z żądaniami dotyczącymi determinizmu zachowania bezkręgowców KRI dawała sobie radę łatwo, a dwa lata temu Lomba zaprogramował i wprowadził do maszyny zadanie niezwykle złożone.
— Otrzymało nazwę „Baran Buridana”. Z młodego merynosa zdjęto kod genetyczny według metody Kasparo-Karpowa w momencie, gdy znajdował się pomiędzy dwoma korytami. Kod w połączeniu z pewnymi dodatkowymi danymi o baranach w ogóle został wprowadzony do KRI. Od maszyny zażądano wytypowania koryta, które baran wybierze, oraz podania psychofizjologicznego uzasadnienia wyboru.
— A co z wolnością wyboru? — zainteresował się Żenia.
— Tego właśnie chcemy się dowiedzieć — odparł Rudak. — Może w ogóle jej nie ma. W kontrolnym eksperymencie baran wybrał prawe koryto. Właściwie zadanie sprowadzało się do pytania: dlaczego? Maszyna zastanawiała się dwa lata. Potem zaczęła budować modele. Efektorowe maszyny często rozwiązują zadania na modelach. Swego czasu, kiedy KRI rozwiązywał zadanie o dżdżownicy, zbudował wspaniały model. Ukradliśmy mu pomysł i zaczęliśmy konstruować zdumiewające maszyny, wykorzystywane do rycia w ziemi.
Rudak zamyślił się. Żenia niecierpliwie poruszył się na fotelu.
— Niewygodnie panu? — spytał Rudak.
— Nie, po prostu bardzo mnie to interesuje.
— Pana również? Jakby to panu opowiedzieć, żeby nie skłamać?
Coś kręci, pomyślał Żenia.
— Zapewne widziałem jeden z tych modeli, o których pan opowiada — powiedział. — Taka żerdź z lustrem. Ale to raczej nie był model barana. Nawet Buridana.
— W tym rzecz — powiedział z westchnieniem Rudak. — Nikt nie wierzy, że to model barana. Papa Lomba też nie uwierzył. Zabrał wszystkie materiały dotyczące programu i pojechał do Centrum, żeby sprawdzić. — Rudak znowu westchnął. — I dzisiaj wieczorem przyjedzie.
— A na czym właściwie polega problem? — spytał Żenia.
— Na tym, że KRI robi żerdzie na kółkach i siedmionogie żuki.
I czasem jeszcze takie płaskie talerze bez kończyn, ale z żyroskopem. I nikt nie rozumie, jak to się ma do barana.
— Rzeczywiście — powiedział w zadumie Żenia. — Po co baranowi tyle nóg?
Rudak popatrzył na niego podejrzliwie.
— Właśnie, po co? — powiedział z nienaturalnym entuzjazmem.
Przez jakiś czas milczeli, patrząc na siebie. Ale kręci! — pomyślał Żenia.
Rudak zręcznie wstał na jednej nodze.
— A teraz chodźmy, towarzyszu Sławin, przedstawię pana kierowniczce filmoteki.
— Jeszcze jedno pytanie. — Żenia zmienił wkład w dyktafonie. Gdzie się znajduje ten wasz Wielki KRI?
— Siedzi pan na nim. Za chwilę będzie pan po nim chodził. Jest pod ziemią, dwadzieścia osiem pięter, sześć hektarów. Mózg, warsztaty, energogeneratory, wszystko. Chodźmy.
Filmoteka KRI znajdowała się na drugim końcu osiedla, w niskim pawilonie. Na jego dachu błyszczały siatkowe tarcze stereocineramowego projektora. Za pawilonem zaczynał się step.
Wewnątrz budynku pachniało ozonem i mlekiem kokosowym.
Kierowniczka filmoteki, śliczna, dwudziestopięcioletnia Thaitanka siedziała przy stole i badała przez binokularny mikroskop zdjęcie stawu tylnej nogi.
— Dzień dobry — zagruchał czule Rudak.
Kierowniczka oderwała się od mikroskopu i rozkwitła w uśmiechu.
— Dzień dobry, Paul.
— To korespondent Europejskiego Centrum, towarzysz Sławin — przedstawił Rudak. — Przyjmij go miło. Pokaż mu kadry dwieście sześćdziesiąt siedem, trzysta piętnaście i siedem tysięcy pięćset dwanaście…
— Jeśli to oczywiście nie kłopot — dodał z galanterią Żenia.
Kierowniczka bardzo przypominała mu Sheilę.
— Z przyjemnością — powiedziała. — Ale czy towarzysz Sławin jest przygotowany moralnie?
— Eee… Jest pan przygotowany?
— W zupełności — rzekł z przekonaniem Żenia.
— W takim razie zostawiam was — oznajmił Rudak. — Pokraki czekają.
Pomachał ręką i wyszedł. Za drzwiami ryknął: „Akitada! Przywieźliście sprzęt?” Odpowiedzi nie było słychać. Kierowniczka westchnęła.
— Proszę wziąć składane krzesło, towarzyszu Sławin, i chodźmy.
Żenia wyszedł na zewnątrz i usiadł pod ścianą pawilonu. Kierowniczka rzeczowo oceniła wysokość słońca, coś przeliczyła, poruszając wargami, i wróciła do pawilonu.
— Kadr dwieście sześćdziesiąt siedem — oznajmiła przez otwarte okno.
Światło słoneczne przygasło i Żenia zobaczył ciemnofioletowe nocne niebo z jasnymi, obcymi gwiazdami. Niskie, płaskie obłoki przesunęły się nad horyzontem; pojawiły się sylwetki dziwnych drzew, przypominających palmy albo gigantyczne kalafiory. Odblaski gwiazd migotały w czarnej wodzie. Pod obłokami zapaliła się biała łuna. Jaśniała coraz mocniej; potworne cienie prześliznęły się po czarnej oleistej powierzchni wody i nagle zza horyzontu wyłoniło się oślepiająco białe pulsujące światło. Przemknęło po niebie, gasząc gwiazdy. Pomiędzy pniami dziwnych drzew przepłynęła szara mgła, zamigotały tęczowe błyski i wszystko znikło. Przed Żenią znowu pojawił się zalany słońcem step.
— Dalej są już tylko zakłócenia — wyjaśniła kierowniczka.
— Co to było? — spytał Żenia, nieco zawiedziony.
— Wschód supernowej, ponad sto milionów lat temu. Potem zrodziły się dinozaury. Teraz kadr trzysta piętnaście, pięćdziesiąt milionów lat później. To nasza duma.
Znowu znikł step. Żenia zobaczył szarą, pokrytą wodą równinę.
Wokół sterczały mięsiste źdźbła jakichś roślin. Przez równinę po płytkiej wodzie brnęło długie szare zwierzę. Żenia nie od razu zrozumiał, gdzie ono ma głowę. Mokry, wrzecionowaty tułów, oblepiony zieloną trawą, równomiernie zwężał się ku obu końcom, przechodząc w giętki ogon i szyję. Dopiero po chwili Żenia dostrzegł maleńką płaską główkę z ropuszą paszczą bez warg. W zachowaniu potwora było coś kurzego — co chwila zanurzał głowę w wodę, natychmiast ją wyciągając. Za każdym razem mełł w paszczy jakąś zieleninę.
— Diplodok — powiedziała kierowniczka. — Długość dwadzieścia cztery metry.
Teraz Żenia zobaczył drugiego potwora, który żmijowymi ruchami sunął obok pierwszego, zostawiając za sobą pas spienionej wody.
W pewnym momencie ledwo umknął przed kolumnową nogą diplodoka i Żenia zobaczył ogromną zębatą paszczę. Coś z tego będzie, pomyślał. To było znacznie bardziej interesujące od wybuchu supernowej. Diplodok najwidoczniej nie podejrzewał obecności zębatego towarzysza albo po prostu nie zwracał na niego uwagi. A ten, lawirując zręcznie wokół jego nóg, podpłynął z przodu do olbrzyma, jednym skokiem wyprysnął z wody, błyskawicznie odgryzł diplodokowi głowę i zanurkował.
Żenia zamknął gwałtownie usta, aż szczęknęły zęby. Obraz był bardzo wyraźny. Na sekundę diplodok zatrzymał się, potrząsnął pozbawioną głowy szyją i… poszedł dalej, tak samo powoli, zanurzając broczący krwią kikut w mętnej wodzie. Dopiero po kilku krokach ugięły mu się przednie nogi. Tylne nadal kroczyły, a ogromny ogon beztrosko podrygiwał. Szyja ostatni raz wzniosła się w niebo i bezsilnie plusnęła w wodę. Przednia część tułowia zaczęła przewalać się na bok, a zadnia nadal podążała do przodu. Ale oto ugięły się tylne nogi… a z mętnej, spienionej wody wynurzyły się dziesiątki wyszczerzonych, zębiastych pysków.
— Coś takiego! — Żenia otarł pot z czoła. — Straszny widok…
— Typowe polowanie drapieżnych dinozaurów na wielkiego diplodoka — wyjaśniła rzeczowo kierowniczka. — Ciągle się pożerały. Niemal wszystkie informacje z tej epoki to nieprzerwane pożeranie się nawzajem. A jak się panu podobała jakość obrazu, towarzyszu Sławin?
— Jakość doskonała — odparł Żenia. — Tylko przez cały czas migocze…
Nad koronami akacji z łoskotem przeleciała sześciośmigłowa pękata maszyna. Kierowniczka wybiegła z pawilonu.
— Sprzęt! — krzyknęła. — Chodźmy, towarzyszu Sławin, przywieźli aparaturę!
— Przepraszam — upomniał się Żenia. — Obiecała mi pani pokazać coś jeszcze!
— Nie warto, naprawdę nie warto! — przekonywała go kierowniczka, pospiesznie składając krzesło. — Nie wiem, co Paulowi przyszło do głowy. Siedem tysięcy pięćset dwanaście to rzeź w Konstantynopolu… piętnasty wiek. Jakość obrazu wspaniała, ale… bardzo nieprzyjemne widowisko. Naprawdę nie warto, towarzyszu Sławin… Lepiej chodźmy popatrzeć, jak Paul będzie łapał pokraki.
Ogromny sześciośmigłowy helikopter wylądował nieopodal miejsca, w którym Żenia zostawił swój pterocar. Teraz trwał wyładunek sprzętu. Z otwartych ładowni wytaczano platformy na wysokich kołach, załadowane żółtymi skrzyniami. Skrzynie składano u podnóża jednej z akacji. Niezmordowany Rudak stał w rozwidleniu pomiędzy dwoma potężnymi korzeniami i kierował akcją. Jego dźwięczny głos niósł się daleko w wieczornym powietrzu.
Kierowniczka filmoteki przeprosiła i dokądś pobiegła. Żenia zataczał niepewne kręgi wokół Rudaka. Zaczynało go to Wszystko ciekawić. Platformy na wysokich kołach podłączano, rozładowywano i odstawiano. „Słudzy KRI” — chłopcy i dziewczęta ustawiali i montowali żółte skrzynki i pod akacją można już było dostrzec zarys ogromnego kanciastego urządzenia. Rudak był gdzieś w jego wnętrzu, huczał, gwizdał i pokrzykiwał. Było głośno i wesoło.
— Strong i Joey, zajmijcie się intrawizjerem!
— Tram-tara-ram-taram-pam-pam! Dajcie zamykającą!
— Zasilacze! Gdzie się podziały zasilacze?
— O la la! Jeszcze bardziej w prawo! O tak…
— Frost, na wyładunek!
Żenię co chwila potrącano, wreszcie poproszono, żeby odszedł na bok. Ogromny helikopter, kiedy go wreszcie rozładowano, z hukiem wystartował, unosząc w wirze powietrznym kawałki trawy.
Wycofał się z akcji na lądowisko. Spod zmontowanego urządzenia wyczołgał się na czworakach Rudak, wstał, otrzepał dłonie i powiedział:
— No, można zaczynać. Wszyscy na miejsca.
Wskoczył na platformę i stanął przy niewielkim pulpicie sterowniczym. Platforma stęknęła.
— Módl się, wielki KRI! — ryknął Rudak.
— Stanisław jeszcze nie wrócił! — krzyknął ktoś.
— O rany! — Rudak zszedł z platformy.
— A profesor Lomba wie? — zapytała nieśmiało chudziutka, ostrzyżona na chłopaka dziewczyna.
— Dowie się — rzekł z przekonaniem Rudak. — Gdzie jest Stanisław?
Na polance pod akacją wybrzuszyła się i pękła ziemia. Żenia podskoczył na metr. Wydawało mu się, że z trawy wysuwa się blada, zębata paszcza dinozaura.
— Nareszcie! — powiedział Rudak. — Już zacząłem się niepokoić. Tlen mu się skończył minutę albo i dwie temu…
Spod ziemi powoli wysuwało się metaliczne urządzenie półmetrowej grubości, przypominające gigantyczną dżdżownicę. Pełzło i pełzło, i nie wiadomo było, ile segmentów kryje się jeszcze pod ziemią, gdy nagle przednia część zaczęła się szybko odkręcać i upadła na trawę. Z czarnego otworu wysunęła się purpurowa, mokra twarz z szeroko otwartymi ustami.
— Ohoho! — ryknął Rudak. — Przyjemnej łaźni, Stanisławie!
Twarz wysunęła się jeszcze dalej, splunęła i wychrypiała:
— On ma tam cały arsenał. Całe armie pełzających talerzy. Wyciągnijcie mnie stąd…
Robal wysuwał się spod ziemi, a czerwone zachodzące słońce migotało na jego metalicznych bokach.
— Zaczynajmy — oznajmił Rudak i znowu wszedł na platformę.
Zrobił groźną minę do stojących na dole dziewcząt i gestem pianisty położył ręce na pulpicie. Pulpit zapłonął indykatorowymi lampkami.
Na polanie zapanowała cisza. Żenia podniósł kamerę, z niepokojem obserwując, jak kilku ludzi pospiesznie wspina się na akacje i rozsiada na gałęziach. Dziewczęta przysunęły się do platformy.
Sławin na wszelki wypadek zrobił to samo.
— Strong i Joey, przygotować się! — powiedział donośnie Rudak.
— Przygotowani! — odkrzyknęły dwa głosy.
– Śpiewam na głównej częstotliwości. Wy śpiewajcie w skrzydłach i róbcie jak najwięcej hałasu.
Żenia spodziewał się, że wszyscy zaczną śpiewać i walić w bębny, ale zrobiło się jeszcze ciszej. Minęła minuta.
— Zwiększyć napięcie — polecił półgłosem Rudak.
Minęła kolejna minuta. Słońce zaszło, na niebie zapłonęły duże gwiazdy. Gdzieś leniwie krzyknęło emu. Dziewczyna stojąca obok Żeni spazmatycznie westchnęła. Nagle na górze, w gałęziach akacji ktoś się poruszył i drżący z podniecenia głos krzyknął:
— To przecież one! Tam, na polanie! Hej, patrzycie nie w tę stronę!
Żenia nie wiedział, gdzie trzeba patrzeć; nie miał pojęcia, kim są „one” i czego się można po nich spodziewać. Podniósł kamerę i znowu się cofnął, jeszcze bardziej przyciskając do platformy dziewczyny. Wtedy zobaczył. Najpierw pomyślał, że ma przywidzenia, że szwankują zmęczone oczy. Czarna pod gwiazdami polana poruszała się. Pojawiły się niej szare cienie, milczące i złowieszcze, zaszeleściła trawa, coś zaskrzypiało, dało się słyszeć tykanie, brzęk i trzaski. W jednej chwili cisza wypełniła się niezrozumiałymi odgłosami.
– Światło! — ryknął Rudak. — Idą żołnierzyki!
Z akacji odpowiedziało mu radosne pohukiwanie. Posypały się suche liście i gałązki. Nad polaną zapłonął oślepiający blask.
Przez polanę kroczyła armia Wielkiego KRI. Szła, żeby się poddać. Takiej parady mechanicznych potworków Żenia nie widział jeszcze nigdy w życiu. Najwidoczniej słudzy Wielkiego KRI też widzieli coś takiego po raz pierwszy. Akacją wstrząsnął homeryczny śmiech.
Konstruktorzy, doświadczeni bojownicy o mechaniczną perfekcję, szaleli. Spadali z gałęzi i tarzali się po polanie.
— No nie, popatrz! Tylko popatrz!
— Siedemnasty wiek! Kulisy Watta!
— Gdzie Robinson? Robinson, sądziłeś, że KRI jest od ciebie mądrzejszy?
— Niech żyje Robinson! W górę Robinsona!
— Chłopaki, podeprzyjcie czymś te koła! Nie dojadą do nas!
— Hej, hej, patrzcie! Maszyna parowa!
— Autor! Autor!
W stronę polany jechały straszydła. Przekrzywione trzykołowe rowery na parę. Łoskoczące blachą talerzowate aparaty, z którymi leciały iskry i śmierdziało spalenizną. Znajome żółwie, wściekle pobrzękujące słynną tylną nogą. Pająkowate mechanizmy na długich, plączących się nogach. Z tyłu, chybocząc, podjeżdżały żerdzie na kółkach zakończone lustrami. Wszystko to poruszało się, toczyło i stukało, łamiąc się po drodze, sypiąc iskry i wypuszczając parą.
Żenia z zapałem przesuwał kamerę.
— Nie będę już więcej sługą! — ryczał ktoś z akacji.
— Ja też nie!
— A ile tylnych nóg!
Pierwsze szeregi mechanicznych potworów dojechały do polany i zatrzymały się. Te z tyłu najeżdżały na nie i stawały, rozstawiając pokraczne kończyny. Z góry, łamiąc się na pół, spadały na nie żerdzie na kółkach. Jedno kółko brzęcząc sprężynami podtoczyło się do platformy, zakręciło się i spoczęło u nóg Żeni. Żenia obejrzał się na Rudaka, który stał na platformie, podpierając się rękami pod boki. Jego broda drgała.
— Ludzie! Oddaję je wam do rozbiórki. Teraz zapewne dowiemy się, jak i dlaczego tykają.
Zwycięzcy rzucili się na poległą armię.
— Czy Wielki KRI zbudował to wszystko, żeby zbadać zachowanie barana? — spytał ze zgrozą Żenia.
— Dlaczego nie? — spytał Rudak. — To nawet bardzo prawdopodobne. — Mrugnął chytrze. — Generalnie widać, że coś tu jest nie w porządku.
Dwóch silnych konstruktorów ciągnęło za tylną nogę niewielkiego metalowego żuka. Akurat naprzeciwko platformy noga oderwała się i konstruktorzy padli na trawę.
— Wandale — burknął Rudak.
— Przecież mówiłam, że słabo się trzyma — powiedział Żenia.
W wesoły zgiełk wbił się ostry starczy głos.
— Co tu się dzieje?
Zapadła cisza.
— Ajajaj! — szepnął Rudak, schodząc ze swojej platformy. Był jakby oklapnięty.
Podchodził do nich, kulejąc, stary siwy Murzyn w białym fartuchu. Żenia poznał go. To był profesor Lomba.
— Gdzie jest mój Paul? — pytał złowieszczo czułym tonem. Dzieci, kto mi powie, gdzie mój zastępca?
Rudak milczał. Lomba szedł prosto na niego. Rudak cofnął się, wpadł plecami na platformę i stanął.
— Co się tu dzieje, Paul, synku? — spytał Lomba podchodząc bardzo blisko.
— Przejęliśmy sterowanie KRJ… i zagnaliśmy pokraki na jedną kupę… — odparł smutno Rudak.
— Ach, pokraki? — powiedział miło Lomba. — Ważny problem!
Bardzo ważny problem! Skąd się bierze siódma noga? Bardzo ważny problem, moje dzieci!
Nieoczekiwanie chwycił Rudaka za brodę i pociągnął na środek polany przez rozstępujący się tłum.
— Przyjrzyjcie mu się, dzieci! — wrzasnął triumfalnie. — Dziwimy się! Łamiemy sobie głowy! Wpadamy w rozpacz! Wyobrażamy sobie, że KRI nas przechytrzył!
Przy każdym „my” szarpał Rudaka za brodę, jakby ciągnął za sznur dzwonu. Głowa Rudaka pokornie się chwiała.
— Co się stało, nauczycielu? — spytała nieśmiało jedna z dziewczyn. Jej twarz wyrażała współczucie dla Rudaka.
— Co się stało, córeńko? — Lomba puścił w końcu Rudaka. Stary Lomba jedzie do Centrum, odrywa od pracy najlepszych specjalistów i czego się dowiaduje? O wstydzie! Czego się dowiaduje, rudy parszywcu? — Znowu chwycił Rudaka za brodę i Żenia pospiesznie zaterkotał kamerą. — Ze starego Lomby kpią. Stary Lomba staje się pośmiewiskiem wszystkich cybernetyków. O starym Lombie opowiadają już anegdoty! — Puścił brodę i walnął kościstą pięścią w szeroką pierś Rudaka. — No i co, wieżo oblężnicza? Ile nóg ma zwykły australijski merynos? A może zapomniałeś?
Żenia zauważył, że przy tych słowach kilku młodych ludzi zaczęło się cofać, najwidoczniej chcąc zmieszać się z tłumem.
— Nie wypuszczać programistów — polecił Lomba, nie odwracając głowy.
W tłumie zahuczało i młodych ludzi wypchnięto na środek polany.
— I co robią ci intelektualni piraci? — spytał Lomba, odwracając się do nich gwałtownie. — Pokazują w programie, że baran ma siedem nóg…
Tłum zahuczał.
— Pozbawiają barana móżdżku…
W tłumie rozległ się chichot, który Żenia uznał za aprobujący.
— Biedny, sumienny, pracowity KRI! — Lomba wzniósł ręce do nieba. — Tworzy idiotyzm za idiotyzmem! Czy mógł przewidzieć, że jego rudobrody pan wymyśli mu zadanie o pięciokątnym trójkącie?
— Więcej nie będę. Słowo honoru, nie będę — powiedział posępnie Rudak.
Tłum ze śmiechem łomotał programistów w plecy.
Żenia nocował u Rudaka. Gospodarz pościelił mu w gabinecie, starannie rozczesał brodę i poszedł z powrotem pod akację. Przez otwarte okno zaglądał ogromny pomarańczowy księżyc, pokreślony szarymi kwadratami D-kosmodromów. Żenia patrzył na niego i wesoło chichotał, przywołując w pamięci niedawne wydarzenia.
