125814.fb2 Potyczka w letni poranek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Potyczka w letni poranek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 10

Zaczął przeklinać własną lekkomyślność, która pozwoliła mu opuścić punkt obserwacyjny, kiedy zza skalnej ostrogi wychynęło jeszcze kilku jeźdźców, aż wreszcie, rozsypawszy się w półkole, wszystkich ośmiu ukazało się u podnóża pagórka. Było to towarzystwo różnorodne — jedni siedzieli w siodle przygarbieni, inni wyprostowani, zależnie od indywidualnych obyczajów, na wierzchowcach też przeróżnych — od małych koników do wysokich, rosłych^rumaków. Ubrani też byli każdy inaczej: i w wytłuszczone spodnie z kozłowe j skóry, i w szulerskie czarne garnitury. Gregg wiedział jednak, że stanowią miniaturową armię, zdyscyplinowaną i dowodzoną przez jednego człowieka. Przymrużył oczy przed porannym blaskiem i rozróżnił charakterystyczną sylwetkę Josha Portfielda na kasztanie. Josh miał na sobie jak zwykle białą koszulę i sukienny garnitur marengo, co nadawałoby mu wygląd duchownego, gdyby nie para niklowanych Smith and Wessonów u pasa.

— Miałem mimo wszystko nadzieję, że Duży Josh da spokój — powiedział Gregg. — Musiał go najść jeden z jego humorków. Morna instynktownie zrobiła krok do tyłu.

— Czy zdołasz obronić się przed tyloma?

— Będę próbował. — Zaczął garściami pakować do kieszeni naboje. — A ty lepiej idź do domu i zabarykaduj drzwi.

Morna popatrzyła na niego; w jej oczach pojawił się znów wyraz zaszczucia. Schyliła się, podniosła coś z ziemi i pobiegła do domu. Rozglądający się czujnie na boki Gregg nie zastanowił się, dlaczego kobieta traci czas na podnoszenie zgniecionego pudełka po nabojach, miał ważniejsze sprawy na głowie. Otworzył bęben, wyrzucił trzy puste łuski i zastąpił je pełnymi. Ze smutkiem raczej niż ze strachem podszedł parę kroków w kierunku zbliżających się jeźdźców. Dzieliła ich teraz odległość jakichś dwustu jardów.

— Trzymaj się z daleka od mojego obejścia, Josh! — krzyknął. — Prawo zabrania przekraczania granic cudzej posiadłości.

Portfield stanął w strzemionach, a jego potężny głos dotarł wyraźnie do Gregga mimo oddalenia.

— Jesteś bezczelny, Billy. I niewdzięczny. I straciłem przez ciebie dobrego człowieka. Mam zamiar cię za to ukarać, ale przede wszystkim zamierzam ukarać cię za bezczelność i brak szacunku. — Opadł na siodło i powiedział jeszcze coś, czego Gregg już nie dosłyszał. W sekundę później Siggy Sorensen wysunął się na czoło grupy i z pistoletem w ręku ruszył po zboczu w górę.

— Tym razem i ja mam broń! — krzyknął.  Tym razem walka będzie fair, co?

— Jeżeli podjedziesz bliżej, położę cię trupem — zagroził mu \ Gregg. Sorensen zaczął się śmiać.

— Jestem poza zasięgiem strzału, ty stary głupcze. Czy już zupełnie oślepłeś? — Spiął konia ostrogą i puścił się pełnym galopem.

W tym samym czasie dwaj inni mężczyźni usiłowali zajść Gregga od lewej strony.

