125790.fb2
— Wiadomo — powtórzył lodowato Valtam — oglądaliśmy teleraport.
— Miłościwy panie, Cundaloa dostaje od Solarian nieograniczoną pomoc. Ale Skontarowi odmówiono wszystkiego. Żadnych kredytów, żadnych doradców technicznych, nic. I nie możemy liczyć prawie wcale na handel i turystów.
— Wiemy — rzekł Thordin. — A ty byłeś wysłany, aby tę pomoc uzyskać.
— Próbowałem, panie — rzekł obojętnie Skorrogan. Mówił, bo coś musiał powiedzieć, ala tłumaczyć się? Nie! — Solarianie żywią do nas niewyrozumowaną niechęć; po części dlatego, że mają słabość dla Cundaloi, a po części, jak sądzę, ponieważ tak bardzo różnimy się od nich.
— Różnimy się — przyznał chłodno Valtam — ale dawniej to nie miało większego znaczenia. I teraz zresztą tacy Mingonianie, znacznie mniej ludzcy od nas, dostali od Solarian ogromną pomoc. Taką właśnie, jaką otrzyma już wkrótce Cundaloa, i jaką my także mogliśmy uzyskać.
— Pragniemy — ciągnął — jak najlepszych stosunków z najpotężniejszym mocarstwem Galaktyki. A mogliśmy mieć i to, i o wiele więcej. Wiem z bezpośrednich źródeł, jaki panował nastrój w Zjednoczonych Republikach. Gotowi byli przyjść nam z pomocą, gdybyśmy okazali choć trochę woli współpracy. Można by wtedy myśleć o odbudowie, a nawet o większych rzeczach… — głos mu załamał się i zamarł w poświstach wiatru.
Po chwili mówił dalej, głosem coraz bardziej nabrzmiałym wściekłością: — Wysłałem cię, jako mego specjalnego przedstawiciela, abyś otrzymał tę wielkodusznie ofiarowaną pomoc. Ufałem ci, pewien byłem, że zdajesz sobie sprawę z okropności naszego położenia… Hrrr. — Splunął ze wstrętem. — A ty cały czas zachowywałeś się obraźliwie, bezczelnie, grubiańsko. W oczach wszystkich Solarian okazałeś się jakby wcieleniem tych cech, których w nas nienawidzą. Nic dziwnego, że nam odmówili. Całe szczęście, że nie wypowiedzieli wojny!
— Jeszcze nie jest za późno — rzekł Thordin. — Możemy wysłać drugiego…
— Nie. — Valtam uniósł głowę z wrodzoną dumą tej żelaznej rasy, z wyniosłością właściwą kulturze, dla której od zarania dziejów honor był ważniejszy od życia. — Skorrogan był naszym posłem pełnomocnym. Jeśli się mamy go zaprzeć, jeśli mamy za niego przepraszać — nie z powodu określonego czynu, ale za jego złe wychowanie — i czołgać się przed Galaktyką… nie! to niemożliwe. Musimy obejść się bez Solarian.
Śnieg padał coraz gęstszy, chmury zakryły już prawie całe niebo. W jednym tylko miejscu błyszczało kilka gwiazd. Chwytał dotkliwy mróz.
— Cóż za cena honoru! — zawołał smutnie Thordin. — Skontar głoduje, a żywność solariańska mogłaby nas utrzymać przy życiu. Chodzi w łachmanach — Solarianie przysłaliby odzież. Fabryki mamy zniszczone albo przestarzałe. Nasza młodzież wyrasta nieświadoma zupełnie galaktycznej cywilizacji i technologii — Solarianie przysłaliby nam maszyny i techników, pomogli w odbudowie. Przysłaliby tu nauczycieli, stanęłaby przed nami otworem droga do wielkości… Ale już za późno. — Thordin wbił w Skorrogana, swojego przyjaciela, wzrok posępny, zdziwiony, zrozpaczony. — Ale dlaczegoś to zrobił? Dlaczego?
— Zrobiłem, co mogłem — odrzekł sztywno Skorrogan. — Jeśli nie nadawałem się do tej misji, trzeba było wysłać kogo innego.