Bardzo lubił takie dni, które nie mijały na próżno, kiedy udawało się poznać nowych wspaniałych, wesołych czy po prostu dobrych ludzi. Takich jak wnikliwy Parnkala, wspaniały Rudak czy Lomba-gromodzierżca…
Na pewno o tym napiszę, pomyślał. Na pewno. O tym, jak weseli, mądrzy chłopcy na własne ryzyko wprowadzili specjalnie bezsensowny program do niezwykle skomplikowanej, mądrej maszyny, żeby popatrzeć, jak maszyna się zachowa. I o tym, jak ona starannie próbowała stworzyć model barana z siedmioma nogami i bez mózgu. I o pochodzie przez czarną, ciepłą noc armii koszmarnych modeli, która szła się poddać rudobrodemu piratowi. I jak intelektualnego pirata ciągnięto za brodę — pewnie nie pierwszy i nie ostatni raz… Bo pirata pasjonują zadania o pięciokątnych trójkątach i kwadratowych kołach, raniące godność uczciwej, sumiennej maszyny…
Tak, może z tego wyjść całkiem niezłe opowiadanie o intelektualnym piractwie…
Żenia zasnął i obudził się o świcie. Ze stołówki dobiegał cichy brzęk naczyń i prowadzona półgłosem rozmowa:
— Teraz wszystko pójdzie jak po maśle. Ojczulek Lomba uspokoił się i zainteresował.
— No pewnie, taki materiał o teorii błędów maszyn!
— Chłopcy, ale jednak KRI okazał się dość prymitywny. Spodziewałem się po nim większej inteligencji.
Ktoś nagle zachichotał i powiedział:
— Siedmionogi baran bez najmniejszych oznak organów równowagi! Biedny KRI!
— Ciszej, obudzisz korespondenta!
Po długiej przerwie, gdy Żenia znowu zapadł w drzemkę, ktoś nagle powiedział z żalem:
— Szkoda, że to wszystko już za nami! A tak było ciekawie!
O, siedmionogi baranie! Jak smutno, że nie ma już twojej zagadki!
O północy spadł deszcz. Szosa zrobiła się śliska i Zwancew zwolnił. Było ciemno i nieprzyjemnie, łuna świateł miasta została za czarnymi wzgórzami i Zwancewowi wydawało się, że jadą przez pustynię. Przed nimi na mokrym betonie tańczyły białe światła reflektorów.
Nie mijały ich żadne samochody. Ostatni Zwancew widział przed zakrętem na szosę prowadzącą do Instytutu. Kilometr przed zakrętem było osiedle. O dziwo, mimo późnej godziny niemal we wszystkich oknach paliło się światło, a przy drodze na werandzie dużej kawiarni było pełno ludzi. Zwancew miał wrażenie, że wszyscy w milczeniu na coś czekają.
Akiko obejrzała się.
— Wszyscy patrzą za nami — powiedziała.
Zwancew nie odpowiedział.
— Pewnie myślą, że jesteśmy lekarzami.
— Pewnie tak.
To było ostatnie oświetlone osiedle, jakie widzieli. Za zakrętem zaczęła się mokra ciemność.
— Gdzieś tutaj powinna być fabryka sprzętu domowego — powiedział Zwancew. — Nie zauważyłaś?
— Nie.
— Ty nigdy niczego nie widzisz.
— To pan siedzi za kierownicą. Proszę puścić mnie, to będę wszystko zauważać.
— Lepiej nie.
Ostro zahamował i samochodem zarzuciło. Reflektory oświetliły drogowskazy. Świateł nie było, wyblakły napis na drogowskazie głosił: „Nowosybirski Instytut Kodów Biologicznych — 21 km”. Pod spodem widniała przekrzywiona tablica z dykty z pochyłym napisem:
„Uwaga! Włączyć wszystkie neutralizatory! Zmniejszyć prędkość! Blokada!” Pod spodem to samo po angielsku i francusku. Deszcz rozmazywał ogromne litery.
— Oho — wymamrotał Zwancew, sięgnął pod kierownicę i włączył neutralizatory.
— Jaka blokada? — spytała Akiko.
— Tego nie wiem — odpowiedział Zwancew. — Ale wygląda na to, że powinnaś była zostać w mieście.
— Nie.
Gdy samochód ruszył, spytała ostrożnie:
— Myśli pan, że nas nie przepuszczą?
— Myślę, że ciebie nie przepuszczą.
— To poczekam — powiedziała spokojnie Akiko.
Samochód powoli, bezszelestnie jechał po szosie. Zwancew odezwał się patrząc przed siebie:
— Mimo wszystko wolałbym, żeby cię przepuścili.
— Ja też — rzekła Akiko. — Bardzo chcę się z nim pożegnać…
Zwancew w milczeniu patrzył na drogę.
— Rzadko się ostatnio widywaliśmy — ciągnęła Akiko. — Bardzo go kocham. Nie znam drugiego takiego człowieka. Nawet ojca nigdy tak nie kochałam. Nawet płakałam…
Tak, płakała, pomyślał Zwancew. Ocean był czarno-niebieski, niebo niebieskie, a jego twarz spuchnięta i sina, gdy z Kondratiewem ostrożnie prowadziliśmy go do konwertoplanu. Pod nogami skrzypiał rozpalony koralowy piasek, było mu ciężko iść i co chwila zwisał nam na rękach, ale za nic nie chciał się zgodzić, żebyśmy go nieśli. Oczy miał zamknięte i mamrotał: „Gokuro-sama, gokuro-sama…” Z tyłu i z boku w milczeniu kroczyli oceanolodzy. Akiko szła obok Siergieja, trzymając w obu rękach, niczym tacę, słynny na cały ocean biały kapelusz i gorzko płakała. To był pierwszy straszny atak choroby, sześć lat temu, na bezimiennej wysepce piętnaście mil na południe od rafy Octopus…
— …znam go dwadzieścia lat. Od dzieciństwa. I tak bym chciała się z nim pożegnać.
Z wilgotnej ciemności wypłynął i przesunął się nad ich głowami łuk mikropogodowej stacji. Była nieoświetlona. Stacja nie działa, pomyślał Zwancew. Nic dziwnego, że to draństwo pada z nieba.
Zerknął na Akiko. Nogi położyła na siedzeniu, patrzyła prosto przed siebie. Na jej twarz padał odblask cyferblatów na pulpicie.
— Co się tu dzieje? — zastanawiał się Zwancew. — Jakaś martwa strefa.
— Nie wiem. — Akiko poruszyła się i usiadła wygodniej. Uderzyła go kolanem w bok i nagle zamarła, wpatrując się w niego błyszczącymi w półmroku oczami.
— O co chodzi? — spytał.
— Może on już…
— Bzdura — powiedział zdecydowanie Zwancew.
— I wszyscy poszli do Instytutu…
— Bzdura — powtórzył zdecydowanie Zwancew. — Bzdura.
Daleko przed nimi zapalił się słaby czerwony ognik, migocząc jak gwiazdka na pogodnym niebie. Na wszelki wypadek Zwancew znowu zmniejszył prędkość. Słychać było teraz szmer deszczu.
W świetle reflektorów pojawiły się trzy postacie w lśniących mokrych płaszczach. Stały na środku szosy, a w poprzek drogi leżała potężna kłoda drzewa. Człowiek stojący po prawej stronie trzymał nad głową wielką kopcącą pochodnię, którą powoli wymachiwał.
Zwancew podjechał bliżej i Zatrzymał się. Ale blokada, pomyślał.
Człowiek z pochodnią krzyknął coś, co zagłuszył szum deszczu i wszyscy trzej szybko, mimo ciężkich mokrych płaszczy, podeszli do samochodu. Człowiek z pochodnią dalej krzyczał gniewnie. Zwancew wyłączył długie światła i otworzył drzwiczki.
— Silnik! — wrzasnął ten z pochodnią, podchodząc bardzo blisko. — Niech pan wreszcie wyłączy silnik!
Zwancew zrobił to i wyszedł na szosę, na drobny gęsty deszcz.
— Jestem oceanologiem, nazywam się Zwancew — wyjaśnił. Jadę do akademika Okady.
— Proszę wyłączyć światła w samochodzie! — powiedział człowiek z pochodnią. — Szybko!
Zwancew odwrócił się. Światło w kabinie już zgasło.
— Kto jedzie z panem?
— Oceanolog Kondratiewa — odparł gniewnie Zwancew. — Mój współpracownik.
Trzej mężczyźni w płaszczach milczeli.
— Możemy jechać dalej?
— Jestem operator Michajłow — przedstawił się człowiek z pochodnią. — Wysłano mnie tu, żebym pana zatrzymał i powiedział, że do akademika Okady teraz nie można.
— O tym będę mówił z profesorem Kasparo — powiedział Zwancew. — Proszę mnie do niego zaprowadzić.
— Profesor Kasparo jest bardzo zajęty. Nie chcielibyśmy, żeby go pan niepokoił.
Jacy my? — chciał spytać Zwancew, ale się powstrzymał. Michajłow mówił monotonnym głosem śmiertelnie zmęczonego człowieka.
— Muszę przekazać akademikowi nadzwyczaj ważną wiadomość — powiedział Zwancew. — Proszę mnie zaprowadzić do Kasparo.
Trzej mężczyźni milczeli; czerwone migoczące światło płonęło na ich mokrych, zapadniętych twarzach.
— No? — warknął Zwancew niecierpliwie i nagle zauważył, że Michajłow śpi. Ręka z pochodnią drżała, opadając coraz niżej. Oczy miał zamknięte.
— Tola — powiedział cicho jeden z jego towarzyszy i trącił go w ramię.
Michajłow ocknął się, pomachał pochodnią i wpatrzył się w Zwancewa spuchniętymi oczami.
— Co? — spytał ochryple. — A, wy do akademika… Do akademika nie można. Na teren instytutu w ogóle nie można. Proszę odjechać.
— Muszę przekazać akademikowi Okadzie niezwykle ważną informację — powtórzył cierpliwie Zwancew. — Jestem oceanolog Zwancew, a w samochodzie siedzi oceanolog Kondratiewa. Wieziemy bardzo ważną wiadomość.
— Jestem operator Michajłow — powiedział człowiek z pochodnią. — Do Okady teraz nie można. On umrze w ciągu najbliższych kilku godzin i możemy nie zdążyć. — Ledwie poruszał ustami. — Profesor Kasparo jest bardzo zajęty i prosił, żeby go nie niepokoić. Proszę odjechać…
Nagle odwrócił się do swoich towarzyszy.
— Chłopcy — powiedział z rozpaczą. — Dajcie mi jeszcze dwie tabletki.
Zwancew stał na deszczu i myślał, co jeszcze można powiedzieć temu człowiekowi, który zasypia na stojąco. Michajłow stał do niego bokiem, odchylał głowę i coś łykał.
— Dziękuję, chłopcy, lecę z nóg — powiedział w końcu. — U was mimo wszystko pada deszcz, jest chłodno, a u nas wszyscy padają, jeden po drugim, wstają i znowu padają… Wtedy wynosimy — mamrotał niewyraźnie.
— To nic, ostatnia noc…
— Dziewiąta — rzekł Michajłow.
— Dziewiąta.
— A może dziesiąta? Głowę mam jak z ołowiu. — Michajłow odwrócił się do Zwancewa. — Przepraszam, towarzyszu…
— Oceanolog Zwancew — powiedział Zwancew po raz trzeci. Towarzyszu Michajłow, musi nas pan przepuścić. Właśnie przylecieliśmy z Filipin. Mamy dla akademika bardzo ważną informację. Czekał na nią całe życie. Niech mnie pan zrozumie, znam go trzydzieści lat i lepiej wiem, czy on może bez tego umrzeć, czy nie. To niezwykle ważna informacja.
Akiko wyszła z samochodu i stanęła obok niego. Operator milczał, kuląc się pod płaszczem.
— No dobrze — powiedział w końcu. — Tylko jest was za dużo. Dokładnie tak powiedział: „Za dużo”. — Niech idzie jeden.
— Dobrze — zgodził się Zwancew.
— Tylko że według mnie to nie ma sensu — powiedział Michajłow. — Kasparo nie dopuści pana do akademika. Akademik jest odizolowany. Może pan zepsuć całe doświadczenie, jeśli zakłóci pan izolację, a poza tym…
— Wolę porozmawiać z Kasparo sam — przerwał Zwancew. Proszę mnie zaprowadzić.
— Dobrze — powiedział operator. — Chodźmy.
Zwancew obejrzał się na Akiko. Z jej twarzy spływały duże i małe krople.
— Niech pan idzie, Mikołaju Jewgieniewiczu — powiedziała.
Potem odwróciła się do ludzi w płaszczach.
— Niech mu któryś da płaszcz, a sami wejdźcie do samochodu. Można go postawić w poprzek szosy.
Zwancewowi dano płaszcz. Akiko chciała wsiąść do samochodu i zawrócić, ale Michajłow nie pozwolił włączyć silnika. Stał i świecił swoją kopcącą pochodnią, a jego towarzysze ręcznie odwrócili samochód i ustawili w poprzek drogi. Potem blokada w pełnym składzie wsiadła do samochodu. Zwancew zajrzał do środka. Akiko siedziała skulona na przednim siedzeniu. Towarzysze Michajłowa już spali, oparci o siebie głowami.
— Proszę mu przekazać… — zaczęła Akiko.
— Oczywiście.
— Proszę mu powiedzieć, że będziemy czekać.
— Jasne — zgodził się Zwancew. — Powiem.
— Niech pan już idzie.
— Sayonara, Aki-san.
— Proszę iść…
Zwancew ostrożnie zatrzasnął drzwi i podszedł do operatora.
— Chodźmy.
— Chodźmy — odezwał się operator nowym, rześkim głosem. Tylko szybko, mamy do przejścia siedem kilometrów.
Szli żwawym krokiem po mokrym chropowatym betonie.
— Co się tam u was dzieje? — spytał operator.
— Gdzie u nas?
— No, u was… W wielkim świecie. Od pół miesiąca nic nie wiemy. Co w Radzie? Jak z projektem Wielkiej Kopalni?
— Jest bardzo wielu ochotników, ale brakuje anihilatorów. Brakuje ochładzaczy. Rada zamierza przerzucić na projekt trzydzieści procent energii. Z Wenus odwołano niemal wszystkich specjalistów głębienia szybu.
— Słusznie — powiedział operator. — Na Wenus nie mają teraz nic do roboty. A kogo wybrali na naczelnika projektu?
— Nie mam pojęcia — rzekł gniewnie Zwancew.
— Nie Sztinnera czasem?
— Nie wiem.
Zamilkli na chwilę.
— Draństwo, prawda? — zapytał operator.
— Co?
— Pochodnie. Takie świństwo! Czuje pan, jak śmierdzi?
Zwancew pociągnął nosem i odsunął się na dwa kroki.
— Tak — przyznał. Pochodnia cuchnęła naftą. — A po co to?
— Polecenie Kasparo. Żadnych elektrycznych urządzeń, żadnych lamp. Staramy się zminimalizować wszystkie niekontrolowane zakłócenia… Pali pan?
— Palę.
Operator zatrzymał się.
— Poproszę o zapalniczkę — powiedział. — I o pański radiofon. Ma pan radiofon?
— Mam.
— Proszę mi dać. — Michajłow rozładował urządzenie i wyrzucił akumulatory do rowu. — Przepraszam, ale to konieczne. Tu w promieniu dwudziestu kilometrów nie pracuje ani jedno urządzenie elektryczne.
— Więc o to chodzi…
— Tak. Rozgrabiliśmy wszystkie pasieki wokół Nowosybirska i robimy teraz woskowe świece. Słyszał pan o świecach?
— Nie.
Znowu szli pod nieprzerwanym deszczem.
– Świece to też draństwo, ale lepsze od pochodni. Albo na przykład od łuczywa. Słyszał pan o tym?
— Nie.
— Ja zawsze myślałem, że łuczywo to jakiś generator.
— Teraz już rozumiem, skąd ten deszcz — mruknął Zwancew po chwili milczenia. — To znaczy rozumiem, dlaczego wyłączono mikropogodowe urządzenia.
— Nie, nie — zaprotestował operator — to znaczy urządzenia też, ale deszcz gnają do nas specjalnie z Wietrznego Kriaża. Tam jest kontynentalne urządzenie.
— A po co?
— Zasłaniamy się przed bezpośrednim promieniowaniem słonecznym.
— A ładunki w chmurach?
— Chmury przychodzą puste, rozładowuje się je po drodze. Okazało się, że to doświadczenie na znacznie większą skalę niż początkowo sądziliśmy. Zebrali się u nas wszyscy specjaliści od biokodów z całego świata. Pięciuset ludzi i wszystko za mało. I cały północny Ural pracuje na nas.
— Na razie wszystko przebiega pomyślnie?
— Nie mogę nic powiedzieć — rzekł Michajłow niechętnie. Mamy nadzieję, że wszystko idzie jak należy. Zasady są niby sprawdzone, ale to pierwsze doświadczenie z człowiekiem. Sto dwadzieścia trylionów megabajtów informacji, a pomyłka w jednym bajcie może bardzo wiele zmienić.
Michajłow zamilkł i długo szli, nie mówiąc ani słowa. Zwancew nie od razu zauważył, że idą przez osiedle. Wokół było pusto. Słabo połyskiwały matowe ściany domków i ciemne okna. Za ażurowymi ogrodzeniami, w mokrych krzakach czerniały gdzieniegdzie otwarte bramy garaży.
Operator zapomniał o Zwancewie. Jeszcze sześć godzin i będzie po wszystkim, myślał. Wrócę do domu i rzucę się spać. Wielkie Doświadczenie dobiegnie końca. Wielki Okada umrze i stanie się nieśmiertelny. Wspaniale! Ale teraz nikt nie może powiedzieć, czy doświadczenie się udało. Nawet sam Kasparo. Wielki Kasparo, Wielki Okada, Wielkie Doświadczenie, Wielkie Kodowanie. Michajłow potrząsnął głową. Ołowiany ciężar znowu zaczął się nasuwać na oczy, otulając mózg. Nie, nie, trzeba myśleć. Walerio Kasparo powiedział, że trzeba zacząć myśleć już teraz. Wszyscy powinni myśleć, nawet operatorzy, chociaż my zbyt mało wiemy. Kasparo powiedział, że myśleć powinni wszyscy. Walerio Kasparo, Walerij Konstantynowicz. Czasem bywa zabawny; pracuje, pracuje i nagle woła na całą salę: „Wystarczy! Posiedźmy teraz chwilę, „jątrząc tępo przed siebie…” Gdzieś to zdanie wyczytał. Gdyby w tym momencie ktoś chciał go o coś zapytać, powie: „Młody człowieku, przecież pan widzi. Proszę mi nie przeszkadzać patrzeć tępo przed siebie”… Znowu myślę nie o tym, co trzeba! Więc najpierw trzeba postawić zadanie. Kompleks fizjologicznych stanów neuronowych (czyli żywy mózg) jest kodowany według trzeciego systemu Kasparo-Karpowa na krystaliczną quasi-biomasę. Z odpowiednią izolacją twardy kod na krystalicznej quasi-biomasie zachowuje się — przy normalnym poziomie szumów — dość długo; czas relaksacji kodu stanowi orientacyjnie dwanaście tysięcy lat. To wystarczająco dużo. Trzeba tylko znaleźć sposób przeniesienia kodu biomasy na żywy mózg, czyli kompleks fizjologicznych funkcjonujących neuronów w stanie zerowym. Do tego potrzebny jest jeszcze żywy mózg w stanie zerowym. Chętni do tego ludzie zawsze się znajdowali i znajdą, na przykład ja… Ech, wszystko jedno, i tak nie pozwolą. O żywym mózgu Kasparo nawet słyszeć nie chce. Dziwak! Siedź teraz i czekaj, aż tamci z Leningradu stworzą sztuczny. No, krótko mówiąc, zakodowaliśmy mózg Okady na krystalicznej biomasie. Mamy szyfr mózgu Okady, szyfr jego myśli, jego, „ja”… I teraz trzeba znaleźć sposób, żeby przenieść ten szyfr na inny mózg. Niechby nawet sztuczny. Wtedy Okada ożyje. Zaszyfrowane, „ja” Okady znowu stanie się czynną, prawdziwą osobowością… Pytanie tylko, jak to zrobić? jak?… Kasparo myśli o tym od ćwierć wieku. Dobrze by było, gdyby ktoś wymyślił to właśnie teraz, można by ucieszyć staruszka. Człowiek przybiegłby wtedy do niego mokry jak Archimedes i zawołał: „Eureka!”
Michajłow potknął się, omal nie upuszczając pochodni.
— Co z panem? — spytał Zwancew. — Znowu pan zasypia?
Michajłow popatrzył na niego. Zwancew miał kaptur na głowie, ręce wsunął pod płaszcz. Jego twarz w czerwonym migoczącym świetle wydawała się duża i twarda.
— Nie. Myślę. Nie śpię.
Przed nimi zamajaczył jakiś ciemny duży przedmiot. Szli szybko i wkrótce dogonili wielką ciężarówkę, powoli sunącą po szosie.
Zwancew nie od razu zrozumiał, że ciężarówkę z wyłączonym silnikiem ciągną dwa potężne, mokre wielbłądy.
— Ej, Sańka! — krzyknął operator.
Szczęknęły drzwi kabiny, wysunęła się głowa, popatrzyła błyszczącymi oczami i schowała się.
— Czego chcesz? — dobiegło z kabiny.
— Daj czekoladkę — powiedział Michajłow.
— Weź sam, nie chce mi się wychodzić. Mokro.
— A wezmę — powiedział rześko Michajłow i skrył się razem z pochodnią.
Zrobiło się bardzo ciemno. Zwancew szedł obok ciężarówki równo z wielbłądami. Zwierzęta ledwie powłóczyły nogami.
— Nie mogą szybciej? — warknął.
— Nie chcą, parszywce — powiedział głos z kabiny. — Próbowałem lać je pałką, ale tylko plują. — Po chwili milczenia głos dodał: Cztery kilometry na godzinę i cały płaszcz opluty.
Kierowca ciężko westchnął i nagle ryknął:
— Ej, chwaty! No, noo, jak was tam!
Wielbłądy pogardliwie zarzęziły.
