125786.fb2 Poludnie, XXII wiek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Poludnie, XXII wiek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Rozdział 4 Jacy będziecie

Klęska

— Pojedziesz na wyspę Szumszu — powiedział Fischer do Sidorowa.

— Gdzie to jest? — spytał posępnie Sidorow.

— Północne Kuryle. Lecisz dzisiaj o dwudziestej drugiej trzydzieści. Towarowo-pasażerskim Nowosybirsk — Port Opatrzności.

Mechanozarodki trzeba było przetestować w różnych warunkach. Swoje prace Instytut prowadził przede wszystkim dla astronautów, dlatego trzydzieści badawczych grup skierowano na Księżyc i inne planety, a pozostałe siedemnaście miało pracować na Ziemi.

— Dobrze — powiedział powoli Sidorow.

Miał nadzieję, że mimo wszystko przydzielą go przynajmniej do grupy księżycowej. Wydawało mu się, że ma spore szansę, ponieważ od dawna nie czuł się tak dobrze jak ostatnio. Był w doskonałej formie i miał nadzieję… aż do ostatniej chwili. Ale Fischer z jakiegoś powodu zadecydował inaczej i nawet nie można z nim po ludzku pogadać, bo w gabinecie sterczą jakieś nieznajome smętne typy. Tak właśnie przychodzi starość, pomyślał.

— Dobrze — powtórzył spokojnie.

— Siewierokurylsk już wie — rzekł Fischer. — Konkretne miejsce prób uzgodnisz w Bajkowie.

— Gdzie to jest?

— Na wyspie Szumszu. Administracyjne centrum Szumszu. Fischer złączył palce i zaczął patrzeć w okno. — Sermus też zostaje na Ziemi. Pojedzie na Saharę.

Sidorow nic nie powiedział.

— No tak — dodał Fischer. — Już dobrałem ci pomocników. Dwóch. Wspaniali chłopcy.

— Nowicjusze.

— Poradzą sobie — powiedział szybko Fischer. — Są doskonale przygotowani. Porządne chłopaki, naprawdę. Jeden był desantowcem.

— Dobrze — powiedział obojętnie Sidorow. — To wszystko?

— Wszystko. Możesz ruszać, życzę powodzenia. Twój ładunek i twoi ludzie są w sto szesnastym.

Sidorow podszedł do drzwi. Fischer po chwili milczenia rzucił za nim:

— Wracaj jak najszybciej, kamerad. Mam dla ciebie interesujący temat.

Sidorow zamknął za sobą drzwi i chwilę postał. Potem przypomniał sobie, że laboratorium sto szesnaście znajduje się pięć pięter niżej i poszedł do windy.

Jajo — wypolerowana kula połowy ludzkiego wzrostu — stało w prawym rogu laboratorium. W kącie po lewej siedziało dwóch ludzi. Gdy Sidorow wszedł, wstali. Sidorow przystanął, żeby się im przyjrzeć. Mogli mieć najwyżej po dwadzieścia pięć lat. Jeden był wysoki, jasnowłosy, z nieładną, czerwoną twarzą. Drugi, niższy, smagły przystojniak hiszpańskiego typu, nosił zamszową kurtkę i ciężkie górskie buty. Sidorow wsunął ręce do kieszeni, stanął na palcach i znowu opadł na pięty. Nowicjusze, pomyślał i poczuł tak silny przypływ złości, że aż sam się sobie zdziwił.

— Dzień dobry — rzekł. — Nazywam się Sidorow.

Smagły pokazał w uśmiechu zęby.

— Wiemy, Michaile Albertowiczu. — Przestał się uśmiechać i przedstawił się: — Kuźma Władimirowicz Soroczyński.

— Galcew, Wiktor Siergiejewicz — powiedział jasnowłosy.

Ciekawe, który z nich był desantowcem, zastanawiał się Sidorow. Pewnie ten Hiszpan, Soroczyński.

— Który z was był desantowcem? — spytał.

— Ja — odparł jasnowłosy Galcew.

— Dyscyplina? — spytał Sidorow.

— Tak — odparł Galcew. — Dyscyplina.

Popatrzył prosto na Sidorowa. Miał jasnoniebieskie oczy pod puszystymi kobiecymi rzęsami, które nie pasowały do topornej twarzy.

— Cóż — rzekł Sidorow. — Desantowiec powinien być zdyscyplinowany. Każdy człowiek powinien. Zresztą to nie moje zdanie. Co pan umie, Galcew?

— Jestem biologiem — powiedział Galcew.

— Aha — mruknął Sidorow. Odwrócił się do Soroczyńskiego.

— A pan?

— Inżynier-gastronom — zaraportował głośno Soroczyński, znowu pokazując białe zęby.

Świetnie, pomyślał Sidorow. Specjalista od robaków i cukiernik. Niezdyscyplinowany desantowiec i zamszowa kurteczka. Porządne chłopaki, szczególnie ten desantowiec od siedmiu boleści. Dziękuję, towarzyszu Fischer, zawsze się pan o mnie troszczył. Sidorow wyobraził sobie, jak Fischer, po starannym przejrzeniu listy dwóch tysięcy ochotników do międzyplanetarnych grup, popatrzył na zegarek i rzucił: Grupa Sidorowa. Kuryle. Atos to człowiek solidny, doświadczony. Wystarczy mu trzech… nawet dwóch. To przecież nie Merkury. Damy… o, choćby Soroczyńskiego i Galcewa. Tym bardziej że Galcew też był desantowcem.

— Jesteście przygotowani do pracy? — spytał.

— Tak — oświadczył Galcew.

— Jeszcze jak, Michaile Albertowiczu! — zawołał Soroczyński.

— Uszami się wylewa!

Sidorow podszedł do jaja i pomacał jego chłodną gładką powierzchnię.

— Wiecie, co to takiego? — spytał. — Pan pierwszy, Galcew.

Galcew podniósł wzrok i po sekundzie zastanowienia wygłosił monotonnym głosem:

— Embriomechaniczne urządzenie M3-8; mechanozarodnik, model ósmy. Autonomiczny, samodzielnie rozwijający się mechaniczny system, łączący w sobie programowe sterowanie MCHF, mechanochromosom Fischera, system odbiorczych i wykonawczych organów, system digestalny oraz energetyczny. M3-8 jest embriomechanicznym urządzeniem, zdolnym w dowolnych warunkach na dowolnym podłożu rozwinąć się w dowolną zaprogramowaną konstrukcję. M3-8 przeznaczony jest…

— Pan — powiedział Sidorow do Soroczyńskiego.

Soroczyński wyrecytował:

— Dany egzemplarz M3-8 przeznaczony jest do przetestowania w ziemskich warunkach. Program standardowy, standard 64: rozwój zarodnika w hermetyczną kopułę mieszkalną, na sześć osób, z przedsionkiem i filtrem tlenowym.

Sidorow popatrzył w okno i spytał:

— Waga?

— W przybliżeniu sto pięćdziesiąt kilogramów.

Niewykwalifikowani robotnicy grupy eksperymentalnej mieli prawo tego wszystkiego nie wiedzieć.

— Dobrze — rzekł Sidorow. — Teraz powiem wam to, czego nie wiecie. Po pierwsze, jajo warte jest dziewiętnaście tysięcy człowiekogodzin wykwalifikowanej pracy. Po drugie, naprawdę waży sto pięćdziesiąt kilo i tam, gdzie będzie trzeba, poniesiecie je na własnym plecach.

Galcew skinął głową. Soroczyński powtórzył:

— Poniesiemy, Michaile Albertowiczu.

— Pięknie. Zacznijcie od razu. Załadujcie je do windy i zjedźcie do westybulu. Następnie udacie się do magazynu, tam odbierzecie aparaturę rejestrującą. Potem jesteście wolni. Na lotnisku macie się zjawić z całym ładunkiem przed dwudziestą drugą. Postarajcie się nie spóźnić.

Odwrócił się i wyszedł. Usłyszał dobiegający z tyłu hałas — grupa Sidorowa przystąpiła do wykonywania pierwszego zadania.

O wschodzie towarowo-pasażerski stratoplan zrzucił pterocar z grupą nad drugą Cieśniną Kurylską. Galcew z wielką gracją wyprowadził pterocar z lotu nurkowego, rozejrzał się, popatrzył na mapę, popatrzył na kompas i od razu odszukał Bajkowo — kilka poziomów piętrowych budynków z białego i czerwonego litoplastu, otaczających półkolem niewielką, ale głęboką zatokę. Pterocar, wykręcając twarde skrzydła, wylądował na nabrzeżu. Wczesny przechodzień młodzieniec w podkoszulku i brezentowych spodniach wytłumaczył im, gdzie znajduje się zarząd. W zarządzie dyżurny administrator wyspy i jednocześnie starszy agronom, stary przygarbiony Ajn, powitał ich serdecznie i zaprosił na śniadanie.

Po wysłuchaniu Sidorowa zaproponował do wyboru kilka pagórków przy północnym brzegu. Po rosyjsku mówił dość czysto, tylko czasem zacinał się w środku słowa, jakby nie był pewien akcentu.

— Północny brzeg to dość daleko — ciągnął — i nie ma tam dobrej drogi. Ale macie przecież pterocar. Poza tym nie mogą zaproponować wam niczego bliżej. Nie znam się na eksperymentach fizycznych, ale większą część wyspy zajmują basztany oraz inspekty. Wszędzie pracują teraz ucz…niowie. Nie mogę ryzy…kować.

— Nie ma żadnego ryzyka — powiedział Soroczyński lekkomyślnie. — Nie ma najmniejszego ryzyka.

Sidorow przypomniał sobie, jak kiedyś przesiedział godzinę na schodach pożarowych, ratując się przed plastikowym wampirem, który do doskonalenia się potrzebował protoplazmy. No tak, ale wtedy nie było jeszcze jaja.

— Dziękuję — powiedział — północny brzeg jest absolutnie wystarczający.

— Tak — przyznał Ajn. — Tam nie ma basztanów i inspektów, są tylko brzozy. W tamtej okolicy pracują arche…olodzy.

— Dziękuję — powtórzył Sidorow. — Myślę, że wyruszymy zaraz.

— Zaraz będzie śniadanie — przypomniał uprzejmie Ajn.

Zjedli w milczeniu. Przy pożegnaniu Ajn powiedział:

— Gdybyście czegoś potrzebowali, zwracajcie się… jak to się mówi… bez krę…pacji.

— Nie będziemy się… jak to się mówi… krępo… wać — zapewnił Soroczyński.

Sidorow zerknął na niego, a w pterocarze powiedział:

— Jeśli jeszcze raz, młody człowieku, pozwoli sobie pan na coś takiego, usunę pana z wyspy.

— Proszę o wybaczenie. — Soroczyński się zaczerwienił. Rumieniec uczynił jego gładką twarz jeszcze przystojniejszą.

Na północnym brzegu rzeczywiście nie było basztanów ani inspektów, tylko brzozy. Kurylska brzoza rośnie „leżąc”, ściele się po ziemi, a jej mokre węźlaste pnie i gałęzie tworzą mocne sploty. Z powietrza zarośla kurylskiej brzozy wyglądają jak nieszkodliwe zielone polanki, idealne do lądowania niezbyt ciężkich maszyn. Ani prowadzący pterocar Galcew, ani Sidorow, ani Soroczyński nie mieli pojęcia, czym jest kurylska brzoza. Sidorow wskazał okrągłą polankę i oznajmił: „Tutaj”. Soroczyński popatrzył na niego nieśmiało i powiedział: „Dobre miejsce”. Galcew wypuścił podwozie i poprowadził pterocar do lądowania pośrodku obszernego zielonego pola u podnóża okrągłego pagórka.