Gregg uniósł do góry wielki rewolwer i zaczął obliczać przeniesienie pocisku, ale w tej samej chwili uświadomił sobie, że z tą niesamowitą bronią, którą los włożył mu w ręce, problem taki praktycznie nie istnieje. Tym razem w sposób zupełnie naturalny przyjął właściwą pozycję — ugiął kolana i ujął rewolwer oburącz. Wycelował w Sorensona, pozwolił mu jeszcze trochę się zbliżyć i dopiero wtedy nacisnął spust. Masywne ciało Szweda, wysadzone strzałem z siodła, obróciło się w powietrzu i wylądowało twarzą w dół na kamienistym gruncie. Koń zawrócił w miejscu i uciekł. Zdając sobie sprawę, że wkrótce straci przewagę wynikającą z momentu zaskoczenia, Gregg skierował się teraz ku dwu jeźdźcom zachodzącym go od lewej. Drugim strzałem strącił tego, który był bliżej, na ziemię, a następnym — oddanym nieco za szybko — położył trupem konia pod tym, który znajdował się dalej. Zwierzę padło natychmiast, nie wydawszy głosu, a jeździec rzucił się ku niemu szukając osłony za jego ciałem i wlokąc za sobą połyskującą czerwienią nogę.

Gregg spojrzał na drogę i w tym momencie ocenił własną sytuację. Widział przed sobą stadko spłoszonych koni, ale poza tym żywego ducha. W ciągu krótkiej chwili wytchnienia, jaka była im dana, jeźdźcy pochowali się za skały znikając mu z oczu, bez wątpienia ze strzelbami wyjętymi z olster przy siodłach. Zdając sobie nagle sprawę z własnej niebezpiecznej" pozycji na szczycie wzniesienia, Gregg pochylił się nisko i ruszył biegiem w stronę szopy. Przycupnięty pod jej osłoną, wyrzucił trzy puste łuski i włożył pełne naboje doceniając szybkość ładowania wielkiego rewolweru.

Ku jego zaskoczeniu rozległ się odgłos strzału pistoletowego i obłok czarnego dymu wzniósł się w odległości zaledwie dwudziestu jardów. Coś otarło mu się o dolne żebra. Gregg schował się z powrotem za szopę, gapiąc się z niedowierzaniem na poszarpaną krwawą dziurę w koszuli. Był o włos od śmierci.

— Jesteś za powolny, panie Gregg — odezwał się głos przerażająco blisko. — Ta stara strzelba na bawoły, w którą się zaopatrzyłeś, na nic się nie zda, skoro jesteś taki ślamazarny.

Gregg poznał we właścicielu głosu Frenchy'ego Martine'a, młodego dzikusa z kanadyjskich lasów, którego przyniosło do Copper Cross w ubiegłym roku. Ów śmiertelny niemal strzał padł od strony budki strażnika, która służyła Greggowi za prymitywną ubikację. Nie miał pojęcia, jak w tym czasie Martine mógł podejść tak blisko, ale dotarło do niegq jedno: że człowiek pięćdziesięcioletni nie ma szans wobec młokosa w kwiecie wieku.

— I jeszcze ci coś powiem, panie Gregg — zachichotał Martine. — Jesteś za stary na tę lalunię, którą chowasz w tej swojej…

Gregg zrobił krok w jego stronę i wypalił do wąskiej budki przebijając calowej grubości deski, jakby to był papier. Za ubikacją rozległ się odgłos padającego ciała i pistolet potoczył się po ziemi. Gregg cofnął się pod szopę w tym momencie, kiedy w oddali rozległ się huk strzału i zaraz potem usłyszał odgłos kuli wchodzącej w drewno. Jedyną pociechą było, że jego wrogowie są uzbrojeni w najzwyklejszą broń, ponieważ prawdziwa bitwa miała się dopiero rozpocząć.

Martine łudził się, że będzie bezpieczny za dwiema warstwami drewna, ale było jeszcze co najmniej ze czterech mężczyzn, którzy z pewnością nie powtórzą jego błędu. Najprawdopodobniej osaczą go nie wychodząc zza skały, a następnie przygwożdżą ogniem ze strzelb dalekiego zasięgu. Gregg nie wyobrażał sobie, jak nawet z, czarną maszyną śmierci, którą trzymał w rękach, zdoła przeżyć najbliższą godzinę, zwłaszcza że stracił dużo krwi.