— Niech pan raczej odejdzie na bok — poradził kierowca. — Chociaż teraz chyba nie będą pluły.
Zapachniało naftą i obok znowu pojawił się Michajłow. Jego pochodnia dymiła i potrzaskiwała.
— Chodźmy — powiedział. — Teraz już blisko.
Bez trudu wyminęli zaprzęg. Wkrótce po obu stronach drogi pojawiły się niewysokie ciemne budynki. W ciemności Zwancew wypatrzył ogromny gmach, czarną wyrwę w czarnym niebie.
W oknach słabo migotały żółte ogniki.
— Niech pan patrzy — powiedział szeptem Michajłow. — Widzi pan te bloki po obu stronach drogi?
— No? — spytał Zwancew też szeptem.
— W nich jest quasi-biomasa. Tutaj będzie przechowywany.
— Kto?
— Mózg — wyszeptał Michajłow. — Mózg!
Znowu skręcili i znaleźli się przy wejściu do budynku instytutu. Michajłow odsunął ciężkie drzwi.
— Niech pan wchodzi — powiedział. — Tylko po cichu.
W holu było ciemno, chłodno i dziwnie pachniało. Na wielkim stole pośrodku migotało kilka grubych świec, stały brudne talerze i wielki rondel z zupą. W koszyczku leżały wyschnięte kawałki chleba. Świece dawały niewiele światła. Zwancew zrobił kilka kroków i zaczepił płaszczem o krzesło, przewracając je z hukiem.
— Ojej! — krzyknął ktoś z tyłu. — Tola, to ty?
— Ja — powiedział Michajłow.
Zwancew obejrzał się. W kącie holu panował czerwony półmrok. Gdy Michajłow podszedł tam z pochodnią, Zwancew zobaczył dziewczynę o bladej twarzy. Leżała na kanapie, okutana w coś czarnego.
— Przyniosłeś coś dobrego? — spytała dziewczyna.
— Sańka wiezie — odparł Michajłow. — Chcesz czekoladkę?
— Chcę.
Michajłow stał, szukając w kieszeni płaszcza, pochodnia podrygiwała.
— Idź zmienić Zinę — powiedziała dziewczyna. — Niech przyjdzie spać tutaj. Teraz w dwunastce śpią chłopaki. Na dworze pada?
— Pada.
— Dobrze. Już niedużo zostało.
— Masz tu czekoladkę — powiedział Michajłow. — A ja pójdę.
— Ten towarzysz do akademika.
— Do kogo?
— Do akademika.
Dziewczyna cichutko gwizdnęła.
Zwancew ruszył przez hol i obejrzał się niecierpliwie. Michajłow szedł za nim, a dziewczyna siedziała na kanapie i rozwijała czekoladkę. W świetle świec widać było tylko jej małą bladą twarz i dziwny srebrzysty kitel z kapturem. Michajłow zrzucił płaszcz i Zwancew zobaczył, że on też jest w srebrzystym kitlu. W nierównym świetle pochodni wyglądał jak zjawa.
— Towarzyszu Zwancew — polecił — niech pan tu chwilę zaczeka. Pójdę przynieść panu kitel. Tylko proszę na razie nie zdejmować płaszcza.
— Dobrze. — Zwancew przysiadł na krześle.
W gabinecie Kasparo było ciemno i chłodno. Deszcz szumiał usypiająco. Michajłow wychodząc, powiedział, że zawoła Kasparo. Pochodnię zabrał, świec w gabinecie nie było. Najpierw Zwancew siedział w fotelu dla petentów, przy wielkim pustym stole. Potem wstał, podszedł do okna i zaczął patrzeć w noc, opierając się czołem o zimną szybę. Kasparo nie przychodził.
Będzie bardzo ciężko bez Okady, pomyślał Zwancew. Mógłby żyć jeszcze dwadzieścia lat… trzeba go było bardziej oszczędzić. Należało już dawno zabronić mu podwodnych zwiadów. Jeśli człowiek ma ponad sto lat, z czego sześćdziesiąt spędził na głębokości tysiąca metrów… Tak się właśnie pracuje na paraliż, niech będzie przeklęty!
Zwancew odsunął się od okna, podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz. W długim korytarzu wzdłuż ścian paliły się świece. Usłyszał głos powtarzający ciągle to samo z równomiernością metronomu. Zwancew wsłuchał się ale nie zrozumiał ani słowa. Potem z czerwonego mroku w końcu korytarza wypłynęły dwie białe postacie i minęły bezszelestnie go, jakby płynąc w powietrzu. Zwancew zobaczył pod srebrzystymi kapturami zapadnięte ciemne twarze.
— Chcesz jeść? — spytał jeden.
— Nie. Spać.
— Ja chyba coś zjem…
— Nie, nie… Spać. Najpierw spać.
Mówili niezbyt głośno, ale w korytarzu dźwięk niósł się daleko.
— Jane omal nie zniszczyła swojego sektora.
Kasparo chwycił ją za rękę.
— O kurczę!
— Tak. Miał taką twarz…
— O kurczę! Jakiego sektora?
— Dwanaście tysięcy sześćset trzy. Orientacyjnie: skojarzenia słuchowe.
— Coś podobnego…
— Kasparo wysłał ją spać. Siedzi teraz w szesnastce i płacze.
Dwóch w bieli znikło. Było słychać, jak rozmawiają, schodząc po schodach, ale Zwancew już nie rozumiał słów. Zamknął drzwi i wrócił na fotel.
Więc jakaś Jane o mało nie zniszczyła sektora skojarzeń słuchowych. Brzydka dziewczynka! Kasparo złapał ją za rękę. A gdyby nie złapał? Zwancew zacisnął ręce i zamknął oczy. Niewiele wiedział o Wielkim Doświadczeniu. Orientował się tylko, że jest wielkie i że jest najbardziej złożonym problemem, jakim kiedykolwiek zajmowała się nauka. Zakodować rozkład impulsów w każdej z miliardów komórek mózgu, zakodować połączenia pomiędzy impulsami, połączenia pomiędzy połączeniami… Najmniejsza pomyłka grozi niewyobrażalnymi zniekształceniami. Dziewczyna omal nie zniszczyła całego sektora… Zwancew przypomniał sobie, że był to sektor dwanaście tysięcy sześćset trzy i poczuł strach. Nawet jeśli prawdopodobieństwo pomyłki lub zniekształcenia podczas przeniesienia kodu jest bardzo małe… Dwanaście tysięcy sektorów, tryliony jednostek informacji. Kasparo ciągle nie przychodził.
Zwancew znowu wyszedł na korytarz. Zaczął iść od świecy do świecy w stronę dziwnego monotonnego głosu. Zobaczył otwarte na oścież drzwi, i teraz głos zabrzmiał mocniej. Za drzwiami była ogromna sala, migotały setki płomyków. Zwancew zobaczył ciągnące się wzdłuż ścian panele z cyferblatami, przy których siedziało kilkuset ludzi, wszyscy ubrani na biało. Powietrze w sali było ciężkie i gorące, pachniało rozgrzanym woskiem. Zwancew zrozumiał, że system wentylacji i klimatyzacji jest wyłączony. Wszedł do sali i rozejrzał się. Szukał Walerija Kasparo, ale pomyślał, że gdyby nawet tu był, nie sposób byłoby go rozpoznać wśród setek ludzi w jednakowych srebrzystych kitlach z nisko nasuniętymi kapturami.
— Sektor osiemnaście tysięcy siedemset dwadzieścia dwa zapełniony — powiedział głos.
W sali było nieznośnie cicho — tylko głos i szelest ruchów. Na środku Zwancew wypatrzył stół i kilka foteli. Podszedł bliżej.
— Sektor osiemnaście tysięcy siedemset dwadzieścia trzy zapełniony.
W jednym z foteli, naprzeciwko Zwancewa, siedział z głową opartą na dłoniach barczysty człowiek. Spał, głośno wzdychając przez sen.
— Sektor osiemnaście tysięcy siedemset dwadzieścia cztery zapełniony.
Zwancew popatrzył na zegarek — trzecia w nocy. Do sali wszedł człowiek w białym kitlu i znikł w półmroku, wśród migoczących płomyków.
— Sektor osiemnaście tysięcy siedemset dwadzieścia pięć zapełniony.
Do stołu podszedł człowiek ze świecą, postawił ją w kałuży wosku i usiadł. Położył na stole plik papierów, przewrócił stronę i natychmiast usnął. Jego głowa opuszczała się coraz niżej, wreszcie opadła na papier.
— Sektor osiemnaście tysięcy siedemset dwadzieścia sześć zapełniony…
Zwancew znowu zerknął na zegarek. Zapełnienie dwóch sektorów zajęło ponad półtorej minuty. Wielkie Kodowanie trwa już dziesięć dób i zapełniono niecałe dwadzieścia tysięcy sektorów…
— Sektor osiemnaście tysięcy siedemset dwadzieścia siedem zapełniony…
I tak przez dziesięć dni. Czyjaś silna ręka spoczęła na ramieniu Zwancewa.
— Dlaczego pan nie śpi?
Zwancew podniósł głowę i zobaczył pod kapturem zmęczoną twarz. Poznał tego człowieka.
— Spać… natychmiast…
— Profesorze Kasparo… — Zwancew wstał.
— Spać, spać… — Kasparo patrzył mu w oczy. — Jeśli nie może pan spać, proszę kogoś zastąpić.
Szybko odszedł na bok, zatrzymał się i znowu popatrzył uważnie na oceanologa.
— Nie poznaję pana — powiedział. — Wszystko jedno… spać!
Odwrócił się plecami i szybko ruszył wzdłuż rzędów ludzi przed pulpitami. Zwancew usłyszał oddalający się ostry głos:
— Pół podziału… Uważniej, Leonid, półtora podziału… Dobrze, doskonale… też dobrze… podział… Johnson, proszę bardziej uważać… Dobrze, dobrze…
Zwancew wstał i poszedł za nim, starając się nie stracić go z oczu. Nagle Kasparo krzyknął:
— Towarzysze! Wszystko idzie doskonale! Bądźcie bardziej uważni! Pilnujcie stabilizatorów, a wszystko będzie dobrze…!
Zwancew wpadł na długi stół, przy którym spało kilkoro ludzi. Nikt się nie odwrócił, ani jeden ze śpiących nie podniósł głowy. Kasparo znikł. Zwancew poszedł na chybił trafił wzdłuż żółtego łańcucha płomyków przed pulpitami.
— Sektor osiemnaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt zapełniony…
Zwancew zrozumiał, że zabłądził i teraz nie wie, gdzie jest wyjście ani gdzie się podział Kasparo. Siadł na pierwszym lepszym krześle, oparł łokcie o kolana, położył podbródek na dłoniach i utkwił wzrok w stojącej przed nim migoczącej świecy. Świeca topiła się powoli.
— Sektor osiemnaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt osiem zapełniony… siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć…osiemset… zapełniony, zapełniony…
— Aaa! — rozległ się przeciągły, straszny krzyk.
Zwancew podskoczył. Zobaczył, że nikt się nawet nie odwrócił, ale wszyscy jednocześnie zastygli w napięciu. Dwadzieścia metrów dalej, przy jednym z foteli operatorów stał wysoki człowiek i krzyczał, chwytając się za głowę:
— Z powrotem, z powrotem! Aaa!
Skądś wyszedł szybkim krokiem Kasparo i rzucił się do pulpitu. W sali zrobiło się cicho, słychać było tylko syk wosku.
— Przepraszam — powiedział wysoki mężczyzna. — Przepraszam… Przepraszam… — powtarzał.
Kasparo wyprostował się i krzyknął:
— Słuchajcie mnie! Sektory osiemnaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt sześć, siedemset dziewięćdziesiąt siedem, siedemset dziewięćdziesiąt osiem, siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć, osiemset… Odnowa!
Zwancew zobaczył, jak setki ludzi w bieli jednocześnie podnoszą prawe ręce i grzebią przy pulpitach. Płomienie świec zakołysały się.
— Przepraszam… przepraszam! — powtarzał człowiek.
Kasparo delikatnie pchnął go w plecy.
— Spać, Henry — powiedział.— Szybko spać. Niech się pan uspokoi, nic strasznego się nie stało…
Człowiek poszedł wzdłuż pulpitów powtarzając ciągle: „Przepraszam, przepraszam…” Nikt nie reagował. Jego miejsce już zajął inny.
— Sektor osiemnaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt sześć zapełniony… — rozległ się raźny głos.
Kasparo postał chwilę, po czym powoli, mocno zgarbiony, wyminął Zwancewa. Gdy Zwancew się zatrzymał, by go przepuścić, zobaczył twarz Kasparo. Profesor podszedł do niewielkiego stojącego osobno pulpitu, opadł na fotel i siedział tak przez kilka sekund. Potem otrząsnął się i pochylony do przodu, wsunął twarz w otwór wielkiego peryskopu, umocowanego w podłodze.
Zwancew stał nieopodal przy długim stole i patrzył na zmęczone, zgarbione plecy.
Przez cały czas widział twarz Kasparo w chwiejnym świetle świecy. Przypomniał sobie, że on nie jest już młody, ledwie kilka lat młodszy od Okady. Ile lat zabrało ze sobą te dziesięć dni! Wszystko się na nim odbije, i to bardzo szybko.
Do Kasparo podeszło dwóch ludzi, jeden zamiast kaptura miał na głowie okrągły przezroczysty hełm.
— Nie zdążymy — powiedział cicho człowiek w hełmie.
Mówił do pleców Kasparo.
— Ile? — zapytał Kasparo nie odwracając się.
– Śmierć kliniczna nastąpi za dwie godziny. Plus minus dwadzieścia minut.
Kasparo odwrócił się.
— Ale on tak dobrze wygląda… Niech pan spojrzy — wskazał palcem peryskop.
Człowiek w hełmie pokręcił głową.
— Paraliż nerwów — powiedział bardzo cicho drugi. Popatrzył wypukłymi oczami na Zwancewa i nachylając się nad Kasparo, szepnął mu coś na ucho.
Zwancew poznał go. To był profesor Iwan Krasnow.
— Dobrze — rzekł Kasparo. — Zrobimy tak…
Dwaj mężczyźni odwrócili się jednocześnie i szybko poszli w ciemność.
Zwancew wymacał krzesło, usiadł i zamknął oczy. Konie, pomyślał. Nie zdążą. Umrze. Umrze do końca.
— Sektor dziewiętnaście tysięcy zero zero dwa zapełniony. Sektor dziewiętnaście tysięcy zero zero trzy zapełniony…
Zwancew prawie nic nie wiedział o kodowaniu nerwowych połączeń; wydawało mu się, że Okada leży na stole w śmiertelnie białym świetle, cienka igła powoli pełznie po zagłębieniach jego obnażonego mózgu, a na długiej taśmie znak po znaku pojawiają się sygnały impulsów. Doskonale rozumiał, że w rzeczywistości przebiega to zupełnie inaczej, ale wyobraźnia rysowała mu właśnie taki obraz: błyszcząca igła sunąca po mózgu i niekończąca się taśma z tajemniczymi znaczkami zapisującymi pamięć, przyzwyczajenia, skojarzenia, doświadczenia…
A skądś nadciąga śmierć, niszcząc komórkę za komórką, połączenie za połączeniem. I trzeba ją wyprzedzić.
Zwancew nie miał wprawdzie pojęcia o kodowaniu nerwowych połączeń, ale wiedział, że do tej pory nieznane są granice obszarów mózgu, zawiadujących określonymi procesami myślowymi. Że Wielkie Kodowanie możliwe jest tylko w najgłębszej izolacji i uwzględnieniem wszystkich nieregularnych pól. Stąd świece i pochodnie, wielbłądy na szosie, puste osiedla i czarne okna stacji mikropogodowej, i zatrzymanie ruchomych dróg… Zwancew wiedział, że do tej pory nie znaleziono sposobu kontroli kodowania niezniekształcającego kodu, że Kasparo działa do pewnego stopnia na ślepo i może w pierwszej kolejności koduje wcale nie to, co należy. Ale wiedział również, że Wielkie Kodowanie to droga do nieśmiertelności ludzkiego „ja”. Człowiek to nie tylko ręce i nogi. Człowiek to pamięć, nawyki, skojarzenia, mózg. MÓZG.
— Sektor dziewiętnaście tysięcy dwieście szesnaście zapełniony…
Zwancew otworzył oczy, wstał i podszedł do Kasparo, który siedział, patrząc przed siebie.
— Profesorze Kasparo — powiedział. — Jestem oceanolog Zwancew. Muszę pomówić z akademikiem Okadą.
Kasparo podniósł oczy i długo patrzył na Zwancewa. Jego przymknięte oczy były mętne.
— To niemożliwe.
Przez jakiś czas w milczeniu patrzyli na siebie.
— Akademik Okada czekał na tę informację całe życie.
Kasparo nie odpowiedział. Odwrócił wzrok i znowu patrzył przed siebie. Zwancew rozejrzał się. Półmrok. Płomyki świec. Białe srebrzyste kitle z kapturami.
— Sektor dziewiętnaście tysięcy dwieście dziewięćdziesiąt dwa zapełniony…
Kasparo wstał i oświadczył:
— To wszystko. Koniec.
Zwancew zobaczył malutką czerwoną lampkę migoczącą obok okularu peryskopu. Lampka, pomyślał. Więc to już naprawdę koniec.
— Sektor dziewiętnaście tysięcy dwieście dziewięćdziesiąt cztery zapełniony…
Z ciemności sali wybiegła nieduża dziewczyna w rozwianym fartuchu. Rzuciła się ku Kasparo, odpychając Zwancewa.
— Waleriju Konstantynowiczu — powiedziała z rozpaczą. — Został już tylko jeden wolny sektor…
— Więcej nie potrzeba — rzekł Kasparo. Wstał i wpadł na Zwancewa. — Kim pan jest? — spytał zmęczonym głosem.
— Jestem Zwancew, oceanolog — powiedział Zwancew cicho. Chciałem pomówić z akademikiem Okadą.
— To niemożliwe. Akademik Okada umarł.
Przechylił się nad pulpitem i jeden po drugim przekręcił cztery wyłączniki. Pod sufitem ogromnej sali zapłonęło oślepiające światło.
Było już zupełnie widno, gdy Zwancew zszedł do holu. Przez ogromne okna wlewał się szary świat mglistego poranka, ale czuło się, że zaraz wyjrzy słońce i dzień będzie pogodny. W holu nikogo nie było. Na kanapie walała się pomięta narzuta. Kilka świec dopalało się na stole między puszkami a talerzami z jedzeniem. Zwancew obejrzał się na schody. Na górze słychać było głosy. Gdzieś tam był Michajłow, który obiecał go odprowadzić.
Zwancew podszedł do kanapy i usiadł. Po schodach zeszło trzech młodych ludzi. Jeden podszedł do stołu i zaczął łapczywie jeść rękami. Przesuwał talerze, upuścił butelkę z lemoniadą, złapał ją i zaczął pić z butelki. Drugi spał, idąc, podtrzymywany pod ramię przez trzeciego, który mówił podekscytowany:
— …Kasparo mówił do Krasnowa. Tylko tyle powiedział i staruszek padł prosto na pulpit. Podnieśliśmy go i zanieśliśmy do gabinetu, a tam śpi Sierioża Krugłow. I teraz tak leżą obok siebie.
— Aż się wierzyć nie chce — powiedział pierwszy z pełnymi ustami. — Naprawdę dużo zdążyliśmy?
— Do licha, ile razy mam ci powtarzać! Dziewięćdziesiąt osiem procent, z jakimiś dziesiętnymi, ale nie zapamiętałem.
— Naprawdę dziewięćdziesiąt osiem?
— Ty chyba jesteś kompletnie otępiały. Nie rozumiesz, co się do ciebie mówi!
— Rozumiem, tylko nie mogę uwierzyć. — Ten, który jadł, nagle usiadł, podsuwając sobie puszkę konserw. — Nie chce mi się wierzyć. Wydawało się, że już całkiem kiepsko…
— Chłopcy — wymamrotał senny. — Chodźcie, nie mam siły…
Trzej mężczyźni zaczęli się spieszyć. Po schodach schodziło coraz więcej ludzi, sennych, ale podekscytowanych, ledwie powłóczących nogami, ze spuchniętymi oczami, zachrypniętymi od długiego milczenia głosami.
Na pogrzeb to nie wygląda, pomyślał Zwancew. Wiedział, że Okada umarł, ale nie przyjmował tego do wiadomości. Wydawało się, że akademik po prostu zasnął, tylko nikt nie wie, jak go obudzić. To nic, dowiedzą się. Dziewięćdziesiąt osiem procent, pomyślał. Całkiem nieźle. Nie miał poczucia straty. Nie czuł smutku. Czuł tylko coś na kształt niezadowolenia; myślał, że pewnie trzeba będzie jeszcze długo czekać, zanim Okada wróci. Jak kiedyś, gdy Okada wyjeżdżał na długo na ląd.
Michajłow dotknął jego ramienia. Był bez płaszcza i bez kitla.
— Chodźmy, oceanologu Zwancewie.
Zwancew wstał i poszedł za nim do drzwi. Ciężkie skrzydła rozsunęły się same, bezszelestnie i miękko.
Słońce jeszcze nie wstało, ale było widno i po szarobłękitnym niebie szybko płynęły obłoki. Zwancew zobaczył płaskie kremowe budowle i ulice pomiędzy nimi, zasypane czerwonymi opadłymi liśćmi. Ludzie wychodzili z instytutu i rozchodzili się po ulicach, grupkami, po dwoje, po troje.
— Towarzysze z Kostromy odpoczywają w korpusie numer sześć, piętra pierwsze i drugie! — krzyknął ktoś.
Wzdłuż ulic szeregami sunęli długonodzy cybersprzątacze, zostawiając za sobą suchy czysty beton.
— Chce pan czekolady? — spytał Michajłow.
Zwancew pokręcił głową. Szli w stronę szosy pomiędzy rzędami przysadzistych żółtych budynków bez drzwi i okien.
Budynków było dużo, cała ulica. To wszystko bloki z quasi-biomasą. Skarbnica mózgu Okady — dwadzieścia tysięcy sektorów biomasy, dwadzieścia przysadzistych budynków z trzydziestometrowymi fasadami, uchodzących pod ziemię na sześć pięter.