Skrzydła maszyny zamarły i sekundę później pterocar z trzaskiem zarył dziobem w zieleń kurylskiej brzozy. Zanim Sidorow stracił przytomność, zdążył usłyszeć ten trzask i zobaczyć milion różnokolorowych gwiazd.

Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, gdy otworzył oczy była ręka wielka i opalona. Podrapane palce jakby od niechcenia stukały w klawisze pulpitu sterowniczego.

Ręka znikła i pojawiła się ciemnoczerwona twarz z niebieskimi oczami o kobiecych rzęsach.

Sidorow stęknął, próbując usiąść. Bolał go prawy bok i głowa.

Dotknął czoła i podniósł palce do oczu. Krew. Popatrzył na Galcewa, który wycierał rozbite usta chusteczką.

— Lądowanie godne mistrza — stwierdził Sidorow. — Brawo, specjalisto od nematodów.

Galcew milczał. Przyciskał do ust zmiętą chusteczkę, a twarz miał nieruchomą. Rozległ się wysoki, wibrujący głos Soroczyńskiego:

— To nie jego wina, Michaile Albertowiczu.

Sidorow powoli odwrócił głowę i popatrzył na Soroczyńskiego.

— Słowo honoru, nie jego — powtórzył Soroczyński, odsuwając się. — Niech pan zobaczy, gdzieśmy wylądowali.

Sidorow uchylił drzwiczki kabiny, wysunął głowę na zewnątrz i przez kilka sekund obserwował wyrwane z korzeniami, połamane pnie, zaplątane w podwozie. Wyciągnął rękę, zerwał kilka twardych, połyskliwych listków, zmiął je w palcach i spróbował językiem. Listki były cierpkie i gorzkie. Splunął i spytał, nie patrząc na Galcewa:

— Maszyna cała?

— Cała — odparł Galcew przez chusteczkę.

— Wybił pan ząb?

— Tak.

— Do wesela się zagoi — obiecał Sidorow. — Może pan uznać, że to była moja wina. Niech pan spróbuje podnieść maszynę na pagórek.

Wyrwanie się z zarośli wcale nie było takie proste, ale w końcu Galcewowi udało się wylądować pterocarem na wzgórzu. Sidorow, rozcierając prawy bok, wyszedł i rozejrzał się. Stąd wyspa wydawała się bezludna i płaska jak stół. Pagórek był nagi i rudy od wulkanicznego tufu. Ze wschodu nasuwały się na niego zarośla kurylskiej brzozy. Na południe ciągnęły się zielone prostokąty basztanów. Do zachodniego brzegu było siedem kilometrów, za nim w przejrzystej mgiełce widać było bladoliliowe górskie szczyty, a jeszcze dalej, bardziej na prawo, na niebieskim niebie nieruchomo wisiała trójkątna chmura o wyraźnych konturach. Północny brzeg był znacznie bliżej. Ostro spadał do morza, a nad urwiskiem sterczała szara wieża — prawdopodobnie starodawne umocnienia obronne. Obok wieży bielał namiot i widać było krzątające się figurki ludzi. To musieli być archeolodzy, o których wspominał dyżurny administrator. Sidorow pociągnął nosem. Pachniało słoną wodą i nagrzanymi kamieniami. Panowała cisza, nie słychać było nawet przyboju.

Dobre miejsce, pomyślał. Jajo zostawi się tutaj, kamery i resztę umieścimy na zboczach, a obóz w dole, na basztanach. Arbuzy pewnie jeszcze zielone. Pomyślał o archeologach. Stąd jest do nich z pięć kilometrów, ale i tak trzeba ich uprzedzić, żeby się nie zdziwili, jak zarodnik zacznie się rozwijać.

Sidorow zawołał swoich pomocników i oznajmił:

— Eksperyment przeprowadzimy tutaj. Moim zdaniem, miejsce jest odpowiednie. Podłoże to lawa, tuf, dokładnie to, czego potrzebujemy. Zaczynajcie.

Galcew i Soroczyński podeszli do pterocaru i otworzyli bagażnik. Odbite od lusterek światło błysnęło w oczy. Soroczyński wszedł do środka, stęknął i nagle jednym zrywem wytoczył jajo na ziemię.

Chrzęszcząc po żużlu, jajo potoczyło się kilka metrów i zatrzymało.

Galcew ledwie zdążył odskoczyć na bok.

— Niepotrzebnie, naderwiesz się.

Soroczyński zeskoczył.

— Nie szkodzi, jestem przyzwyczajony — powiedział grubym głosem.

Sidorow okrążył jajo, spróbował przesunąć. Nawet się nie zakołysało.

— Pięknie — powiedział. — Teraz kamery.

Ustawianie kamer zajęło im sporo czasu: jedna z obiektywem podczerwonym, druga ze stereoobiektywem, trzecia z obiektywem rejestrującym temperaturę, czwarta panoramiczna…

Było prawie południe, gdy Sidorow ostrożnie otarł rękawem mokre czoło i wyciągnął z kieszeni plastikowy futerał z aktywatorem. Galcew i Soroczyński przysunęli się z tyłu, zaglądając mu przez ramię. Sidorow niespiesznie wytrząsnął aktywator na dłoń — błyszczącą rurkę z ssawką na jednym końcu i czerwonym karbowanym przyciskiem na drugim.

— Rozpoczynamy — powiedział głośno.

Podszedł do jaja i przycisnął ssawkę do wypolerowanego metalu. Chwilę odczekał, a następnie kciukiem nacisnął czerwony przycisk.

Cofnął się o krok, nie odrywając wzroku od jaja. Teraz chyba tylko bezpośrednie uderzenie pocisku rakietowego mogłoby zahamować procesy, które rozpoczęły się pod błyszczącą powłoką. Nastrajanie się mechanozarodnika na warunki polowe zostało uruchomione. Nie wiadomo, jak długo potrwa, ale gdy się skończy, zarodnik zacznie się rozwijać.

Sidorow zerknął na zegarek — dwunasta pięć. Z wysiłkiem oderwał aktywator od powierzchni jaja, schował do futerału i włożył do kieszeni. Obejrzał się na Galcewa i Soroczyńskiego. Stali za jego plecami, w milczeniu patrząc na jajo. Sidorow jeszcze raz musnął błyszczącą powierzchnię.

— Chodźmy — powiedział.

Sidorow polecił urządzić punkt obserwacyjny między pagórkami a basztanami. Jajo było stąd doskonale widoczne — srebrzysta kula na rudym wzgórzu pod niebieskim niebem. Sidorow wysłał Soroczyńskiego do archeologów, a sam siadł na trawie w cieniu pterocaru. Galcew już drzemał, chowając się przed słońcem pod skrzydłem. Sidorow lizał lizaka i spoglądał to na szczyt pagórka, to na dziwny trójkątny obłok na zachodzie. W końcu wziął lornetkę. Tak jak sądził, obłok okazał się szczytem jakieś góry, prawdopodobnie wulkanu. Przez lornetkę widać było wąskie cienie, można było nawet wypatrzyć plamy śniegu pod nierówną białą krawędzią. Sidorow odłożył lornetkę i zaczął myśleć. Zarodnik wykluje się z jaja najprawdopodobniej w nocy. To dobrze, światło dzienne zazwyczaj przeszkadza w pracy kamer. Zdecydował, że Sermus pewnie pokłócił się z Fischerem na dobre, ale na Saharę pojechał. A potem przyszło mu do głowy, że Misima teraz ładuje się na rakietodrom w Kirgizji i znowu poczuł ból w prawym boku. „Starość, niemoc” wymamrotał i zerknął na Galcewa. Chłopak leżał na wznak z rękami pod głową.

Po półtorej godzinie wrócił Soroczyński. Był nagi do pasa, jego smagła gładka skóra lśniła od potu. Elegancką zamszową kurtkę i koszulę niósł pod pachą. Kucnął przed Sidorowem i łyskając zębami opowiedział, że archeolodzy dziękują za ostrzeżenie i są bardzo zainteresowani eksperymentem; że jest ich czworo, ale pomagają im uczniowie z Bajkowa i Sewierokurylska; że wykopują podziemne japońskie umocnienia z połowy dwudziestego wieku i wreszcie, że ich kierownikiem jest „przesympatyczna dziewczyna”.

Sidorow podziękował za interesujący raport i poprosił o przygotowanie obiadu. Siedział w cieniu pterocaru, pogryzał źdźbło trawy i mrużąc oczy, wpatrywał się w biały stożek. Soroczyński obudził Galcewa i zaczęli się krzątać na boku, cicho rozmawiając.

— Przygotuje zupę — oznajmił Soroczyński. — A ty zajmij się drugim, Witia.

— Mamy tu gdzieś kurę — rzekł Galcew sennym jeszcze głosem.

— Tutaj. Ci archeolodzy to zabawni ludzie. Jeden jest cały brodaty, ani jednego nieowłosionego miejsca na twarzy. Kopią japońskie umocnienia z lat czterdziestych dwudziestego wieku. Tutaj była podziemna twierdza. Ten brodaty podarował mi pistolet na naboje. Patrz!

— Nie pchaj mi tu tego żelastwa — burknął niezadowolony Galcew.

Zapachniało zupą.

— Ich kierowniczka — ciągnął Soroczyński — to bardzo miła dziewczyna. Blondynka i bardzo zgrabna, tylko nogi za grube. Posadziła mnie w betonowym schronie i kazała patrzeć przez otwór strzelniczy. Stąd, mówi, ostrzeliwano cały północny brzeg.

— No i jak? — spytał Galcew. — Rzeczywiście ostrzeliwali?

— A kto ich tam wie. Pewnie tak. Patrzyłem głównie na nią. Potem zmierzyliśmy grubość stropów.

— Dwie godziny mierzyliście?

— Uhu. A potem dotarło do mnie, że ona ma takie samo nazwisko jak brodaty i od razu się oddaliłem. A w tych kazamatach, mówię ci, okropnie. Ciemno i pleśń na ścianach. A gdzie chleb?

— Tu. A może jest po prostu siostrą brodatego?

— Możliwe. Jak jajo?

— Nijak.

— No i dobrze — powiedział Soroczyński. — Michaile Albertowiczu, obiad gotowy!

Przy jedzeniu Soroczyński dużo mówił. Najpierw wyjaśniał, że japońskie słowo „totika” pochodzi od rosyjskiego terminu „schron”, a rosyjskie „dot” (betonowy schron) wywodzi się z angielskiego „dot”, co również oznacza „schron”. Potem zaczął długo opowiadać o schronach, kazamatach i otworach strzelniczych. Sidorow starał się jeść jak najszybciej, podziękował za owoce, zostawił Galcewa, żeby obserwował jajo, wszedł do pterocaru i zdrzemnął się. Wokół było zdumiewająco cicho i tylko Soroczyński, który mył naczynia nad strumieniem, od czasu do czasu nucił. Galcew siedział z lornetką polową i nie odrywał wzroku od jaja na wzgórzu.

Gdy Sidorow się obudził, słońce chyliło się ku zachodowi, a z południa nadpływał ciemnofioletowy zmierzch. Ochłodziło się. Góry na zachodzie stały się czarne, szarym cieniem wisiał nad horyzontem stożek dawnego wulkanu. Jajo na szczycie wzgórza płonęło purpurą. Nad basztanami snuł się siwy dymek. Galcew siedział w tej samej pozie i słuchał Soroczyńskiego.

