125819.fb2
Staggerwing był za wolny jak na tę podróż, poza tym z tonu głosu Jane Dan wywnioskował, że wolałaby zachować ich spotkanie w tajemnicy. Dan otworzył więc dolną szufladę biurka i wyjął prawo jazdy, kartę ubezpieczenia społecznego i kartę kredytową na nazwisko Orville Wilbur — tę fałszywą tożsamość stworzył wiele lat temu, kiedy polowały na niego banki oferujące karty kredytowe. Odkrył, że stworzenie fałszywej tożsamości jest zdumiewająco łatwe. Nic dziwnego, że terroryści mogą przenikać do naszego kraju, jak tylko chcą, pomyślał. Dan zrobił to właściwe na próbę, potem jednak przekonał się, że czasami posługiwanie się fałszywą tożsamością bywa wygodne. Na przykład teraz.
W piątek wieczorem Dan pojechał do Corpus Christi. Orville Wilbur zameldował się w motelu niedaleko lotniska i korzystając z telefonu w pokoju, kupił bilet elektroniczny Southwest Airlines, podróż w obie strony z Corpus Christi do Oklahoma City pierwszym lotem, a potem lot do Marietty. Tara wynajął terenówkę i ruszył w kierunku rancza Thorntonów.
Przejeżdżając przez fantazyjnie rzeźbioną bramę rancza, dobrze przed południem, dostrzegł, że w pewnej odległości za nim jedzie furgonetka, wzbijająca chmurę pyłu na drodze prowadzącej na ranczo. Ochrona? Mam nadzieję, że to nie dziennikarze, pomyślał Dan.
Dan podjechał pod niski, rozłożysty dom i wyszedł z samochodu prosto w światło późnego poranka. Było gorąco i sucho, słońce świeciło wysoko na niebie bez jednej chmurki. Dan zmrużył oczy i dostrzegł lecący samolot; iskierka na błękicie, jacyś ludzie spieszący gdzieś, dziesięć kilometrów nad ziemią. Po chwili zobaczył niewyraźny sierp Księżyca, ślad skrzywionego uśmiechu.
Wiem, powiedział Dan w duchu do Księżyca. Jestem durniem, że tu przyjechałem. Ale to bez znaczenia.
Jego terenówka była jedynym samochodem zaparkowanym obok domu. Dom był cichy i milczący, nikogo nie było widać. Dan zastukał do drzwi i czekał. Po chwili odwrócił się i zobaczył furgonetkę, która podążała za nim żwirowaną drogą. Zahamowała i zatrzymała sie, szorując oponami po żwirze.
Wysiadła z niej Jane.
Miała na sobie dżinsy i wpuszczoną do środka białą bluzkę, i wyszytymi na piersi trzema kardynałami. Włosy związała w koński ogon. Miała pas ze sprzączką ze srebra i turkusów oraz podniszczone kowbojskie buty.
— Dotarłeś tu przede mną? — spytała zdumiona.
— Biwakowałem w nocy — zażartował.
Podeszła bliżej. Chciał wziąć ją w ramiona, ale odsunęła się szybko i wyjęła z kieszeni elektroniczny klucz.
— Nie ma nikogo — oznajmiła, gdy drzwi stanęły otworem. Bez uśmiechu, bez odrobiny ciepła, bez cienia sugestii. Jaka zasadnicza. Jane zachowywała się chłodno i formalnie, jak obca osoba. Do licha, pomyślał Dan, nasze samochody są bliższe sobie.
— Wchodź — rzekła.
— Po co te tajemnice? — spytał Dan, wchodząc do chłodnej sieni.
Jane ruszyła korytarzem w stronę kuchni i rzuciła przez ramię:
— Zaproponowałam ustawę, która ma ci pomóc, Dan. Ludzie z mediów węszą i próbują się doszukiwać jakichś powiązań.
— Nie muszą daleko szukać — rzekł Dan, idąc za nią.
— Nigdy nie robiłam tajemnicy z naszego związku — odparła, włączając świetlówki na suficie kuchni. — Ale nie mogę dopuścić do tego, żeby nas teraz zobaczyli.