— Na początek nieźle — powiedział Michajłow. — Dłużej tak nie można. Dwadzieścia budynków na jednego człowieka to zbyt dużo.
Gdyby każdemu z nas dać do dyspozycji tyle pomieszczeń… — zaśmiał się i rzucił papierek po czekoladce na beton.
Kto wie, pomyślał Zwancew, dla ciebie może wystarczyłaby jedna walizka. Dla mnie zresztą też. W stronę rzuconego papierka niespiesznie kuśtykał cybersprzątacz, stukając po betonie szczudłowatymi nogami.
— Hej, Sańka! — krzyknął nagle Michajłow.
Ciężarówka, która ich wyminęła, zatrzymała się i ze środka wysunął się wczorajszy kierowca o błyszczących oczach. Wsiedli do kabiny.
— Gdzie twoje wielbłądy? — spytał Michajłow.
— Gdzieś się pasą — odparł kierowca. — Mam ich dosyć. Znowu mnie opluły, jak je wyprzęgałem.
Michajłow już spał z głową na ramieniu Zwancewa.
Kierowca, mały, czarnooki mężczyzna, szybko prowadził ciężką maszynę, cichutko podśpiewując, niemal nie poruszając przy tym wargami. To była jakaś stara, na wpół zapomniana piosenka. Zwancew najpierw się przysłuchiwał, potem zainteresowały go lecące nisko nad szosą helikoptery. Było ich sześć. Pomyślał, że teraz w martwej strefie znowu zacznie kipieć życie. Ruszyły ruchome drogi. Ludzie spieszą do swoich domów. Zaczęły działać stacje mikropogodowe i sygnalizacja na szosie. Ktoś oderwał od słupa tablicę z krzywymi literami. Radio nadało, że Wielkie Kodowanie przebiegło pomyślnie i zostało zakończone. Helikopterami lecieli zapewne dziennikarze — będą przekazywać na cały świat obraz przysadzistych żółtych budynków i stopionych świec przed wyłączonymi pulpitami. Któryś oczywiście poleci budzić Kasparo, a inni będą go odciągać za spodnie, może nawet w zapale dadzą mu po karku. Wkrótce cały świat się dowie, że niedługo człowiek stanie się wieczny. Nie ludzkość, lecz człowiek, każdy pojedynczy człowiek, każda osobowość. Powiedzmy, że na początek będą to ci najlepsi… Zwancew popatrzył na kierowcę.
— Towarzyszu — zapytał z uśmiechem — chciałby pan żyć wiecznie?
— Chciałbym — kierowca też się uśmiechnął. — I będę.
— Ja też chcę — powiedział Zwancew.
Laborant Koczyn podszedł na palcach do drzwi i zajrzał do sypialni. Reader* [*Reader — w literaturze SF człowiek zdolny bezpośrednio odbierać i odszyfrowywać cudze myśli.] spał. Był dość stary i miał bardzo nieszczęśliwą twarz.
Leżał na boku, z dłońmi pod policzkiem. Gdy Koczyn uchylił drzwi, zacmokał i wyraźnie powiedział:
— Jeszcze się nie wyspałem. Chcę spać.
Koczyn podszedł do łóżka i dotknął jego ramienia.
— Już czas, towarzyszu Peters. Niech pan wstanie…
Peters otworzył mętne oczy.
— Jeszcze pół godzinki! — poprosił żałośnie.
Koczyn zmartwiony pokręcił głową.
— Nie można, towarzyszu Peters. Jeśli będzie pan spał zbyt długo…
— Tak — westchnął reader. — Otępieję. — Siadł i przeciągnął się. — Wiesz, co mi się teraz śniło, George? Że jestem u siebie na farmie, na Jukonie. I że wrócił z Wenus mój syn, a ja pokazuję mu park bobrów. Wiesz, jakie u mnie są bobry, George? Całkiem jak ludzie.
Reader wstał z łóżka i zaczął się gimnastykować. Koczyn wiedział, że syn Petersa dwa lata temu zginął na Wenus; że Peters bardzo tęskni za swoją żoną, nie dowierza swoim młodym pomocnikom na fermie i bardzo się niepokoi o bobry, że mu tu smutno i nudno, i bardzo mu się nie podoba to, czym się zajmuje.
— To nic! — powiedział Peters energicznie, odwracając gęsto owłosiony tors. — Nie trzeba mnie żałować, Georgie! Rozumiem, że skoro trzeba, to trzeba i nic się na to nie poradzi…
Koczyn poczerwieniał. Chyba już nigdy nie nauczy się panować nad sobą w towarzystwie readera. Ciągle wynikają jakieś gafy.
— Dobry z ciebie chłopak, Georgie — powiedział czule Peters. Ludzie zazwyczaj nie lubią, gdy czyta się ich myśli. Dlatego my, readerzy, wolimy odosobnienie, a jak już jesteśmy wśród ludzi, staramy się jak najwięcej mówić, bo nasze milczenie bardzo często odbierane jest jako działalność umysłowa. Jeden młody kogucik od was w moim towarzystwie przez cały czas powtarza sobie matematyczne wzory. I co? Nie rozumiem ani jednego wzoru, za to wyraźnie czuję jego strach, żebym się nie domyślił, że on coś czuję do pewnej młodej osoby.
Peters wziął ręcznik i poszedł do łazienki. Koczyn pospiesznie otarł pokryte zimnym potem czoło. Chwała Bogu, że nie jestem w nikim zakochany! — pomyślał fałszywie. Katia mogłaby się obrazić. Wspaniali ludzie z tych readerów! Ciekawe, czy on coś „słyszy” przez drzwi łazienki? Jasne, porządnie mu dokuczamy naszymi doświadczeniami, ale i on nie pozostaje nam dłużny… Młody kogucik to pewnie Pietka Bystrow. Ciekawe, do kogo on czuje miętę?
— Tego to już panu nie powiem — oznajmił Peters, pojawiając się w drzwiach łazienki. Naciągał sweter. — Dobrze, Georgie, jestem gotów. Gdzie dzisiaj? Znowu do celi tortur?
— Znowu — powiedział Koczyn. — Jak zawsze. Może zje pan śniadanie? Mamy jeszcze kwadrans.
— Nie. Od jedzenia też tępieję. Proszę mi tylko dać glukozę.
Podwinął rękaw. Koczyn wyciągnął z kieszeni płaskie pudełko z ampułkami aktywowanej glukozy. Wziął jedną, przycisnął ją ssawką do nabrzmiałej żyły na ręce Petersa. Gdy glukoza została wessana, Peters strącił pustą ampułkę i opuścił rękaw.
— Chodźmy pocierpieć — powiedział z westchnieniem.
Instytut Fizyki Przestrzeni powstał dwadzieścia lat temu na wyspie Kotlin w Zatoce Fińskiej. Stary Kronsztad ostatecznie zburzono — zostały tylko szare omszałe mury starożytnych fortów, a w parku miasteczka naukowego złocisty pomnik uczestników Wielkiej Rewolucji. Na zachód od Kotlina stworzono sztuczny archipelag, na którym znajdowały się rakietodromy, lotniska, odbiorniki energii i energostacje instytutu. Dalej na zachód wyspy archipelagu pyły zabudowane tak zwanymi głośnymi laboratoriami — od czasu do czasu rozlegały się tam huki i łoskoty albo wybuchały pożary. Teoretyczne prace i „ciche” eksperymenty prowadzono w długich płaskich budynkach właściwego instytutu na Kotlinie.
Instytut pracował na pierwszej linii nauki. Zasięg prac był niezwykle szeroki. Problemy ciążenia, derytrynitacja, zagadnienia nowej aksjomatyki fizycznej, teoria dyskretnej przestrzeni i wiele znacznie bardziej specjalistycznych kwestii. Nierzadko instytut brał się za rozpracowanie problemów, które wydawały się — i ostatecznie takie się też okazywały — beznadziejnie skomplikowane i niedostępne. Eksperymentalne podejście do tych problemów wymagało nierzadko ogromnych wydatków energetycznych. Kierownictwo instytutu cały czas niepokoiło Radę Światową prośbami o godzinną, dwugodzinną, a czasem dobową energię planety. W pogodny dzień mieszkańcy Leningradu mogli zobaczyć nad głowami błyszczące kule gigantycznych odbiorników energii, ustawionych na najbardziej wysuniętych wyspach kotlińskiego archipelagu. Jakiś dowcipniś (z Komitetu Resursów) nazwał te odbiorniki beczką Danaidy; miał na myśli to, że energia planety wpływa do nich jak w bezdenne beczki, bez widocznego efektu. Wielu członków Rady dość zjadliwie wyrażało się o działalności instytutu, ale energię dawano zawsze — uważano, że ludzkość jest na tyle bogata, że może pozwolić sobie na wydatki na zapewnienie lepszego jutra. Nawet w czasie prac Wielkiej Kopalni, drążącej do środka planety.
Cztery lata temu grupa pracowników instytutu przeprowadziła doświadczenie, mające na celu zmierzenie podziału energii podczas sigmaderytrynitacji. Na obrzeżach systemu słonecznego, daleko za orbitą Transplutonu, dwa sprzężone automatyczne gwiazdoloty rozpędzono do prędkości relatywnej i doprowadzono do zderzenia przy prędkości względnej dwieście dziewięćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów na sekundę. Wybuch był potworny, masa obu statków niemal całkowicie zamieniła się w energię, statki znikły w oślepiającym wybuchu, zostawiając po sobie obłok metalicznej pary. Po zakończeniu obliczeń pracownicy spostrzegli pewien niedobór: stosunkowo mała, ale zauważalna część energii znikła. Ze strony jakościowej w takim wyniku doświadczenia nie było nic dziwnego. Zgodnie z teorią sigmaderytrynitacji, określona część energii powinna zniknąć w danym punkcie przestrzeni, żeby wydzielić się w innej postaci w jakimś punkcie, może nawet bardzo oddalonym od miejsca eksperymentu. Na tym właśnie polegała istota sigma-D-zasady; coś podobnego zdarzyło się w swoim czasie ze słynnym „Tajmyrem”. Ale od strony ilościowej niedobór energii przewyższył spodziewaną wartość. Znaczna jej część znikła nie wiadomo gdzie. W celu wyjaśnienia tej sprzeczności z prawami zachowania wysunięto dwie hipotezy. Jedna z nich głosiła, że energia wydzieliła się w nieokreślonej na razie postaci, na przykład jako nieznane nauce pole, do wykrycia którego jeszcze nie stworzono przyrządów. Drugą była teoria wzajemnie przenikających się przestrzeni.
Teoria ta została opracowana na długo przed opisanym eksperymentem i przedstawiała świat w postaci nieskończonej sumy przenikających się wzajemnie przestrzeni o zróżnicowanych właściwościach fizycznych. Właśnie ta różnica we właściwościach pozwalała przestrzeniom na fizyczne współistnienie, bez konieczności oddziaływania na siebie w zauważalny sposób. Ogólnie mówiąc, była to abstrakcyjna teoria, która nie doprowadziła do konkretnych wniosków, sprawdzalnych doświadczalnie. Wynikało z niej jednak, że różne formy materii mają niejednakową zdolność przenikania z jednej przestrzeni do sąsiedniej. Dowiedziono również, że przeniknięcie odbywa się tym łatwiej, im większa jest koncentracja energii. Koncentracja energii pola elektromagnetycznego w doświadczeniu z gwiazdolotami była ogromna. To pozwalało założyć, że „wyciek” energii można by wyjaśnić przejściem energii z jednej przestrzeni do sąsiedniej. Danych było mało, ale sam pomysł tak kuszący, że w instytucie od razu znaleźli się jego stronnicy.
Za eksperymentalne rozpracowanie teorii przenikających się wzajemnie przestrzeni zabrali się pracownicy wydziału fizyki dyskretnej przestrzeni. Od razu zrezygnowali z pracochłonnych, niebezpiecznych i niezbyt dokładnych doświadczeń, związanych z pochłanianiem i wydzielaniem ogromnej ilości energii. Poza tym w takich doświadczeniach nadal pozostawała otwarta kwestia nieznanych pól. Badania przenikania przestrzennego planowano prowadzić nad najróżniejszymi polami: grawitacyjnymi, elektromagnetycznymi i jądrowymi. Ale zasadniczym atutem i główną nadzieją była błyskotliwa idea pewnego pracownika, który zauważył niesłychane podobieństwo psychodynamicznego pola ludzkiego mózgu do hipotetycznego „pola łączności”, którego ogólny matematyczny opis powstał dzięki teorii przenikających się przestrzeni jeszcze w czasach, gdy badacze psychodynamiki nie mieli matematycznego aparatu. Hipotetyczne „pole łączności” miało zgodnie z teorią, maksymalną zdolność przenikania z danej przestrzeni do sąsiedniej. Ponieważ nie istniały wystarczająco czujne sztuczne odbiorniki psychodynamicznego pola, do walki rzucono readerów.
Na Planecie było dziesięć miliardów ludzi i tylko stu dwudziestu dwóch zarejestrowanych readerów. Readerzy „czytali” myśli. Zagadka tej niezwykłej właściwości była na razie daleka od rozwiązania. Jasne było tylko to, że readerzy są zdumiewająco czuli na psychodynamiczne promieniowanie ludzkiego mózgu, a czułość ta jest wrodzona. Jedni readerzy, o wyjątkowej mocy, odbierali myśli człowieka oddalonego o tysiące kilometrów; inni wyczuwali psychodynamiczne sygnały jedynie w promieniu kilku kroków. Parapsycholodzy spierali się, czy readerzy są pierwszą jaskółką zwiastującą pojawienie się na ewolucyjnej drabinie nowego typu człowieka, czy to po prostu atawizm, pozostałość tajemniczego szóstego zmysłu, pomagającego naszym przodkom orientować się w nieprzebytych lasach. Najpotężniejsi readerzy pracowali na stacjach dalekosiężnej łączności, dublując łączność radiową z odległymi ekspedycjami. Wielu readerów zostawało lekarzami, sporo też było takich, którzy pracowali w dziedzinach w żaden sposób niezwiązanych z czytaniem myśli.
Pracownicy Instytutu Fizyki Przestrzeni mieli nadzieję, że readerzy zdołają przynajmniej podsłuchać „pole łączności”. Byłoby to wspaniałym potwierdzeniem teorii przenikających się wzajemnie przestrzeni. Na zaproszenie instytutu na Kotlin zjechali się najlepsi readerzy Planety. Zamysł doświadczenia był prosty. Jeśli „pole łączności” pomiędzy sąsiadującymi przestrzeniami istnieje, to zgodnie z teorią powinno przypominać dynamiczne pole ludzkiego mózgu, i, co za tym idzie, być odbierane przez readerów. Jeśli umieści się readera w specjalnej celi, odizolowanej od świata zewnętrznego (w tym również od ludzkich myśli) grubą warstwą mezosubstancji, w celi zostanie tylko pole grawitacyjne ziemi, obojętne na pole psychodynamiczne i hipotetyczne „pole łączności”, przychodzące z sąsiadujących przestrzeni. Oczywiście, takie ustawienie doświadczenia dalekie było od ideału. Decydujący mógł być tylko wynik pozytywny. Rezultat negatywny ani nie potwierdzał teorii, ani nie obalał. Jednak w tej chwili była to jedyna możliwość. Readerów aktywizowano neutronowym promieniowaniem, potęgującym czułość mózgu, umieszczano w celach i zostawiano, by słuchali.
Peters i Koczyn powoli szli główną ulicą naukowego miasteczka. Poranek był mglisty, szary, słońce jeszcze nie wzeszło, ale daleko przed nimi, na ogromnej wysokości świeciły różowo wieże odbiorników energii. Peters kroczył z rękami założonymi za plecy i nucił Johnny coming down to hailou, poor old man, Koczyn z niezależną miną szedł obok i starał się o niczym nie myśleć. Przed jednym z domków Peters nagle przestał śpiewać i zatrzymał się.
— Poczekajmy — powiedział.
— Dlaczego? — Zainteresował się Koczyn.
— Siverson prosi mnie, żebym poczekał — Peters kiwnął głową w stronę domku. — Już wkłada płaszcz.
Raz, dwa, trzy, pionierami jesteśmy my, wyrecytował w myśli Koczyn. Dwóch readerów to dokładnie dwa razy… pięć razy pięć równa się jedenaście czy coś w tym stylu.
— Siverson jest sam? Nie ma przewodnika? — powiedział głośno.
— Pięć razy pięć to dwadzieścia pięć — rzekł mrukliwie Peters. I nie wiem, dlaczego nie daliście Siversonowi przewodnika.
W drzwiach domku pojawił się Siverson.
— Proszę nie przeklinać, młody człowieku — powiedział surowo do Koczyna. — My w pana wieku byliśmy uprzejmiejsi…
— No, no, Siverson, mój stary — skarcił go Peters. — Sam wiesz, że tak nie myślisz… Dziękuję, spałem dobrze. I wiesz — śniły mi się bobry. Jakby mój Harry przyleciał z Wenus…
Siverson zszedł na chodnik i wziął Petersa pod rękę.
— Chodźmy — powiedział. — Bobry… ostatnio sam czuję się jak bóbr. Tobie przynajmniej coś się śni, a mnie… Opowiadałem ci, że urodziła mi się wnuczka, Peters? Opowiadałem… I nie mogę jej zobaczyć nawet we śnie, bo jeszcze nie widziałem na jawie. Jest mi wstyd, Peters. Na stare lata zajmować się takimi bzdurami! Oczywiście, że to bzdury, nie sprzeciwiaj mi się…
Koczyn szedł za parą starych readerów i powtarzał w myśli: Całka z zera do nieskończoności; e w stopniu minus x kwadrat, pierwiastek z d, dzielony na pół… Okręgiem nazywa się miejsce geometryczne wszystkich punktów płaszczyzny, w jednakowej odległości…
— Jestem lekarzem — mówił dalej stary Siverson — w swojej miejscowości znam wszystkich i mnie wszyscy znają… Całe życie słuchałem ludzkich myśli. Przez całe życie codziennie przychodziłem komuś z pomocą, ponieważ słyszałem jego myśli… A teraz mi wstyd siedzieć w kompletnej samotności w tych idiotycznych: kazamatach i słuchać — czego? — szeptów widm! Szeptów wymyślonych duchów, zrodzonych przez czyjąś chorą wyobraźnię! Nie zaprzeczaj, Peters, jestem dwa razy starszy od ciebie!
Niepisany kodeks readerów zabraniał im myślowej rozmowy w obecności zwykłych ludzi. Koczyn nie był readerem i był obecny. Powtarzał w myślach: Wartość oczekiwana sumy przypadkowych wielkości równa jest sumie ich wartości oczekiwanych… Powiedziałbym mu parę słów… Sumie ich wartości oczekiwanych… wartości oczekiwanych…
— Oderwali nas od naszej pracy — zrządził dalej Siverson. Zagnali w tą szarą mgłę… Nie sprzeczaj się, Peters, właśnie zagnali! Mnie zagnali! Nie mogłem odmówić prośbie, ale i tak uważam to za gwałt zadany jednostce… Nie sprzeczaj się, Peters, jestem dwa razy starszy od ciebie. Nigdy w życiu nie żałowałem, że jestem readerem. A ty żałowałeś? Tak? No, to twoja sprawa. Jasne, bobrom reader niepotrzebny. A ludziom chorym i cierpiącym potrzebny…
— Zaczekaj, mój stary — przerwał mu Peters. — Jak widzisz, readerzy potrzebni są również zdrowym. Zdrowym, ale cierpiącym.
— Kto tu niby jest zdrowy? — wykrzyknął Siverson. — Ci fizycy-alchemicy? A jak myślisz, dlaczego do tej pory stąd nie odjechałem? Nie mogę ich, niech to licho porwie, zmartwić! Nie, młody człowieku — zatrzymał się nagle i odwrócił do Koczyna. — Takich jak ja jest niewielu! Takich starych i doświadczonych readerów! Może pan nie mamrotać swojej abrakadabry i tak wyraźnie słyszę, dokąd mnie pan posyła! Peters, nie broń tego żółtodzioba, wiem, co mówię! Jestem starszy od was obu pomnożonych przez siebie!
Sześćdziesiąt dwa pomnożyć przez dwadzieścia jeden, obliczał z uporem Koczyn, czerwony i spocony ze złości. To będzie… to będzie… Kłamiesz, stary, nie możesz mieć tyle lat… I w ogóle… „Po niebie północy anioł leciał…” Kto to napisał? Lermontow.
Nad miasteczkiem rozległo się chrypienie głośnika: „Uwaga, towarzysze! Nadajemy ostrzeżenie miejscowej stacji mikropogodowej. Od dziewiątej trzydzieści rano do dziesiątej pięć wieczorem nad wschodnimi krańcami wyspy Kotlin spadnie niezbyt intensywny deszcz. Zachodnia granica strefy deszczu — obrzeża parku”.
— Jesteś przezorny, Siverson — powiedział Peters. — Założyłeś płaszcz.
— Nie — warknął Siverson — po prostu poznałem decyzję synoptyków już o szóstej rano, gdy jeszcze ją omawiali…
To jest coś! — pomyślał z zachwytem Koczyn.
— Jesteś bardzo silnym readerem — rzekł Peters z wielkim szacunkiem.
— Brednie! — warknął Siverson. — Dwadzieścia trzy kilometry. Też byś wziął tę myśl, tylko spałeś. A mnie na tej mglistej wyspie dręczy bezsenność.
Gdy wyszli na obrzeża miasta, dogonił ich trzeci reader. Ten był młody, miał reprezentacyjny wygląd i wypielęgnowaną, pewną siebie twarz, a na sobie modną złotą togę. Towarzyszył mu Pietia Bystrow.
Gdy readerzy wymienili się bezgłośnymi powitaniami, Pietia Bystrow popatrzył na nich ukradkiem, przesunął dłonią po szyi i powiedział samymi wargami:
— Jak mi ciężko!
Koczyn rozłożył ręce.
Początkowo readerzy szli w milczeniu.
Koczyn i Bystrow przygarbieni sunęli za nimi w odległości kilku metrów. Nagle Siverson ryknął falsetem:
— Proszę mówić na głos, McConty! Proszę mówić słowami w obecności młodych ludzi, którzy nie są readerami!
— Siverson, mój stary! — westchnął Peters, patrząc na niego z wyrzutem.