— W Astrachaniu — mówił Soroczyński — jadłem „szachską różę”. To arbuz rzadkiej urody. Ma smak ananasa.

Galcew pokasływał.

Sidorow przesiedział kilka minut bez ruchu. Przypomniał sobie, jak kiedyś z Gienką-Kapitanem jedli arbuzy na Wenicie. Z Ziemi przywieźli cały statek arbuzów dla stacji planetologicznej. Jedli owoce wgryzając się w chrzęszczący miąższ, a sok ściekał im po policzkach. Potem strzelali do siebie śliskimi czarnymi pestkami.

— Palce lizać, mówię ci to jako gastronom!

— Ciszej — powiedział Galcew. — Obudzisz Atosa.

Sidorow usiadł wygodniej, oparł podbródek na oparciu przedniego siedzenia i zamknął oczy. Było ciepło i nawet trochę duszno, kabina stygła powoli.

— Nie zdarzyło ci się latać z Atosem? — spytał Soroczyński.

— Nie.

– Żal mi go. I jednocześnie mu zazdroszczę. Przeżył takie życie, jakiego ja nigdy nie przeżyję. Wielu innych też. Ale mimo wszystko już przeżył.

— Dlaczego właściwie „przeżył”? — spytał Galcew. — Po prostu przestał latać.

— Ptak, który przestał latać… — Soroczyński zamilkł. — Czas desantowców już minął — oświadczył nieoczekiwanie.

— Bzdura — odparł spokojnie Galcew.

Sidorow usłyszał, że Soroczyński się poruszył.

— To nie bzdura — powiedział. — Weź na przykład jajo! Będą je produkować setkami i zrzucać na nieznane i niebezpieczne planety. I każde jajo zbuduje tam laboratorium, rakietodrom i statek. Stworzy kopalnie. Będzie łowić i badać twoje nematocydy. A desantowcy będą tylko odczytywać informacje i zbierać śmietankę.

— Bzdura — powtórzył Galcew. — Laboratoria, kopalnie… a hermetyczna kopuła na sześć osób?

— Co kopuła?

— Pod nią będzie sześć osób.

— Wszystko jedno — oznajmił uparcie Soroczyński. — Wszystko jedno, to i tak koniec desantowców. Kopuła z ludźmi to tylko początek. Najpierw będą wysyłać automatyczne statki, które zrzucą jaja, a ludzie przyjdą na gotowe…

Zaczął mówić o perspektywach embriomechaniki, cytując znany wykład Fischera. Dużo się o tym mówi, pomyślał Sidorow. I to wszystko prawda. Ale gdy przeprowadzano próby z pierwszymi statkami-automatami, też dużo się mówiło o tym, że astronauci będą tylko zbierać śmietankę. A gdy Akimow i Sermus uruchomili pierwszy system cyberzwiadowców, Sidorow nawet chciał odejść z kosmosu. To było trzydzieści lat temu i od tej pory nieraz miał okazję skakać w piekło za pokiereszowanymi cyberami i robić to, czego nie mogły zrobić one… Nowicjusz, pomyślał o Soroczyńskim. I gaduła niemożliwa.

Gdy Galcew po raz czwarty powtórzył „bzdura”, Sidorow wyszedł z maszyny. Na jego widok Soroczyński zamilkł i zerwał się.

W rękach miał połowę niedojrzałego arbuza ze sterczącym z niego nożem. Galcew nadal siedział ze skrzyżowanymi nogami.

— Chce pan arbuza, Michaile Albertowiczu? — spytał Soroczyński.

Sidorow pokręcił głową, wsunął ręce w kieszenie i zaczął patrzeć na wzgórze. Gasły czerwone odbłyski na polerowanej powierzchni jaja, szybko zapadał zmierzch. Z mgły nagle wyłoniła się jasna gwiazda, sunąc powoli po ciemnoniebieskim niebie.

— Satelita-Osiem — rzekł Galcew.

— Nie — poprawił pewnym tonem Soroczyński. — To Satelita Siedemnaście. Albo nie, to Satelita-Zwierciadło.

Sidorow, który wiedział, że to Satelita-Osiem, westchnął i poszedł w stronę pagórka. Miał już powyżej uszu Soroczyńskiego, poza tym należało sprawdzić kamery.

Wracając, zobaczył ogień. Niezmordowany Soroczyński rozpalił ognisko i teraz stał w malowniczej pozie, machając rękami.

— Cel to tylko środek — usłyszał Sidorow. — Szczęście nie w samym szczęściu, lecz w pogoni za szczęściem…

— Już to gdzieś czytałem — powiedział Galcew.

Ja też, pomyślał Sidorow. I to nieraz. Może by tak kazać Soroczyńskiemu iść spać? Popatrzył na zegarek. Świecące się wskazówki pokazywały północ. Było absolutnie ciemno.

Jajo pękło o drugiej pięćdziesiąt trzy. Noc była bezksiężycowa. Sidorow drzemał, siedząc przy ognisku, odwrócony do ognia prawym bokiem. Obok kiwał się sennie Galcew. Po drugiej stronie ogniska Soroczyński czytał gazetę szeleszcząc stronami. Wtedy właśnie jajo pękło. Rozległ się ostry, przenikliwy trzask, kojarzący się z odgłosem, jaki wydaje wytłaczarka, wypluwając gotowy element. Szczyt wzgórza na krótko rozbłysnął pomarańczowym światłem. Sidorow spojrzał na zegarek i wstał. Szczyt wyraźnie oddzielał się od gwiaździstego nieba. Gdy oczy, oślepione ogniem, przywykły już do ciemności, zobaczył mnóstwo słabych, czerwonawych ogników, powoli przemieszczających się wzdłuż miejsca, w którym znajdowało się jajo.

— Zaczęło się — powiedział złowieszczym szeptem Soroczyński. — Zaczęło się! Witia, zbudź się, zaczęło się…!

— Może wreszcie przestaniesz gadać? — szepnął Galcew.

Z nich trzech tylko Sidorow wiedział, co się dzieje na wzgórzu. Przez pierwsze dziesięć godzin po przebudzeniu mechanozarodnik dostrajał się do otoczenia. Gdy ten proces został zakończony, zarodnik zaczynał się rozwijać. To, czego nie wykorzystywał do rozwoju, szło na przeróbkę i umocnienie roboczych organów — efektorów. Potem rozwój doszedł do powłoki. Powłoka pękła i zarodnik zaczął oswajać podłoże.

Ogników było coraz więcej i poruszały się coraz szybciej. Dało się słyszeć brzęczenie i ostry zgrzyt — to efektory wgryzały się w glebę i mełły na pył kawałki tum. Od wzgórza oddzieliły się i popłynęły w rozgwieżdżone niebo kłęby lśniącego dymu. Nierówny, drżący odblask na sekundę oświetlił dziwne, ciężkie kształty, po czym wszystko znowu się skryło.

— Podejdziemy bliżej? — spytał Soroczyński.

Sidorow nie odpowiedział. Nagle przypomniał sobie prowadzony kilka lat temu eksperyment z pierwszym mechanozarodnikiem, modelem jaja. Wtedy jeszcze miał bardzo słabe pojęcie o embriomechanice. W przestronnym pawilonie obok instytutu umieszczono zarodnik — siedemnaście skrzynek, przypominających szafy pancerne, ustawionych wzdłuż ścian plus ogromna sterta cementu na środku. W cemencie ukryto system efektorowy i digestalny. Fischer machnął ręką i ktoś wcisnął włącznik. Przesiedzieli w pawilonie do późnego wieczoru, zapominając o całym świecie. Sterta cementu powoli tajała, a do wieczora z pary i dymu wyłoniły się zarysy standardowego, litoplastowego trzypokojowego domku, z ogrzewaniem parowym i autonomicznym zasilaniem elektrycznym. Wyglądał zupełnie tak, jak produkowany przez fabryki, tylko w łazience został ceramiczny sześcian — „żołądek” — skomplikowane połączenia efektorów. Fischer obejrzał domek, dotknął nogą efektorów i powiedział:

— Chyba już wystarczy tego chałupnictwa. Trzeba robić jajo.

Wtedy wypowiedziano to słowo po raz pierwszy. Potem było wiele pracy, sporo sukcesów i bardzo dużo porażek. Zarodnik uczył się przystosowywać do gwałtownych zmian w otoczeniu, uczył się autonaprawy. Uczył się rozwijania w domy, koparki, rakiety, umiejętności nierozbijania się przy spadaniu w przepaść i przetrwania w płynnym metalu, uczył się nie bać zera absolutnego… To dobrze, pomyślał Sidorow, mimo wszystko to dobrze, że zostałem na Ziemi.

Na szczycie wzgórza kłęby świecącego dymu wzbijały się coraz wyżej, trzask, skrzypienie i brzęczenie zlały się w jeden hałas. Błądzące czerwone ogniki tworzyły łańcuchy, zlewające się w ruchome linie. Nad nimi płonęła różowa łuna. Można już było wypatrzyć ogromny przedmiot, kołyszący się niczym łódka na falach.

Sidorow znowu spojrzał na zegarek. Była za pięć czwarta.

Najwidoczniej lawa i tuf okazały się sprzyjającym materiałem: kopuła rosła znacznie szybciej niż na cemencie. Ciekawe, co będzie dalej. Mechanizm nadbudowuje kopułę od wierzchołka po brzegi, a przy tym efektory wchodzą coraz głębiej w pagórek. Żeby kopuła nie znalazła się pod ziemią, zarodnik będzie musiał się zatroszczyć albo o palowe podpórki, albo o przesunięcie kopuły dalej od jamy, którą wyryły efektory. Sidorow wyobraził sobie rozpalone do białości brzegi kopuły, do których łopatki efektorów dolepiają coraz to nowe części ciągliwego rozgrzanego litoplastu.

Na minutę szczyt pagórka zatonął się w ciemnościach; łoskot zamilkł, dało się słyszeć tylko słabe brzęczenie. Zarodnik przestrajał pracę systemu energetycznego.

— Soroczyński — powiedział Sidorow.

— Jestem!

— Niech pan biegnie do termokamery i odciągnie ją dalej. Na pagórek nie wchodzić.

— Już, Michaile Albertowiczu.

Szeptem poprosił Galcewa o latarkę. Żółty krąg światła poskakał po żwirze i znikł.

Znowu rozległ się łoskot i nad wzgórzem jeszcze raz zapaliła się różowa łuna. Sidorow miał wrażenie, że czarna kopuła trochę się przesunęła, ale nie był pewien. Z niezadowoleniem pomyślał, że Soroczyńskiego trzeba było wysłać po termokamerę, gdy tylko zarodnik wykluł się z jaja…

Nagle usłyszał ogłuszający trzask. Na wzgórzu zapłonął czerwony blask. Purpurowa błyskawica zsunęła się powoli po czarnym zboczu i zgasła. Luna stała się jasnożółta i wszystko zasnuło się gęstym dymem. Od huku pękała głowa; Sidorow z przerażeniem zobaczył, że w dymie i płomieniach otulających wzgórze unosi się ogromny cień. Masywny, połyskliwy kształt zachwiał się na cienkich drżących nogach. Huknęło jeszcze raz, jeszcze jedna rozpalona błyskawica zygzakiem przebiegła po zboczu. Drgnęła ziemia, a cień, który zawisł w dymnym żarze, zgasł.