— Nadawałeś się — powiedział Valtam. — Byłeś naszym najlepszym dyplomatą. Twoja zręczność, twoje zrozumienie psychologii pozaskontarskiej, twoja wybitna umysłowość, czyniły cię niezastąpionym w stosunkach zewnętrznych. A tu, w tak prostej, a doniosłej sprawie… Ale koniec z tym! — głos jego wzniósł się ponad ryk wichury. — Koniec z moim zaufaniem do ciebie! Skontar dowie się, że zawiodłeś!
— Miłościwy Panie! — zawołał Skorrogan łamiącym się głosem. — Zniosłem od ciebie słowa, za które każdy inny zapłaciłby pojedynkiem na śmierć i życie. Ale nie każ mi słuchać więcej. Pozwól mi odejść.
— Nie mogę cię pozbawić dziedzicznych praw i tytułów — rzekł Valtain. — Lecz twoja rola w rządzie imperialnym jest zakończona i nie waż się odtąd pokazywać na dworze, ani na żadnych oficjalnych uroczystościach. Wątpię też, czy będziesz miał jakich przyjaciół.
— Może i nie — odparł Skorrogan. Zrobiłem, co w mojej mocy, ale teraz, gdybym mógł nawet jaśniej się tłumaczyć, nie uczynię tego po takich zniewagach. Jeśli jednak mam coś doradzić, gdy chodzi o przyszłość Skontaru…
— Nie potrzeba — rzekł Valtam. — Dość już wyrządziłeś szkody.
— …to proszę o rozważenie trzech rzeczy. — Skorrogan uniósł włócznię w kierunku dalekich błyszczących gwiazd. — Po pierwsze, pamiętajcie o tamtych słońcach. Po wtóre — o pewnych nowych pracach z dziedziny nauk i technologii tu u nas — takich jak praca Dyrina w zakresie semantyki. A wreszcie — rozejrzyjcie się wkoło. Spójrzcie na domy, zbudowane przez waszych ojców, na odzież, którą nosicie, posłuchajcie własnego języka. A za pięćdziesiąt lat przyjdźcie do mnie… aby mnie przeprosić!
Owinął się w płaszcz, pokłonił Valtamowi i długimi krokami ruszył przez pole ku miastu. Patrzyli za nim z goryczą i nierozumieniem w oczach.
W mieście był głód. Czuł go poprzez mury, głód zrozpaczonych i wynędzniałych istot, skulonych przy ogniskach i niepewnych, czy przeżyją zimę. Zamyślił się przez chwile — ilu też z nich umrze? — ale nie miał odwagi przemyśleć tego do końca.
Usłyszał czyjś śpiew i przystanął. Wędrowny bard, idący o żebraczym chlebie od miasta do miasta, wlókł się ulicą, a zetlały płaszcz fantastycznie powiewał na wietrze. Smukłymi palcami potrącał struny harfy, a głos rozśpiewał się starożytną balladą, w której zawarta była cała szorstka melodyjność, cały dźwięczny, żelazny szczęk dawnego języka, języka Naarhaymu na Skontarze. Dla jakiejś smutnej rozrywki Skorrogan przetłumaczył w myśli dwie zwrotki na ziemszczyznę:
Nic z tego. Nie tylko się zatracał metaliczny rytm twardych, ostrych sylab, nie tylko gubiła się zawiłość rymów i aliteracji, ale, co gorsza, w przekładzie na ziemski nie miało to sensu. Brakło odpowiedników. Jak można na przykład oddać pełne niezliczonych odcieni znaczeniowych słowo virkansraavin, wyrazem “żegnasz”? Psychologie są na to zbyt różne od siebie.
W tym krył się może sens jego odpowiedzi danej najwyższym wodzom. Lecz oni tego nie zrozumieją. Nie mogą zrozumieć. Pozostał więc sam w obliczu nadciągającej zimy.