McConty machnął połą togi i powiedział z wyższością:
— Cóż, mogę to powtórzyć słowami! Nie mam nic do ukrycia: nie mogę nic wziąć w tych idiotycznych celach. Zapewniam was, tam nie ma absolutnie nic do wzięcia.
— To nie pańska sprawa, młody człowieku! — zaklekotał Siverson. — Jestem od pana starszy, a jednak siedzę tu i nie skarżę się, i będę siedzieć dopóty, dopóki będzie to potrzebne uczonym! Skoro uczeni nas o to proszą, to znaczy, że mają ku temu ważkie powody! — Siverson, mój stary — odezwał się znowu Peters. — Tak, to bez wątpienia mniej zajmujące niż sterczenie na skrzyżowaniach w złotej chlamidzie i podsłuchiwanie cudzych myśli! I zdumiewanie dziewcząt! Proszę nie zaprzeczać, McConty, wiem, że pan to robi!
McConty oklapł i przez jakiś czas wszyscy szli w milczeniu. Wreszcie odezwał się Peters:
— Niestety, McConty ma rację. To znaczy, oczywiście nie w tym, że podsłuchuje cudze myśli. Ja też nic nie mogę wziąć w tej celi. I ty też, Siverson, mój stary. Boję się, że eksperyment zakończy się fiaskiem.
Siverson mruknął coś niezrozumiałego.
Ciężka płyta tytanicznej stali pokryta z obu stron błyszczącą warstwą mezosubstancji opuściła się powoli i Peters został sam. Usiadł w fotelu naprzeciwko pustego stolika i przygotował się na dziesięciogodzinną nudę. Zgodnie z warunkami eksperymentu nie mógł ani czytać ani pisać. Trzeba było siedzieć i słuchać ciszy. Absolutnej ciszy. Mezoochrona nie przepuszczała z zewnątrz ani jednej myśli. W tej celi Peters po raz pierwszy w życiu odczuwał zdumiewająco nieprzyjemne wrażenie głuchoty. Konstruktorzy celi nie podejrzewali nawet, jak bardzo sprzyja eksperymentowi taka cisza.
Reader, który ma wrażenie, że „ogłuchł”, mimo woli zaczyna z coraz większym napięciem nasłuchiwać, starając się złowić choćby cień sygnału. Konstruktorzy nie wiedzieli też zapewne, jakie męki cierpi reader, przyzwyczajony do nieustannego szumu ludzkich myśli, siedząc w głuchej celi przez dziesięć godzin. Peters nazwał ten pokój celą tortur i wielu readerów podchwyciło tę nazwę.
Odsiedziałem tu już sto dziesięć godzin, myślał Peters. Dzisiaj pod koniec dnia będzie sto dwadzieścia. I nic. Żadnych śladów słynnego „pola łączności”, o którym tak wiele myślą nasi fizycy. Sto godzin to przecież dużo. Na co oni liczą? Stu readerów, licząc po sto godzin każdy, to dziesięć tysięcy godzin. Biedni fizycy! I biedni readerzy! Pete Balantine, ten smarkacz, nieopierzony zoolog, na pewno się spóźni z dokarmianiem. I to co najmniej o dekadę. Trzeba będzie jeszcze dzisiaj wieczorem dać radiogram. Ale on jest uparty jak osioł, nie chce nawet słyszeć o specyfice Jukonu… Winter to też smarkacz! — rozgniewał się Peters. Yujin, zarozumiała idiotka… Bobry trzeba kochać czule, całym sercem! Żeby same wychodziły do ciebie na brzeg i wtykały mordki w twoje dłonie. Mają takie śliczne, pocieszne mordki! A ci… hodowcy… mają tylko jeden problem: jak z jednego bobra zdjąć dwie skóry i jeszcze zmusić go, żeby wyhodował trzecią… Ech, nie ma ze mną Harry’ego… Harry, synu, żebyś ty wiedział, jak mi bez ciebie ciężko!
Pamiętam jak dziś, przyszedł do mnie… Kiedy to było? W styczniu… Nie, w lutym… W sto dziewiętnastym. Przyszedł do mnie i mówi, że idzie jako ochotnik na Wenus. Tak właśnie powiedział: „Wybacz, ojcze, ale nasze miejsce jest tam”. Potem przyleciał jeszcze dwa razy — w sto dwudziestym pierwszym i w sto dwudziestym piątym… Stare bobry go pamiętały, a on też pamiętał je wszystkie. Mnie ciągle mówił, że przyjechał, bo się stęsknił, ale ja wiedziałem, że przyjeżdża się leczyć. Ach, Harry, Harry, moglibyśmy teraz zabrać wszystkie nasze bobry i stworzyć niezłą fermę na Wenus. Teraz już można, teraz wozi się tam wiele zwierząt… A ty tego nie dożyłeś.
Peters wyciągnął chusteczkę, otarł oczy, wstał i zaczął chodzić po celi. Przeklęta, bezsensowna klatka! Długo jeszcze będą nas w niej trzymać? Pomyślał, że teraz pewnie miota się cała setka readerów, każdy w swojej klatce. Stary, krzykliwy Siverson, jednocześnie zgorzkniały i dobry. I zarozumiały idiota McConty. Skąd się biorą tacy jak on? Widocznie zdarzają się jedynie wśród readerów. A wszystko dlatego, że „readeryzm” to anomalia. Przynajmniej na razie. Na szczęście tacy jak McConty to rzadkość, nawet wśród readerów. Wśród zawodowców takich w ogóle nie ma. Na przykład Jura Rusakow, reader dalekosiężnej łączności. Na stacjach wielu jest takich jak on, ale mówią, że Jura ma największą moc. Podobno to najsilniejszy reader na świecie. On nawet „bierze” kierunek, a to się zdarza bardzo rzadko. Jest readerem od najwcześniejszego dzieciństwa i od najwcześniejszego dzieciństwa o tym wie. A jednak to wesoły chłopak. Dobrze go wychowali, nie zrobili z niego geniusza ani dziwoląga. Najstraszniejsze dla dziecka to nadmiernie kochający rodzice. Ale jego wychowała szkoła i wyrósł na wspaniałego człowieka. Podobno płakał, gdy odbierał ostatnie sygnały „Poszukiwacza”. Na „Poszukiwaczu” po katastrofie został tylko jeden żywy człowiek — młody stażysta Walter Saronian. Bardzo utalentowany chłopak i człowiek o żelaznej woli. Ranny, nawet umierający zaczął szukać przyczyny katastrofy i znalazł ją!
Peters skoncentrował się. Wydało mu się, że coś ledwie zauważalnym cieniem prześliznęło się przez jego świadomość. Nie, to tylko echo od ścian. Ciekawe, jak powinno to wyglądać, gdyby istniało? Georgie twierdzi, że teoretycznie powinno być odbierane jako szum. A przy tym nie może, oczywiście, wyjaśnić, czym właściwie jest ten szum, bo gdy próbuje, natychmiast schodzi na matematykę albo przywodzi niepewne analogie z zepsutym odbiornikiem radiowym. Fizycy teoretycznie wiedzą, czym jest szum, ale nie mają o nim intuicyjnego pojęcia, a readerzy nie mając pojęcia o teorii, może słyszą ten szum dwadzieścia razy dziennie i nawet tego nie podejrzewają. Jaka szkoda, że nie ma ani jednego fizyka readera! — pomyślał Peters. No, może Jura Rusakow zostanie pierwszym. Albo któryś z tych młodych ze stacji dalekosiężnej łączności. Dobrze, że my intuicyjnie odróżniamy cudze myśli od swoich i tylko przypadkiem możemy przyjąć echo za postronny sygnał…
Peters usiadł i wyciągnął nogi. Zabawną rzecz wymyślili ci fizycy — łowić duchy z innego świata. Naprawdę, przyrodoznawstwo w świecie duchów. Popatrzył na zegarek. Minęło dopiero trzydzieści minut. Cóż, duchy to duchy. Będziemy słuchać.
Dokładnie o siedemnastej zero zero Peters podszedł do drzwi. Ciężka tytanowa płyta uniosła się i w świadomość Petersa wdarł się wicher obcych myśli. Jak zawsze zobaczył napięte, wyczekujące twarze fizyków i jak zawsze pokręcił przecząco głową. Było mu ogromnie żal tych młodych, mądrych ludzi. Wiele razy wyobrażał sobie, jak to będzie cudownie, gdy od samego progu uśmiechnie się i powie: „Jest pole łączności, wziąłem wasze pole”. Ale co można zrobić, skoro tego „pola łączności” albo nie ma, albo nie poddaje się readerom.
— Nic — powiedział głośno i poszedł w stronę korytarza.
— Wielka szkoda — rzucił jeden z fizyków, bardzo zdenerwowany. Zawsze mówił to samo.
Peters podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.
— Niech pan posłucha — powiedział. — Może już wystarczy? Może popełniliście jakiś błąd?
— Ależ skąd, towarzyszu Peters! Doświadczenia dopiero się zaczęły. Na początek nie spodziewaliśmy się niczego innego. Zwiększymy aktywowanie… żebyście tylko wy zgodzili się kontynuować…
— Musimy zebrać duży materiał statystyczny — dodał drugi fizyk. — Wtedy dopiero będziemy mogli wyciągnąć jakieś wnioski…
Bardzo na was liczymy, towarzyszu Peters, na pana osobiście i na pańskich przyjaciół…
— Tak — odparł Peters. — Oczywiście.
Doskonale wiedział, że oni na nic już nie liczą. Może tylko na cud. Ale… w końcu wszystko jest możliwe.
Woda w głębinie nie była bardzo zimna, ale i tak zmarzłem. Siedziałem na dnie pod samym urwiskiem i całą godzinę kręciłem głową, wpatrując się w zielonkawy mrok. Trzeba było siedzieć nieruchomo, bo tropiciele to zwierzęta czujne i nieufne, może je odstraszyć nawet najsłabszy dźwięk czy gwałtowniejszy ruch. Wtedy odejdą i wrócą dopiero nocą, a nocą lepiej się do nich nie zbliżać.
Pod nogami kręcił się węgorz, nadęty pasiasty okoń z dziesięć raz przepływał obok mnie tam i z powrotem. Za każdym razem zatrzymywał się i wytrzeszczał na mnie bezmyślne okrągłe oczy. Wystarczyło, że odpłynął, by pojawiało się stadko srebrzystych malutkich rybek, które urządziły sobie nad moją głową pastwisko. Kolana i ramiona zdrętwiały mi zupełnie. Niepokoiłem się, że Maszka nie może się na mnie doczekać i w końcu wejdzie do wody, żeby mnie szukać i ratować. Zobaczyłem bardzo wyraźnie, jak siedzi sama na brzegu i czeka, i boi się o mnie, i bardzo chce skoczyć mi na ratunek. Już postanowiłem wypłynąć, kiedy wreszcie z zarośli, dwadzieścia metrów po prawej stronie, wypłynął głowonóg.
To był duży egzemplarz. Pojawił się bezszelestnie, od razu, jak zjawa, okrągłym szarym tułowiem do przodu. Biały płaszcz pulsował miękko i bezwolnie, pobierając i wypychając wodę; septopod kołysał się lekko z boku na bok. Końce podkurczonych ramion, przypominające strzępy starej szmaty, wlokły się za nim. Mętnie świeciła w mroku szczelina przesłoniętego powieką oka. Płynął bardzo powoli, jak zawsze w ciągu dnia, w dziwnym stanie odrętwienia. Zmierzał nie wiadomo dokąd i po co. Prawdopodobnie kierowały nim najbardziej prymitywne i ciemne instynkty, takie same, jakie sterują ruchami ameby.
Powoli i płynnie uniosłem trasownik i poruszyłem lufą, celując we wzdęty odwłok. Srebrzysty drobiazg zatrzepotał i znikł. Wydawało mi się, że potężna powieka nad ogromnym szklistym okiem drgnęła. Zwolniłem spust i natychmiast odbiłem się od dna, ratując się przed żrącą sepią. Po chwili septopoda już nie było widać, został po nim tylko czarny obłoczek, który rozpływał się po wodzie, zasnuwając dno. Wynurzyłem się na powierzchnię i podpłynąłem do brzegu.
Dzień był gorący i jasny, niebo puste i białe; nad wodą wisiały błękitne opary, zza lasu wystawały niczym wieże nieruchome siwe chmury.
Na trawie przed naszym namiotem siedział jakiś obcy człowiek w kolorowych slipach i z opaską na czole. Był opalony i nie tyle muskularny, co żylasty, jakby pod skórą splatały mu się zwoje lin. Od razu było widać, że jest niewiarygodnie silny. Przed nim stała moja Maszka w niebieskim kostiumie kąpielowym — długonoga, śniada, ze spłowiałymi włosami do ramion. Więc wcale nie siedziała nad wodą, wypatrując z niepokojem swojego ojca! Właśnie coś z zapałem opowiadała temu żylastemu facetowi, gestykulując energicznie. Nawet zrobiło mi się przykro, że nie zauważyła mojego powrotu. Ale facet zauważył. Szybko odwrócił głowę, przypatrzył mi się, uśmiechnął i pomachał otwartą dłonią. Maszka odwróciła się i zawołała radośnie:
— A, jesteś!
Wyszedłem na trawę, zdjąłem maskę i otarłem twarz. Facet przyglądał mi się z uśmiechem.
— Ile oznakowałeś? — spytała rzeczowo Maszka.
— Jednego — szczęki z trudem mi się rozwierały.
— Ech, ty — powiedziała Maszka. Pomogła mi zdjąć akwastat; wyciągnąłem się na trawie. — Wczoraj dwa — wyjaśniła facetowi. Przedwczoraj cztery. Jeśli tak dalej pójdzie, to już lepiej od razu przenieść się nad inne jezioro. — Wzięła ręcznik i zaczęła rozcierać mi plecy. — Wyglądasz jak mrożona gęś — powiedziała. — To Leonid Andriejewicz Gorbowski. Astroarcheolog. A to, Leonidzie Andriejewiczu, mój tata Stanisław Iwanowicz.
Żylasty Leonid Andriejewicz skinął głową, ciągle się uśmiechając.
— Zmarzł pan — powiedział. — A u nas tak pięknie… słońce, trawka…
— Zaraz mu przejdzie — usprawiedliwiała mnie Maszka, rozcierając mnie z całych sił. — Zawsze jest bardzo wesoły, tylko teraz zmarzł…
Było jasne, że naopowiadała o mnie różności i teraz usilnie stara się podtrzymać moją reputację. Niech podtrzymuje, ja nie mam na to czasu. Szczękałem zębami.
— Oboje z Maszą bardzo się o pana niepokoiliśmy — powiedział Gorbowski — nawet chcieliśmy nurkować za panem, ale ja nie umiem. Pewnie trudno panu sobie wyobrazić człowieka, który jeszcze ani razu nie nurkował. — Położył się na plecach, potem przewrócił na bok i podparł ręką. — Jutro wylatuję — oznajmił ufnie. — Nie wiem, kiedy znowu uda mi się poleżeć na trawce nad jeziorem, w dodatku mając możliwość nurkowania z akwastatem.
— Proszę bardzo — zaproponowałem.
Uważnie obejrzał akwastat i dotknął go.
— Koniecznie — powiedział i położył się na plecach.
Podłożył ręce pod głowę i patrzył na mnie, powoli mrugając rzadkimi rzęsami. Było w nim coś nieodparcie sympatycznego. Nawet nie wiem, co to takiego. Może oczy — ufne i trochę smutne. A może ucho, które zabawnie odstawało, przyciśnięte opaską. Gdy już się na mnie napatrzył do woli, odwrócił wzrok i zaczął obserwować ważkę, kołyszącą się na źdźble trawy. Ułożył wargi w trąbkę.
— Ważka — powiedział. — Ważka. Niebieska… piękna… Siedzi sobie i patrzy, kogo by tu zjeść. — Wyciągnął rękę, ale ważka zerwała się i łukiem poleciała w trzciny. Odprowadził ją wzrokiem i znowu się położył. — Jakie to skomplikowane, przyjaciele — powiedział. Maszka od razu usiadła i wpiła się w niego okrągłymi oczami. Taka doskonała i ze wszystkiego zadowolona! Zjadła muchę, rozmnożyła się, no i pora umierać. Prosto, elegancko i racjonalnie. Nie przeżywa ani duchowego zamętu, ani miłosnych mąk, ani sensu istnienia…
— Maszyna — odezwała się nagle Masza — nudny cyber.
I to moja Maszka! Omal nie parsknąłem śmiechem, ale się powstrzymałem i tylko sapnąłem. Masza popatrzyła na mnie z niezadowoleniem.
— Nudny — zgodził się Gorbowski. — Właśnie. A teraz proszę sobie wyobrazić, towarzysze, ważkę w jadowitym zielonożółtym kolorze, z czerwonymi paskami, rozpiętość skrzydeł siedem metrów, na szczękach obrzydliwy czarny śluz… wyobraziliście sobie? Uniósł brwi i popatrzył na nas. — Widzę, że nie. Leciałem kiedyś za taką ważką, a przecież miałem broń… i pytam się, co nudne cybery mają z tym wspólnego?
— Ta zielona — powiedziałem — to zapewne z innej planety?
— Bez wątpienia.
— Z Pandory?
— Z Pandory.
— Co mają wspólnego?
— Tak. Co?
— Przecież to jasne: jednakowy poziom przetwarzania informacji. Reakcja na poziomie instynktu.
Westchnął.
— Słowa — powiedział. — Proszę się nie gniewać, ale to tylko słowa. To mi nie pomoże. Mam szukać inteligencji w całym Wszechświecie, a nie potrafię określić, co to takiego. Mówi mi się o różnych poziomach przetwarzania informacji. Niby wiem, że ten poziom jest inny u mnie i inny u ważki, ale przecież to intuicja. Powiedzmy, że znalazłem kopce termitów. Czy to są ślady inteligencji, czy nie? Na Marsie i Władysławie znaleźliśmy budynki bez okien i drzwi. Czy to ślady inteligencji? Czego mam szukać? Ruin? Napisów? Zardzewiałego gwoździa? Nakrętki? Skąd mam wiedzieć, jakie oni zostawiają ślady? A może celem ich życia jest niszczenie atmosfery wszędzie, gdzie się pojawią? Albo budowanie atmosfery, albo tworzenie pierścieni wokół planety? A może hybrydyzowanie życia? Albo tworzenie życia? A może ta ważka jest właśnie uruchomionym w niepamiętnych czasach i nastawionym na autoreprodukcję aparatem cybernetycznym? Już nie mówię o samych nosicielach inteligencji. Przecież można dwadzieścia razy przejść obok śliskiego straszydła chrząkającego w kałuży i tylko odwrócić się z niesmakiem. A straszydło patrzy na ciebie oczami o żółtych białkach i rozmyśla: „Interesujące. Nowy gatunek. Trzeba będzie tu wrócić z ekspedycją i złapać choćby jeden egzemplarz…”
Gorbowski zasłonił oczy dłonią i zanucił jakąś melodię. Maszka pożerała go wzrokiem i czekała. Ja też czekałem, myśląc ze współczuciem: Źle się pracuje, gdy zadanie nie zostało precyzyjnie postawione. Ciężko. Błądzisz jak we mgle i nie masz żadnej satysfakcji z pracy. Słyszałem o tych astroarcheologach. Nie można było poważnie ich traktować. Zresztą nikt ich tak nie traktował.
— A inteligencja w kosmosie jest — powiedział nagle Gorbowski. — Bez wątpienia. Teraz wiem już na pewno, że jest. Ale nie taka, jak myślimy. Nie taka, na jaką czekamy. I szukamy jej nie tam, gdzie trzeba. Albo nie tak, jak trzeba. A może po prostu nie wiemy, czego szukamy…
Właśnie, pomyślałem. Nie taka, nie tam, nie tak… To niepoważne, towarzysze… Dziecinada…
— Na przykład Głos Pustki — ciągnął Gorbowski. — Słyszeliście? Na pewno nie. Pięćdziesiąt lat temu o tym pisali, teraz już nie piszą. Dlatego, że badania nie posuwają się naprzód, a skoro się nie posuwają to może i Głosu nie ma? Mamy pod dostatkiem takich urzędasów. Nie mają pojęcia o nauce, na skutek lenistwa albo złego wykształcenia, ale słyszeli, że człowiek jest wszechmogący. Wszechmogący, a Głosu Pustki rozgryźć nie może. Jaki wstyd, tak nie można, nie będziemy… Nic innego, tylko tani antropocentryzm…
— A co to takiego ten Głos Pustki? — spytała Maszka cichutko.
— To taki ciekawy efekt, występujący na niektórych trasach w kosmosie. Jeśli włączy się pokładowy odbiornik na automatyczne dostrajanie, wcześniej czy później sam się nastroi na dziwną audycję. Jest to głos, spokojny i obojętny, powtarzający jedno i to samo zdanie w dziwnym języku. Astronauci łapią go od wielu lat, a on od wielu lat powtarza to samo. Ja go słyszałem, wielu ludzi go słyszało, tylko niewielu o tym opowiada. To nieprzyjemne wspomnienie. Niewyobrażalna odległość od ziemi, pusty eter, nie ma nawet zakłóceń, tylko słabe szmery. I nagle rozlega się ten głos. A ty jesteś na wachcie sam. Wszyscy śpią, głucha cisza i ten głos. Nieprzyjemnie, słowo honoru. Istnieją nawet nagrania tego głosu. Wielu uczonych męczyło się i do dziś się męczy nad deszyfracją, ale moim zdaniem bez sensu… Są też inne zadania. Kosmonauci dużo mogliby opowiedzieć, tylko nie lubią… — zamilkł i dodał dziwnie smutno: — To trzeba zrozumieć. To nie takie proste. My przecież nie wiemy, czego się spodziewać. Tamci mogą się z nami spotkać w każdej chwili. Twarzą w twarz. I w dodatku, sami rozumiecie, może się okazać, że stoją znacznie wyżej niż my. Są zupełnie inni i w dodatku stoją niepomiernie wyżej. Dyskutuje się o spotkaniach i kontaktach, o różnym rozumieniu humanitaryzmu i dobra ludzkości, a ja boję się czegoś innego. Boję się niebywałego poniżenia człowieka, gigantycznego psychologicznego szoku. Jesteśmy tacy z siebie dumni. Stworzyliśmy taki wspaniały świat, wiemy tak dużo, wyrwaliśmy się w Wielki Wszechświat. Odkrywamy w nim, badamy, studiujemy… ale co? Dla nich ten Wszechświat to ojczysty dom. Mieszkają w nim od milionów lat, jak my na naszej Ziemi, i tylko się dziwią: skąd się wzięli tacy wśród gwiazd?
