125814.fb2 Potyczka w letni poranek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Potyczka w letni poranek - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

— Ten człowiek, Portfield, będzie próbował cię zabić?

— Ruth ci o nim powiedziała? — Gregg z niepokojem klasnął językiem. — Nie powinna była tego robić. I tak masz dosyć…

— Czy on będzie próbował cię zabić?

Gregg był zmuszony powiedzieć niczym nie upiększoną prawdę.

— Nie chodzi o to, że on mnie będzie próbował zabić, Morno. On się tu kręci po okolicy z siedmioma czy ośmioma typami spod ciemnej gwiazdy i jeżeli postanowią kogoś zabić, to się nie krępują, tylko go po prostu zabijają.

— Och! — Morna jak gdyby odzyskała dawną stanowczość. — Mój syn jeszcze nie'może podróżować, ale przygotuje go, jak tylko będę mogła. Postaram się, Billy.

— W porządku — rzekł Gregg niepewnie. Miał niejasne uczucie, że przestał panować nad rozmową, ale stracił wszelką inicjatywę, a poza tym był zupełnie bezradny wobec kobiecych łez. — No, to dobrze. — Wstał i spojrzał na absurdalnie drobną buźkę niemowlęcia. — Czy pomyślałaś już o imieniu dla malca?

Morna odprężyła się natychmiast, pytanie sprawiło jej przyjemność.

— Za wcześnie. Nie dorósł jeszcze do tego, żeby dostać imię. Nadawanie imienia jest jeszcze ponad nim.

— Po angielsku — poprawił ją grzecznie Gregg — mówimy, że przyszłość jest przed nami, nie ponad nami.

— Ale to sugeruje linear… — Morna ugryzła się w język. — Masz rację. ^Powinnam była powiedzieć „przed nim".

— Moja matka była nauczycielką — rzekł Gregg bez związku, znów z dziwnym uczuciem, że nie mogą się porozumieć. — Ja mam coś do zrobienia na dworze, ale będę blisko, gdybyś mnie potrzebowała.

Ruszył do drzwi, a kiedy je zamykał, odwrócił się jeszcze i spojrzał za siebie. Zobaczył, jak Morna znów siedzi z czołem przyciśniętym do czoła swojego synka — goś, czego nigdy nie widział u innych kobiet. Ale przeszedł nad tym do porządku dziennego jako nad jednym z jej najmniej niecodziennych obyczajów. Prawdę powiedziawszy, nie miał poza domem nic specjalnego do zrobienia, ale uznał, że powinien obserwować, czy ktoś się nie zbliża. Poszedł wolno na szczyt siodłowatego wzgórza, stąpając pomiędzy głazami przypominającymi pasące się owce, i usiadł na jego wschodnim wierzchołku. Staranne zlustrowanie okolicy przez teleskop nie ujawniło żadnego ruchu w pobliżu rancza Portfielda ani na drodze biegnącej na południe do Copper Cross. Następnie Gregg wycelował swój niewielki przyrząd prosto na wschód, tam gdzie niewidoczna Rio Grandę przemyka się między północnymi pasmami Sierra Madre a górami Sacramento. Widoczność była dobra i Gregga olśniły zwarte szeregi szczytów i grani o niewyobrażalnym ogromie.

Poddajesz się jakimś czarom — pomyślał zirytowany — nić nie jest w stanie przeciąć kraju w prostej linii jak ptak — chyba tylko ptak.