Ukląkł, zrobił z chustki kwadratowy tampon i wetknął go w ranę. Ponieważ przez minutę nikt do niego nie strzelał, wykorzystał chwilę spokoju na to, żeby pustą łuskę zastąpić pełnym nabojem i w ten sposób uzupełnić ładunek. Nad całym terenem zaległa zdradliwa cisza.

Rozejrzał się po oblanych blaskiem słońca szczytach, z głazami przypominającymi pasące się owce: zastanawiał się, skąd padnie strzał. Dokoła wszystko jak gdyby zaszło mgłą i Gregg w odrętwieniu zdał sobie sprawę, że może nic nie wiedzieć o następnym strzale, dopóki nie poczuje, jak pocisk żłobi sobie drogę w jego ciele. Uszy wypełniło mu pulsujące brzęczenie — dobrze znany symptom zbliżającej się utraty przytomności — i Gregg spojrzał poprzez groźną otwartą przestrzeń dzielącą go od domu niepewny, czy zdoła ją przebyć, nim oberwie po raz drugi. Szansa była niewielka, ale gdyby dotarł do domu, mógłby przynajmniej przyzwoicie opatrzyć sobie ranę.

Podniósł się i uświadomił sobie dziwny fakt, że chociaż brzęczenie w uszach przybrało na sile, umysł ma stosunkowo jasny. W momencie gdy dotarło do niego, że potężny dźwięk przypominający brzęczenie roju szerszeni istnieje obiektywnie, usłyszał ryk strachu wydobywający się z ludzkich gardzieli, a zaraz po nim kanonadę. Instynktownie uchylił się, ale w pobliżu nie było słychać świstu kuł. Zaryzykował wyjrzenie na opadającą zboczem drogę i to, co zobaczył, sprawiło, że zimny pot pokrył mu czoło. Szczupła, wąska w ramionach, czarno odziana postać z twarzą przysłoniętą czarnym kapturem… wstępowała pod górę. Otaczała ją dziwna chmura ciemności, jak gdyby była obdarzona zdolnością odbijania światła, stanowiąc jednocześnie źródło pulsującego brzęczenia, od którego drżała ziemia. Za tą budzącą zgrozą postacią leżały, najwyraźniej martwe, konie ludzi Portfielda. Gregg zobaczył też, że sam Portfield z jeszcze jednym mężczyzną, ukryci za skałami, grzeją do niej z bliska.

Ale jedynym efektem ich strzałów były małe purpurowe błyski na tle otaczającej zjawę umbry. Po dwunastu mniej więcej strzałach, które nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia, przybysz wykonał lewym ramieniem koszący ruch. Portfield i jego towarzysze padli jak kukły. Odległość była zbyt duża, żeby stwierdzić cokolwiek na pewno, ale Gregg odniósł koszmarne wrażenie, że ciało z ich twarzy odpadło jak strzępy szmat. Koń Gregga zarżał z przerażenia i rzucił się w prawo.

Kolejny z ludzi Portfielda, Max Tibbett, w porywie rozpaczliwej odwagi wychynął z ukrycia po drugiej stronie drogi i strzelił do tajemniczej postaci z tyłu. Na krawędzi ciemnego obłoku pojawiło się jeszcze kilka purpurowych błysków. Nie oglądając się nawet zjawa wykonała lewą ręką ten sam niedbały gest, unosząc przy tym skraj czarnej szaty jak skrzydło nietoperza, i Tibbett runął kurcząc się i rozpadając. Jeżeli ktokolwiek z jego towarzyszy pozostał jeszcze przy życiu, to w każdym razie nie wychodził z ukrycia.

Postać podeszła pod sam szczyt wzgórza powiewając szatą i posuwając się z nadludzką wprost szybkością na stopach, które wydawały się zniekształcone i nieproporcjonalnie małe. Nie spoglądając ani w lewo, ani w prawo, sunęła prosto do drzwi domostwa i Gregg wiedział, że jest to prześladowca, przed którym uciekała Morna. Przenikliwe brzęczenie osiągnęło oszałamiającą intensywność.

