125819.fb2
Lecąc maślanożółtym Beechem Staggerwingiem na stare lotnisko Hobby, Dan pomyślał, że śródmieście Houston, z kolekcją drapaczy chmur, wyglądało dokładnie tak, jakby zbudował je jakiś hollywoodzki scenarzysta z myślą o „mieście przyszłości”. Szkło i stal, a każdy budynek wyglądający jeszcze bardziej jarmarcznie od poprzedniego.
Adair zaproponował, że może pilotować, ale Dan powiedział mu, żeby pilnował zespołu FML prowadzącego dochodzenie. Poleciał do Houston sam, małym, firmowym „skoczkiem po kałużach”, prawdziwym dwupłatowcem Staggerwing. Był wolny i głośny, i wibrował jak robot kuchenny, ale Dan uwielbiał jego staroświeckie piękno, pełne wdzięku kształty i wierną niezawodność. On i Tenny odrestaurowali go osobiście, i Dan cieszył się każdym brzęknięciem i stukiem, gdy podchodził do lądowania, podskakując w podmuchu Boeniga 737 lądującego przed nim.
Garrison wysłał po niego limuzynę — czekała na rampie koło parkingu, do którego podkołował Dan. Randolph złapał letnią marynarkę i opuścił samolot. Czarnoskóry szofer, stojący w upale obok limuzyny, miał na sobie czarną liberię. Dan poczuł, że mu go żal. Gdy podchodził do limuzyny, szofer otworzył przed nim drzwi. Dan zauważył, że silnik pracuje, a klimatyzacja jest włączona na cały regulator. Nie miał serca mówić kierowcy, żeby ją trochę przykręcił.
W biurze Garrisona w wieży także było tak zimno, że można było dostać gęsiej skórki. W hallu przywitała go recepcjonistka, smukła, długonoga brunetka o ciepłym uśmiechu i seksownych oczach. Zaprowadziła go do windy oznaczonej tabliczką WINDA PRYWATNA, która zawiozła ich oboje na najwyższe piętro wieżowca.
Kiedy drzwi windy stanęły otworem, Dan dostrzegł, że całe piętro to jedna wielka dżungla.
— Wygląda to trochę jak Park Jurajski — zauważył. Uśmiech brunetki przygasł.
— Pan Garrison uwielbia przyrodę — mruknęła. Przyrodę, pomyślał Dan, idąc za swoją towarzyszką między donicami wypełnionymi barwnymi kwiatami i rurami, w których rosły prawdziwe drzewa. Pachniało tu jak w ogrodzie, świeżo skoszoną trawą, i Dan zaczął się zastanawiać, czy to prawdziwy zapach, czy też jest tłoczony tutaj z powietrzem, zielonymi rurami zwieszającymi się nad roślinami. Sufit składał się głównie ze szkła, mocno barwionego, dzięki czemu cały apartament nie zmienił się piekarnik. Garrison przekształcił całe ostatnie piętro w pieprzoną szklarnię, pomyślał Dan. Pewnie uważa się za ekologa — a tymczasem jego ludzie przekopują pół świata, żeby znaleźć ropę.
Przeszli przez łuk starannie przystrzyżonej zieleni, obok dwóch biurek stojących po obu stronach zielonej ścieżki; przy każdym siedziała piękna, smukła kobieta. Garrison lubuje się w wystawnej scenerii, pomyślał. A może chce zrobić wrażenie na gościach.
Obeszli dwumetrowy żywopłot. I oto Wendell T. Garrison we własnej osobie, na elektrycznym wózku inwalidzkim, za biurkiem tak wielkim, że mogłoby służyć za lądowisko dla śmigłowców.
Garrison wpatrywał się z uwagą w smukły ekran wystający z biurka. Gdy Dan i jego towarzyszka weszli w pole widzenia. podniósł wzrok i ekran powoli wsunął się w powierzchnię masywnego biurka.
— Dan Randolph — zaskrzeczał Garrison, a na jego pobrużdżonej twarzy pojawił się szeroki, zachęcający uśmiech. Odsunął się od biurka i objechał je dookoła, by przywitać Dana.
— Przepraszam, że nie wstaję — rzekł, wyciągając dłoń. Dan odwzajemnił uścisk. Dłoń Garrisona była sucha i chłodna; przypominała Danowi skórę węża.
— Zapraszam tutaj — rzekł gospodarz i podjechał do rogu, gdzie tuż obok okna biegnącego od podłogi do sufitu stał mały, okrągły stolik. Dan dostrzegł samochody pełzające ulicami miasta, daleko w dole. To prawie jak widok z orbity, pomyślał.