Prawie cały dzień wytrwał na swoim punkcie obserwacyjnym, często jednak zaglądając do domu, żeby się przekonać, jak się miewa Morna, przygotować prosty posiłek na dwoje i zagrzać wodę do prania pieluszek. Z przyjemnością stwierdził, że dziecko przesypia całe przerwy między karmieniami dając Mornie okazję do odpoczynku. Od czasu do czasu przypominał sobie określenie Ruth „gotowa rodzina", uderzony jego trafnością. Nawet w tak niecodziennych okolicznościach dobrze było mieć pod swoim dachem kobietę z dzieckiem, która tylko od niego — od żadnego innego mężczyzny — oczekiwała opieki i bezpieczeństwa. Ten układ uczynił go czymś więcej, niż był dotychczas. Mimo że próbował oddalić tę myśl, powracała natrętnie: jeśli uciekną razem na północ, to dziewczyna już nigdy nie wróci do swojego poprzedniego życia. W tej sytuacji rzeczywiście przypadłaby mu w udziale gotowa rodzina.

Gregg próbował jednak powściągać swoją wyobraźnię w tej sprawie.

Późnym wieczorem, kiedy słońce chyliło się ku niższym pasmom gór za dalekim Mexicali, dostrzegł samotnego jeźdźca zbliżającego się od strony rancza Portfielda. Mężczyzna nadjeżdżał powoli i fakt, że jest sam, przemawiał za tym, że nie ma się czego obawiać, ale Gregg postanowił nie ryzykować w najmniejszym stopniu. Zszedł ze wzgórza, minął dom, z kryjówki w szopie wziął Remingtona i zajął pozycję na skalnej ostrodze, gdzie droga skręcała ostro. Wyłaniający się zza zakrętu jeździec 'siedział w siodle niedbale pochylony, najwyraźniej drzemiąc, z kapeluszem naciśniętym na oczy dla ochrony przed ukośnie padającymi promieniami słońca. Gregg rozpoznał w nim Cala Mashama, młodego kowboja, z którym rozmawiał w piątek w mieście.

— Co tu robisz w tej okolicy, Cal?! — zawołał do niego. Masham drgnął w siodle; szczęka mu opadła z wrażenia.

— Billy. Jeszcze tu jesteś?

— A niby gdzie miałbym być?

— Myślałem, że cię już nie ma.

— I chciałeś zobaczyć, co zostawiłem, tak? Masham uśmiechnął się spod sumiastego wąsa.

— Pomyślałem sobie, że może zostawiłeś te wielkie garnce pul-que, i pomyślałem też, że równie dobrze mógłbym je wziąć ja, jak i kto inny. Ostatecznie…

— Zawsze cię chętnie poczęstuję, ale akurat nie dzisiaj. Jedź w swoją stronę, Cal.

Masham był zawiedziony.

— Wydaje mi się, że wymachujesz tą. bronią w złym kierunku, Billy. Czy wiesz, że Wolf Caley nie żyje?

— Nie wiedziałem.

— No to ci mówię. A wielki Josh wraca jutro. Dziś po południu przyjechał przed nim Max Tibbett i jak tylko usłyszał o Wolfie, wziął świeżego konia i zawrócił, żeby zawiadomić Josha. Nie powinno cię tu być, Billy. — Masham mówił z wyrzutem, na wysokiej nucie; wydawał się szczerze zdenerwowany głupim uporem Gregga.

Gregg zastanowił się.

— Chodź, weź sobie garniec pulque, tylko nie hałasuj, mam w domu gościa z nowo narodzonym dzieckiem, nie należy im przeszkadzać.

— Dzięki, Billy. — Masham zsiadł z konia i ruszył wraz z Greg-giem pod górę. Wziął ciężkie kamienne naczynie spoglądając ciekawie w stronę domu i odjechał przytulając dar do piersi.

Gregg obserwował go, póki nie znikł mu z oczu. Odłożył Reming-tona i zdecydował, że i on ma prawo pociągnąć samogonu dla złagodzenia efektów zasłyszanych nowin. Przekroczył koleiny pozostawione przez własną bryczkę, która w tym miejscu zwykle zataczała koło, i zajrzał przez frontowe okno do domu, żeby sprawdzić, czy Morna jest w głównym pokoju. Miał zamiar jedynie rzucić okiem, ale dziwna scena wewnątrz zatrzymała go w pół kroku.