Valka Vahino siedział w ogrodzie i kąpał się w powodzi słonecznych blasków. Rzadko kiedy miał teraz okazję do aliacaui — jak brzmiał staroziemski termin? “Sjesta”? Niedokładny właściwie. Cundalończyk spoczywał, ale nigdy nie spał po południu. Siedział lub leżał na dworze, słońce przenikało w głąb ciała, albo obmywał je ciepły deszcz. Pozwalał myślom płynąć swobodnie. Solarianie nazywali to marzeniem na jawie. Ale właściwie było to jeszcze coś innego, tylko w języku ziemskim nie było na to słowa. “Odprężenie psychiczne” to zwrot okropnie toporny. Co prawda Solarianie w żadnym razie nie mogliby zrozumieć…
Czasem Vahino miał wrażenie, jakby nie odpoczywał nigdy, od wieków. Ciężkie obowiązki epoki wojny, później wyczerpujące podróże na Ziemię… Ostat nio zaś Wielki Dom mianował go Najwyższym Łącznikiem w przekonaniu, że rozumie Solarian lepiej niż ktokolwiek w Lidze.
Być może. Wiele czasu spędził wśród nich, lubił ich jako rasę i jako jednostki. Ale… na wszystkie duchy: jak oni pracowali! Jacy byli ciągle zaganiani! Można by myśleć, że ścigają ich sfory demonów.
Prawdę mówiąc nie było innego sposobu odbudowy, reformy przestarzałych metod i zdobycia tak pożądanych, oszołamiających bogactw. Ale z drugiej strony, co za ukojenie tak leżeć w ogrodzie, patrzeć na wielkie złociste kwiaty, chłonąć powietrze przesycone ich upajającą wonią, słuchać brzęczenia owadów i rozmyślać nad nowym wierszem, który wykluwał się w głowie.
Solarianom trudno było zrozumieć naród złożony z samych poetów. A przecież najgłupszy nawet i najnędzniejszy Cundalończyk umiał, wyciągnąwszy się w słońcu, układać liryki. Cóż, każda rasa ma swoje uzdolnienia. Czy można dorównać geniuszowi wynalazczemu ludzi?
W głowie Vahino wzbierały dźwięczne i śpiewne wyrazy. Układał je, cyzelował, dobierał każdą zgłoskę, kształtował całość z rosnącym zadowoleniem. Tak, teraz będzie już dobrze. Zapamiętają to, śpiewać będą i za sto lat. Valka Vahino nie będzie zapomniany. Kto wie, czy nie nazwą go mistrzem wierszotwórstwa — Alia Amaui cauianriho, valana, vro!
— Przepraszam, panie! — Tępy, metaliczny głos aż zazgrzytał w mózgu. Delikatna tkanka poezji rozpadała się i odpłynęła w mroczny wir niepamięci. Przez chwilę nic nie potrafił odczuwać prócz nieodwołalnej straty.
— Przepraszam bardzo, ale pan Lombard chce pana widzieć.
Fala dźwiękowa biła z robowoźnego, daru samego Lombarda. Vahine raziła okropnie ta instalacja z błyszczącego metalu ustawiona wśród starych makat i rzeźb. Ale bał się obrazić ofiarodawcę, a przedmiot był pożyteczny.
Lombard, szef solariańskiej komisji odbudowy, był najważniejszym człowiekiem w całym systemie Avaiki. I teraz nawet Vahino doceniał jego uprzejmość: zamiast przysłać po niego, trudził się sam. Tylko dlaczego właśnie o tej porze?
— Uprzedź pana Lombarda, że zaraz przychodzę.
Musiał najpierw coś włożyć na siebie. W przeciwieństwie do Cundalończyków ludzie byli uwrażliwieni na nagość. Następnie wszedł do sali. Kazał tam ustawić kilka foteli na użytek Ziemian, którzy niechętnie siadali na plecionych matach… jeszcze jedno dziwactwo! Przy wejściu Vahina Lombard wstał.
Ziemianin był niski, krępy, nad płaską, twarzą rosły mu siwe włosy. Własną pracą wybił się z wyrobnika najpierw na inżyniera, wreszcie na szefa misji i wysiłek ten zostawił na nim ślady. Do wszelkiej pracy zabierał się z osobistą pasją, a twardy był jak stal. Ale na ogół był bardzo miły, miał zadziwiająco duży zakres zainteresowań, a w swej działalności w Systemie Avaiki dokonywał prawdziwych cudów.
— Pokój twemu domowi, bracie — rzekł Vahino.
— Dzień dobry — odmruknął tamten. A widząc, że Vahino daje znaki służbie, pośpiesznie zawołał: — Tylko bez waszych rytuałów! Bardzo je cenię, ale teraz po prostu nie mam czasu siedzieć trzy godziny przy stole i mówić o kulturze, zanim się przejdzie do interesów. Chciałem właśnie, żeby pan, jako miejscowy, wytłumaczył wszystkim jakoś oględnie, że trzeba koniecznie z tym skończyć.
— Ale to są nasze najstarsze zwyczaje…
— Otóż to: stare, przestarzałe, opóźniają postęp. Nie mam nic złego na myśli, panie Vahino, chciałbym, żeby u nas były tak piękne zwyczaje. Ale nie podczas godzin pracy. Bardzo o to proszę.
— Myślę, że pan ma rację. To nie pasuje po prostu do nowoczesnego modelu przemysłowej cywilizacji. A do niej przecież zmierzamy. — Vahino usiadł na krześle i podał gościowi papierosy. Palenie było typową wadą Solarian, bardzo zaraźliwą, a łatwą do obrony. Vahino sam też zapalił z radością neofity.
— Tak jest. O to chodzi. W tej właśnie sprawie przyszedłem, panie Vahino. Nie mam żadnych określonych skarg. Ale nagromadziło się mnóstwo drobnych trudności, na które tylko wy sami możecie poradzić, My, Solarianie, ani chcemy, ani możemy mieszać się do waszych wewnętrznych spraw. Ale niektóre rzeczy musicie zmienić, bo inaczej nie będziemy wam mogli pomagać.
Vahino wiedział już wszystko. Spodziewał się tego od dłuższego czasu i pomyślał ze smutkiem, że nic się nie da poradzić. Zaciągnął się papierosem, wypuścił kłąb dymu i z uprzejmym pytaniem uniósł brwi do góry. Zaraz jednak przypomniał sobie, że u Solarian zmiany wyrazu nie stanowią części rozmowy, i powiedział głośno: — Proszę, niech pan powie, co ma na sercu. Rozumiem, że nie ma intencji zniewagi, i żadnej się nie dopatrzę.
— Dobra! — Lombard nachylił się w jego stronę, nerwowo składając i rozkładając duże spracowane ręce. — Sęk w tym, że cała wasza kultura, cała wasza psychika nie nadają się do współczesnej cywilizacji. Można to zmienić, ale zmiana musi być radykalna. Żeby ją przeprowadzić, musicie wydać odpowiednie ustawy, zorganizować kampanię propagandową, zmienić system szkolnictwa i tak dalej. Bez tego nie ruszymy.
— Weźmy na przykład — ciągnął — taką sprawę jak sjesta. W tej chwili, na całym obszarze środkowej strefy czasu ani jedno kółko, ani jedna maszyna się nie porusza, nikt nie pracuje. Wszyscy leżą na słońcu, układają wiersze, nucą piosenki albo po prostu drzemią. Tak nie można, Vahino, jeśli chcemy zbudować cała cywilizacje! Plantacje, kopalnia, fabryki, miasta! Temu nie damy rady przy czterogodzinnym dniu pracy!
— Nie. Ale może my nie mamy energii waszej rasy? Jesteście przecież gatunkiem o szczególnie wysokiej czynności tarczycy.
— To sprawa przyzwyczajenia. Trzeba się tylko nauczyć. Wcale nie trzeba wykonywać pracy nad siły. Po to właśnie mechanizujemy waszą kulturę, żeby was uwolnić od wysiłków fizycznych i zależności od kaprysów przyrody. Ale maszynowej cywilizacji nie da się pogodzić z takim mnóstwem wierzeń, obrządków, zwyczajów i tradycji, co u was. Nie ma na to czasu. Życie jest za krótkie, aby czynić je nielogicznym. A wy wciąż zanadto przypominacie Skontarian, którzy nie mogą się rozstać ze swoimi przedwiecznymi włóczniami.
— Tradycja nadaje życiu wartość, nadaje mu sens…
— Kultura maszyn wytwarza własną tradycję. Z czasem się przekonacie. Wytwarza własny sens, i myślą, że jest to sens jutra. Trzymając się uparcie przestarzałych zwyczajów, nie dognacie nigdy historii. Wasz system monetarny…