— Możesz już odejść, słonko — odezwał się Garrison do kobiety. — Jak będę czegoś potrzebował, zadzwonię.
Mimo bujnego ogrodu i nastroju szkłami w wielkim pomieszczeniu było tak chłodno, że Dan nie odczuwał potrzeby zdejmowania marynarki. Garrison miał na sobie szary garnitur, rozpiętą pod szyją koszulę i teksańską spinkę zwisającą luźno na przodzie koszuli, równie pomarszczonej jak jego pobruż-dżona twarz. Dan nie potrafił rozpoznać, jaki kamień osadzono w spince, ale oprawa na pewno była srebrna.
— Mogę pana czymś poczęstować? Coś do picia? Lunch?
— Nie, dziękuję — odparł Randolph, siadając obok gospodarza.
— Dobrze, w takim razie przejdźmy do interesów.
— Doskonale.
— Potrzebuje pan zastrzyku gotówki. Chętnie włożę w pańską firmę jakiś miliard. Ile procent udziałów mogę kupić?
Jego obcesowość działała na Dana odpychająco, ale uznał, że bezpośredniość może wyjść mu na dobre.
— Panie Garrison, nie chcę nikomu sprzedawać nawet części firmy. Chcę zachować kontrolę.
— Oczywiście, oczywiście. Tylko czy to, czego pan chce, wpisuje się jakoś w pana sytuację finansową?
— Chętnie pożyczyłbym od pana ten miliard.
— Przy dzisiejszej stopie procentowej?
— LIBOR plus jeden procent.
— Przy stopie brytyjskich bankierów? A może po naszej, dobrej starej amerykańskiej? Plus dwa.
— Londyńska bardziej mi odpowiada. Garrison zaśmiał się, co zabrzmiało jak zgrzyt.
— Cóż, masz jaja, chłopcze, muszę ci to przyznać. Dan odwzajemnił uśmiech i odparł:
— I tak łatwo ich nie oddam. Garrison pokiwał głową.
— Cóż, nie winie cię o to. Podoba ci się ta ślicznotka, która cię tu przyprowadziła? Mogę ci załatwić kolację z nią dziś wieczorem.
— Wracam dziś do Matagordy.
— Hm.
— A wracając do naszej pożyczki…
— Nie jestem zainteresowany pożyczką, synu. Skoro wykładam pieniądze, chcę mieć udziały w firmie. To rozsądne i sprawiedliwe.
Dan pokiwał głową. Musiał przyznać Garrisonowi rację.
— Kto jest teraz właścicielem Astro?
Patrząc w zimne jak kamień oczy gospodarza, Dan domyślił się, że ten już posiada takie informacje.
— Ja — odparł. — Mam większość udziałów. Wpakowałem w tę firmę każdy grosz, jaki zdarzyło mi się dorwać.
— Uhm. Kto jeszcze?
— Kilka banków. Dużo mniejszych inwestorów. Część należy do pracowników.
Garrison podrapał się w podbródek.
— Ile mają, piętnaście procent? Trafił w dziesiątkę, pomyślał Dan.
— Tak, około piętnastu.
— Dobrze, kupię piętnaście procent. Mogę z twoich udziałów. Zapłacę półtora miliarda. To powinno wpłynąć dodatnio na cenę akcji.
— Wolałbym pożyczkę. Garrison potrząsnął głową.
— Yamagata już zaproponował mi pożyczkę. Starszy pan zamrugał.
— Nie bierz pieniędzy od Japońców, synu. Wykończą cię…
— Yamagata nie był zadowolony, kiedy założyłem firmę — przyznał Dan. — To dla niego bezpośrednia konkurencja.
Garrison pomachał Danowi przed oczami kościstym palcem.
— Jeśli się boisz, że ktoś cię wygryzie z twojej własnej firmy, bój się Japońców, nie mnie.
Rozmawiali jeszcze przez godzinę, nie mogąc dojść do porozumienia. Dan obiecał Garrisonowi, że przemyśli propozycję sprzedaży Astro Corporation.
— Muszę porozmawiać o tym z członkami zarządu — powiedział.
— Więc zrób to — rzekł Garrison. — I pamiętaj, zegar tyka. Stoisz nad przepaścią, synu.
— Jakbym nie wiedział — mruknął Dan.
Gdy Dan odszedł, pod opieką brunetki, Garrison mruknął do siebie:
— Trzeba chłopakowi przykręcić śrubę. Jest za uparty, żeby wyszło mu to na dobre.