Morna miała na sobie swoją błękitną ciążową suknię, która jak gdyby została dopasowana na jej szczuplejszą teraz figurę, chociaż Gregg nie widział, żeby ona czy Ruth cokolwiek szyły. Rozpostarła na stole białe prześcieradło, pośrodku którego leżało dziecko, nagie poza przepaską na brzuszku przewiązującą pępek, sama zaś stała obejmując rękami główkę noworodka. Oczy miała zamknięte i bezgłośnie poruszała ustami — jej twarz, spokojna, podobna do maski, przywodziła na myśl kapłankę w czasie odprawiania prastarego obrządku.

Gregg z całych sił pragnął się odwrócić, przekonany, że wtargnął w sferę intymności, ale w wyglądzie Morny zaczęła się dokonywać zmiana, której powolny proces poraził go jakimś hipnotycznym paraliżem. Jej złociste włosy jęły się poruszać, jak gdyby były jakąś złożoną istotą rządzącą się własnymi prawami. Głowę trzymała całkowicie bez ruchu, ale stopniowo, w ciągu mniej więcej dziesięciu sekund, włosy stanęły jej dęba — każde pasmo prosto, sztywno — tworząc przerażającą świetlistą aureolę. Na widok straszliwej przemiany Morny — z normalnej młodej matki w coś na kształt czarownicy — Greggowi zrobiło,się sucho w ustach. Zgięła się wpół, aż czołem dotknęła czoła dziecka. Na chwilę wszystko zamarło w zupełnym bezruchu — po czym jej ciało stało się przezroczyste.

Gregg poczuł na karku lodowate mrowienie sięgające jego własnych włosów, kiedy stwierdził, że widzi przez Mornę na wylot. Była niezaprzeczalnie obecna w pokoju, a mimo to ściany i kontury mebli przezierały przez jej ciało, jakby była jedynie obrazem rzuconym na nie przez latarnię magiczną.

Dziecko machało rączkami i nóżkami, ale poza tym wydawało się nie zwracać uwagi na to, co się dzieje. Morna pozostawała w tym stanie pomiędzy materią a mirażem przez kilka sekund, a potem, zupełnie nagle, powróciła do stanu normalnej cielesności. Wyprostowała się i Gregg zobaczył, że jej włosy zaczynają opadać w naturalnych falach. Przygładziła je rękami i odwróciła się^do okna.

Gregg, przerażony, uchylił się jak przed ogniem karabinowym i umknął za bryczkę, którą zostawił na tyłach domu. Siedział tam skulony dysząc głośno, dopóki nie nabrał pewności, że Morna go nie widziała, a następnie udał się na swój zwykły punkt obserwacyjny na szczycie wzgórza, gdzie przykucnął i zapalił papierosa. Nawet z pomocą czegoś tak konkretnego i normalnego jak papieros jego serce dopiero po dłuższym czasie odzyskało normalny równomierny rytm. Gregg nie był człowiekiem przesądnym, ale ze swoich skromnych lektur wiedział, że istnieje szczególny rodzaj kobiet — znanych od czasów biblijnego En-dor do późniejszego Salem — które znają magiczne leki i często muszą uciekać przed prześladowaniami. Część jego umysłu wzdragała się przed zaliczeniem takiego dziecka jak Morna do tej kategorii, ale z drugiej strony nie sposób zaprzeczyć temu, co właśnie zobaczył, ani pominąć różne inne dziwne rzeczy.

Wypalił jeszcze cztery papierosy, co zajęło mu około godziny, po czym wrócił do domu. Morna, która wyglądała normalnie, zdrowo i świeżo jak rozwinięty pączek, zapaliła lampę naftową i gotowała właśnie kawę. Dziecko spało spokojnie w koszyku, który zostawiła dla niego Ruth. Morna zdjęła nawet swoją złotą bransoletkę, jak gdyby chciała ułatwić mu zapomnienie o tym, że jest w niej coś niezwykłego. Kiedy zajrzał jednak do ciemnej sypialni, zobaczył, że rubin świeci i pulsuje szybkim nieustannym sygnałem ostrzegawczym.