— Chyba że Scanwell jest w pobliżu — mruknął Dan. Zwróciła się w jego stronę.
— Dokładnie tak: chyba że Morgan jest w pobliżu.
— On jest twoją przyzwoitką czy kochankiem? Oczy Jane rozbłysły ze złością.
— Jest kandydatem na prezydenta Stanów Zjednoczonych i nie zamierzam zrobić niczego, co mogłoby zaszkodzić jego kandydaturze.
— Mówisz jak prawnik — prychnął Dann.
— Bo jestem prawnikiem, Dan. Kiedyś… o tym pamiętałeś.
Było tyle rzeczy, o których chciał jej powiedzieć. A tylko podszedł do kącika śniadaniowego i przysiadł na jednym z taboretów.
— Masz zamiar przygotować jakiś lunch?
— Potrafię gotować.
— Mogę ci pomóc.
Wyglądało na to, że trochę się odprężyła.
— Dobrze. Zobaczmy, co jest w lodówce. Wyjęła z lodówki jajka i kiełbaski.
— Po co mnie tu zaprosiłaś, Jane? — spytał Dan.
— Jak tam dochodzenie w sprawie katastrofy?
— Posuwa się raczej wolno. Naciskam na jedną szychę z FML, żeby nam pozwolili na lot próbny drugiego wahadłowca.
— Pewnie FBI też zaczęło działać.
— Jeśli nawet, nie zauważyłem.
— Potrafią być dyskretni.
Dan poczekał, aż jajka zaskwierczały na patelni, a Jane położyła na stoliku śniadaniowym dwa nakrycia. Postawiła też dwie szklanki soku pomarańczowego. Aromat świeżo zaparzonej kawy zaczął się unosić z bulgoczącego ekspresu.
— Dlaczego więc mnie zaprosiłaś? — powtórzył. Wzięła łopatkę i przełożyła jajka i kiełbaski na talerz.
Dan poczekał, aż postawi talerz na stole, po czym wziął ją za ramiona, odwrócił i spojrzał jej w twarz. Te przejrzyste zielone oczy. Zawsze gdy patrzył jej w oczy, przypominał sobie tę starą piosenkę: W których tonie moje serce.
— Jane — powiedział — na litość boską… Odsunęła jego ręce.
— Zaprosiłam cię, żeby porozmawiać o polityce, Dan. O niczym innym.
— Niczym innym?
— Tylko o polityce.
— Dobrze — odparł z demonstracyjnym westchnieniem. Dokładnie tego się spodziewał. Przysunął jej taboret.
— Więc rozmawiajmy.
— Dogadujesz się z Tricontinental Oil.
— Instynkt podpowiada mi, że to nie jest dobry pomysł.
— Nie rób tego Dan.
— A co mam robić? Dogadać się z Yamagatą?
— Daj mi szansę. Muszę przepchnąć tę ustawę w Senacie. Chcemy, żebyś dostał pieniądze z amerykańskich źródeł.
— Tricontinental to amerykańska firma.
— Garrison to Amerykanin…
— Teksańczyk — mruknął Dan i nawet udało mu się uśmiechnąć.
— …ale Tricontinental to międzynarodowa korporacja. Doskonale o tym wiesz. Jest tak samo amerykańska, jak arabska, wenezuelska czy nawet holenderska.
— I co z tego?
— Garrison nie jest zainteresowany niezależnymi źródłami energii. Będzie zwalczał Morgana na wszelkie możliwe sposoby.
Dan pokiwał głową.
Nie zwracając uwagi na to, że na talerzach stygnie jedzenie, Jane rzekła szczerze:
— Dan, powodem, dla którego przedstawiłam ten projekt ustawy, jest chęć, by ci pomóc i zdobyć dla ciebie fundusze w Stanach. To część programu Morgana związanego z niezależnymi źródłami energii.
— Program Scanwella dotyczący niezależnych źródeł energii obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg! Chcę tylko uratować moją firmę!
— A my chcemy ci pomóc!
— Ale pomoc jest mi potrzebna teraz — rzekł z naciskiem Dan. — Nie wtedy, gdy już Senat pobawi się twoją ustawą. Nie wtedy, gdy Morgan Scanwell zostanie prezydentem, jeśli w ogóle mu się to uda. Teraz!