Nagle zamilkł i zerwał się, nasłuchując. Wzdrygnąłem się.
— To grzmot — powiedziała cichutko Masza. Patrzyła na niego z rozchylonymi ustami. — Grzmot. Będzie burza…
Gorbowski przez cały czas nasłuchiwał, wodząc oczami po niebie.
— Nie, to nie grzmot — powiedział w końcu i usiadł. — To liniowiec. Widzicie? — Na tle szarych chmur błysnął i znikł lśniący pasek. I znowu rozległ się słaby łoskot.
— Siedź teraz i czekaj — powiedział niezrozumiale. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się. W oczach miał smutek i napięte oczekiwanie. Po chwili to wszystko znikło, a jego oczy stały się takie jak przedtem, ufne. — A czym pan się zajmuje, Stanisławie Iwanowiczu?
Pomyślałem, że chce zmienić temat, i zacząłem opowiadać o septopodach. Że należą do podgromady dwuskrzelnych, gromady głowonogów i reprezentują szczególny, nieznany wcześniej gatunek z rzędu ośmiornic. Charakteryzują się redukcją trzeciego lewego ramienia parzystego w stosunku do trzeciego prawego hektokotylizowanego, trzema rzędami ssawek na ramionach, niezwykle silnym rozwojem serca, maksymalną dla głowonogów koncentracją centralnego systemu nerwowego oraz kilkoma innymi, mniej istotnymi cechami. Odkryto je niedawno, gdy pierwsze pojedyncze osobniki pojawiły się przy południowo-wschodnich i wschodnich brzegach Azji. Po roku zaczęto na nie natrafiać w dole wielkich rzek Mekongu, Jangcy, Huang-Ho i Amuru; a także w jeziorach, w znacznym oddaleniu od brzegu oceanu, na przykład w tym jeziorze. To było zdumiewające, ponieważ głowonogi są stworzeniami słonowodnymi i nawet unikają arktycznych wód ze względu na za niskie zasolenie. I właściwie nigdy nie wychodzą na ląd. Ale fakt pozostaje faktem: septopody czują się wspaniale w słodkiej wodzie i często ją opuszczają. Wchodzą na łódki i mosty, a jakiś czas temu dwa osobniki znaleziono w lesie, trzydzieści kilometrów stąd…
Maszka mnie nie słuchała. Jej już to wszystko opowiadałem. Poszła do namiotu, przyniosła radio i włączyła automatyczne dostrajanie. Najwidoczniej nie mogła się doczekać, żeby złapać Głos Pustki.
Gorbowski natomiast przysłuchiwał się bardzo uważnie.
— Te dwa były żywe? — spytał.
— Nie, znaleziono je martwe. W lesie jest skansen; septopody zostały zadeptane i do połowy zjedzone przez dzikie knury. Ale trzydzieści kilometrów od wody nadal żyły! Ich skóra była nabita wilgotnymi wodorostami. Widocznie w ten sposób septopody zapewniają sobie zapas wody na wędrówki po lądzie. Wodorosty pochodziły z jeziora, a septopody oddalały się od tych jezior na południe, w głąb lądu. Musi pan wiedzieć, że wszystkie złapane do tej pory osobniki były dorosłymi samcami. Ani jednej samicy, ani jednego młodego. Najwidoczniej samice i młode nie mogą żyć w słodkiej wodzie i wychodzić na ląd. To bardzo interesujące — mówiłem dalej. — Przecież na ogół zwierzęta oceaniczne zmieniają swój styl życia jedynie w okresie rozmnażania. Wtedy instynkt zmusza je do odwiedzania najbardziej nietypowych miejsc. Ale tutaj nie może być mowy o rozmnażaniu. Widocznie w grę wchodzą jakieś inne instynkty, bardziej pierwotne i potężniejsze. Teraz najważniejszą sprawą jest prześledzenie drogi ich migracji. Dlatego siedzę w tym jeziorze pod wodą po dziesięć godzin dziennie. Dzisiaj oznakowałem jednego. Jeśli mi się uda, do wieczora oznakuję jeszcze dwa. Nocą stają się niezwykle aktywne i chwytają wszystko, co się do nich zbliży. Były nawet przypadki atakowania ludzi. Ale tylko nocą.
Maszka włączyła odbiornik na pełny regulator i rozkoszowała się głośnymi dźwiękami.
— Ciszej, Masza — poprosiłem.
Ściszyła.
— A więc pan je znakuje — powiedział Gorbowski. — Zabawne. Czym?
— Generatorami ultradźwięku. — Wyciągnąłem z trasownika magazynek i pokazałem ampułkę. — Takimi pociskami. Zawierają generator, słychać go pod wodą na dwadzieścia, trzydzieści kilometrów.
Wziął ostrożnie ampułkę i uważnie obejrzał. Twarz mu posmutniała i postarzała się.
— Inteligentne — wymamrotał. — Proste i inteligentne…
Przez cały czas obracał ampułkę w palcach, jakby obmacywał, w końcu położył przede mną na trawie i wstał. Poruszał się wolno i niepewnie. Podszedł do swojego ubrania, rozrzucił je, znalazł spodnie i zastygł trzymając je przed sobą.
Obserwowałem go, czując niejasny niepokój. Maszka trzymała trasownik w pogotowiu, żeby opowiedzieć, jak się nim posługiwać i też obserwowała Gorbowskiego. Kąciki jej warg żałośnie opadły. Już dawno zauważyłem, że gdy na kogoś patrzy, jej twarz przybiera taki wyraz.
Leonid Andriejewicz nagle zaczął mówić, cicho i z kpiną w głosie:
— Słowo daję, to naprawdę zabawne… niesłychana analogia. Przez całe wieki siedziały w głębinach, a teraz wynurzyły się i wyszły w obcy, wrogi świat. Co takiego je tu pcha? Pierwotny instynkt? Sposób przetwarzania informacji, który urósł do poziomu nieznośnej ciekawości? A przecież powinny siedzieć u siebie, w słonej wodzie, ale coś je ciągnie na brzeg… — Wzdrygnął się i zaczął wkładać staromodne, długie spodnie. Podskakiwał przy tym na jednej nodze. — Stanisławie Iwanowiczu, czy dobrze mi się wydaje, że to nie są zwykłe głowonogi?
— W swoim rodzaju, oczywiście — przyznałem.
Nie słuchał. Odwrócił się do odbiornika i wpatrzył w niego. Ja i Maszka też utkwiliśmy wzrok w radiu. Emitowało głośne sygnały, przypominające zakłócenia od aparatu rentgenowskiego. Maszka odłożyła trasownik.
— Sześć i osiem setnych metra — powiedziała stropiona. — Jakaś stacja obsługi czy co?
Gorbowski wsłuchał się w sygnały, przechylając głowę na bok.
— To nie stacja obsługi — powiedział. — To ja.
— Co?
— To ja. Leonid Andriejewicz Gorbowski.
— Jak to?
Zaśmiał się niewesoło.
— Rzeczywiście, jak to? Bardzo chciałbym wiedzieć, jak? Wkładał koszulę. — Po co ktoś miałby uczynić trzech pilotów i ich statek, wracający z rejsu EN 101-EN 2657, źródłem fal radiowych o długości sześć i osiemdziesiąt trzy tysięczne?
Oboje z Maszką milczeliśmy. Gorbowski zamilkł na chwilę, zapinając sandały.
— Badali nas lekarze. Badali fizycy… — mówił i otrzepywał spodnie z piasku i trawy. — I wszyscy doszli do tego samego wniosku: to niemożliwe. Można było umrzeć ze śmiechu, patrząc na ich miny. Ale nam było nie do śmiechu. Tola Obozow zrezygnował z urlopu i poleciał na Pandorę. Oświadczył, że woli promieniować jak najdalej od Ziemi. Valkenstein znalazł pracę na stacji podwodnej. I tylko ja teraz chodzę i promieniuję. I na coś przez cały czas czekam. Czekam i boję się. Rozumiecie mnie?
— Nie wiem — odparłem, zerkając na Maszę.
— Macie rację. — Podniósł odbiornik i w zadumie przyłożył go do odstającego ucha. — Nikt nie wie. To już tak od miesiąca. Nie słabnie i nie cichnie. Ua-ui… ua-ui… Dniem i nocą. Czy się cieszymy, czy martwimy. Czy jesteśmy głodni czy syci. Pracujemy czy odpoczywamy… Ua-ui… A promieniowanie „Tariela” spada. „Tariel” to mój statek. Teraz jest na orbicie. Na wszelki wypadek. Jego promieniowanie zakłócają jakieś agregaty na Wenus. Stamtąd przesyłają pytania, denerwują się… Jutro przeprowadzę go dalej. Wyprostował się i klepnął długimi rękami po biodrach. — No, na mnie czas. Do widzenia. Życzę wam powodzenia. Do widzenia, Maszeńka. Nie łam sobie nad tym głowy. To naprawdę nie jest prosta zagadka.
Uniósł otwartą dłoń, skinął głową i poszedł. Patrzyliśmy na tego wysokiego, kanciastego mężczyznę bez słowa. Przy namiocie Gorbowski przystanął:
— Wiecie co? Radziłbym spróbować jakoś delikatniej z tymi septopodami… Co z tego, że je znakujecie, skoro oznakowany ma z tego same nieprzyjemności.
I poszedł. Leżąc na brzuchu, zerknąłem na Maszę. Ciągle patrzyła za nim. Od razu było widać, że Leonid Andriejewicz zrobił na niej wrażenie. Na mnie nie. Wcale się nie przejąłem, że kosmiczni nosiciele inteligencji mogą stać niepomiernie wyżej od nas. Proszę bardzo. Moim zdaniem, im będą wyżej, tym mniej szans, że znajdziemy się na ich drodze. To tak jak płotki, które nie przejmują się siecią z wielkimi okami… Jeśli chodzi o dumę, poniżenie, szok… Prawdopodobnie jakoś to przeżyjemy. Ja bym przeżył. A że odkrywamy dla siebie i badamy dawno zamieszkany Wszechświat — cóż z tego! Dla nas on nie jest zamieszkany. A oni są tylko częścią przyrody, którą też trzeba odkryć i zbadać, niechby nawet stali trzy razy wyżej od nas… Są dla nas obcy. Chociaż… gdyby na przykład chcieli mnie oznakować tak, jak ja znakuję septopody…
Spojrzałem na zegarek i szybko usiadłem. Pora wracać do pracy. Zapisałem numer ostatniej ampułki. Sprawdziłem akwastat. Wszedłem do namiotu, znalazłem ultradźwiękowy lokator i włożyłem do kieszeni kąpielówek.
— Pomóż mi, Masza. — Wstałem, żeby naciągnąć akwastat.
Maszka ciągle siedziała przed odbiornikiem i słuchała niemilknącego „ua-ui”. Pomogła mi włożyć akwastat i razem weszliśmy do wody. Pod wodą włączyłem lokator. Zaśpiewały sygnały — to moje oznakowane głowonogi snuły się sennie pojeziorze. Popatrzyliśmy na siebie znacząco i wynurzyliśmy się. Maszka wypluła wodę, odsunęła z czoła mokre włosy i powiedziała:
— Przecież jest chyba różnica pomiędzy statkiem kosmicznym a mokrą trzciną w worku skrzelowym…
Kazałem jej wrócić na brzeg i znowu zanurkowałem. Na miejscu Gorbowskiego nie denerwowałbym się tak. To wszystko jest zbyt niepoważne, tak samo jak ta jego astroarcheologia. Ślady idei… Psychologiczny szok… Nie będzie żadnego szoku. Prawdopodobnie nawet się nie zauważymy. W końcu nie jesteśmy dla nich aż tak interesujący…
Riu stał po pas w soczystej zielonej trawie i patrzył na lądujący helikopter. Od wiatru podniesionego wirnikiem szły po trawie szerokie fale, srebrzyste i ciemnozielone. Riu miał wrażenie, że helikopter opuszcza się zbyt powoli, niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Było bardzo gorąco i duszno. Malutkie białe słońce stało wysoko, nad trawą unosił się wilgotny upał. Wirnik zaterkotał głośniej, helikopter odwrócił się burtą do Riu, spadł od razu o półtora metra i utonął w trawie na szczycie wzgórza. Riu wbiegł na górę po zboczu.
Silnik ucichł, wirniki obracały się coraz wolniej i w końcu stanęły. Z kabiny helikoptera wysiedli ludzie. Pierwszy szedł wysoki, szczupły mężczyzna w kurtce z podwiniętymi rękawami. Był bez hełmu, spalone słońcem włosy stały dęba nad pociągłą brązową twarzą. Riu poznał go: to kierownik grupy, tropiciel Gienadij Komow.
— Dzień dobry, gospodarzu — powiedział wesoło, wyciągając rękę.
— Dzień dobry, tropiciele — powiedział Riu. — Witajcie na Leonidzie.
Też wyciągnął rękę, ale musieli podejść do siebie jeszcze kilkanaście metrów.
— Bardzo, bardzo się cieszę, że jesteście — Riu uśmiechnął się szeroko.
— Stęskniony?
— I to jak. Sam jeden na całej planecie.
Za plecami Komowa ktoś jęknął „och, ty” i coś z hałasem upadło na trawę.
— To Borys Fokin — wyjaśnił Komow, nie odwracając się. — Spadający archeolog.
— Cóż, jeśli na taką trawę… — powiedział Borys Fokin, wstając.
Miał rude wąsy, obsypany piegami nos, a na głowie przekrzywiony hełm z pianoplastu. Wytarł umazane na zielono dłonie o spodnie i przedstawił się. — Fokin. Tropiciel archeolog.
— Serdecznie pana witam, Fokin — powiedział Riu.
— A to Tatiana Palej, inżynier archeolog — kontynuował prezentację Komow.
Riu wyprostował się i uprzejmie skłonił głowę. Inżynier archeolog miała szare oczy i olśniewające zęby. Jej uścisk był mocny i szorstki. Kombinezon leżał na niej bardzo elegancko.
— Mówią na mnie Tania — powiedziała.
— Riu Baseda — rzekł Riu. — Riu to imię, Baseda nazwisko.
— Mboga — przedstawiał dalej Komow. — Biolog i myśliwy.
— Gdzie? — spytał Riu. — Och, proszę o wybaczenie. Najmocniej przepraszam.
— Nic się nie stało, towarzyszu Baseda — powiedział Mboga. Dzień dobry.
Mboga był Pigmejem z Kongo i nad trawą widać było tylko jego czarną głowę obwiązaną białą chustą. Obok głowy sterczała lufa karabinu.
— To Tora Łowca — dodała Tatiana.
Żeby uścisnąć dłoń Tory Łowcy, Riu musiał się nachylić. Teraz już wiedział, kim jest Mboga. Tora Łowca, członek komitetu do spraw ochrony fauny na innych planetach. Biolog, który odkrył „bakterię życia” na Pandorze. Zoopsycholog, który oswoił potworne marsjańskie sora-tobu hiru — latające pijawki. Riu czuł wstyd za popełniony nietakt.
— Widzę, że jest pan bez broni, towarzyszu Baseda — powiedział Mboga.
— Tak w ogóle to mam pistolet. Ale bardzo ciężki.
— Rozumiem — Mboga aprobująco pokiwał głową i obejrzał się.
— Jednak zapaliliśmy step — powiedział niegłośno.
Riu odwrócił się. Od wzgórza aż po horyzont ciągnęła się płaska równina, pokryta lśniącą soczystą trawą. Trzy kilometry od wzgórza od reaktora statku zapaliła się trawa. W jasne niebo biły gęste kłęby białego dymu. Przez tę zasłonę widać było szalupę — ciemne jajo na trzech rozstawionych nogach. Wokół statku czerniał szeroki wypalony krąg.
— Zaraz zgaśnie — uspokoił Riu. — Tu jest bardzo wilgotno.
Chodźmy, pokażę wam wasze gospodarstwo.
Wziął Komowa pod rękę i poprowadził obok helikoptera na drugą stronę wzgórza. Pozostali ruszyli w ślad za nimi. Riu kilka razy odwracał się, kiwając im z uśmiechem.
— Zawsze to nieprzyjemnie, gdy się napaskudzi podczas lądowania — powiedział z niezadowoleniem Komow.
— Zaraz zgaśnie — powtórzył Riu.
Słyszał, jak z tyłu Fokin troszczy się o inżyniera archeolog:
— Ostrożnie, Tanieczka, tutaj chyba jest wzgórek…
— Widzę — odpowiadała inżynier. — Patrz lepiej pod własne nogi.
— Oto wasze gospodarstwo — powiedział Riu.
Zieloną równinę przecinała szeroka spokojna rzeka. W jej zakolu błyszczał falisty dach.
— To moje laboratorium — wyjaśnił Riu.
Po prawej stronie laboratorium wzbijały się w niebo słupy czarnego i czerwonego dymu.
— Tam trwa budowa magazynu.
W dymie miotały się jakieś cienie. Przez moment można było zobaczyć ogromną niezgrabną maszynę na gąsienicach — robota-matkę; potem coś błysnęło, rozległ się łoskot i dym zgęstniał.
— A tam jest miasto — pokazał Riu.
Od bazy do miasta był ponad kilometr. Ze wzgórza budynki wyglądały jak szare przysadziste cegły. Sześćdziesiąt szarych płaskich cegieł wystających z zielonej trawy.
— Widzę — powiedział Fokin. — Bardzo oryginalny plan.
Komow w milczeniu skinął głową. To miasto kompletnie nie przypominało innych. Przed odkryciem Leonidy tropiciele — pracownicy komisji do spraw badania śladów działalności obcej inteligencji w kosmosie — mieli do czynienia tylko z dwoma opustoszałymi miastami: na Marsie i na Władysławie. Oba budował najwyraźniej ten sam architekt — cylindryczne, schodzące na wiele pięter pod ziemię budynki z błyszczącego krzemienia organika, ustawione na koncentrycznych ulicach. Miasto na Leonidzie było inne — dwa rzędy szarych pudełek z porowatego wapienia.
— Był pan tam po Gorbowskim? — spytał Komow.
— Nie — odparł Riu. — Ani razu. Właściwie nie było kiedy. No i przecież nie jestem archeologiem, tylko fizykiem atmosferycznym. Poza tym Gorbowski prosił, żebym tam nie chodził.
Na terenie budowy rozległ się łomot. W niebo uniosły się gęste kłęby czerwonego dymu. Przez nie prześwitywały gładkie ściany magazynu. Robot-matka wydostał się z dymu w trawę. Obok niego skakali czarni, przypominający modliszki cyberbudowniczowie. Cybery ustawiły się w szereg i pobiegły nad rzekę.
— Dokąd one się wybierają? — spytał z ciekawością Fokin.
— Kąpać się — zasugerowała Tania.
— Wyrównują nachylenie — wyjaśnił Riu. — Magazyn jest prawie gotowy. Teraz cały system się przestraja, będą budować hangar i wodociągi.
— Wodociągi! — zachwycił się Fokin.
— Mimo wszystko lepiej było odsunąć bazę od miasta — powiedział Komow z powątpiewaniem.
— Takie było zarządzenie Gorbowskiego — wyjaśnił Riu. — Niedobrze oddalać się od bazy.
— Zgadza się — przyznał Komow. — Żeby tylko cybery nie uszkodziły miasta…
— No co pan! One tam nie chodzą.
— Jaka to dobrze zorganizowana planeta — zachwycił się Mboga.
— Tak! — potwierdził radośnie Riu. — Rzeka, powietrze, zieleń, żadnych komarów, żadnych szkodliwych owadów…
— Bardzo dobrze zorganizowana planeta — powtórzył Mboga.
— A można się kąpać? — spytała Tania.
Riu popatrzył na rzekę. Zielonkawa, mętna, ale zawsze prawdziwa rzeka z prawdziwą wodą. Leonida była pierwszą planetą, na której znalazło się zdatne do oddychania powietrze i prawdziwa woda.
— Oczywiście, że można — wyjaśnił Toni. — Co prawda, sam się nie kąpałem. Nie było kiedy.
— My będziemy się kąpać codziennie — postanowiła Tania.
— No pewnie! — krzyknął Fokin. — Codziennie! Trzy razy dziennie! Nic innego nie będziemy robić, tylko się kąpać!
— Dobra, dobra — powiedział Komow. — A co tam było? — Wskazał na pasmo płaskich wzniesień na horyzoncie.
— Nie wiem — odparł Riu. — Tam jeszcze nikt nie dotarł. Valkenstein nagle zachorował i Gorbowski musiał odlecieć. Zdążył tylko wyładować sprzęt dla mnie i odleciał.
Przez jakiś czas wszyscy w milczeniu patrzyli na wzgórza na horyzoncie. W końcu odezwał się Komow:
— Za trzy dni sam przelecę się wzdłuż rzeki.
— Jeśli są tu gdzieś jeszcze jakieś ślady, to tylko nad rzeką dorzucił Fokin.
— Na pewno — zgodził się uprzejmie Riu. — A teraz chodźmy do mnie.
Komow obejrzał się na helikopter.
— Niech tu zostanie — powiedział Riu. — Hipopotamy na wzgórza nie wchodzą.
— O — zdumiał się Mboga. — Hipopotamy?
— Tak je nazywam. Z daleka są podobne do hipopotamów, a z bliska jeszcze ich nie widziałem.
Zaczęli schodzić ze wzgórza.
— Po tamtej stronie trawa jest bardzo wysoka i widziałem tylko ich grzbiety.
Mboga szedł obok Riu miękkim krokiem. Trawa jakby go opływała.
— Są tu również ptaki — kontynuował Riu. — Ogromne, czasem latają bardzo nisko. Jeden o mało nie strącił mojego lokatora.
Komow, nie zwalniając kroku, popatrzył na niebo, zasłaniając oczy dłonią od słońca.
— A właśnie — przypomniał sobie. — Powinienem wysłać radiogram na „Słonecznik”. Będzie można skorzystać z pańskiej radiostacji?
— Kiedy tylko pan zechce — uśmiechnął się Riu. — Wie pan, Percy Dickson chciał jednego zestrzelić. Mówię o ptakach. Ale Gorbowski nie pozwolił.