Była późna noc, kiedy wreszcie Greggowi udało się zasnąć.

Obudził go rano cienki, żałosny pisk płaczącego dziecka. Nasłuchiwał przez dłuższy czas, oczekując reakcji Morny, ale zza zamkniętych drzwi sypialni nie doszedł go żaden inny dźwięk. Niezależnie od tego, kim mogła być Morna, wydała mu się sumienną matką, więc opieszałość z jej strony początkowo go zdziwiła, a następnie zaniepokoiła. Wstał z posłania, naciągnął spodnie i zapukał do drzwi. Nie było żadnej odpowiedzi, poza krzykami dziecka, regularnymi jak oddychanie. Zastukał jeszcze raz, głośniej, a potem pchnął drzwi.

Niemowlę leżało w koszyku koło łóżka — Gregg widział poruszające się małe piąstki — ale Morny nie było.

Nie wierząc własnym oczom obszedł dokoła cały pokój i nawet zajrzał pod łóżko. Zniknęły również jej ubrania, łącznie z płaszczem, co doprowadziło Gregga do wniosku, że wstała po ciemku, ubrała się i wyszła z domu. Zęby to jednak zrobić, musiałaby nie budząc go przejść w odległości kilku stóp od miejsca, w którym spał na podłodze, a był przekonany, że nikt, nawet najzręczniejszy złodziej ani najsprytniejszy indiański tropiciel, nie zdołałby tego dokonać. Z wolna jednak puste miejsca w jego umyśle zaczęły się wypełniać — traktował ją przecież w kategoriach normalnych istot ludzkich, a Morna, miał na to dowód, daleka była od normalności.

Dziecko nie przestawało płakać zaciskając oczki; w ten jedyny dostępny mu sposób protestowało przeciwko brakowi jedzenia i matczynego ciepła. Gregg patrzył bezradnie na maleństwo i przyszło mu w tym momencie do głowy, że Morna mogła pójść sobie na dobre, powierzając synka na zawsze jego opiece.

— Cicho, malutki — powiedział uświadamiając sobie, że nie sprawdził, czy jej nie ma przed domem. Wyszedł i zaczął ją wołać po imieniu. Jego głos rozpłynął się w powietrzu wchłonięty przez pustkę porannego krajobrazu i tylko koń skubiący trawę przy pompie uniósł łeb w chwilowym zdumieniu. Gregg pospiesznie przeszukał pozostałe zabudowania — szopę, w której pędził pulque, i nędzną walącą się budkę strażnika, która mu służyła za klozet, i zdecydował, że zawiezie niemowlę do miasta i odda je Ruth pod opiekę. Nie miał pojęcia, jak długo noworodek może wytrzymać bez jedzenia, i nie chciał niepotrzebnie ryzykować. Klnąc pod nosem zawracał już do domu, kiedy nagle zamarł dostrzegłszy na drodze, u stóp wzgórza, błysk srebra.

Zza występu skalnego wyłoniła się Morna. Była ubrana w swoją nieodłączną szatę, znów w oryginalnym kolorze, i niosła w ręce niewielki błękitny woreczek. Uczucie ulgi, jakie Gregg odczuł na jej widok, odsunęło w cień wszelkie obawy i zastrzeżenia z poprzedniego wieczoru i Gregg zbiegł zboczem w dół na jej spotkanie.

— Gdzie byłaś? — zawołał z daleka. — Co ci przyszło do głowy, żeby uciekać?

— Wcale nie uciekłam, Billy. — Posiała mu znużony uśmiech. — Miałam pewne sprawy do załatwienia.

— Co za sprawy? Dziecko płacze z głodu.

Doskonale piękna, młoda twarz Morny była dziwnie zimna.

— Cóż to takiego trochę głodu?