— Przecież mógłbyś obniżyć aktywność firmy na jakiś rok, prawda? Zwolnić część ludzi. Wyłączyć urządzenia.
— Jane, mam czterokilometrowego satelitę wiszącego na orbicie, który nic nie robi, tylko pożera pieniądze i niszczeje od pyłu kosmicznego. Nie mogę pozwolić, żeby tak wisiał jeszcze przez rok.
— Czemu nie? Za rok nadal tam będzie, prawda?
— Taaa, a jego właścicielem będzie Yamagata. Albo Tricontinental.
— Tylko jeśli się na to zgodzisz.
— A co mam robić przez ten rok? Siedzieć i dłubać w nosie? Poza tym do wyborów zostało więcej niż rok.
— Czternaście miesięcy.
— Nie mogę zwolnić pracowników i powiedzieć im, żeby wrócili za czternaście miesięcy. Znajdą sobie inne zajęcia.
— Dan, proszę. Bądź rozsądny.
— Rozsądny? Mam wszystko zawiesić na kołku na ponad rok, w nadziei, że twój czarny koń wygra wybory?
— Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich.
Dan wziął głęboki oddech i policzył do dziesięciu, po czym rzekł cicho:
— Może dla Scanwella tak będzie najlepiej. I dla ciebie. Ale nie dla mnie i nie dla ludzi, którzy dla mnie pracują.
— Dan, dla tego kraju będzie najlepiej, jeśli Morgan Scanwell znajdzie się w Białym Domu. Nie znasz go. To wielki człowiek. Wspaniały człowiek.
— Tak, tak. Dobrze, ja też go lubię. To miły facet. I co z tego?
— Gdybyś tylko wiedział, na jakie naciski jest narażony, jakie bitwy musi stoczyć. Lobby naftowe jest przeciwko niemu. Nawet we własnym stanie musi toczyć niełatwą wojnę.
— A ty z nim sypiasz, tak? Uniosła podbródek.
— To nie ma z tym nic wspólnego.
— Jasne.
— Dan, proszę, uspokój się. Najpierw pomóżmy Morganowi dostać się do Białego Domu, a potem zrobisz, co tylko zechcesz. On jest naprawdę wielkim człowiekiem.
— Mam go gdzieś! Tylko ty mnie obchodzisz!
Nie wyglądała na zaskoczoną. Ani złą. Ani nawet zasmuconą.
— Nie, Dan — rzekła. — To się skończyło wieki temu.
— Rzucę tym wszystkim. Sprzedam firmę temu, kto najwięcej zapłaci. Mam tego dość.
— Nie mówisz serio.
— Mówię serio.
— Dan, ten projekt to twoje życie, twoja praca.
— I co z niego mam? — odparł obojętnym tonem. — Zginęły trzy osoby, a całe przedsięwzięcie można spuście w kiblu. Co mi z tego przyszło? Nie chcę już grzebać przyjaciół. Chcę to zostawić. Chcę ciebie. Nic innego się nie liczy. Zapomnij oScanwellui…
— Przestań — warknęła Jane. — Rozmawiamy o przyszłości Ameryki, Dan. O przyszłości całego świata! Czy ty tego nie rozumiesz? Czy ty tego nie widzisz? Stawką jest przyszłość całego świata!
— Twojego świata, Jane. Nie mojego. Nic mnie to wszystko nie obchodzi, skoro nie mogę być z tobą.
Spojrzała na niego, a w jej przejrzystych zielonych oczach widać było spokój.
— Walczę o to, by Ameryka przestała być zależna od wschodniej ropy. Myślałam, że tobie też na tym zależy. Ale myliłam się.
— Nie — odparł cichym, zrezygnowanym głosem. — Ja też o to walczę. Tylko… kocham cię, Jane. Nic nie miałoby znaczenia, gdybyśmy tylko mogli być razem.
Jane milczała przez długą chwilę, po czym potrząsnęła głową.
— Nie możemy być razem, Dan. To już skończone.
Dan zauważył, że jest jej bardzo, bardzo smutno. Jemu też było smutno.