Poprzedni strach Gregga przed śmiercią był niczym w porównaniu z mrocznym przerażeniem, jakie obecnie narastało mu w duszy.

Przepełniał go odwieczny zwierzęcy lęk, który odebrał mu zdrowy rozsądek i całą odwagę, każąc zasłonić oczy i skulić się w ukryciu, dopóki cień złego nie przeszedł. Spojrzał na czarną połyskliwą broń w swoich rękach i potrząsnął głową, ponieważ głos, którego wolałby nie słyszeć, przypomniał mu o układzie przypieczętowanym złotem, o obietnicy uczynionej przez człowieka, za jakiego się. uważał. Nic nie mogę poradzić — pomyślał. — Nie jestem w stanie ci pomóc, Morno.

W tym samym momencie z przerażeniem stwierdził, że wychodzi z ukrycia za szopą. Ręce uspokoiły mu się i wycelowały broń bez świadomego udziału mózgu. Nacisnął spust. Ukazał się jaskrawy purpurowy błysk, który rozdarł aurę otaczającą zjawę jak.błyskawica. Postać zatoczyła się w bok z ochrypłym wrzaskiem, który zmroził Greggowi krew w żyłach, i zwróciła się ku niemu, z lewym ramieniem uniesionym jak skrzydło koszmarnego ptaka.

Gregg dostrzegł ten ruch w trójkącie własnych wyciągniętych ramion, poderwanych w górę przez kopnięcie rewolweru. Broń była wymierzona bezsensownie pionowo w niebo. Minęła wieczność, nim Gregg zdołał ponownie wziąć na cel przeciwnika obdarzonego 'demoniczną siłą i szybkością. Nacisnął spust. Znów błysnęło i postać padła na ziemię zawodząc przenikliwie i krzycząc. Gregg zbliżał się do niej na miękkich nogach, rażąc raz po raz ogniem swojej potężnej broni.

Niewiarygodna czarna zjawa przeżyła ten zmasowany ogień. Podniosła się z ziemi, w aureoli dziwnie zniekształconej, jak obraz widziany w.uszkodzonej soczewce, i zaczęły się wycofywać. Oszołomionemu Greggowi wydało się, że przybysz za każdym krokiem pokonuje niebywale dużą przestrzeń, jak gdyby stąpał po niewidzialnej płaszczyźnie, która sama oddalała się w ogromnym tempie. Pulsujące brzęczenie pola mocy przycichło do szeptu i zanikło. Gregg był sam w jasnym, czystym, łagodnie wznoszącym się świecie.

Padł na kolana, wdzięczny za ciepło słoneczne. Spojrzał na swoją pierś, zdumiony widokiem krwi, która przesiąkała mu przez ubranie: zaraz potem padł na twarz bez czucia.

Nie wolno mi powiedzieć ci czegokolwiek… mój biedny, dzielny Billy… choć tyle dla mnie wycierpiałeś. Słowa prawdopodobnie i tak nie będą miały dla ciebie żadnego znaczenia — o ile je w ogóle kiedykolwiek usłyszysz.

Użyłam podstępu, a ty się na nim nie poznałeś i dałeś się wciągnąć w wojnę… w wojnę, która się toczy od dwudziestu tysięcy lat i może trwać wiecznie…

Były długie okresy, kiedy Gregg leżał i patrzył w sękate, nierówne drewno sufitu usiłując ustalić, czy to jest rzeczywiście sufit, czy leży w jakiś sposób zawieszony wysoko nad podłogą. Jedyne, co wiedział na pewno, to tylko to, że pielęgnuje go młoda kobieta, która przychodzi i odchodzi bezszelestnie i mówi do niego głosem o rytmie tak regularnym i kojącym jak przybój oceanu.