— Dlaczego? — spytał Mboga.
— Nie wiem — wzruszył ramionami Riu. — Ale był strasznie rozgniewany i chciał wszystkim odebrać broń.
— Nam zabrał — wtrącił Fokin. — Wybuchł wielki skandal na Radzie. Moim zdaniem, nieładnie to wyszło. Gorbowski po prostu zmiażdżył nas swoim autorytetem.
— Ale Tora Łowca… — zaczęła Tania.
— Tak, ja wziąłem broń — powiedział Mboga. — Ale rozumiem Leonida Andriejewicza. Tutaj nie chce się strzelać.
— Mimo wszystko Gorbowski to dziwny człowiek — oznajmił Fokin.
— Możliwe — powiedział wymijająco Riu.
Podeszli do niskich, okrągłych drzwi w szerokiej kopule laboratorium. Nad kopułą kręciły się w różne strony trzy talerze lokatorów.
— Tutaj możecie postawić namioty — rzekł Riu. — Jeśli będzie trzeba, dam polecenie cyberom i zbudują wam coś trwalszego.
Komow popatrzył na kopułę, na kłęby czerwonego dymu za laboratorium, następnie obejrzał się na szare dachy domów i powiedział:
— Wie pan co, Riu, tutaj tylko byśmy panu przeszkadzali. Już lepiej urządzimy się w mieście, dobrze?
— I spalenizną tu pachnie — dodała Tania. — Poza tym boję się cyberów…
— Ja też się ich boję — oznajmił zdecydowanie Fokin.
Riu urażony wzruszył ramionami.
— Jak pan chce. Moim zdaniem, tu jest bardzo wygodnie.
— Kiedy postawimy namioty — powiedziała Tania — niech pan przejdzie do nas. Spodoba się panu, zobaczy pan.
— Mmm. Być może… A na razie zapraszam do mnie.
Archeolodzy podeszli schyleni do niskich drzwi. Mboga szedł ostatni, nie musiał nawet pochylać głowy.
Riu stanął na progu. Rozejrzał się i zobaczył wydeptaną ziemię, pożółkłą, zmiętą trawę i smętne sztaple litoplastu. Pomyślał, że tu rzeczywiście pachnie spalenizną.
Miasto składało się z jednej ulicy, bardzo szerokiej, porośniętej gęstą trawą. Ulica ciągnęła się po linii południka i kończyła nieopodal rzeki. Obóz zaczęto rozkładać o trzeciej po południu miejscowego czasu — doba na Leonidzie liczyła sobie dwadzieścia siedem godzin z minutami.
Upał jakby się nasilił. Wiatru nie było, nad szarymi budynkami wibrowało gorące powietrze. Tylko w południowej części miasta, bliżej rzeki, było nieco chłodniej. Pachniało, według słów Fokina, „sianem i troszeczkę plantacją chlorelli”.
Komow zabrał ze sobą Mboga i Riu, który zaproponował pomoc, wsiadł do helikoptera i wyruszył do szalupy po sprzęt i artykuły żywnościowe. Tatiana i Fokin zajęli się fotografowaniem miasta. Sprzętu było niedużo i Komow przewiózł go na dwa razy. Gdy przyleciał pierwszy raz, pomagający przy wyładunku Fokin tajemniczo oznajmił, że wszystkie budynki w mieście mają niemal takie same gabaryty. „Bardzo interesujące” — powiedział uprzejmie Riu. To by znaczyło, kontynuował Fokin, że wszystkie mają to samo przeznaczenie. „Pozostaje tylko ustalić, jakie” — dodał po chwili zastanowienia.
Gdy helikopter wrócił po raz drugi, Komow zobaczył, że Tania i Fokin ustawili wysoką żerdź; teraz nad miastem łopotał nieoficjalny sztandar tropicieli — białe płótno ze stylizowanym rysunkiem siedmiokątnej nakrętki. Dawno, niemal sto lat temu, pewien sławny astronauta, zażarty przeciwnik idei badania śladów działalności obcej inteligencji w kosmosie, powiedział kiedyś w zacietrzewieniu, że za niepodważalne świadectwo tego rodzaju działalności gotów jest uznać jedynie koło na osi, rysunek twierdzenia Pitagorasa wykuty w skale i siedmiokątną nakrętkę. Tropiciele przyjęli wyzwanie i ozdobili swój sztandar siedmiokątną nakrętką.
Komow z zadowoleniem zasalutował sztandarowi. Wiele spalono paliwa, wiele pokonano parseków od czasu pojawienia się tego sztandaru. Po raz pierwszy podniesiono go nad kołowymi ulicami pustego miasta na Marsie. Wtedy jeszcze krążyły fantastyczne hipotezy, jakoby miasto i satelity Marsa miały naturalne pochodzenie. Wówczas nawet najśmielsi tropiciele uważali, że miasto i satelity to ślady zaginionej marsjańskiej cywilizacji. I wiele trzeba było pokonać parseków i przekopać ziemi, zanim niepodważalna stała się jedyna hipoteza: puste miasta i porzucone satelity zostały zbudowane przez kosmitów, przybyłych z odległego, nieznanego systemu. Ale to miasto na Leonidzie…
Komow wyrzucił z kabiny helikoptera ostatni tobół, zeskoczył na trawę i zatrzasną) drzwiczki. Riu podszedł do niego, opuścił podwinięte rękawy i powiedział:
— Pozwoli pan, że teraz was opuszczę. Za dwadzieścia minut mam sondę.
— Oczywiście — rzekł Komow. — Dziękuję, Riu. Niech pan przyjdzie na kolację.
Riu popatrzył na zegarek.
— Dziękuję, ale nie obiecuję.
Mboga oparł karabin o ścianę najbliższego budynku i nadmuchał namiot pośrodku ulicy. Popatrzył w ślad za Riu i uśmiechnął się do Kontowa, rozciągając szare wargi na małej pomarszczonej twarzy.
— To naprawdę dobra planeta, Gienadij — powiedział. — Tutaj chodzi się bez broni, stawia namioty bezpośrednio na trawie… I jeszcze to…
Skinął w stronę Fokina i Tani. Tropiciel archeolog i inżynier archeolog wydeptując wokół siebie trawę, krzątali się w cieniu budynku nad ekspresowym laboratorium. Inżynier archeolog była w jedwabnym bezrękawniku i szortach. Jej ciężkie buty zostały na dachu budynku, a kombinezon walał się obok tobołów. Fokin, w spodenkach, zaciekle ściągał przez głowę mokrą od potu kurtkę.
— Nieszczęście ty moje — pytała Tania — gdzie podłączyłeś akumulatory?
— Zaraz, zaraz, Tanieczka — odpowiadał bez sensu Fokin.
— Tak — przyznał Komow. — To nie Pandora.
Wyciągnął z tobołu drugi namiot i przyłożył do niego odśrodkową pompkę. Tak, to nie Pandora, powtórzył w myśli i przypomniał sobie, jak na Pandorze przebijali się przez mroczną dżunglę w ciężkich skafandrach wysokiej ochrony, a każdego obciążał potężny dezintegrator ze zdjętym bezpiecznikiem. Pod nogami chlupało, przy każdym kroku na wszystkie strony odskakiwało wszelkie paskudztwo, a nad głową przez pajęczynę lepkich gałęzi posępnie świeciły dwa wiszące nisko krwawe słońca. Zresztą, czy tylko Pandora? Na każdej planecie z atmosferą tropiciele i desantowcy wędrowali z najwyższą ostrożnością, gnali przed sobą kolumny robotów-zwiadowców, samojezdne cybernetyczne biolaboratoria, toksynoanalizatory, skondensowane obłoki uniwersalnych wirusofobów. Natychmiast po wylądowaniu kapitan miał obowiązek wypalić termitem strefę bezpieczeństwa. A powrót na statek bez uprzedniej starannej dezynfekcji był uważany za ciężkie przestępstwo. Na nieostrożnych czyhały niewidoczne potwory, straszniejsze od dżumy i trądu. Tak było jeszcze trzydzieści lat temu.
Mogłoby tak być i teraz, nawet na Leonidzie, w końcu tu też jest bardzo bogata mikrofauna. Ale trzydzieści lat temu mały doktor Mboga znalazł na strasznej Pandorze „bakterię życia”, a profesor Karpienko na Ziemi zrobił z niej bioblokadę. Jeden zastrzyk dziennie. Albo jeden na tydzień. Komow wytarł spoconą twarz i zaczął rozpinać bluzę.
Gdy słońce chyliło się już ku zachodowi, a niebo na wschodzie stało się ciemnofioletowe, zasiedli do kolacji. Obóz był gotów. W poprzek ulicy stały trzy namioty, toboły i skrzynki ze sprzętem starannie złożono pod ścianą jednego z domów. Fokin, wzdychając, przygotował kolację. Wszyscy byli głodni, dlatego nie czekali na Riu. Z obozu było widać, że siedzi na swoim dachu i majstruje przy antenach.
— To nic, zostawimy mu — obiecała Tania.
— Co tam — wymamrotał Fokin z ustami pełnymi gotowanej cielęciny. — Zgłodnieje i przyjdzie.
— Niefortunnie postawiłeś helikopter, Giena — powiedziała Tatiana. — Zasłania cały widok na rzekę.
Wszyscy popatrzyli na helikopter. Widoku na rzekę rzeczywiście nie było.
— Niezły widok na rzekę odsłania się z dachu — odparł z zimną krwią Komow.
— No, naprawdę — włączył się Fokin, siedzący do rzeki plecami.
— Absolutnie nie ma na co popatrzeć z przyjemnością.
— Jak to? — spytał Komow. — A cielęcina?
Położył się na plecach i skierował wzrok w niebo.
— Zastanawiam się — zaczął Fokin, wycierając serwetką wąsy jak się dostaniemy do tych trumien? — Wskazał palcem najbliższy budynek. — Będziemy kopać czy ciąć ściany?
— To akurat żaden problem — powiedział Komow leniwie. Bardziej mnie interesuje, jak dostawali się tam gospodarze. Też cięli ściany?
Fokin popatrzył w zadumie na Komowa.
— A co ty właściwie wiesz o gospodarzach? Może wcale nie musieli tam wchodzić.
— Aha — odezwała się Tatiana. — Nowa zasada architektoniczna.
Człowiek siadał sobie na trawie, wznosił wokół siebie ściany i sufit, a potem…
— …a potem odchodził — dokończył Mboga.
— A może to rzeczywiście grobowce? — powiedział Fokin wyzywająco.
Przez jakiś czas wszyscy przetrawiali tę sugestię.
— Tatiana, a co wykazują analizy? — spytał Komow.
— Wapień. Węglan wapniowy. Prócz domieszek, oczywiście.
Wiecie, co mi to wszystko przypomina? Rafy koralowe. Możliwe, że budynek zrobiony jest z jednego kawałka…
— Monolit naturalnego pochodzenia.
— Oho, zaraz naturalnego! — wykrzyknął Fokin. — To już chyba reguła: wystarczy odszukać nowe ślady i od razu znajdują się tacy, którzy oznajmiają, że to naturalne twory.
— To naturalne założenie — powiedział Komow.
— Jutro weźmiemy intrawizor i popatrzymy — obiecała Tania. Najważniejsze, że ten wapień nie ma nic wspólnego z jantarinem, z którego zbudowane jest marsjańskie miasto i miasto na Władysławie.
— Więc jest ktoś jeszcze, kto wędruje po planetach — powiedział Komow. — Dobrze by było, gdyby tym razem zostawili nam coś bardziej konkretnego.
– Żeby tak znaleźć bibliotekę! — jęknął Fokin. — Albo jakieś maszyny!
Zamilkli. Mboga wyciągnął krótką fajkę i zaczął ją nabijać. Siedząc w kucki, patrzył w zadumie ponad namiotami na jasne niebo. Jego mała twarzyczka pod białą chustką wyrażała spokój i zadowolenie.
— Jak cicho — powiedziała Tania.
W tym momencie od strony bazy dobiegł wściekły łoskot.
— Do diabła! — wymamrotał Fokin. — Co to takiego?
Mboga wypuścił kółeczko dymu, odprowadził je wzrokiem i niegłośno powiedział:
— Rozumiem pana, Boria. Sam po raz pierwszy w życiu nie czuję radości, słuchając, jak pracują nasze maszyny na obcej planecie.
— Rzecz w tym, że ona jest taka… mało obca — odezwała się Tania.
Wielki czarny żuk przyleciał nie wiadomo skąd, głośno bucząc, zrobił dwa okrążenia nad tropicielami i odleciał. Fokin cichutko sapał z nosem wtulonym w zgięty łokieć. Tania wstała i poszła do namiotu. Komow też wstał i przeciągnął się z przyjemnością. Wokół było tak cicho i miło, że zupełnie się speszył, gdy Mboga, jak podrzucony sprężyną, zerwał się na równe nogi i zastygł, odwracając się twarzą do rzeki. Komow też się odwrócił.
Jakieś gigantyczne czarne cielsko sunęło na obóz. Helikopter częściowo je zasłaniał, ale i tak było widać, kołyszącą się w biegu ciężką masę. Wieczorne słońce błyszczało na wilgotnych, lśniących bokach rozdętych jak brzuch hipopotama. Cielsko poruszało się dość żwawo, rozsuwając trawę; Komow z przerażeniem zauważył, jak helikopter kołysze się i zaczyna powoli przechylać na bok. Pomiędzy budynkiem a spodem helikoptera wychynął masywny łeb z dwiema ogromnymi naroślami. Komow zobaczył parę malutkich tępych oczek, wpatrzonych, jak mu się zdawało, prosto w niego.
— Ostrożniej! — ryknął.
Helikopter przewrócił się i zaparł w trawie łopatami wirnika.
Potwór nadal sunął na obóz. Miał co najmniej trzy metry wysokości, spadziste boki nadymały się miarowo i było słychać równy głośny oddech.
Za plecami Komowa Mboga szczęknął zamkiem karabinu. Komow ocknął się wreszcie i cofnął do namiotów. Obok niego przemknął na czworakach Fokin. Od potwora dzieliło ich już tylko dwadzieścia metrów.
— Zdążycie zwinąć obóz? — spytał szybko Mboga.
— Nie — odparł Komow.
— Będę strzelać.
— Niech pan poczeka. — Komow zrobił krok naprzód, zamachał ręką i krzyknął: — Stój!
Góra żywego mięsa zatrzymała się na moment. Guzowate czoło uniosło się nagle i rozwarła się paszcza, szeroka jak kabina helikoptera, nabita przeżutą trawą.
— Giena! — wrzasnęła Tania. — Natychmiast z powrotem!
Potwór wydał długi, syczący dźwięk i ruszył do przodu jeszcze szybciej.
— Stój! — krzyknął znowu Komow, ale już bez przekonania. Najwidoczniej jest trawożerny — oznajmił i cofnął się do namiotów.
Mboga przyłożył karabin do ramienia, Tania na wszelki wypadek zatkała uszy. Obok niej z tobołem na plecach stał Fokin. Wąsy miał nastroszone.
— Będzie się do niego dzisiaj strzelać czy nie? — krzyknął histerycznie. — Zabierać intrawizor czy…
Półautomatyczny myśliwski karabin Mboga miał kaliber szesnaście i dwie dziesiąte milimetra; siła uderzenia kuli z odległości dziesięciu metrów równała się ośmiu tonom. Pocisk utkwił w samym środku czoła, pomiędzy dwoma guzami; potwora odrzuciło do tyłu. Krótkie, grube nogi kurczowo wierzgnęły w powietrzu. Z gęstej trawy rozległo się głośne sapnięcie. Czarny brzuch wzdął się, opadł, i wszystko ucichło. Mboga opuścił karabin.
— Chodźmy popatrzeć — powiedział.
Rozmiarami potwór nie ustępował dorosłemu afrykańskiemu słoniowi, ale kształtem najbardziej przypominał gigantycznego hipopotama.
— Krew jest czerwona — zauważył Fokin. — A to co?
Potwór leżał na boku, a na jego brzuchu sterczały trzy rzędy miękkich wyrostków wielkości ludzkiej pięści. Z wyrostków sączyła się połyskująca gęsta ciecz. Mboga głośno wciągnął nosem powietrze, nabrał końcem palca kroplę cieczy i spróbował czubkiem języka.
— Fuj! — wstrząsnął się Fokin.
Na wszystkich twarzach pojawił się ten sam wyraz oburzenia.
— Miód — stwierdził Mboga.
— No nie! — zdumiał się Komow. Po chwili wahania też wyciągnął palec. Tania i Fokin ze wstrętem obserwowali jego poczynania.
— Prawdziwy miód! — zawołał. — Lipowy!
— Miodonośny potwór — skomentował Fokin. — Niepotrzebnie żeśmy go tak…
— My! — prychnęła Tania. — Nieszczęście ty moje, idź i weź intrawizor.
— No dobrze — rzekł Komow. — Co robimy dalej? Gorąco, a tu takie cielsko obok obozu…
— To moje zadanie — powiedział Mboga. — Odciągnijcie namioty ze dwadzieścia metrów w dół ulicy. Zrobię wszystkie obmiary, obejrzę to i owo i zniszczę go.
— Jak? — spytała Tania.
— Dezintegratorem. Mam. Tania, ty najlepiej stąd odejdź. Będę się teraz zajmował bardzo nieapetyczną pracą.
Dał się słyszeć tupot i zza namiotów wyskoczył Riu z wielkim automatycznym pistoletem.
— Co się stało?! — spytał zdyszany.
— Zabiliśmy jednego z pańskich hipopotamów — wyjaśnił z ważną miną Fokin.
Riu szybko obejrzał wszystkich i od razu się uspokoił. Wsunął pistolet za pas.
— Atak? — zapytał.
— Właściwie nie — wyjaśnił Komow stropiony. — Chyba sobie tylko spacerował, ale musieliśmy go zatrzymać.
Riu popatrzył na przewrócony helikopter i skinął głową.
— A nie można by go zjeść? — krzyknął Fokin z namiotu.
Mboga powiedział powoli:
— Zdaje się, że ktoś już próbował.
Komow i Riu podeszli bliżej. Mboga obmacywał szerokie i głębokie, proste blizny na zadnich częściach cielska.
— To dzieło jakichś potężnych kłów — wyjaśnił Mboga. — Ostrych jak noże. Ktoś zdejmował z niego plastry po dwa, trzy kilo na raz.
— Potworność — powiedział Riu szczerze.
Wysoko w niebie rozległ się dziwny, przeciągły krzyk. Wszyscy podnieśli głowy
— To one! — krzyknął Riu.
Na miasto spadały wielkie jasnoszare ptaki, przypominające orły.
Pikowały jeden za drugim z ogromnej wysokości; nad samymi głowami ludzi prostowały szerokie miękkie skrzydła i tak samo błyskawicznie wzbijały się do góry, owiewając ludzi falami gorącego powietrza. Były ogromne, większe od ziemskich kondorów, a nawet od latających smoków Pandory.
— Drapieżniki! — zachwycił się Riu. Wyciągnął zza pasa pistolet, ale Mboga mocno chwycił go za rękę.
Ptaki leciały nad miastem na zachód, w liliowe wieczorne niebo. Gdy znikł ostatni, rozległ się ten sam przeciągły, trwożny krzyk.
— A już chciałem do nich strzelać — powiedział Riu z ulgą.
— Wiem — rzekł Mboga. — Ale wydawało mi się…
— Tak — powiedział Komow. — Mnie też się wydawało…
Po chwili namysłu Komow polecił, żeby nie tylko odsunąć namioty o dwadzieścia metrów, ale również przenieść je na płaski dach jednego z budynków. Domy miały najwyżej dwa metry wysokości i łatwo było na nie wejść. Na dach najbliższego budynku Tania i Fokin wciągnęli pakunki z najcenniejszymi przyrządami. Helikopter, jak się okazało, nie ucierpiał. Komow podniósł go i wylądował na dachu trzeciego budynku.
Mboga całą noc pracował nad cielskiem potwora przy świetle reflektorów. O świcie rozległ się przenikliwy syk, nad miastem uniosła się wielka chmura białej pary i zapłonęła krótka pomarańczowa łuna. Fokin, który jeszcze nigdy nie widział, jak działa organiczny dezintegrator, wyskoczył w samych slipach z namiotu, ale zobaczył tylko doktora bez pośpiechu zbierającego reflektory oraz ogromną stertę drobnego szarego pyłu na poczerniałej trawie. Z miodonośnego potwora została jedynie doskonale spreparowana, zatopiona w przezroczystym plastyku ohydna głowa. Będzie ją można oglądać w Muzeum Kosmozoologii.
Fokin przywitał się z Mbogą i wrócił do namiotu, żeby jeszcze pospać, ale natknął się na Komowa.
— Dokąd? — zainteresował się Komow.
— Ubrać się, oczywiście — odparł z godnością Fokin.
Poranek był świeży i jasny, tylko na południu na czystym niebie nieruchomo wisiały białe postrzępione obłoki. Komow zeskoczył na trawę i poszedł szykować śniadanie. Chciał zrobić jajecznicę, ale szybko się zorientował, że nie ma masła.
— Borys — zawołał. — Gdzie masło?
Fokin stał na dachu w dziwnej pozie — miała to być gimnastyka według systemu joginów.
— Nie mam pojęcia — odparł hardo.
— Przecież wczoraj miałeś dyżur.
— Eee… Aha, no więc masło jest w tym samym miejscu, w którym było wczoraj wieczorem.
— A gdzie było wczoraj wieczorem? — indagował cierpliwie Komow.
Fokin z niezadowoloną miną wysunął głowę spod prawego kolana.
— Skąd mam wiedzieć? Przecież potem przestawialiśmy wszystkie skrzynki.
Komow westchnął i zaczął cierpliwie przeszukiwać skrzynkę po skrzynce. Masła nie było. Podszedł do budynku i ściągnął Fokina za nogę na dół.
— Gdzie masło?
Fokin już otworzył usta, gdy zza rogu wyszła Tania w bezrękawniku i krótkich spodenkach. Włosy miała mokre.
— Dzień dobry, chłopcy — powiedziała.
— Dzień dobry, Tanieczka — rzekł Fokin. — Nie widziałaś przypadkiem skrzynki z masłem?
— Gdzie byłaś? — zapytał wściekle Komow.