Sidorow zaczął biec w stronę wzgórza. Na szczycie ciągle coś dymiło i trzeszczało, fale gorącego powietrza zbijały go z nóg. W czerwonym pląsającym świetle Sidorow widział, jak ciągnąc za sobą kawałki lawy spadają kamery — jedyni świadkowie tego, co wydarzyło się na szczycie.

Potknął się o jedną z nich, leżała rozkraczając pogięte nogi statywu. Sidorow zwolnił. Po zboczu sypał się gorący żwir. Na górze panowała teraz cisza, ale nadal coś się tam tliło w dymie. Po chwili huknęło jeszcze raz i Sidorow zobaczył niewielki żółty rozbłysk.

Na górze pachniało gorącym dymem i czymś jeszcze, nieznanym i kwaśnym. Sidorow zatrzymał się nad ogromnym dołem o pionowych ścianach. Na jego dnie leżała niemal gotowa hermetyczna kopuła na sześć osób, z przedsionkiem i filtrem tlenowym. Tlił się rozpalony żużel, widać w nim było poruszające się bezradnie hemomechaniczne macki zarodnika.

— Co się stało? — spytał płaczliwie Soroczyński.

Sidorow podniósł głowę i zobaczył chłopaka nachylającego się nad krawędzią.

— Dziad bił, bił, nie rozbił — odezwał się przygnębiony Soroczyński. — Baba biła, biła…

— Milcz — powiedział cicho Sidorow.

Siadł na brzegu dołu i zaczął schodzić.

— Nie trzeba — ostrzegł Galcew. — To niebezpieczne.

— Milcz — powtórzył Sidorow.

Musiał natychmiast zrozumieć, co się tu stało. Niemożliwe, żeby zawiodła konstrukcja jaja, najdoskonalszej z maszyn stworzonych przez człowieka. Najbezpieczniejszej i najmądrzejszej.

Podmuch ciepła buchnął mu w twarz i Sidorow przymknął oczy. Ześliznął się na dół, tuż obok rozpalonej do czerwoność i krawędzi nowo narodzonej kopuły. Rozejrzał się. Zobaczył stopione betonowe sklepienie, rdzawe, poczerniałe pręty armatury, szerokie ciemne przejście, prowadzące gdzieś w głąb pagórka. Pod nogami przesunęło się coś ciężkiego. Sidorow nachylił się. Nie od razu zrozumiał, co to za szary metalowy przedmiot, a gdy zrozumiał, wiedział już wszystko. To był pocisk artyleryjski.

Pagórek był w środku pusty. Jacyś dranie dwieście lat temu zbudowali w jego wydrążeniu betonowe ciemne pomieszczenie i wypełnili je artyleryjskimi pociskami. Mechanizm, ustawiając: pale, przebił sklepienie na wylot. Przegniły beton nie wytrzymał ciężaru kopuły, pale weszły w niego jak w bagno. Maszyna zaczęła zalewać beton rozpalonym litoplastem. Nie mogła wiedzieć, że tam jest magazyn pocisków. A już na pewno nie wiedziała, czym są pocisk artyleryjskie, ponieważ ludzie, którzy ją zaprogramowali, zapomnieli, że coś takiego istniało. Zdaje się, że pociski faszerowano trotylem. Trotyl uległ rozkładowi przez te dwieście lat, ale nie do końca, nie we wszystkich pociskach. Wszystko, co mogło wybuchnąć, wybuchło. I cały mechanizm zamienił się w kupę złomu…

Z góry posypały się kamyczki. Sidorow podniósł wzrok i zobaczył schodzącego Galcewa. Po przeciwległej ścianie zsuwał się Soroczyński.

— Gdzie się pchacie? — spytał Sidorow.

— Chcemy pomóc, Michaile Albertowiczu — odpowiedział cienkim głosem Soroczyński.

— Nie jesteście mi potrzebni.

— My tylko… — zaczął Soroczyński i zamilkł.

W ścianie za Sidorowem ukazało się pęknięcie.

— Uwaga! — wrzasnął Soroczyński.

Sidorow odskoczył na bok, potknął się o pocisk i upadł na wznak.

Kopuła zachwiała się i ciężko runęła, głęboko wrzynając się rozpalonym brzegiem w czarną ziemię. Ziemia drgnęła. Gorące powietrze chlasnęło Sidorowa po twarzy.

Nad pagórkiem, gdzie słabo połyskiwała stercząca z leja kopuła, wisiał biały dymek. Ciągle coś się tam tliło, od czasu do czasu rozlegał się głuchy trzask. Galcew siedział, obejmując kolana rękami i wpatrywał się w pagórek. Ręce miał owinięte bandażami, czerwone oczy, a lewą połowę twarzy czarną od sadzy i błota. Jeszcze się nie umył, chociaż słońce już dawno zaszło. Przy ognisku spał Soroczyński, zakrywając głowę zamszową kurtką.

Sidorow położył się na wznak i założył ręce pod głowę. Nie chciał patrzeć na pagórek, na biały dymek, na straszną twarz Galcewa. Za to spoglądanie w niebieskie niebo było wspaniałe. Na to niebo można patrzeć godzinami. Wiedział to już wtedy, gdy był desantowcem, gdy skakał na północny biegun Władysławy, gdy szturmował Belindę, gdy siedział sam w rozbitym statku na Transplutonie. Tam w ogóle nie był nieba, tylko czarna rozgwieżdżona pustka i oślepiająca gwiazda — Słońce. Wtedy czuł, że oddałby ostatnie minuty życia, żeby tylko móc jeszcze raz zobaczyć niebieskie niebo. Na Ziemi to uczucie bardzo szybko się zapomina. Tak bywało i wcześniej, gdy całymi latami nie widział nieba, a każda sekunda tych lat mogła być ostatnią sekundą. Ale desantowcowi nie przystoi myśleć o śmierci. Powinien za to zawsze pamiętać o ewentualnej klęsce, chociaż Gorbowski powiedział kiedyś, że śmierć jest gorsza od każdej, nawet najstraszniejszej klęski. Klęska to tylko przypadek, można ją pokonać. Trzeba pokonać. Jedynie martwi nie mogą walczyć. Chociaż… martwi też mogą walczyć i nawet zadawać klęski.

Sidorow uniósł się na łokciu i popatrzył na Galcewa. Miał ochotę zapytać, co on o tym wszystkim myśli. Przecież Galcew też był desantowcem. Co prawda, marnym desantowcem. Na pewno myślał, że na świecie nie ma nic gorszego od klęski.

Galcew powoli odwrócił głowę, poruszył wargami i nagle powiedział:

— Ma pan czerwone oczy, Michale Albertowiczu.

— Pan też — odparł Sidorow.

Trzeba było połączyć się z Fischerem i opowiedzieć o wszystkim, co się tu wydarzyło. Wstał i ciężko krocząc po trawie, skierował się do pterocaru. Szedł, odchylając do tyłu głowę, żeby móc patrzeć w niebo. Można to było robić godzinami; niebo było takie niebieskie i zdumiewająco piękne. Niebo, pod które się wraca.

Spotkanie

Aleksander Grigoriewicz Kostylin stał za swoim ogromnym biurkiem i oglądał zdjęcia.

— Dzień dobry, Lin — powiedział Łowca.

Kostylin podniósł łysą głowę i krzyknął:

— A! Home is the sailor, home from the sea!

— And the hunter is home from the hill! — odrzekł Łowca i się objęli.

— Czym mnie ucieszysz tym razem? — zapytał rzeczowo Kostylin. — Wracasz przecież z Jajfy…

— Tak, prosto z Tysiąca Bagien — Łowca usiadł w fotelu i wyciągnął przed siebie nogi. — A ty coraz bardziej tyjesz i łysiejesz, Lin. Zgubi cię ten siedzący tryb życia. Następnym razem zabiorę cię ze sobą.

Kostylin zatroskany obmacał swój gruby brzuch.

— Tak — powiedział, — To straszne. Baronowie się starzeją, baronowie tyją… To co, przywiozłeś mi coś ciekawego?

— Nie, Lin. Same drobiazgi. Z dziesięć dwustrunowych węży, kilka nowych gatunków wielomuszlowych mięczaków… A co ty tu masz? — Wyciągnął rękę i wziął z biurka plik zdjęć.

— Przywiózł jeden debiutant… Znasz go?

— Nie. — Łowca oglądał zdjęcia. — Nieźle. To oczywiście Pandora.

— Zgadza się, Pandora. Gigantyczny rakopająk. Wyjątkowo duży egzemplarz.

— Tak — przyznał Łowca, patrząc na ultradźwiękowy karabin oparty dla porównania o żółty nagi brzuch rakopająka. — Nieźle, jak na nowicjusza. Ale widywałem już większe sztuki. Ile razy strzelał?

— Mówi, że dwa. I za każdym razem w centralny splot nerwowy.

— Trzeba było strzelać igłą anestetyczną. Chłopiec widać trochę się zdenerwował. — Łowca z uśmiechem oglądał zdjęcie, na którym podniecony chłopak dumnie wspierał nogę na martwym potworze. No dobrze, a co słychać u ciebie w domu?

Kostylin machnął ręką.

— Urząd stanu cywilnego. Wszyscy się żenią. Marta wyszła za mąż za hydrologa.

— Która to Marta? — spytał Łowca. — Wnuczka?

— Prawnuczka, Paul! Prawnuczka!

— Tak, baronowie się starzeją. — Łowca odłożył zdjęcia na biurko i wstał. — Cóż, ja już pójdę.

— Znowu? — zapytał z niezadowoleniem Kostylin. — Może wystarczy?

— Nie, Lin. Tak trzeba. Spotkamy się tam gdzie zawsze.

Łowca skinął głową i wyszedł. W parku skierował się do pawilonów. W muzeum było jak zawsze tłumnie. Ludzie spacerowali po alejkach obsadzonych pomarańczowymi palmami z Wenus, gromadzili się wokół terrariów i nad basenami z przezroczystą wodą w wysokiej trawie pomiędzy drzewami biegały dzieci — bawiły się w „marsjańskie chowanego”. Łowca przystanął, żeby popatrzeć. To była pasjonująca zabawa. Dawno temu z Marsa na Ziemię przywieziono mimikrodony — duże jaszczury o melancholijnym usposobieniu, doskonale przystosowane do gwałtownych zmian otaczającego je środowiska, mające niezwykle rozwiniętą zdolność mimikry.

W parku muzeum cieszyły się absolutną swobodą. Dzieci szukały ich — co wymagało niemałej spostrzegawczości i zręczności — a potem ciągnęły z miejsca na miejsce, żeby zobaczyć, jak mimikrodony zmieniają kolor. Jaszczury były duże i ciężkie, dzieciaki nosiły je za odstającą na karku skórę. Mimikrodony nie protestowały. Chyba im się to nawet podobało.

Łowca minął ogromną, przezroczystą kopułę, pod którą mieściło się terrarium „Łąka z planety Rużena”. W bladobłękitnej trawie skakały zabawne remby, gigantyczne, przedziwnie ubarwione owady, trochę podobne do ziemskich koników polnych. Łowca przypomniał sobie, jak dwadzieścia lat temu po raz pierwszy polował na Rużenie. Trzy dni przesiedział w zasadzce, czekając na pojawianie się jakiegokolwiek zwierzęcia, a ogromne tęczowe remby skakały wokół niego i siadały na lufie karabinu. Przy „Łące” zawsze było pełno ludzi, remby są prześliczne i bardzo zabawne.