Jesteśmy równi — moi ludzie i Inni — ale nasze siły są różne, jak różne są nasze natury. Oni niepodzielnie władają przestrzenią — naszą domeną jest czas…

W czasie są stojące fale… nie wszystkie teraźniejszości są jednakowe… „teraz", którego doświadczasz, jest znane jako Najwyższe Teraz, bo ma większy potencjał niż jakiekolwiek inne. Jesteś z nim związany, tak jak związani są z nim Inni… ale psychiczne zdolności mojego ludu pozwalają nam uwolnić się i przenieść na grzbiet innej fali w dalekiej przeszłości… w miejsce bezpieczne…

Od czasu do czasu docierało do Gregga, że zmieniają mu opatrunki na piersi i że ktoś zwilża mu zimną wodą wargi i czoło. Piękna, młoda twarz z szarymi czujnymi i pełnymi troski oczyma unosiła się nad jego twarzą, a on usiłował sobie przypomnieć imię, które mu się z tą istotą kojarzyło. Marta? Mary?

Dla kobiety z mojego ludu najbardziej niebezpiecznym okresem w życiu jest ostatni tydzień ciąży… zwłaszcza jeśli potomek jest płci męskiej i ma być obdarzony pewnymi szczególnymi cechami umysłu… W tej sytuacji dziecko może być wciągnięte do twojego „teraz", rodzimego czasu całej ludzkości, i matka razem z nim… Zwykle opanowuje ona sytuację wkrótce po rozwiązaniu i wraca z dzieckiem do czasu schronienia… ale zdarzają się rzadkie przypadki, że męski potomek opiera się wszelkim próbom wywarcia wpływu na jego psychikę i przeżywa swoje życie w Najwyższym Teraz…

Szczęśliwie dla mnie mój syn jest prawie gotów do podróży… bo książę zmądrzał i wkrótce powróci…

Rozkosz wywołana smakiem zupy przekonała Gregga po raz pierwszy, że nadrabia straty wynikłe z upływu krwi, że siły mu powracają, że nie umrze. Podczas gdy wlewano mu do ust odżywczy płyn, napawał się świeżością i urodą swojej córki-żony i był jej wdzięczny za dobroć i wdzięk. Wszystkie myśli o straszliwym ciemnym tropicielu, który jej zagrażał, wtłoczył w najciemniejsze zakamarki swej pamięci.

Przepraszam cię… mój biedny, dzielny Billy… mój syn i ja musimy już wyruszać w podróż. Im dłużej tu będziemy przebywali, tym mocniej zostanie on związany z Najwyższym Te-* raz… a moi ludzie będą niespokojni, dopóki się nie przekonają, że jesteśmy bezpieczni…

Ja byłam szkolona do życia w twoim „teraz", choć w mniej niebezpiecznych jego rejonach… i dlatego mogę rozmawiać z tobą po angielsku… ale mój statek wylądował w niewłaściwej części świata, tysiące lat temu, i będą się bali, że zginęłam…

Moment jasności, Gregg obrócił głowę i przez szparę w drzwiach sypialni zajrzał do głównego pokoju. Morna stała koło stołu z wibrującą złotą aureolą włosów wokół głowy. Pochylona, dotykała czołem czoła dziecka.

Nagle zasnuli się mgłą, stali się przezroczyści, aż wreszcie zniknęli.

Gregg dźwignął się do pozycji siedzącej, potrząsając głową i wyciągając w tamtą stronę wolną rękę. Pierś przeszył mu ból otwartej na nowo rany, padł więc zamroczony na poduszki z trudem łapiąc oddech. Po upływie nieokreślonego czasu znów poczuł na czole wilgotne płótno i niepokój wywołany stratą ustąpił.

Uśmiechnął się i powiedział.

— Buleni się, że odeszłaś.

— Jakbym mogła cię tak zostawić? — odparła Ruth Jefferson. — Co tu sit; wyprawiało, na miły Bóg? Zastaję cię w łóżku z raną od kuli w piersiach, a otoczenie domu wygląda jak pobojowisko. Sam i paru jego przyjaciół uprzatdją tu, co zostawiły mysz.oiuwy, i powiadają, że od czasów wojny nie widzieli podobnej jatki.

Gi ‹ gg otworzył oczy i odpowiedział jej w sposób, którego mogła się spodziewać: