125814.fb2
— Właśnie tego się obawiam.
— Co to znaczy?
— Billy Gregg, gdybym się kiedykolwiek dowiedziała, że napytałeś biedy jakiejś dziewczynie z baru, a teraz masz czelność prosić mnie, żebym pomogła przy porodzie…
— Ruth! — Gregg był autentycznie oburzony tym pomysłem.
— To znacznie bardziej prawdopodobna historia niż ta, którą mi przedstawiłeś.
Gregg westchnął i wyjął z kieszeni wąską sztabkę złota.
— Czy dziewczyna z baru by mi płaciła? I to czymś takim?
— No, chyba nie — przyznała Ruth. — Ale to wszystko jest takie… A co to za imię Morna?
— Nie pytaj mnie.
— Ale skąd ona pochodzi?
— Nie pytaj mnie.
— Widzę, że się nawet ogoliłeś. — Przez moment przygladała mu się z niepokojem.-Myślę, że jednak powinnam iść i zobaczyć, jak wygląda kobieta, dla której Billy Gregg zaczyna o siebie dbać. Chcę zobaczyć, co ona ma takiego, czego ja nie mam.
— Dzięki ci, Ruth, zrobiło mi się od razu lżej na duszy. — Gregg rozejrzał się po przestronnym, mrocznym pomieszczeniu z półkami zawalonymi towarem i belkami sufitowymi obwieszonymi dobrem wszelakiego rodzaju. — Co powinienem wziąć?
— Przygotuję tobołek z potrzebnymi rzeczami i zjawię się przed kolacją. Pożyczę od Sama dwukółkę.
— Cudownie. — Gregg uśmiechnął się z wdzięcznością. — Pamiętaj, żebyś jechała tą zachodnią drogą.
— Wynoś się stąd i nie przeszkadzaj mi w pracy — warknęła Ruth. — Mam w nosie włóczęgów Portfielda.
— Dobra. Do zobaczenia. — Gregg właśnie zbierał się do odejścia, kiedy jego wzrok przyciągnęło kilka sztuk materiału leżących na ladzie. Wziął do ręki kawałek jedwabistej tkaniny i zmarszczył się. — Ruth, czy słyszałaś kiedy o takim materiale, który na dworze jest srebrny, a w pomieszczeniu niebieski?
— Nie, nigdy nie słyszałam.
— Tak myślałem. — Gregg podszedł do drzwi, zawahał się, a następnie wyszedł w upał i migotliwą jasność głównej ulicy Copper Cross. Wsiadł do bryczki, szarpnął za lejce i wolno podjechał do koryta z wodą znajdującego się w małej uliczce przy stajniach przedsiębiorstwa wynajmu koni. Poił tam już konia młody kowboj z jasnym sumiastym wąsem. Gregg rozpoznał w nim Cala Masha-ma, stosunkowo przyzwoitego jak na człowieka Josha Portfielda, i skinął mu głową na powitanie.
— Billy. — Masham skinął w odpowiedzi i wyjął fajkę z ust. — Słyszałem o twoim spotkaniu z Wolfem Caleyem dziś przed południem.
— Szybko się rozchodzą nowiny.
Masham spojrzał w obie strony uliczki.
— Myślę, że powinieneś o tym wiedzieć, Billy: Wolf jest naprawdę paskudnie poszkodowany.
— Owszem, słyszałem, jak mu się łamała noga, kiedy go koń przywalił. Byłem mu winien połamanie kości. — Gregg z uznaniem wciągnął dym. — Masz dobry tytoń.
— Ale to nie było zwykłe złamanie, Billy. Z tego, co ostatnio słyszałem, ta noga cała mu spuchła i zrobiła się czarna. I wdała się gorączka.
Mimo popołudniowego upału Greggowi nagle zrobiło się zimno.
— I może umrzeć?
— Tak to wygląda, Billy. — Masham znów się rozejrzał dokoła. — Nie mów nikomu, że ci powiedziałem, ale Josh wraca za jakieś dwa, trzy dni. Ja bym się na twoim miejscu tu nie pokazywał i nie czekał, aż on się zjawi.
— Dzięki za wiadomość, synu. — Gregg z niewzruszonym spokojem doczekał, aż koń się napije, i dopiero potem popędził zwierzę. Koń spuścił łeb i poczłapał z cienia stajni w spiekotę ulicy.
Gregg zostawił kobietę, Mornę, śpiącą na jego łóżku i w dalszym ciągu spowitą w zwiewną szatę, której właściwości były dla niego takie tajemnicze. Wszedł do domu cicho nie chcąc zakłócać jej odpoczynku, ale zastał ją siedzącą przy stole nad rozłożoną książką. Zdjęła suknię, pod którą miała jak gdyby luźną koszulę z rękawami trzy czwarte. Książka, jedna z kilkunastu, jakie posiadał w majątku, była porządnie zniszczonym szkolnym atlasem otwartym na rozkładówce przedstawiającej Amerykę Północną.
Morna związała sobie włosy w luźny ogonek i wyglądała jeszcze piękniej, niż to Gregg zapamiętał, ale jego uwagę przyciągnęła dziwna ozdoba na przegubie jej ręki. Przypominała krążek ciemnoczerwonego szkła wielkości monety dolarowej, w złotej oprawce i na cienkiej złotej bransoletce. Sam kształt był już dostatecznie niezwykły, ale wzrok Gregga przykuła jakby drzazga rubinowego światła, podobna z wielkości i położenia do wskazówki zegara i pulsująca w odstępach około dwóch sekund.
Morna spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
— Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe — wskazała atlas.
— Niech się pani nie krępuje.
— Jestem Morna.
— Nie krępuj się… Morna. — Poufałość z trudem przychodziła Greggowi. — Czy czujesz się trochę silniejsza?
— Tak, czuję się znacznie lepiej, dziękuję ci bardzo. Nie spałam od… od bardzo dawna.
— Aha. — Gregg usiadł przy drugim końcu stołu i pozwolił sobie na dokładniejsze oględziny intrygującej ozdoby. Na obrzeżu znajdowały się delikatne znaki jak w kompasie, a mdły promyczek światła w dalszym ciągu pulsował wolno pod szklaną tarczą. — Nie chciałbym być wścibski, proszę pani… Morna.t. — powiedział — ale w życiu nie widziałem czegoś takiego, co masz na ręce.
— A, to nic specjalnego. — Przykryła przedmiot dłonią. — To po prostu błyskotka.
— Ale jak ona może tak mrugać?
— Och, ja się na tym nie znam — odparła beztrosko. — To chyba działa na zasadzie elektronicznej.
— Czy to ma coś wspólnego z elektrycznością?
— Ja właśnie chciałam powiedzieć elektrycznej, tylko że moja angielszczyzna jest kiepska.
— Ale do czego to służy? Morna roześmiała się.
— A czy wasze kobiety noszą tylko to, co jest użyteczne?
— Chyba nie — powiedział Gregg niepewnie, świadom tego, że jeszcze raz został zbyty. Po przełamaniu trudności Morna poczuła się w angielskim na tyle mocna, że Gregg zaczął podejrzewać, że dziwnego słowa „elektroniczny" użyła wcale nie przez pomyłkę. Postanowił poszukać go przy okazji w słowniku Ruth, jak będzie miał kiedyś okazję.
Morna spojrzała na atlas, na którym położyła źdźbło słomy w kierunku ze wschodu na zachód, tak że jednym końcem wskazywało w przybliżeniu położenie Copper Cross.
— Według tej mapy znajdujemy się jakieś tysiąc dwieście mil od Nowego Orleanu.
Gregg potrząsnął głową.