— Kąpałam się.
— Jak to kąpałaś? — rzucił się Komow. — Kto ci pozwolił?
Tania odpięła od pasa i rzuciła na skrzynkę elektryczny nóż w plastikowej pochwie.
— Gienoczka — powiedziała — tam nie ma żadnych krokodyli. Wspaniała woda i trawiaste dno.
— Nie widziałaś masła? — spytał Komow.
— Masła nie, ale czy ktoś widział moje buty?
— Ja — powiedział Fokin. — Są na tamtym dachu.
— Na tamtym dachu ich nie ma.
Wszyscy troje odwrócili się i popatrzyli na dach. Butów rzeczywiście nie było. Komow spojrzał na doktora Mboga. Doktor leżał na trawie w cieniu i mocno spał, z małą pięścią podłożoną pod policzek.
— No, co ty? — zdziwiła się Tania, — Po co mu moje buty?
— Albo masło — dorzucił Fokin.
— Może mu przeszkadzały — warknął Komow. — No dobra, przygotuję coś bez masła…
— I bez butów.
— Dobra, dobra — mruknął Komow. — Zajmij się intrawizorem. Ty, Tania, też. I postarajcie się go jak najszybciej złożyć.
Na śniadanie przyszedł Riu, pędząc przed sobą czarną maszynę na sześciu hemomechanicznych nogach. Maszyna zostawiała w trawie głęboką przesiekę, ciągnącą się do samej bazy. Riu wdrapał się na dach i usiadł przy stole. Maszyna zastygła na środku ulicy.
— Niech pan posłucha, Riu — zaczął Komow. — Czy u pana w bazie nic nie ginęło?
— W jakim sensie?
— No… Zostawia pan coś na noc na dworze, a rano nie może znaleźć.
— Raczej nie — Riu wzruszył ramionami. — Giną czasem drobiazgi, takie tam odpadki… Kawałki kabli, ścinki plastolitu. Ale myślę, że ten chłam zabierają moje cybery. To bardzo oszczędne typki, wszystko wykorzystują w pracy.
— Czy mogłyby na przykład wykorzystać moje buty? — spytała Tania.
Riu roześmiał się.
— Nie wiem. Nie sądzę.
— A skrzynkę z masłem? — zainteresował się Fokin.
Riu przestał się śmiać.
— Zginęło wam masło?
— I buty.
— Nie — powiedział Riu. — Cybery do miasta nie chodzą.
Na dach zręcznie jak jaszczurka wśliznął się Mboga.
— Dzień dobry — powiedział. — Spóźniłem się…
Tania nalała mu kawy. Śniadanie Mboga zawsze składało się z jednej filiżanki kawy.
— A więc okradziono nas — stwierdził z uśmiechem.
— Czyli to nie pan? — spytał Fokin.
— Nie, nie ja. Ale nocą nad miastem dwa razy przelatywały wczorajsze ptaki.
— No to już wiadomo, co z butami — mruknął Fokin.
— A skrzynka z masłem? — spytał niecierpliwie Komow.
Nikt nie odpowiedział. Mboga w zadumie pił kawę.
— W ciągu dwóch miesięcy nic mi nie zginęło — rzekł Riu. — Co prawda, wszystko trzymam pod kopułą… Prócz tego mam cybery, a gdzie są cybery, tam zawsze jest dym i trzask.
— Dobrze — Fokin wstał. — Chodźmy pracować, Tanieczka. Buty, rzeczywiście…
Poszli. Komow zaczął zbierać naczynia.
— Dzisiaj wieczorem — odezwał się Riu — postawię wokół was ochronę.
— Dobrze — rzekł Mboga w zadumie. — Ale najpierw wolałbym sam. Genadij, teraz położę się spać, a w nocy urządzę niewielką zasadzkę.
— Dobrze, doktorze Mboga — powiedział Komow niechętnie.
— W takim razie ja też przyjdę — ożywił się Riu.
— Bardzo proszę — zgodził się Mboga. — Ale bez cyberów.
Z sąsiedniego dachu dobiegł ich wybuch niezadowolenia.
— Nieszczęście, przecież cię prosiłam, żebyś rozłożył pakunki w kolejności montażu!
— A co ja zrobiłem? Rozłożyłem!
— To się nazywa w kolejności montażu? Indeks E-7, A-2, B-16…znowu E…!
— Tanieczka! Słowo honoru! Towarzysze! — krzyczał urażony Fokin przez całą ulicę. — Ktoś poprzestawiał pakunki!
— Coś takiego! — oburzyła się Tania. — E-9 w ogóle nie ma!
Mboga powiedział cichutko:
— Misusu, a u nas zginęło prześcieradło!
— Co? — spytał Komow. Był blady. — Poszukajcie dobrze! — Zeskoczył z dachu i pobiegł do Fokina i Tani.
Mboga odprowadził go wzrokiem, potem spojrzał na południe, na rzekę. Z sąsiedniego dachu dobiegał nerwowy dialog: „Co właściwie zginęło?” — pytał Komow. — „WCZG” — odparła Tania. — „No to co z tego? Złóżcie nowy!” „Stracimy na to dwa dni” — powiedziała gniewnie Tania. — „W takim razie co proponujesz?” — „Ciąć” — rzucił Fokin. Na dachu zapanowało milczenie.
— Niech pan popatrzy, Riu — odezwał się nagle Mboga, który dłonią osłaniał oczy przed słońcem.
Riu odwrócił się. Zielona równina za rzeką upstrzona była czarnymi plamami. To były plecy „hipopotamów”, bardzo wielu „hipopotamów”. Riu nie miał pojęcia, że za rzeką jest ich tak dużo. Plamy powoli płynęły na południe.
— Moim zdaniem, odchodzą — powiedział Mboga.
Komow postanowił nocować pod gołym niebem. Wyciągnął z namiotu swoją pościel i położył się na dachu, zakładając ręce pod głowę. Niebo było czarnogranatowe, zza horyzontu na wschodzie powoli wypełzała wielka zielonopomarańczowa tarcza z rozmytymi krawędziami. Palmira, księżyc Leonidy. Z ciemnej równiny za rzeką dobiegały stłumione przeciągłe krzyki, pewnie ptaków. Nad bazą zapalały się krótkie łuny, coś niegłośno zgrzytało i trzaskało.
Trzeba postawić ogrodzenie, myślał Komow. Opleść miasto drutem i puścić niezbyt silny prąd. Zresztą jeśli to ptaki, ogrodzenie nie pomoże. A najpewniej to ptaki. Taki olbrzym bez trudu uniesie pakunek. Pewnie nawet człowieka dałby radę. Przecież zdarzyło się, że na Pandorze latający smok podniósł człowieka w skafandrze wysokiej ochrony, a to przecież półtora kwintala. Tak to się właśnie dzieje — najpierw buty, potem pakunek… A na cały oddział jeden karabin. Dlaczego Leonid Andriejewicz tak bardzo wtedy protestował przeciwko broni? Trzeba było strzelać od samego początku, przynajmniej by się je przestraszyło… A dlaczego doktor nie strzelał? Bo mu się „wydawało”… Ja sam też bym nie strzelił, bo mnie się też „wydawało”… Ale co mi się właściwie wydawało? — Komow potarł dłonią zmarszczone z wysiłku czoło. Ogromne, piękne ptaki i ten lot! Bezgłośny, lekki, równy lot… Cóż, myśliwi czasem litują się nad zwierzyną, a ja nawet nie jestem myśliwym…
Pośród migoczących gwiazd niespiesznie minęła zenit jasna plamka. Patrząc na nią, Komow uniósł się na łokciach. To był „Słonecznik” — półtorakilometrowy statek desantowy ultradalekiego zasięgu. Teraz krążył wokół Leonidy w odległości dwóch megametrów od powierzchni. Wystarczy dać sygnał, że potrzebna jest pomoc, i pomoc przybędzie. Ale czy warto? Zginęła para butów, dwa pakunki, coś się wydawało kierownikowi…
Biała plamka przygasła i znikła, „Słonecznik” skrył się w cieniu Leonidy. Komow znowu się położył, zakładając ręce pod głowę. Czy ta planeta nie jest za dobrze urządzona? — pomyślał. Ciepłe, zielone równiny, aromatyczne powietrze, idylliczna rzeczka bez krokodyli… Może to tylko parawan, za którym działają jakieś niepojęte siły? A może wszystko jest znacznie prostsze? Tanka zgubiła buty gdzieś w trawie; Fokin, jak wiadomo, niedojda, a zaginione pakunki leżą sobie spokojnie pod stertą części koparki. Pewnie dlatego przez cały dzień biegał od sztapla do sztapla, rozglądając się ukradkiem.
Komow zdrzemnął się, a gdy się obudził, Palmira była już wysoko. Z namiotu, w którym spał Fokin, rozlegało się cmokanie i pochrapywanie. Na sąsiednim dachu słychać było szepty.
— Jak tylko zerwało linę, odlecieliśmy, a Saburo został na dole. Gnał za nami i krzyczał, żebyśmy się zatrzymali, potem mianował mnie kapitanem i rozkazał mi się zatrzymać. Oczywiście od razu zacząłem sterować na maszt przekaźnikowy i tam zawiśliśmy. Wisieliśmy tak przez całą noc. I całą noc darliśmy się do siebie, ustalając, czy Saburo ma iść do nauczyciela, czy nie. Saburo mógł, ale nie chciał, a my chcieliśmy, ale nie mogliśmy. Rano nas zauważyli i zdjęli.
— A ja zawsze byłam cichą dziewczynką. I zawsze bardzo się bałam różnych mechanizmów. Cyberów, jak pan widzi, boję się do tej pory.
— Cyberów nie trzeba się bać, Taniusza. One są dobre.
— Nie lubię ich. Nie podoba mi się, że są takie żywe i nieżywe jednocześnie.
Komow przekręcił się na bok. Tania i Riu siedzieli na dachu sąsiedniego budynku ze spuszczonymi nogami. Wróbelki, pomyślał Komow. A jutro przez cały dzień będą ziewać.
— Tatiana — powiedział półgłosem. — Pora spać.
— Nie chce mi się — odparła Tania. — Spacerowaliśmy po brzegu. — Riu zmieszany poruszył się. — Teraz nad rzeką jest bardzo przyjemnie. Księżyc świeci i ryby pluskają.
— Ee… A gdzie doktor Mboga? — zapytał Riu.
— W pracy — rzekł Komow.
— Właśnie, Riu — ucieszyła się Tania. — Chodźmy poszukać doktora Mboga!
Beznadziejne, pomyślał Komow i odwrócił się na drugi bok. Na dachu dalej szeptano. Komow zdecydowanie wstał, zebrał pościel i wrócił do namiotu. Tu za to było jeszcze głośniej i Fokin chrapał na całego. Ech, ty niedojdo, pomyślał Komow, moszcząc się w pościeli. — W taką noc trzeba się kochać, a nie chrapać. Wąsy wyhodowałeś i myślisz, że sprawę masz w kieszeni. Owinął się prześcieradłem i momentalnie zasnął.
Ogłuszający łoskot podrzucił go do góry. W ciemnym namiocie zagrzmiały kolejno dwa wystrzały, dał się słyszeć krótki krzyk i triumfalny ryk Fokina: „Aha! Tu, do mnie!” Komow zaplątał się w prześcieradło i nie mógł wstać. Usłyszał tępe uderzenie, jęk Fokina i zaraz potem coś ciemnego i małego mignęło i znikło w jasnym trójkącie wyjścia. Komow runął do przodu, Fokin za nim i z rozpędu zderzyli się głowami. Komow zgrzytnął zębami i w końcu wyskoczył na zewnątrz. Dach naprzeciwko był pusty. Komow rozejrzał się i zobaczył, że Mboga galopuje po trawie wzdłuż rzeki, a za nim, potykając się, pędzą Riu i Tatiana. Daleko przed doktorem, rozsuwając w biegu trawę, ktoś biegł znacznie szybciej niż Mboga. Doktor zatrzymał się, uniósł jedną ręką karabin i celując w niebo, wystrzelił jeszcze raz. Ślad w trawie skręcił w bok i znikł za rogiem ostatniego budynku. Po chwili, machając lekko ogromnymi skrzydłami wzbił się w niebo ptak, biały w księżycowym świetle.
— Niech pan strzela! — wrzeszczał Fokin, który już gnał ulicą, potykając się co kilka kroków.
Mboga stał nieruchomo z opuszczonym karabinem i zadzierając głowę, obserwował ptaka, który nabierając prędkości, zatoczył nad miastem bezszelestny krąg i poleciał na południe. Po kilku minutach znikł. Wtedy Komow zobaczył, że całkiem nisko nad bazą leci jeszcze kilka ptaków — trzy, cztery, nie… pięć ogromnych białych ptaków wzleciało w górę nad miejscem pracy cyberów i znikło. Komow zszedł z dachu. Martwe budynki rzucały na trawę czarne cienie. Trawa wydawała się srebrzysta. Coś brzęknęło pod nogami i Komow się nachylił. W trawie błysnęła łuska z pocisku. Komow przeciął cień helikoptera i usłyszał głosy. Mboga, Fokin, Riu i Tania niespiesznie szli z przeciwka.
— Trzymałem go już w rękach — mówił podniecony Fokin. Ale trzasnął mnie w głowę i uciekł. Gdyby mnie nie trzasnął, to bym go nie wypuścił! Jest miękki i ciepły jak dziecko. I nagi.
— My też prawie go złapaliśmy — włączyła się Tania — ale zamienił się w ptaka i odleciał.
— No, no — mruknął Fokin — zamienił się w ptaka…
— Rzeczywiście — włączył się Riu. — Skręcił za róg, a stamtąd od razu wyleciał ptak.
— No i co? — wzruszył ramionami Fokin. — Przestraszył ptaka, a wy patrzyliście na to z rozdziawionymi ustami.
— Zbieg okoliczności — rzucił Mboga.
Komow podszedł do nich. Stanęli.
— Co się właściwie zdarzyło? — zapytał.
— Już go miałem — oznajmił Fokin — ale walnął mnie w głowę.
— To słyszałem. Od czego się zaczęło?
— Siedziałem przy pakunkach, w zasadzce — wyjaśnił Mboga i zobaczyłem, że ktoś pełznie przez trawę środkiem ulicy. Chciałem go złapać i wyszedłem, ale on mnie zauważył i zawrócił. Zorientowałem się, że go nie dogonię, i wystrzeliłem w powietrze. Bardzo mi przykro, Gienadij, ale chyba ich wystraszyłem.
Zapanowała cisza. Fokin zapytał, nie rozumiejąc:
— Czego właściwie panu szkoda, doktorze Mboga? — zapytał w końcu Fokin, który nic z tego nie rozumiał.
Mboga nie odpowiedział od razu. Wszyscy czekali.
— Było ich co najmniej dwóch. Jednego znalazłem ja, drugi był u was w namiocie. Ale gdy biegłem obok helikoptera… Otóż to zakończył niespodziewanie. — Trzeba tam zajrzeć. Chociaż mogę się mylić…
Mboga wrócił do obozu. Pozostali wymienili spojrzenia i poszli za nim. Przed budynkiem, na którym stał helikopter, Mboga się zatrzymał.
— Gdzieś tutaj — powiedział.
Fokin i Tania weszli w czarny cień pod ścianą, Riu i Komow patrzyli na Mboga.
— Nic tu nie ma — powiedział Fokin gniewnie.
— Co ja widziałem? Co ja widziałem? — mamrotał Mboga. — Co ja widziałem?
Rozdrażniony Fokin wyszedł spod ściany. Czarny cień łopat wirnika przesunął się po jego twarzy.
— A! — zawołał Mboga. — Już wiem! Dziwny cień!
Rzucił karabin i z rozpędu skoczył na ścianę.
— Chodźcie tutaj! — zawołał z dachu.
Na dachu, za kadłubem helikoptera, jak na witrynie sklepu, leżały starannie rozłożone rzeczy: skrzynka z masłem, pakunek z indeksem E-9, para butów, kieszonkowy mikroelektrometr w plastikowym futerale, cztery neutronowe akumulatory, kłąb zastygłego szkłoplastu i czarne okulary.
— O, buty — powiedziała Tania. — I okulary. Wczoraj utopiłam je w rzece…
— Taak — odezwał się Fokin i ostrożnie wszystko obejrzał.
Komo w jakby się ocknął.
— Riu! — powiedział szybko. — Muszę się natychmiast połączyć ze „Słonecznikiem”. Fokin, Tania, sfotografujcie tę wystawę! Za pół godziny wracam!
Zeskoczył z dachu i poszedł szybko ulicą w stronę bazy. Po chwili rzucił się biegiem. Riu w milczeniu podążył za nim.
— Co się dzieje?! — krzyknął Fokin.
Mboga usiadł w kucki, wyciągnął malutką fajkę, niespiesznie ją rozpalił i wyjaśnił:
— To ludzie, Boria. Rzeczy mogą kraść także zwierzęta, ale tylko ludzie zwracają to, co ukradli.
Fokin cofnął się i siadł na kole helikoptera.
Komow wrócił sam, bardzo wzburzony. Wysokim metalicznym głosem nakazał natychmiastowe zwinięcie obozu. Fokin zaczął zadawać pytania, żądał wyjaśnień. Komow tym samym metalicznym głosem wyrecytował:
— Rozkaz kapitana statku „Słonecznik”. W ciągu trzech godzin zwinąć synoptyczną bazę-laboratorium oraz obóz archeologiczny, demobilizować wszystkie cybernetyczne systemy. Wszyscy, włączając fizyka Basedę, wracają na pokład „Słonecznika”.
Wstrząśnięty Fokin posłuchał i wziął się za robotę z niezwykłą gorliwością.
W ciągu dwóch godzin helikopter zrobił osiem kursów, a towarowe cybery między bazą a statkiem wydeptały w trawie szeroki trakt. Po bazie zostały tylko puste zabudowania. Trzy oddziały robotów budowniczych zagnano do magazynu i całkowicie zdeprogramowano.
O godzinie szóstej rano czasu miejscowego, gdy na wschodzie zapalała się zielona zorza, zmęczeni ludzie zebrali się przed statkiem. Wtedy wreszcie Fokin nie wytrzymał.
— No dobrze — powiedział złowieszczym ochrypłym szeptem. Ty, Gienadij, wydawałeś polecenia, a ja uczciwie je wykonywałem. Ale chcę się w końcu dowiedzieć, dlaczego stąd odchodzimy?! Jak to możliwe? — zawył falsetem, wyrzucając malowniczo ręce do góry. Wszyscy drgnęli, a Mboga wypuścił z zębów fajkę. — Jak to?! Przez trzysta lat szukać Braci w Rozumie i haniebnie uciekać, gdy ich wreszcie znaleźliśmy? Najwybitniejsze umysły ludzkości…
— Nieszczęście ty moje — powiedziała Tania i Fokin zamilkł.
— Nic nie rozumiem — wyszeptał ochryple.
— Myśli pan, Borysie, że jesteśmy godni reprezentować najwybitniejsze umysły ludzkości? — spytał Mboga.
Komow posępnie wymamrotał:
— Ile myśmy tu złego narobili! Spaliliśmy całe pole, zadeptali posiewy, urządziliśmy strzelaninę… A w rejonie bazy! — Machnął ręką.
— Ale kto mógł wiedzieć? — powiedział Riu tonem winowajcy.
— Tak — rzekł Mboga. — Popełniliśmy wiele błędów. Ale myślę, że oni nas zrozumieją, są wystarczająco cywilizowani.
— Co to za cywilizacja? — prychnął Fokin. — Gdzie maszyny? Gdzie narzędzia pracy? Gdzie miasta?
— Milcz, Borys — westchnął Komow. — „Maszyny, miasta”…
Przynajmniej teraz przejrzyj na oczy! Czy my umiemy latać na ptakach? Czy mamy miodonośne potwory? Czy dawno temu zlikwidowano u nas ostatniego komara? Maszyny…
— Cywilizacja biologiczna — dodał Mboga.
— Jak to? — spytał Fokin.
— Cywilizacja biologiczna. Nie maszyny, tylko selekcja, genetyka, tresura. Kto wie, jakie siły oni ujarzmili? Kto wie, która cywilizacja stoi wyżej?
— Wyobrażasz sobie, Borka — odezwała się Tania. — Tresowane bakterie!
Fokin wściekle kręcił wąs.
— A odchodzimy stąd dlatego — ciągnął Komow — że nikt z nas nie ma prawa brać na siebie odpowiedzialności za pierwszy kontakt.
Żal stąd odchodzić, myślał. Nie chcę. Chcę ich odszukać, spotkać się z nimi, porozmawiać, popatrzeć, jak wyglądają. Czy to się naprawdę zdarzyło? Nie jakieś bezmózgie jaszczurki, nie pijawki, lecz prawdziwa ludzkość! Cały świat, cała historia… Czy były u was wojny i rewolucje? A co u was było najpierw, para czy elektryczność? Na czym polega sens życia? Można znaleźć u was coś do poczytania? Pierwsze doświadczenie porównawczej historii ludzkości… i trzeba odejść. Bardzo przykre. Ale na Ziemi istnieje przecież komisja do spraw kontaktów, która od pół wieku bada porównawczą psychologię ryb i mrówek i spiera się, w jakim języku powiedzieć pierwsze „e”. Tylko teraz już nie ma co z nich kpić. Ciekawe, czy któryś z tych uczonych przewidział biologiczną cywilizację? Na pewno. Na pewno przewidzieli po prostu wszystko…
— Leonid Andriejewicz to jednak fenomenalnie przenikliwy człowiek — powiedział Mboga.
— Tak — przyznała Tania. — Strach pomyśleć, co by tu nawyprawiał Borka, gdyby tylko miał broń.
— Dlaczego właśnie ja? — oburzył się Fokin. — A kto chodził się kąpać z nożem?
— Wszyscyśmy dobrzy — westchnął Riu.
Komow spojrzał na zegarek.
— Start za dwadzieścia minut — oznajmił. — Proszę zająć miejsca.
W kesonie Mboga zatrzymał się i obejrzał. Biała gwiazda EN 23 już wzeszła nad zieloną równiną. Pachniało wilgotną trawą, ciepłą ziemią i świeżym miodem.
— Ech — westchnął. — Co za wspaniale urządzona planeta. Czy przyroda mogłaby coś takiego stworzyć?