Nieopodal wejścia do centralnego pawilonu Łowca zatrzymał się przy balustradzie okalającej głęboki okrągły basen — studnię. W wodzie oświetlonej błękitnawym światłem bez przerwy krążyło długie kosmate zwierzę — ichtiomammal, jedyny znany przedstawiciel ciepłokrwistych, oddychający skrzelami. Ichtiomammal bez przerwy był w ruchu, pływał tak, zataczając koła, rok temu i pięć lat temu, i czterdzieści lat temu, gdy Łowca zobaczył go po raz pierwszy. Ichtiomammala po wielu trudach schwytał słynny Sajllieu. Teraz Saillieu od dawna nie żyje, śpi wiecznym snem gdzieś W dżungli Pandory, a jego ichtiomammal nadal krąży w wodzie basenu.

W westybulu pawilonu Łowca znowu się zatrzymał i przysiadł na lekkim fotelu w kącie. Cały środek jasno oświetlonej sali zajmowała wypchana latająca pijawka — Sora-tobu chiru (fauna Marsa, Układ Słoneczny, cykl węglowy, typ wielostrunowe, klasa skórodyszne, rząd, rodzina, gatunek — Sora-tobu chiru). Latająca pijawka była jednym z pierwszych eksponatów Muzeum Kosmozoologii. Od półtora wieku ten ohydny potwór szczerzył przypominającą łyżkę koparki paszczę do każdego, kto wchodził do pawilonu. Dziewięciometrowy, pokryty twardą, lśniącą sierścią, beznogi, bezoki… Dawny pan Marsa.

Tak, różnie bywało na Marsie, pomyślał Łowca. Takich rzeczy się nie zapomina. Pięćdziesiąt lat temu te potwory, niemal doszczętnie wybite, nieoczekiwanie rozmnożyły się na nowo i zaczęły, jak za dawnych lat, uprawiać piracki proceder na szlakach komunikacyjnych pomiędzy marsjańskimi bazami. Wtedy właśnie przeprowadzono słynną totalną obławę. Trzęsłem się w crawlerze, niemal nic nie widząc przez chmury piasku podniesione przez żelazne gąsienice.

Po prawej i lewej stronie pędziły żółte pustynne czołgi, pełne ochotników. Jeden czołg podskoczył na wydmie i nagle się przewrócił.

Ludzie błyskawicznie wysypali się z niego na piach, my wyskoczyliśmy z pyłu, Ermler wczepił się w moje ramię i wrzeszczał, pokazując coś przed sobą. Zobaczyłem pijawki, setki pijawek wijących się w słonym jeziorze w dolinie pomiędzy wydmami. Zacząłem strzelać, inni też strzelali, a Ermler ciągle nie mógł się uporać ze swoim miotaczem rakiet. Wszyscy krzyczeli i klęli go, nawet grozili pobiciem, ale nikt nie mógł oderwać się od karabinu. Pierścień obławy zamykał się; już widzieliśmy rozbłyski wystrzałów z crawlerów idących z naprzeciwka. Dopiero wtedy Ermler przesunął pomiędzy mną a kierowcą rdzawą rurę swojej armaty, rozległ się ryk i łoskot. Upadłem ogłuszony i oślepiony na dno crawlera. Słone jezioro zasnuł gęsty, czarny dym, wszystkie maszyny stanęły, ludzie przerwali strzelaninę i tylko wrzeszczeli, wymachując karabinami. Ermler w pięć minut wyczerpał cały magazynek, crawlery zjechały na solnisko i zaczęliśmy dobijać to, co zostało przy życiu po rakietach Ermlera.

Pijawki miotały się pomiędzy maszynami, rozgniataliśmy je gąsienicami, a ja strzelałem, strzelałem, strzelałem… Wtedy byłem młody i, niestety, bardzo lubiłem strzelać. Niestety, byłem przy tym doskonałym strzelcem i nigdy nie chybiałem. Niestety, strzelałem nie tylko na Marsie i nie tylko do ohydnych potworów. Lepiej by było, gdybym nigdy w życiu nie brał karabinu do ręki…

Wstał, ominął wypchaną pijawkę i powlókł się wzdłuż galerii. Musiał źle wyglądać, ponieważ wielu ludzi przystawało i przyglądało mu się z niepokojem. W końcu jakaś dziewczyna podeszła do niego i nieśmiało zapytała, czy może mu jakoś pomóc.

— Dlaczego, dziewczyno? — Łowca uśmiechnął się z wysiłkiem, wsunął dwa palce do kieszeni na piersi i wyjął niezwykle piękną muszlę z Jałty.

— To dla ciebie — powiedział. — Przywiozłem ją z daleka.

Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i wzięła muszlę.

– Źle pan wygląda — powiedziała.

— Nie jestem już młody, dziecinko — odparł Łowca. — My, starcy, rzadko dobrze wyglądamy. Zbyt wielki ciężar muszą dźwigać nasze dusze.

Dziewczyna pewnie go nie zrozumiała, zresztą nawet tego nie chciał. Pogładził ją po głowie i poszedł dalej. Ale teraz wyprostował się i usiłował iść dziarskim krokiem, żeby ludzie więcej się za nim nie oglądali.

Jeszcze tylko brakowało, żeby mi współczuły dziewczynki, pomyślał. Kompletnie się rozkleiłem. Może nie powinienem więcej wracać na Ziemię. Może powinienem na zawsze zostać na Jajle, osiedlić się na obrzeżach Tysiąca Bagien i zastawiać pułapki na rubinowe węgorze. Nikt nie zna Tysiąca Bagien lepiej ode mnie, byłbym tam na swoim miejscu. Łowca, który przestał strzelać, ma tam doskonałe pole do popisu…

Zatrzymał się. Zawsze się tu zatrzymywał. W podłużnej szklanej skrzynce, na kawałkach szarego piaskowca, rozkraczając trzy pary krzywych nóg, stała wypchana pomarszczona, niepozorna szara jaszczurka. U niewtajemniczonych szary sześcionóg nie budził żadnych emocji. Niewielu ludzi znało jego cudowną historię. Łowca znał i zawsze na widok jaszczurki czuł zabobonny zachwyt nad potęgą życia. Zwierzę zostało zabite dziesięć parseków od Słońca; jego spreparowany trup stał w tej gablocie dwa lata. I nagle pewnego pięknego dnia na oczach zwiedzających z pomarszczonej szarej skóry wyszły dziesiątki zwinnych, maleńkich sześcionogów. Wprawdzie natychmiast zginęły w ziemskim powietrzu, spłonęły w nadmiarze tlenu, ale szum zrobił się z tego straszny. Zoolodzy do tej pory głowią się, jak się to mogło stać. Zaprawdę, życie to jedyna sprawa, przed którą należy schylić czoło…

Łowca snuł się po galeriach, przechodząc z pawilonu do pawilonu. Jasne, afrykańskie słońce, dobre, gorące słońce Ziemi, oświetlało zatopione w szkłoplaście zwierzęta, zrodzone pod innymi słońcami, setki miliardów kilometrów stąd. Łowca niemal wszystkie znał, widział je wiele razy i nie tylko w Muzeum. Od czasu do czasu zatrzymywał się przed nowymi eksponatami, czytał dziwaczne nazwy dziwacznych zwierząt i znajome nazwiska myśliwych. „Maltańska szpada”, „Nakrapiany jo,” „Wielki tsin-lin”, „Mały tsin-lin”, „Kapucyn błonkonogi”, „Czarne straszydło”, „Królewna łabędź”… Simon Kreitzer, Władimir Babkin, Bruno Belliard, Nikolas Rouot, Jean Saillieu junior… Znał ich wszystkich i teraz był najstarszy z nich, chociaż może nie miał najwięcej szczęścia. Ale cieszyła go wiadomość, że Saillieu junior wreszcie schwytał łuskowatego skrytoskrzela, że Wołodia Babkin dostarczył na Ziemię żywego mięczaka szybownika, a Bruno Beliard ustrzelił jednak na Pandorze nosogarba, na którego polował od wielu lat…

Wreszcie Łowca doszedł do dziesiątego pawilonu, gdzie było wiele jego własnych trofeów. Tutaj zatrzymywał się niemal przy każdej gablocie, wspominając i smakując. Oto „Latający dywan”, zwany również „Spadającym liściem”. Przez kilka dni nie mogłem wpaść na jego trop, przypomniał sobie. To było na Rużenie, gdzie tak rzadko padają deszcze, gdzie kiedyś, dawno temu zginał wspaniały zoolog Ludwik Porta. „Latający dywan” porusza się bardzo szybko i ma bardzo czuły słuch. Nie można na niego polować w pojeździe, trzeba go tropić dniem i nocą, wypatrując słabych oleistych śladów na listowiu drzew. Wytropiłem go, ale po mnie już nikomu się to nie udało. Ambitny Saillieu nieraz mi przygadywał, że to był czysty przypadek. Łowca z dumą dotknął wygrawerowanych na tabliczce liter:

„…upolowany i spreparowany przez łowcę P. Gniedycha”. Strzeliłem do niego cztery razy i ani razu nie spudłowałem, myślał, ale on jeszcze żył, gdy spadał na ziemię, łamiąc gałązki zielonopiennych drzew. Wtedy jeszcze strzelałem…

A to ślepy potwór z przesyconych ciężką wodą bagien Władysławy. Ślepy i bezkształtny. Nikt dokładnie nie wiedział, jaki nadać mu kształt w czasie wypychania i w końcu za wzór posłużyło najbardziej udane zdjęcie. Goniłem go przez bagna do brzegu, na którym zastawiłem kilka pułapek. Wpadł w jedną z nich i długo ryczał, wijąc się w czarnej cieczy. Potrzebowałem aż dwóch wiader betanowokainy, żeby go uśpić. To było całkiem niedawno, dziesięć lat temu, wtedy już nie strzelałem… Przyjemne spotkanie.

Im dalej Łowca zagłębiał się w galerię dziesiątego pawilonu, tym wolniejsze stawały się jego kroki. Dlatego, że wcale nie chciał iść dalej. Dlatego, że nie mógł nie iść. Dlatego, że zbliżało się najważniejsze spotkanie. Z każdym krokiem coraz mocniej czuł znajomy dręczący niepokój. Ze szklanej skrzynki patrzyły na niego okrągłe białe oczy…

Jak zawsze podszedł do niewielkiej gabloty ze spuszczoną głową i przede wszystkim przeczytał napis na tabliczce, napis, który od dawna znał na pamięć: „Fauna planety Crookesa, system gwiazdy EN 92, cykl węglowy, typ kręgowce, gromada, rząd, rodzina, gatunek — trójpalczak czteroręki. Upolowany przez P. Gniedycha, spreparowany przez doktora A. Kostylina”. Łowca podniósł oczy.

Pod szklaną kopułą, na pochyło ustawionej wypolerowanej desce leżała głowa — bardzo spłaszczona wzdłuż osi poziomej, naga i czarna, o płaskim owalu twarzy, której skóra była gładka jak na bębnie, bez zaznaczonych ust, czoła, nozdrzy. Były tylko oczy. Okrągłe, białe, z malutkimi czarnymi źrenicami, niezwykle szeroko rozstawione. Prawe oko było lekko uszkodzone, co nadawało martwemu spojrzeniu dziwny wyraz. Lin to wspaniały fachowiec; dokładnie taki sam wyraz oczu miał trójpalczak, gdy Łowca po raz pierwszy nachylił się nad nim we mgle. To było dawno temu…

Siedemnaście lat. Dlaczego to się stało? — pomyślał Łowca. Przecież wcale nie miałem zamiaru tam polować. Crookes stwierdził, że tam nie ma wyższych form życia, tylko bakterie i lądowe raczki. A jednak, gdy Sanders poprosił mnie, żebym zbadał okolicę, zabrałem karabin…

Nad kamiennymi osypiskami wisiała mgła. Wstawało malutkie czerwone słońce — czerwony karzeł EN 92 i mgła wydawała się purpurowa. Pod miękkimi gąsienicami łazika szurały kamienie, z mgły wynurzały się ciemne niewysokie skały. Potem coś się poruszyło na grzbiecie jednej ze skał i Łowca zatrzymał pojazd. Z takiej odległości trudno dobrze przyjrzeć się zwierzęciu, w dodatku przeszkadzała mgła i zapadający czerwony zmierzch. Ale doświadczony Łowca miał wprawne oko. Był pewien, że po grzbiecie skały maszeruje jakiś duży kręgowiec, i ucieszył się, że jednak wziął ze sobą karabin. Zrobimy z Crookesa balona, pomyślał wesoło. Podniósł klapę włazu, ostrożnie wysunął lufę karabinu i wycelował. W momencie gdy mgła nieco się przerzedziła i garbata sylwetka zwierzęcia stała się doskonale widoczna na tle czerwonego nieba, Łowca wystrzelił. Na miejscu, w którym znajdowało się zwierzę, rozbłysł oślepiający fioletowy wybuch. Rozległ się głośny trzask, a potem przeciągły syk. Zza żlebu uniósł się i zmieszał z mgłą kłąb szarego dymu.

Łowca był zdumiony. Doskonale pamiętał, że załadował karabin igłą anestetyczną, po której trudno było się spodziewać takiego wybuchu. Po kilkuminutowym namyśle wyszedł z łazika i ruszył na poszukiwanie zdobyczy. Znalazł ją tam, gdzie się spodziewał: pod skałą na kamiennym osypisku. To było rzeczywiście czterorękie albo czworonożne zwierzę wielkości dużego doga. Było tak potwornie spalone i okaleczone, że Łowca znowu się zdumiał masakrą, spowodowaną zwykłą anestetyczną igłą. Trudno było sobie nawet wyobrazić pierwotny wygląd zwierzęcia. Stosunkowo nietknięta była tylko przednia część głowy — płaski owal obciągnięty czarną skórą, a na nim białe zgasłe oczy.

Na Ziemi trofeum zajął się Kostylin. Po tygodniu powiadomił Łowcę, że jego zdobycz jest bardzo zniszczona i nie stanowi rewelacji — chyba że jako dowód istnienia wyższych form życia w systemie czerwonych karłów. Poradził Łowcy, żeby na przyszłość ostrożniej obchodził się z termicznymi pociskami. „Można by pomyśleć, że strzelałeś w panice — powiedział rozdrażniony. — Jakby cię miało napaść”. — „Ale ja świetnie pamiętam, że strzelałem igłą” — protestował Łowca. — „A ja świetnie widzę, że trafiłeś termiczną kulą w kręgosłup” — odparł Lin. Łowca wzruszył ramionami, nie spierał się dłużej. Oczywiście warto by się dowiedzieć, co spowodowało eksplozję, ale w końcu nie to było najważniejsze.

Tak, wtedy się wydawało, że to zupełnie nie ma znaczenia, myślał Łowca. Wciąż stał i patrzył na płaską głowę stworzenia. Pożartowałem sobie z Crookesa, pospierałem się z Linem i o wszystkim zapomniałem. A potem przyszło zwątpienie, a z nim — nieszczęście.

Crookes zorganizował jeszcze dwie wielkie ekspedycje. Przeszukał na swojej planecie ogromne przestrzenie i nie znalazł tam ani jednego zwierzęcia większego od dwucentymetrowego raczka. Za to na południowej półkuli, na skalistym płaskowyżu odkrył nie wiadomo czyje lądowisko — okrągły placyk stopionego bazaltu o średnicy mniej więcej dwudziestu metrów. Początkowo to odkrycie wzbudziło zainteresowanie, ale gdy później się wyjaśniło, że mniej więcej w tym rejonie dwa lata temu wylądował Sanders, bo jego gwiazdolot wymagał niewielkiego remontu, wszyscy o odkryciu zapomnieli. Wszyscy prócz Łowcy. Ponieważ w tym czasie zrodziły się w nim wątpliwości.

Kiedyś w leningradzkim Klubie Astronautów Łowca usłyszał historię o tym, jak na planecie Crookesa omal nie spłonął żywcem inżynier pokładowy. Zszedł ze statku z niesprawną butlą tlenową. W butli był wyciek, a atmosfera planety Crookesa nasycona jest lekkimi węglowodorami, reagującymi z tlenem. Na szczęście zdążyli z chłopaka zerwać płonącą butlę i skończyło się jedynie na kilku oparzeniach. Łowca słuchał tej opowieści, a przed oczami pojawił mu się fioletowy rozbłysk nad czarną skałą.

Gdy na planecie Crookesa odkryto ten nieznany placyk do lądowania, wątpliwości przerodziły się w straszną pewność. Łowca pognał do Kostylina. „Kogo ja zabiłem?! — krzyczał. — To było zwierzę czy człowiek?! Lin, kogo ja zabiłem?!” Kostylin słuchał go, oblewając się purpurą, a wreszcie wrzasnął: „Siadaj! Przestań histeryzować jak stara baba! Jak śmiesz tak do mnie mówić! Myślisz, że ja, Aleksander Kostylin, nie jestem w stanie odróżnić istoty rozumnej od zwierzęcia?” — „Ale to lądowisko…” — „Sam lądowałeś na tym płaskowyżu z Sandersem…” — „Eksplozja… Przebiłem mu butlę z tlenem!” — „Nie trzeba było strzelać nabojami termicznymi w węglowodorowej atmosferze”. — „Nawet gdyby tak było, to przecież Crookes nie znalazł tam więcej ani jednego czterorękiego! Ja wiem, że to był obcy astronauta!” — „Baba! — krzyczał Lin. — Histeryczka! Na planecie Croockesa jeszcze przez najbliższe sto lat mogą nie znaleźć ani jednego czterorękiego! Ogromna planeta, przeryta jaskiniami i pieczarami, dziurawa jak holenderski ser! Po prostu miałeś szczęście, durniu, ale nie umiałeś go wykorzystać i przywiozłeś mi zwęglone kości zamiast zwierzęcia!” Łowca zacisnął ręce, aż zatrzeszczały stawy. „Nie Lin, nie przywiozłem ci zwierzęcia — wymamrotał. — Przywiozłem ci obcego astronautę…”

Jak wiele słów straciłeś, stary Linie! — myślał teraz. Ile razy mnie przekonywałeś! Ile razy wydawało mi się, że znowu mogę odetchnąć spokojnie i nie czuć się mordercą… że mogę żyć jak wszyscy ludzie. Jak dzieci, które bawią się w marsjańskie chowanego… Ale wątpliwości nie da się zagłuszyć sylogizmem.

Położył ręce na gablocie i przywarł twarzą do przezroczystego plastiku.

— Kim jesteś? — zapytał z udręką.

Lin zobaczył go z daleka i jak zawsze poczuł ból na widok tego śmiałego, wesołego niegdyś człowieka, złamanego przez własne sumienie. Ale udał, że wszystko jest równie wspaniałe jak ten piękny słoneczny dzień w Cape Town. Głośno stukając obcasami, podszedł do Łowcy, klepnął go po plecach i umyślnie dziarskim głosem wykrzyknął:

— Koniec spotkania! Głodny jestem jak wilk, Polly! Pójdziemy teraz do mnie na świetny obiad! Dzisiaj Marta przygotowała na twoją cześć prawdziwą ochsenschwanzsuppe! Chodźmy, Łowco, suppe czeka!

— Chodźmy — powiedział cicho Łowca.

— Już dzwoniłem do domu, wszyscy czekają na ciebie, chcą słuchać twoich opowieści.

Łowca kiwnął głową i powoli poszedł w stronę wyjścia. Lin popatrzył na jego zgarbione plecy i odwrócił się do gabloty. Jego oczy spotkały się z białymi martwymi oczami za przezroczystą ścianką. — Porozmawialiście sobie? — zapytał w duchu Lin. — Tak. — Nic mu nie powiedziałeś? — Nie. — Lin zerknął na tabliczkę. „…trójpalczak czteroręki. Upolowany przez P. Gniedycha, spreparowany przez doktora A. Kostylina”. Znowu popatrzył na Łowcę i szybko, ukradkiem napisał palcem po słowie „czteroręki” sapiens. Na tabliczce nie został oczywiście żaden ślad, ale Lin i tak pospiesznie przetarł ją dłonią.

Doktorowi Aleksandrowi Kostylinowi też było ciężko. On przecież wiedział to na pewno, wiedział od samego początku…

Jacy będziecie

Ocean był jak lustro, a woda przy brzegu taka spokojna, że ciemne wodorosty na dnie, zamiast się kołysać jak zwykle, wisiały nieruchomo.

Kondratiew wprowadził łódź podwodną do zatoki.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmił.

Pasażerowie poruszyli się.

— Gdzie moja kamera? — zapytał Sławin.

— Leżę na niej — odezwał się Gorbowski słabym głosem. I bardzo mi niewygodnie. Może wyjdę?

Kondratiew otworzył luk i zobaczyli błękitne niebo. Gorbowski wyszedł pierwszy. Zrobił po kamieniach kilka niepewnych kroków, zatrzymał się i trącił butem suche drewno dryftowe.

— Jak tu dobrze! — wykrzyknął. — Jak miękko! Mogę się położyć?

— Może pan — pozwolił Sławin, który też wydostał się z luku i słodko się przeciągał.

Gorbowski natychmiast rozciągnął się na drewnie.

Kondratiew rzucił kotwicę.

— Osobiście — odezwał się — nie radziłbym na tym leżeć. W tym drewnie zawsze jest zatrzęsienie piaskowych pcheł.

Sławin, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, terkotał kamerą.

— Zrób minę — powiedział surowo.

Kondratiew zrobił.

— Pięknie! — pochwalił Sławin i przyklęknął.

— Nie zrozumiałem, o co chodzi z tymi pchłami — odezwał się Gorbowski. — Czy one skaczą, Siergieju Iwanowiczu? Mogą ugryźć?

— Mogą — odparł Kondratiew. — Daj no mi spokój, Jewgienij! Zbieraj drewno i rozpal ognisko.

Wszedł do łodzi i wyjął wiadro. Sławin przykucnął i zaczął z obrzydzeniem grzebać w kawałku drewna dwoma palcami, wybierając co większe szczapy. Gorbowski z zainteresowaniem obserwował jego poczynania.

— Siergieju Iwanowiczu, nadal nie rozumiem z tymi pchłami powiedział.

— Wgryzają się pod skórę — wyjaśnił Kondratiew, płucząc wiadro technicznym spirytusem. — I tam się rozmnażają.

— To potworne — przyznał Gorbowski przekręcając się na plecy.

Kondratiew nabrał do wiadra słodkiej wody z zapasów łodzi i zeskoczył na brzeg. W milczeniu zręcznie zbierał drewno. Potem rozpalił ognisko, zawiesił nad nim wiadro i wyjął ze swoich przepastnych kieszeni żyłkę, haczyk i pudełko z przynętą. Sławin podszedł z garścią szczap.

— Pilnuj ognia — polecił Kondratiew. — A ja złapię kilka okoni.

Przeskakując z kamienia na kamień, dotarł na wielką omszałą skałę, wystającą z wody dwadzieścia metrów od brzegu, pokręcił się chwilę i zastygł. Poranek był cichy, słońce wynurzyło się zza horyzontu i ustawiło się prosto nad zatoczką, tak że raziło w oczy. Sławin siadł po turecku przy ognisku i dokładał szczapy.

— Człowiek to zdumiewająca istota — odezwał się nagle Gorbowski. — Wystarczy choćby prześledzić historię jego rozwoju przez ostatnie sto lat. Co za ogromny postęp, na przykład w dziedzinie produkcji. Jak bardzo rozszerzyła się dziedzina działalności badawczej. Z każdym rokiem pojawiają się nowe dziedziny i nowe zawody. Niedawno poznałem kogoś, kto uczy dzieci chodzić. Wielki specjalista. Opowiadał mi, że istnieje bardzo złożona teoria tego zagadnienia.

— Jak brzmi jego nazwisko? — spytał leniwie Sławin.

— Jego nazwisko… Jelena Iwanowna, nazwiska nie znam. Ale nie o tym chciałem mówić. Chodzi mi o to, że nauka i sposoby produkcji ciągle się zmieniają, a rozrywki i sposoby wypoczynku są identyczne jak w starożytnym Rzymie. Gdyby znudziło mi się być astronautą, mógłbym zostać biologiem, budowniczym, agronomem… albo jeszcze kimś innym. A co mam zrobić, jeśli mi się, powiedzmy, znudzi leżenie? Chodzić do kina, słuchać muzyki albo patrzeć, jak inni biegają na stadionach. I koniec! Zawsze tak było — widowisko i gry. Krótko mówiąc, wszystkie nasze rozrywki sprowadzają się w ostatecznym rozrachunku do zaspokojenia kilku zmysłów. Proszę zauważyć, że nawet nie wszystkich. Na przykład jeszcze nikt nie wymyślił, jak się rozerwać, zaspokajając zmysł węchu czy dotyku.

— To by dopiero było! — powiedział Sławin. — Masowe widowiska, masowe macaliska i masowe wąchaliska.

Gorbowski zachichotał cichutko.

— Otóż to! Wąchaliska. A przecież, Jewgieniju Markowiczu, kiedyś tak właśnie będzie!

— W tym jest pewna prawidłowość, Leonidzie Andriejewiczu.

Według praw natury człowiek ostatecznie dąży nie do samego odbioru bodźców, lecz do ich przetwarzania, nie tyle do zaspokajania elementarnych zmysłów, ile głównego „narządu zmysłów”, mózgu.

Sławin wybrał jeszcze kilka szczapek i wrzucił do ogniska.

— Ojciec opowiadał mi, że w jego czasach ktoś wróżył ludzkości zwyrodnienie w warunkach dobrobytu. Wszystko zrobią maszyny, na chleb z masłem zarabiać nie będzie trzeba, więc ludzie zajmą się próżniactwem. Zostaną same trutnie. Ale sęk w tym, że praca jest dużo ciekawsza niż wypoczynek. Bycie trutniem jest zwyczajnie nudne.

— Znałem jednego trutnia — odparł poważnie Gorbowski. — Bardzo nie lubiły go dziewczęta i wyginął w rezultacie doboru naturalnego. A jednak myślę, że historia rozrywek jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Mam na myśli rozrywki w dawnym znaczeniu tego słowa. Wąchaliska będą, obowiązkowo. Nawet to widzę…

— Siedzi czterdzieści tysięcy — podjął temat Sławin — i wszyscy jak jeden mąż wąchają. Symfonia „Róże w sosie pomidorowym”.

A krytycy z wielkimi nosami będą pisać: „W trzeciej części w delikatny zapach różanych płatków wdziera się dysonansem majorowe brzmienie świeżej cebuli…”

Gdy Kondratiew wrócił z pękiem świeżych ryb, astronauta i pisarz rżeli przy gasnącym ognisku.

— Co was tak rozbawiło? — zainteresował się Kondratiew.

— Cieszymy się życiem — odparł Sławin. — Ty też możesz ubarwić sobie życie wesołym żartem.

— Proszę bardzo — powiedział Kondratiew. — Zaraz wypatroszę ryby, a ty zbierzesz wnętrzności i zakopiesz pod tamtym kamieniem. Zawsze je tam zagrzebuję.

— Symfonia „Kamień mogilny” — włączył się Gorbowski. — Część pierwsza, allegro non troppo.

Sławin skrzywił się i zamilkł, przypatrując się fatalnemu kamieniowi. Kondratiew wziął flądrę, prasnął nią o płaski kamień i wyciągnął nóż. Gorbowski z zachwytem obserwował jego ruchy. Kondratiew jednym cięciem odciął łeb flądrze, zręcznie wsunął dłoń i błyskawicznie wyciągnął rybę ze skóry, jakby zdejmował rękawiczkę. Skórę i wnętrzności rzucił Sławinowi.

— Leonidzie Andriejewiczu — powiedział — niech pan przyniesie sól.

Gorbowski bez słowa wstał i poszedł do łodzi. Kondratiew szybko oprawił flądrę i zajął się okoniami. Przed Sławinem rosła sterta rybich wnętrzności.

— Gdzie jest sól? — zawołał Gorbowski z luku.

— W skrzynce z żywnością — odkrzyknął Kondratiew. — Po prawej stronie.

— Czy ona nie odjedzie? — zapytał z lękiem Gorbowski.

— Kto?

– Łódź. Po prawej stronie jest pulpit sterowniczy.

— Po prawej stronie pulpitu jest skrzynka — rzucił Kondratiew.

Było słychać, jak Gorbowski kręci się po kabinie.

— Znalazłem — oznajmił radośnie. — Wszystko wziąć? Tu jest z pięć kilo…

Kondratiew podniósł głowę.

— Jak to pięć? Powinna być mała torebka.

Po chwili ciszy Gorbowski oznajmił:

— Tak, rzeczywiście. Już niosę.

Wydostał się z luku, trzymając przed sobą torebkę z solą. Obie ręce miał ubielone mąką. Położył torebkę obok Kondratiewa, westchnął: „Na światową entropię…!” i już miał zamiar znów się położyć, ale powstrzymał go głos Kondratiewa:

— A teraz, Leonidzie Andriejewiczu, proszę mi przynieść liście laurowe.

— A po co? — zapytał z ogromnym zdumieniem Gorbowski. Czy naprawdę trzech ludzi w podeszłym wieku, trzech starców nie jest w stanie obejść się bez liści laurowych? Z ich ogromnym doświadczeniem, z ich wstrzemięźliwością?

— Nie, nie — zaprzeczył Kondratiew. — Obiecałem panu, Leonidzie Andriejewiczu, że pan dziś porządnie odpocznie, no więc pan odpocznie. Marsz po liście laurowe…

Gorbowski poszedł po liście laurowe, potem po pieprz, po włoszczyznę, a wreszcie — oddzielnie — po chleb. Razem z chlebem, na znak protestu, przydźwigał ciężką butlę z tlenem i zjadliwie oznajmił:

— Przyniosłem od razu, na wszelki wypadek, może będzie potrzebna…

— Nie będzie — rzucił Kondratiew. — Bardzo dziękuję, ale proszę odnieść.

Gorbowski, klnąc, zawlókł butlę z powrotem. Po powrocie nawet nie próbował się kłaść. Stał obok Kondratiewa i przyglądał się, jak gotuje zupę rybną. Posępny korespondent Europejskiego Centrum Informacyjnego, używając do tego dwóch szczapek, nosił rybie wnętrzności do mogilnego kamienia.

Zupa zawrzała, roztaczając oszałamiający aromat, doprawiony lekkim zapachem dymu. Kondratiew wziął łyżkę, spróbował i zamyślił się.

— No i jak? — zapytał Gorbowski.

— Jeszcze szczyptę soli — zawyrokował Kondratiew. — I chyba pieprzu. Jak pan sądzi?

— Chyba tak — Gorbowski przełknął ślinę.

— Tak — powiedział twardo Kondratiew. — Soli i pieprzu.

Sławin skończył przenoszenie rybich wnętrzności, przywalił je kamieniem i ruszył myć ręce. Woda była ciepła i krystalicznie czysta. Widział malutkie szarozielone rybki pływające pomiędzy wodorostami. Przysiadł na kamieniu i zapatrzył się. Ocean lśniącą ścianą wznosił się za zatoką. Nad horyzontem nieruchomo wisiały niebieskie wzgórza sąsiedniej wyspy. Wszystko było niebieskie, lśniące i nieruchome, tylko nad sitowiem w zatoce pływały wielkie czarno-białe ptaki. Od wody płynął słonawy zapach.

— Wspaniała planeta ta nasza Ziemia — powiedział głośno.

— Gotowe! — oznajmił Kondratiew. — Możemy jeść. Leonidzie Andriejewiczu, niech pan będzie tak dobry i przyniesie talerze.

— Dobrze — rzekł Gorbowski. — I może od razu łyżki.

Usiedli wokół dymiącego wiadra, Kondratiew rozlał uchę. Przez jakiś czas jedli w milczeniu, wreszcie Gorbowski powiedział:

— Uwielbiam uchę. A tak rzadko zdarza mi się ją jeść.

— Jest jeszcze pół wiadra — pocieszył go Kondratiew.

— Ach, Siergieju, Iwanowiczu! — westchnął Gorbowski. — Na zapas i tak się nie najem.

— Na Tagorze nie będzie uchy — stwierdził Kondratiew.

Gorbowski znowu westchnął.

— Całkiem możliwe. Chociaż Tagora to nie Pandora i na uchę mimo wszystko jest nadzieja. Jeśli tylko komisja zezwoli na łowienie ryb.

— A dlaczego by nie?

— Członkowie komisji są przeważnie zgorzkniali i okrutni. Na przykład Gienadij Komow. Już on na pewno zabroni mi leżeć. Zażąda, żeby wszystkie moje działania były zgodne z interesami aborygenów. A skąd ja mogę wiedzieć, jakie są ich interesy?

— Niewiarygodny z pana zrzęda, Leonidzie Andriejewiczu — powiedział Sławin. — Pańskie uczestnictwo w komisji do spraw kontaktów to jedna wielka pomyłka. Wyobrażasz sobie, Siergiej, jak Leonid Andriejewicz, od stóp do głowy pokryty znamionami antropocentryzmu, reprezentuje ludzkość przed cywilizacjami innej planety?

— A dlaczego nie? — powiedział rozsądnie Kondratiew. — Ja bardzo szanuję Leonida Andriejewicza.

— I ja go szanuję — rzucił Gorbowski.

— Ja też — dodał Sławin. — Ale nie podoba mi się pytanie, które na pewno zada w pierwszej kolejności.

— Jakie pytanie? — zdumiał się Kondratiew.

— „Czy mogę się położyć?”

Kondratiew parsknął w łyżkę z uchą, a Gorbowski spojrzał na Sławina z wyrzutem.

— Jewgieniju Markowiczu! Jak pan może tak żartować? Pan sobie kpi, a ja mam pietra, ponieważ pierwszy kontakt z niedawno odkrytą cywilizacją to wydarzenie historyczne i najmniejsza gafa może zaszkodzić naszym potomkom. A potomkowie, muszę wam powiedzieć, głęboko w nas wierzą.

Kondratiew przestał jeść i popatrzył na niego.

— Cóż — dodał pospiesznie Gorbowski — za wszystkich potomków oczywiście nie mogę ręczyć, ale na przykład Piotr Pietrowicz całkiem konkretnie oświadczył, że w nas wierzy.

— A czyim potomkiem jest ten Piotr Pietrowicz? — spytał Kondratiew.

— Dokładnie nie mogę powiedzieć, ale z całą pewnością jakiegoś Piotra. Wie pan, o tym akurat nie rozmawialiśmy… Jeśli pan chce, opowiem, o czym była mowa.

— Hmm — mruknął Kondratiew. — A zmywanie?

— Nie zgadzam się! Teraz albo nigdy. Po jedzeniu trzeba chwilę poleżeć.

— Słusznie — wykrzyknął Sławin i zwalił się na bok. — Niech pan opowiada, Leonidzie Andriejewiczu.

— Szliśmy na „Tarielu” do EN 6 — zaczął Gorbowski. — Rejs łatwy i niezbyt ciekawy. Wieźliśmy Percy’ego Dicksona i siedemdziesiąt ton dobrego jedzenia dla tamtejszych astronomów, gdy nagle wybuchł nam wzbogacacz. Nikt nie wie, dlaczego, ale takie rzeczy zdarzają się nawet teraz. Zawiśliśmy w przestrzeni, w odległości dwóch parseków od najbliższej bazy, i powoli zaczęliśmy się przygotowywać do przejścia na tamten świat — bez wzbogacacza plazmy o niczym innym nie może być mowy. Mieliśmy dwa wyjścia: otworzyć luki od razu albo najpierw zjeść siedemdziesiąt ton żywności astronomów, a dopiero potem otworzyć luki. Obaj z Valkensteinem siedzieliśmy w mesie obok nieprzytomnego Percy’ego Dicksona i zastanawialiśmy się. Percy’emu Dicksonowi było najłatwiej — miał rozbitą głowę i o niczym nie wiedział. Przemyśleliśmy całą sytuację i doszliśmy do wniosku, że nie ma się dokąd spieszyć. To było największe zadanie, jakie kiedykolwiek sobie postawiliśmy: zlikwidować we dwóch siedemdziesiąt ton produktów… bo na Dicksona nie było co liczyć. Trzydzieści lat w każdym razie moglibyśmy pociągnąć, a potem przyszłaby pora na luki. Systemy wodnej i tlenowej regeneracji były w absolutnym porządku, poruszaliśmy się z prędkością dwieście pięćdziesięciu tysięcy kilometrów na sekundę i być może mieliśmy przed sobą jeszcze inne nieznane światy, oprócz „tamtego”.

Chciałbym, żebyście wczuli się w naszą sytuację: do najbliższego zamieszkanego punktu dwa parseki, na pokładzie trzech ludzi: dwóch normalnych i jeden półmartwy. Proszę zauważyć, dokładnie trzech, mówię to wam jako dowódca. I wtedy otwierają się drzwi i wchodzi czwarty. Początkowo nawet nas to nie zdziwiło. Valkenstein dość niegrzecznie zapytał: „Czego pan chce?” I wtedy dopiero do nas dotarło, zerwaliśmy się i wytrzeszczyliśmy na niego oczy. On gapił się na nas. A muszę wam powiedzieć, że to był zwyczajny człowiek. Średniego wzrostu, szczupły, twarz przyjemna, bez tego, no… owłosienia, które nosił na przykład nasz Dickson. Tylko oczy szczególne, jak u lekarza. Ubrany jak astronauta w rejsie, tylko bluza zapięta na lewą stronę, tak jak zapinają guziki kobiety oraz, jeśli wierzyć pogłoskom, diabeł. To mnie zdumiało najbardziej. Zamrugałem, spojrzałem drugi raz, a jego bluza już jest zapięta prawidłowo. Usiadłem z wrażenia.

„Dzień dobry — powiedział nieznajomy. — Nazywam się Piotr Pietrowicz. Wasze nazwiska znam, więc nie traćmy czasu, zobaczmy, co z doktorem Dicksonem”. Dość bezceremonialnie odepchnął Valkensteina i usiadł przy Dicksonie. „Przepraszam — odezwałem się — pan jest lekarzem?” — „Tak — on na to — trochę”. I zaczyna zdejmować z głowy Dicksona opatrunek. Tak, wiecie, od niechcenia, jak dzieci odwijają papierek z cukierka. Aż mnie dreszcz przeszedł. Spojrzałem na Valkensteina. Mark stoi blady, otwiera i zamyka usta. Tymczasem Piotr Pietrowicz zdjął opatrunek i przemył ranę. Trzeba wam wiedzieć, że rana wyglądała przerażająco, ale nasz lekarz nie stracił rezonu. Rozcapierzył palce i zaczął masować Dicksonowi czaszkę. Wyobraźcie sobie, że rana się zasklepiła! Na naszych oczach! Nie zostało ani śladu. Dickson przekręcił się na prawy bok i zachrapał jakby nigdy nic.

„Proszę — powiedział Piotr Pietrowicz. — Teraz niech się wyśpi, a my tymczasem pójdziemy zobaczyć, co się tam u was dzieje w maszynowni”. Poprowadził nas. Poszliśmy za nim jak owieczki, ale w odróżnieniu od owieczek nawet nie beczeliśmy. Po prostu, wyobraźcie sobie, zabrakło nam słów. Nie byliśmy przygotowani na takie spotkanie. Piotr Pietrowicz otworzył luk do reaktora i wszedł prosto do komory wzbogacacza. Valkenstein jęknął, a ja krzyknąłem: „Ostrożnie! Promieniowanie!” Piotr Pietrowicz popatrzył na nas w zadumie i mruknął: „A tak, rzeczywiście. Idźcie, Leonidzie Andriejewiczu i Marku Jefremowiczu, na mostek, ja zaraz wrócę”. I zamknął za sobą luk. Na mostku zaczęliśmy się nawzajem szczypać, boleśnie i zaciekle. Ale ani ja, ani Mark się nie obudziliśmy. Po dwóch minutach włączyły się wszystkie indykatory i pulpit obok zaczął wskazywać gotowość numer jeden. Mark przestał mnie szczypać i odezwał się słabym głosem: „Leonidzie Andriejewiczu, może pan pamięta, jak się odpędza siłę nieczystą?” Jak tylko to powiedział, wszedł Piotr Pietrowicz. „No, no, mówi, ale ma pan statek, Leonidzie Andriejewiczu. Istna trumna. Chylę czoło przed waszą odwagą, towarzysze”. Zaproponował, żebyśmy usiedli i zadawali mu pytania.

Zastanawiałem się gorączkowo, jakie by zadać mądre pytanie, a Mark, człowiek niezwykle praktyczny, od razu zapytał: „Gdzie się teraz znajdujemy?” Piotr Pietrowicz uśmiechnął się smutno i w tej samej chwili ściany mostku stały się przezroczyste. „Proszę — mówi Piotr Pietrowicz — tam jest nasza Ziemia. Cztery i pół parseka. A tam EN 6, jak wy ją nazywacie. Zmieńcie kurs o sześć dziesiątych sekundy i idźcie prosto na derytrynitację. A może was od razu podrzucić do EN 6?” Ambitny Mark powiedział: „Dziękujemy, proszę się nie martwić, teraz już poradzimy sobie sami”. Od razu wziął byka za rogi i zaczął orientować statek. Ja tymczasem ciągle jeszcze wymyślałem sensowne pytanie, przez cały czas pchały mi się na język jakieś „pogody w nadgwiezdnych sferach”. Piotr Pietrowicz zaśmiał się i powiedział: „Widzę, że jesteście zbyt wzburzeni, żeby zadawać pytania, a na mnie już czas. Czekają na mnie w tych nadgwiezdnych sferach. Sam wam wszystko pokrótce wyjaśnię.

Jestem, powiedział, waszym odległym potomkiem. My, potomkowie, bardzo lubimy od czasu do czasu, odwiedzić was, przodków, popatrzeć, jak wam idzie, i pokazać, jacy będziecie. Przodków interesuje, jacy będą w przyszłości, a potomków — w jaki sposób stali się tacy, jakimi są. Co prawda, takie wycieczki nie są u nas dobrze widziane. Z wami, przodkami, trzeba się mocno pilnować. Można tak narozrabiać, że całą historię wywraca się do góry nogami. A powstrzymać się od wtrącania w wasze sprawy jest czasem bardzo trudno. Tak jak ja dziś to jeszcze można, ale pewien mój przyjaciel trafił na bitwę pod Kurskiem i zaczął odpierać atak czołgów. Sam zginął i tak nakombinował, że strach pomyśleć. Co prawda, nie sam odpierał ten atak, więc nikt niczego dziwnego nie zauważył. A inny mój towarzysz rwał się, żeby zniszczyć armię Czyngis-chana. Ledwie go powstrzymali. No, to by było na tyle. Pójdę już, pewnie zaczęli się o mnie martwić.

Wtedy krzyknąłem: „Chwileczkę, jedno pytanie! To znaczy, że teraz już wszystko możecie?” Popatrzył na mnie z pobłażliwą czułością i powiedział: „Ależ, Leonidzie Andriejewiczu! Coś niecoś oczywiście możemy, ale pracy wystarczy jeszcze na milion wieków. Na przykład ostatnio zepsuł się nam jeden dzieciak. Wychowywaliśmy go, ale w końcu zrezygnowaliśmy. Rozłożyliśmy ręce i wysłaliśmy go, żeby gasił galaktyki, w sąsiednim metasystemie jest kilka zbędnych. A wy, towarzysze, jesteście na słusznej drodze. Podobacie nam się. Tylko pamiętajcie: jeśli będziecie tacy, jacy macie zamiar być, to i my staniemy się tacy, jacy jesteśmy. I jakimi wy chcielibyście być”. Pomachał ręką i poszedł. Koniec bajki.

Gorbowski uniósł się na łokciu i popatrzył na słuchaczy. Kondratiew drzemał, grzejąc się na słońcu. Sławin leżał na plecach, patrząc w zadumie w niebo.

— „W imię przyszłości budzimy się ze snu — zacytował powoli. — W imię przyszłości dążymy myślą naprzód. W imię przyszłości zbieramy siły… A gdy usłyszymy kroki ognia, będziemy gotowi, by kierować falami płomienia”.

Gorbowski dosłuchał do końca i powiedział:

— To o treści. A co z formą?

— Początek nawet udany — oświadczył Sławin tonem profesjonalisty. — Ale pod koniec pan spuchł. Czy naprawdę tak trudno było wymyślić coś innego niż tego pańskiego zepsutego dzieciaka?

— Trudno — przyznał się Gorbowski.

Sławin przekręcił się na brzuch.

— Wie pan co, Leonidzie Andriejewiczu, na moją wyobraźnię zawsze działała leninowska idea rozwoju ludzkości po spirali: od pierwotnego komunizmu nędzarzy przez głód, krew, wojny, niesprawiedliwość aż do komunizmu duchowego i materialnego bogactwa.

Dla pana to tylko teoria, a ja przecież znałem te czasy, gdy spirala się jeszcze nie skończyła. To prawda, że tylko w kinie, ale widziałem jak rakietami zapalają wsie, jak ludzie płoną w napalmie… Wie pan, co to takiego napalm? A co to takiego łapówkarz, wie pan?

Rozumie pan, od komunizmu człowiek zaczął i do komunizmu wrócił, a wraz z tym powrotem zacznie się nowy odcinek spirali, już zupełnie fantastyczny…

Kondratiew nagle otworzył oczy, przeciągnął się i usiadł.

— Filozofowie — powiedział. — Mędrcy! Chodźcie, pozmywamy szybko naczynia, wykąpiemy się i pokażę wam Złotą Grotę. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliście, doświadczeni starcy.

Moskwa-Leningrad, 1960–1966